Maria Wiesława Morgulec-Swędrowska
Nazywam się Maria Wiesława Morgulec-Swędrowska.
- Proszę opowiedzieć o pobycie w Dąbrowie Górniczej.
Urodziłam się w Dąbrowie Górniczej i mieszkałam tam do roku… 1940, miesiąca nie pamiętam.
- Jak pani pamięta okres spędzony w Dąbrowie?
Bardzo dobre dzieciństwo. Miałam mamę, miałam tatę, który był bardzo dobrym adwokatem, miał bardzo wielu klientów. Poza tym, stale jeździliśmy na wycieczki, na wakacje, często do naszej cioci, która miała majątek pod Przemyślem w Ruszelczycach. W ogóle to bywaliśmy w górach i różnych miejscowościach, gdzie było bardzo przyjemnie.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Z wybuchem wojny było tak, że wyjechaliśmy z Dąbrowy Górniczej, dlatego że mieszkaliśmy blisko kopalni. Rodzice obawiali się, że będą jakieś naloty, bomby – jednym słowem było niebezpiecznie, bo nasz dom był niedaleko ogrodzenia kopalni. Pojechałyśmy wtedy do naszej bony (bo miałyśmy bonę) pod Kraków. Nie pamiętam, jak nazywała się ta miejscowość, chyba Bobin. Byliśmy tam dosyć długo, a ojciec z synem wyjechał dalej, zupełnie gdzie indziej, żeby nie spotkać się z armią czy walkami gdzieś po drodze. U naszej bony i jej cioci było bardzo przyjemnie. To była wieś, gospodyni była bardzo sympatyczna. Przyjechała z nami cioteczna siostra z córką. Ona była rzeczywiście cioteczną siostrą, ale była starsza od mojej mamy. Córka była mniej więcej w naszym wieku Miała siedem lat, a może dziesięć – coś takiego. Jechało się też gdzieś w góry. Mam nawet list mamy z prawie wszystkich miejsc, gdzieśmy wyjeżdżali. W Dąbrowie Górniczej skończyłam sześć klas i potem koniec. To znaczy w tym sensie, że już była wojna. W czasie wojny w 1940 roku ojca zaaresztowano. Zaaresztowano, zabrano, wywieziono do Dachau, Gusen-Mauthausen. Mniej więcej miesiąc po wyjeździe ojca mama zachorowała i umarła. Więc nie było ani taty, ani mamy. Na szczęście był stryj i babcia, która do nas przychodziła (też z Dąbrowy). Stryj był wyrzucony z Gdyni, bo był komandorem i oczywiście przyjechał wtedy do brata. Był razem z nami. Z Dąbrowy wyjechaliśmy, jak ojciec wrócił z obozów. Był strasznie zmaltretowany, ledwo żywy. Zanim wyjechaliśmy, codziennie musiał być lekarz, codziennie musiał też chodzić do gestapo się meldować. A nogi i głowę miał w strasznym stanie. Zaraz po zabraniu ojca do obozu kancelarię adwokacką od razu, oczywiście, zlikwidowano. Jeden niezbyt miły pan – Niemiec – nazywał się Schwente (coś w tym rodzaju) bardzo się, że tak powiem, zapalił do tej kancelarii. Nie wiem, jak było dalej, ale na początku lepił po całej Dąbrowie obwieszczenia (to znaczy nie osobiście, ale jemu lepili). Tam było napisane, że prawdopodobnie on będzie teraz zawiadywał tą kancelarią.
- W którym roku przyjechaliście do Warszawy?
W 1940 roku albo w 1941 roku.
- Gdzie się państwo zatrzymali?
Najpierw zatrzymaliśmy się na [ulicy] Mianowskiego 18, tam była przyrodnia siostra naszego ojca (bo była druga matka, ale ojciec ten sam). Nie wszyscy się tam zatrzymaliśmy. Z bratem byłam na Mianowskiego u cioci, a siostra była u cioci Felicji, która po jakimś czasie została drugą żoną naszego ojca. U tej cioci była Jola i Basia. Nie pamiętam dokładnie, gdzie potem był brat, chyba u jednej z naszych cioć, która mieszkała na Pradze, a ja z kolei mieszkałam na Suzina na Żoliborzu. Potem, jak ojciec czuł się już lepiej, wyjechał do Szczekocina. Trudno mi powiedzieć, czy tam prowadził kancelarię, ale musiał z czegoś żyć i nam [pomagać]. Pobrali się [z ciocią Felicją] i była to już nasza macocha. Potem ojciec wrócił, wzięli ślub w kościele, a w niedługim czasie zaczęło się Powstanie.
- Czy będąc w Warszawie, uczyła się pani na tajnych kompletach?
Tak, oczywiście. Zaczęłam od razu od pierwszej gimnazjalnej. Było to tajne gimnazjum sióstr Goldmanównych. Były trzy siostry. To było tajne, więc się okazało, że to jakieś [zajęcia] bieliźniarskie – trzeba było jeden fartuszek robić chyba przez jeden rok. Potem było fotograficzne, [następnie] jakieś inne, już nie pamiętam. W każdym razie to była tylko przykrywka.
- Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?
To była bardzo przykra sprawa. Wszyscy wiedzieli, że to jest Powstanie, już był długi gong. Już się troszkę przygotowywali, że może się coś stać. Nie było ciekawie, bo między 1 a 5 sierpnia Niemcy podpalili nasze sąsiednie domy. Najpierw od ulicy 6 Sierpnia, a potem z drugiej strony, od Koszykowej. Te domy były połączone ścianami. Wszyscy myśleli, że to już z nami koniec, że trzeba będzie coś robić. Rzeczywiście, 5 sierpnia na nasze podwórko (to był dosyć duży budynek) wpadł wysoki Niemiec w tych swoich mundurach i okropnej czapie, i zaczął wrzeszczeć: „Natychmiast proszę wyjść! Wszyscy!”.
Alles weck!! Jednym słowem wyszliśmy wszyscy, byliśmy już trochę do tego przygotowani. Ale płonące domy dały nam do zrozumienia, że trzeba się szykować. Cały dom musiał opustoszeć w ciągu dziesięciu minut. Wyszliśmy na ulicę Służewską, potem [patrzymy] tu kordon żołnierzy, tu kordon żołnierzy, pełno szkła, odpadów z murów i [tak] do ulicy 6 Sierpnia. Na 6 Sierpnia z lewej strony był zasiek. Tamtędy nie wolno było. Kazali nam iść koło przedwojennego Ministerstwa Wojskowego, na Szucha i do gestapo. Było strasznie, mnóstwo ludzi: dzieci, kobiet, mężczyzn. To było straszne. A przy tym było jeszcze strasznie gorąco. Dzieci płakały. Żołnierze wszystkiego pilnowali, a oprócz tego (nie wiem, kto to był, ale tak jakby ruscy) chodzili pomiędzy ludźmi i ściągali pierścionki, zegarki, obrączki – wszystko. Nikt nie reagował, bo co kto mógł zrobić. Niemiec stanął na beczce czy na skrzyni i kazał wszystkim oddawać rewolwery czy broń i tak dalej… Nikt się nie ruszył i nic nie dawał. Miał czy nie miał – nie dawał. Mówił tak trzy razy: „Jak znajdą, to od razu rozstrzelają”. I tak rozstrzelali, i tak rozstrzelali…Zabrali nas potem do baraku, ojca do drugiego – męskiego – ale potem jeszcze dwa razy do nas przychodził. Spaliśmy [osobno], tu kobiety, tam mężczyźni. Na drugi dzień przed południem kazali nam się ustawić w czwórkę i znowu wyjść na plac. Trwało to niedługo i Niemcy kazali wszystkim mężczyznom wyjść i przejść do gestapo. Pokazał, które drzwi i tam mieli iść. Wszyscy poszli na śmierć. Oczywiście nie było wiadomo, dopiero potem [się dowiedzieliśmy].
Tak, oczywiście, wszyscy mężczyźni. Nawet trzynastoletni chłopiec poszedł tam z ojcem, nie było matki, wiec poszedł z ojcem. Też go tam zabili. Nie widziałam, ale słyszałam, jak mówili.
- Jak długo byłyście z siostrami na Szucha?
Na Szucha byliśmy 5 sierpnia, noc i 6 sierpnia wychodziliśmy.
Mężczyźni nie wychodzili, bo już nikogo nie było. Wychodziliśmy Szucha, Litewską, przy Marszałkowskiej już nas [puścili] – pewnie bali się dalej iść, nie wiem. Pozwolili iść w prawo, w lewo nie. Bo zdaje się, że z Litewskiej strzelali na powstańców.
- Okolice placu Zbawiciela?
Tak, szliśmy przez plac Zbawiciela, przy placu była barykada. Każdy [machał] tym, co miał w ręce – chustami, ręcznikami – żeby nam otworzyli. Otworzyli nam i przeszliśmy tą barykadę. Za barykadą zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie mamy iść. Nasza ciocia miała znajomą niedaleko placu Zbawiciela. Poszła tam, ale okazało się, że to był maleńki pokoik, a nas wtedy było pięcioro, bez ojca. Nie zmieścilibyśmy się tam. Mieliśmy jeszcze inne wyjście. Poszliśmy dalej Marszałkowską i doszliśmy do ulicy Piusa XI (tak się nazywała ta ulica) i tam, prawie że na rogu, był dom Pawełka. Pawełek był kolegą naszego ojca, też mecenas. Z tym, że jak tam weszliśmy, to ich nie było, byli gdzieś na wakacjach. Była służąca i nas wpuściła, i jakiś czas byliśmy właśnie w tym mieszkaniu. Tam było dużo pokoi i oprócz nas wszystkich wpuszczała, bo co miała robić. Tylko prosiła, żeby nie wchodzić do pokoi od ulicy Marszałkowskiej, bo tam już nie było okien, żadnych mebli – było niebezpiecznie. Od czasu do czasu zachodziło się tam, żeby zobaczyć jakąś bitwę samolotów z ruskimi samolotami. Byliśmy do momentu, kiedy „Gruba Berta” nie zaczęła nam tam przeszkadzać. Był tam ostrzał z pociągu pancernego wzdłuż całej ulicy… Piusa XI. To trwało bardzo długo. Komendant bloku kazał zejść do piwnic, zanim się to zaczęło. Wszyscy tam siedzieliśmy. Nie miałyśmy swoich piwnic, więc najpierw zeszłyśmy do dozorców. Dozorca był w piwnicy, ale nas tam wpuścił. Po jakimś czasie „Gruba Berta” tak rąbnęła, że myśleliśmy, że nas tam zabija. Ale to było trochę dalej, bliżej ulicy Marszałkowskiej. A tu były same odpadki, szkło leciało, tynk – każdy się troszeczkę pokaleczył, ale nic złego się nie stało. Potem przechodziliśmy przez pokój dozorcy i nie można było przejść. Prawie nie można było przejść przez mały pokoik, tak dusiło – nie wiem, czy to był amoniak czy co innego. Pomógł nam i weszliśmy do piwnicy. Siedzieliśmy tam siedem dni i nocy.
- Jak wyglądało życie w piwnicy?
W piwnicy byliśmy tylko my, oprócz nas tylko przychodzili ludzie – i w nocy, i w dzień. Jak był pożar na naszych domach (bo to było kilka oficyn), to ludzie przychodzili z wodą, bo przecież wody nie było. Przechodzili przez korytarz, dużo osób chodziło z wodą. Myśmy nie chodziły, bo dla nas to było za ciężkie. Była ławka, jedno, może dwa krzesełka – nie pamiętam. Tam nocowaliśmy i siedzieliśmy w dzień. Wreszcie ktoś nas tam zauważył. Ale nie z tych, który przechodzili, tylko z sąsiadów. Powiedziano, że tu pięć osób siedzi nocą i w dzień, i żeby ten ktoś coś zrobił. Myśmy nie wiedzieli kto i co. Okazało się, że jakiś lekarz ma mieszkanie na parterze i zaprosił nas do jednego ze swoich pokoi. U niego tez było pełno ludzi.W tym pierwszym, gdzie byłyśmy, była oprócz nas babcia z wnukiem – ale ten wnuk był chyba dwudziestoletni. Musieli się podzielić jednym łóżkiem dzieciaka (z taką siatką), [leżeli] na skos, nogi na zewnątrz. Nam dał tapczan. W pięć położyłyśmy się w poprzek, a nogi były na krzesełkach. Jeszcze był ktoś, kto przychodził tylko na noc ze swoim… materacykiem. Wychodził rano, wieczorem wracał. Ktoś jeszcze był, ale nie pamiętam. Byłyśmy tam do 2 października, kiedy ogłoszono, że Powstania padło. Od razu stamtąd wyszłyśmy.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądało wyjście.
Ogłoszono przez megafony, że już można wychodzić. Jak można wychodzić, to wzięłyśmy swoje nieduże manatki i wyszłyśmy w pięć osób. Marszałkowską i innymi ulicami [szło] pełno wychodzących ludzi. A Marszałkowska wyglądała tak: dół, góra, dół, góra, górka, dół i jeszcze jakiś inny dół albo jeszcze jedna górka. I między górkami ścieżki. Tam było wszystko, tyle gruzu, tyle wszystkiego, ze nie [do poznania]. Od Marszałkowskiej wszystkie budynki były zburzone. Dom, gdzie byłyśmy na początku, był cały zniszczony. […] Chciałyśmy zobaczyć, co tam się stało, czy w ogóle można tam wejść. Lekko zobaczyłyśmy. Było […] pęknięcie przez całą ścianę, sufit i [drugą] ścianę. Był wielki zegar – całkowicie przewrócony. Pełno gruzu, nie wolno było tam w ogóle zostać, bo zaraz zawaliłoby się na człowieka. Bardzo niebezpiecznie. Trzeba było stamtąd uciekać. W ogóle, że myśmy tam weszły…Szłyśmy ulicą Śniadeckich, potem politechnika i duży plac. Na placu było pełno pielęgniarek w białych fartuchach. Chcieli dzieciom dawać mleko i jakieś inne wiktuały, nie wiem, co tam było. Ciocia powiedziała, żeby jednak nie brać mleka, bo przecież myśmy dwa miesiące mleka nie piły, ani nie jadłyśmy jarzyn. Bała się, żeby nam to nie zaszkodziło na żołądek. Oprócz tego opatrywały, gdy ktoś był ranny czy skaleczony. Poszłyśmy dalej ulicą 6 Sierpnia, potem do Suchej, do Filtrowej i do Grójeckiej. Od Grójeckiej do Dworca Zachodniego. Tam zabrali nas w bydlęcych wagonach. Najpierw się czekało na te wagony, ale wreszcie nas zabrali. Bez dachu, bez niczego – choć już było dosyć chłodno. Zawieźli nas do Pruszkowa. Z dworca szliśmy do obozu.
- Jak wyglądał pobyt w Pruszkowie?
Były tam olbrzymie baraki, w barakach drewniane ławy. Trzeba było na tym spać bez niczego, przecież nie nosiłyśmy swoich pieleszy, koców, kołder czy jakichś poduszek, nic. Nie wiadomo było, na czym się położyć, ale jednak trzeba było. Nie było to ciekawe. Poza tym ubikacji nie było, tylko zrobili wielki dół. Nawet to nie było bardzo okryte i tam trzeba było chodzić za potrzebą. Wody, zdaje się, też nie było. Nie pamiętam, może troszkę było, tak do umycia rąk – ale gdzie tam się umyć, jak nie było ani łazienek, ani ubikacji. Nie pamiętam, jak długo tam byłyśmy.
- W Pruszkowie była pani z rodzeństwem i z ciocią?
Cały czas. Siostra Jola, Basia, ciocia, ja i nasza służąca, pani Gienia. […] Było bardzo niebezpiecznie, bo ludzie mieli wszy. Nawet było widać, że komuś po czymś łazi. Tak że to nie było ciekawe. Po około dziesięciu dniach zabrali nas znowu jakimś bydlęcym wagonem. Tym razem był z dachem. Ale co tam było w środku! Jaki olbrzymi był ten wagon, że tam weszło tyle ludzi. Jakaś pani mówi: „Proszę do mnie nie przychodzić, bo ja mam ranną rękę i w tej ręce – tyle dni była nieopatrywana – i mam wszy”. Dosłownie tak powiedziała, żeby nie przychodzić. Czy to były ważniejsze wszy, czy te gorsze wszy… Ale nie było ciekawie. Wreszcie jedziemy, jedziemy i nie wiemy dokąd. Przecież nam nie powiedzieli, czy jedziemy tu, czy do Niemiec. Czy znowu do drugiego obozu. Nikt nie wiedział, gdzie jedziemy. Na każdej większej stacji otwierali nam wagony. Można było wyjść najwyżej koło koła wagonowego, nie dalej. Było tak, że widocznie akowcy wrzucali do naszych wagonów bułki, jabłka, tak po prostu. Nie zawsze dało się wrzucić. Nie było dla wszystkich, bo nie każdy złapał. W każdym razie bardzo ładnie z ich strony, że to robili. To było cos przyjemnego, że o nas myślą, chociaż tyle. Wreszcie dojeżdżaliśmy do Częstochowy i pociąg zatrzymał się przed Częstochową. Ludzie mówią: „ To już jest Częstochowa”. Otworzyli nam wagon i myśmy zaczęły wychodzić w pięć osób. A ten strażnik niemiecki jak nas zatrzymał, rewolwerem na nas [celował], żebyśmy się wracali do wagonu. Wracaliśmy. Wreszcie pociąg pojechał do prawdziwej stacji. Tam otworzyli wszystkie wagony i powiedzieli: „To sobie idźcie, gdzie chcecie”. A my znowu: „No gdzie my pójdziemy?”. Wiemy, że mamy nasze wujostwo i że mamy babcię mojej przyjaciółki, ale nie mamy notesów. Kto brał jakieś notesy, żeby zapamiętywać, gdzie kto mieszka? Co tu myśleć o notesach, jak były ważniejsze sprawy. Nasza pani Gienia powiedziała, że już z nami na miasto nie pójdzie, tylko od razu pójdzie po bilet i [pojedzie] do swojej wsi – bo była ze wsi, ale nie pamiętam skąd. Było nas już trochę mniej. Gdzie tu teraz iść? Pamiętam tylko, że moja przyjaciółka stale mi mówiła, że jej babcia mieszka tu i tu. Trzeba iść mniej więcej za Jasną Górę. Poszłyśmy i rzeczywiście była tam ulica Jadwigi. Jakoś trafiłyśmy do tej pani, to były domki w ogrodach.Babcia mojej przyjaciółki, pani Talko-Porzecka, przyjęła nas bardzo ładnie. Przede wszystkim kazała zdjąć wszystkie rzeczy i [wrzucić] do kotła: „Będziemy gotować”. Bała się, że będą jakieś wszy, nie wiadomo, mogło być przecież wszystko. Mieszkałyśmy u niej dwie, a może trzy noce. Miała pełno różnych ludzi, takich właśnie nie wiadomo skąd. Czy to było z Powstania, czy skądinąd… W każdym razie opiekowała się tymi ludźmi. Nasza ciocia szukała jeszcze jakiegoś lokum i znalazła na tej samej ulicy u ogrodnika. Miał swój dom. [Ciocia] załatwiła z tym panem, że będziemy zajmować jeden pokój, ale będziemy mieć dostęp do łazienki, ubikacji i do kuchni. Ciocia z ta panią się zgodziły i byłyśmy tam jakiś czas. Potem, po 17 stycznia, weszli Rosjanie. […] Ciocia z Jolą i Basią wyjechały do Dąbrowy Górniczej, a ja poszłam do wujostwa Łozowskich. Już wtedy była nawet u nas cioteczna siostra, bo wszystkie trzy po kolei miałyśmy szkarlatynę. Akurat panowała szkarlatyna i cioteczna siostra, Zosia Polakowa, przychodziła i robiła na zastrzyki. Jak już byłyśmy zdrowe, Rosjanie wyszli, poszłam do tego wujostwa. Zostałam u nich aż do 1948 roku, do matury. Budynek, w którym wujostwo mieli mieszkanie, miał być przeznaczony na szpital dla żołnierzy. Wszyscy musieli stamtąd wyjeżdżać. Wujek pracował pod Częstochową, był inżynierem mechanikiem w fabryce nawozów sztucznych, załatwiał wszystkie te mechaniczne rzeczy. Postarał się albo ktoś jemu się postarał, że mogliśmy jechać do Rudnik i tam mieszkaliśmy.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
W 1948 roku [zdałam maturę, potem] studiowałam, więc mieszkałam najpierw u znajomych cioci w Alejach Ujazdowskich. Zaczynali budować domy i tak dalej, i ciocia załatwiała. Najpierw na Śniadeckich, a później na Złotej. Teraz mieszkam na Złotej, a siostra na Lwowskiej.
- Proszę powiedzieć, jakie były losy brata?
Brata nie było w czasie Powstania, bo wyjechał do naszej cioci Romanowskiej, która miała majątek dwadzieścia kilometrów od Przemyśla. To były wakacje i chciał pojechać. Na szczęście ojciec mu pozwolił i dzięki temu nie zginął. Pomagał cioci w majątku. Później był na studiach rolnych, ja na ogrodniczych. Ciocia była bardzo energiczna, wszystkim tam rządziła, Jurka wysyłała z krowami z Przemyśla do Krakowa […].W czasie studiów miałam praktyki ogrodnicze oczywiście poza Warszawą, to tu, to tam. Potem skończył się czwarty rok i koniec. U nas można było tylko dwóm osobom robić magisterkę. [Niezrozumiałe] „Do roboty!”. Wysłali nas do roboty. Dostałam kierunek pod Nałęczów. Powinnam była być tam dwa lata, wytrzymałam jeden rok. Warunki były straszne – ani światła, woda w studni. To też był jakiś mająteczek, jakiś dwór, ale tam nic nie było, bo to było zaraz po wojnie. Wróciłam do Warszawy, znowu znalazłam sobie pracę i pracowałam w różnych miejscach. Zostałam w Warszawie. Skończyłam pracę, jestem emerytką.
Warszawa, 28 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska