Jolanta Wójcik
Jestem Jolanta Wójcik, z domu Morgulec, od urodzenia mieszkałam w Dąbrowie Górniczej.
- Bardzo proszę opowiedzieć o Dąbrowie Górniczej.
Urodziłam się w Dąbrowie Górniczej, w rodzinie ojca, Romana Morgulca i jego żony, mojej mamy, Mirosławy Mogulec. Miałam troje rodzeństwa. Jerzego, najstarszego, z 1925 rocznika, siostrę Barbarę z 1926 rocznika, siostrę Marię z 1928 rocznika. Ja urodziłam się 9 kwietnia 1936 roku.
- Proszę powiedzieć, jak pani pamięta dzieciństwo w Dąbrowie Górniczej.
Wspomnienia dzieciństwa były cudowne, było beztrosko. Ojciec wprawdzie ciężko pracował, nie było bardzo bogato, ale na wszystko starczało. Ojciec pracował, mama zajmowała się domem. Pomagała nam czasem niania, która opiekowała się nami, kiedy mama była zajęta innymi sprawami. Dzieciństwo było bardzo radosne, niestety przerwała je wojna.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądały lata okupacyjne w Dąbrowie.
Wrzesień 1939 roku zastał mnie w Bobinie, to jest pod Krakowem, na wakacjach. Tam jako dziecko bawiłam się, biegałam po ogrodzie. W pewnym momencie zobaczyłam srebrny punkcik na niebie. Szłam z nianią i mówię; „Nianiu, zobacz, srebrny punkcik”. A niania mówi: „Bierz szybko gałązkę i kładź się w kartoflisko!”. Dała mi gałązkę zerwaną z drzewa i szybko kazała się położyć, przykryć tą gałązką. Sama również się położyła. Były chyba ze mną też siostry, one też położyły się w kartofliskach. Punkcik się szybko zbliżał, zaczął mocno warczeć. Okazało się, [że] był to samolot niemiecki. Tak się zaczęła wojna. To było pierwsze spotkanie z wojną. Trzeba było się ewakuować z Bobina, stopniowo wróciliśmy do Dąbrowy Górniczej. Dowiedzieliśmy się, że nasz sąsiad, mały chłopiec, został zastrzelony. W roku 1940, w kwietniu, przyszło do ojca dwóch umundurowanych Niemców i kazali ojcu iść ze sobą. Od tej pory przez wiele miesięcy nie wiedzieliśmy, co z ojcem jest. Dowiadywała się mama i stryj. Dowiedziała się, że ojciec jest w obozach koncentracyjnych. Przebywał w Dachau, Guzen i Mauthausen. Kilka miesięcy po wzięciu ojca do obozu matka ciężko zachorowała i zmarła. Wówczas stryj, brat rodzony ojca, wystąpił do władz niemieckich z prośbą zamiany swojej osoby za ojca. Niemcy łaskawie wówczas wypuścili ojca. Nie zabrali stryja Władysława. Ale w krótkim czasie zabrali ojcu kancelarię adwokacką, nie pozwolili pracować, a wreszcie zapieczętowali wszystkie meble, wszystkie wartościowe przedmioty i kazali się wyprowadzić z Dąbrowy Górniczej. Nie dali nam żadnego miejsca, do którego mamy się ewakuować. Po prostu mieliśmy rodzinę w Warszawie i zatrzymaliśmy się u rodziny. Dzieci zostały rozdzielone z uwagi na to, że nikt nie mógł takiej dużej gromadki trzymać. Część rodzeństwa była u jednej rodziny, część rodzeństwa u drugiej rodziny. Ojciec wyjeżdżał do Szczekocin, to jest pod Jędrzejowem, ponieważ w Warszawie nie mógł pracować, i tam zarabiał na życie. Pracował jako adwokat.
- Jak wyglądało z pani punktu widzenia życie w okupowanej Warszawie?
Były bardzo duże trudności. Myśmy się żywili rybkami mielonymi, wszystko było na kartki. Można było dostać marmoladę na kartki. Jeśli chodzi o masło, to ojciec ze Szczekocin, od znajomych gospodarzy, przysyłał nam paczki, w których był chleb posmarowany masłem. Stąd mieliśmy masło. Masła w ogóle nie było, nie można było dostać. Mięsa też nie można było kupić. Białego pieczywa też, tylko się po cichu dostawało białe pieczywo.W międzyczasie ojciec ożenił się i przeprowadziliśmy się wszyscy razem do spowinowaconej z nami osoby, Felicji z pierwszego męża Piaskowskiej, z domu Grodzkiej, a po małżeństwie z ojcem przyjęła nazwisko Morgulec. Była dla nas bardzo serdeczna, bardzo ofiarnie się nami zajmowała.
- W którym miejscu państwo mieszkaliście w Warszawie?
Zamieszkaliśmy u drugiej żony ojca, na ulicy Służewskiej 2 mieszkania 12.
- Do którego momentu tam państwo mieszkaliście?
Mieszkaliśmy tam do momentu wypędzenia przez Niemców po wybuchu Powstania Warszawskiego. Tak się złożyło, że ojciec dowiedział się, że coś się ma dziać w Warszawie i przyjechał do nas ze Szczekocin. Na swoje nieszczęście i właściwie na swoją śmierć. 5 sierpnia Niemcy wpadli do naszego domu. Kazali się wszystkim natychmiast wynosić. Zdążyliśmy tylko wziąć to, co najważniejsze, to co się pamiętało. Dobrze, że druga nasza mama miała dużo zimnej krwi i rzeczywiście potrafiła wziąć to, co było najpotrzebniejsze. Siostry wzięły jakieś walizki, które po drodze musiały pogubić. Nie dały rady, to były młode dziewczyny. Mnie nic nie dały nieść, niosłam torebeczkę swoją, dziecinną, w której miałam swoje dziecinne „skarby”. Jak wychodziliśmy z domu, wraz z innymi mieszkańcami, sąsiednie domy już się paliły. Były systematycznie podpalane przez Niemców. Na ulicy leżały palące się żagwie, tregry. Potknęłam się o jeden treger i zgubiłam swój „skarb”, torebeczkę ze swoimi dziecinnymi drobiazgami. Siostry nie dały mi podnieść, złapały mnie za ręce, żeby mnie Niemcy z tyłu nie zastrzelili, bo prowadzili nas pod karabinami. Wpędzili nas w bramę na ulicy 6 Sierpnia, między dwa kamienne, potężne lwy. Oczywiście uzbrojeni Niemcy pilnowali wejścia. Był to teren między ulicą 6 Sierpnia (obecnie ta ulica nazywa się aleja Wyzwolenia) a ulicą Szucha. To był olbrzymi teren. Na ulicy Szucha były zabudowania dawnego GISZ-u, polskiego Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych. Niemcy to przejęli w czasie okupacji i tam mieli swoje gestapo czy inne urzędy. Tam znajdowały się baraki. Rozdzielili kobiety z dziećmi od mężczyzn. Kobiety z dziećmi wpędzili do jednego baraku, a mężczyzn, oddzielnie, do innych baraków. Dwukrotnie jeszcze ojcu udało się z nami spotkać. Ostatni raz to był ostatni raz w życiu. W barakach były trudne warunki, nie mieliśmy tam co jeść, nie dawali wody, a upał był straszny. Ale wszyscy cierpliwie to znosili, mieli nadzieję, że może uda nam się wyjść z tego obozu. Wieczorem wszyscy byli zmęczeni, położyli się na deskach, które były zbite w formie szerokich półek. Czymś tam czuć było, prawdopodobnie wylane były jakimś środkiem odkażającym. Kiedy rano wstaliśmy z desek, okazało się, że ubrania mamy całe w dziurach. Wszyscy od razu stali się dziadami, od razu zrobili z nas dziadów.
- Jak długo przebywała tam pani razem z rodziną?
Myślę, że to były jakieś dwie doby, nie więcej. Ojca już nie widzieliśmy więcej w życiu, a kobiety z dziećmi Niemcy popędzili ulicami: Szucha, Litewską, Marszałkowską. Szedł olbrzymi tłum kobiet z dziećmi. Śpiewały religijne pieśni, modlili się wszyscy głośno, nieśli święte obrazy. Szerokim tłumem, szeroką ulicą, całą ulicą prawie szedł tłum kobiet z dziećmi. Prowadzili nas do placu Zbawiciela. Przy placu Zbawiciela, przy kościele, powiedzieli: „Idźcie do waszych bandytów”. Po drugiej stronie placu powstańcy mieli barykadę. Zobaczyli, że to Polacy idą. Kobiety kiwały do nich białymi chustami. Powstańcy otworzyli barykadę. To było na wysokości numeru 41 na Marszałkowskiej, w poprzek Marszałkowskiej stała ta barykada. Powolutku cały tłum wsunął się za barykadę. Tam kobiety dawały nam pić, przecież byliśmy strasznie spragnieni, przez dwie doby bez picia, bez jedzenia. Zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, gdzie mamy iść. Przypomnieliśmy sobie, że mamy tam przyjaciela ojca, pana mecenasa Pawełka, pod numerem 48. Zgłosiliśmy się do tego mieszkania. Nie było rodziny pana mecenasa, ale była gosposia, która widząc, co się dzieje, zaproponowała nam schronienie, wpuściła nas do mieszkania. Potem to mieszkanie zapełniło się uciekinierami ze strony niemieckiej, bezdomnymi warszawiakami. Było bardzo ciasno, ale przynajmniej mieliśmy dach nad głową. Były ataki bombowe, były ataki rakietowe, była strzelanina ciągle. Walki trwały. Zabitych powstańców chowało się na podwórkach. W pewnym momencie, w czasie ataku rakietowego, tak zwana Gruba Berta uderzyła w nasz dom, schronienie, gdzie mieszkaliśmy u mecenasa Pawełka. Wszyscy ludzie zeszli przedtem do piwnic. My schroniliśmy się w stróżówce. Ludzie w piwnicy ocaleli. Dom się cały nad nami zawalił z wielkim hukiem. W stróżówce, tam gdzie przebywaliśmy, zrobiło się ciemno. Czuć było zapach gazu, duszący. Siostry dostały odłamkami, miały lekkie skaleczenia. Nasza druga matka również. Czułam, że się duszę, zaczęłam krzyczeć: „Pomocy!”. Przyszedł dozorca i szczęśliwie wyprowadził nas do bezpiecznego miejsca. W takiej sytuacji straciliśmy nasze schronienie i musieliśmy się tułać po piwnicach. W międzyczasie, jak opowiadała siostra, ja tego nie pamiętam, byliśmy u jakiegoś doktora, gdzie pokotem spaliśmy na tapczanie, w pięć osób. Nie było co jeść, nie było co pić. To znaczy woda była, ale gdzieś w studni, trzeba było daleko chodzić pod kulami. Oczywiście siostry i nasza druga matka chodziły po wodę, a dzięki rodzinie państwa Rembertowiczów, którzy nas przez prawie całe Powstanie żywili, [mieli] swoje zapasy – mieszkali zdaje się na Nowogrodzkiej – uniknęliśmy śmierci głodowej. Głównie mieli kaszę, więc głównie żywiliśmy się kaszą. Kiedyś ktoś zdobył ziarno pszenicy. Z radością zmielone zostało w maszynce do mięsa i zrobiono chleb. To był wówczas najwspanialszy tort, jaki w życiu jadłam, jak ciągle się jadło kaszę: na śniadanie kaszę, na obiad kaszę, na kolacje kaszę. I ciągły strach, przebywanie w piwnicach. Nigdy nie wiadomo było, kiedy nas zabiją. Jeszcze nie opowiedziałam, że w trakcie zawalenia się domu zginęła jedna osoba, matka księdza, która nie wiem, czy nie mogła, czy nie chciała zejść do piwnicy. Jej pogrzeb oczywiście odbył się na podwórku. Ksiądz odprawiał na podwórku msze święte, odprawiał pogrzebowe obrzędy przy chowaniu na podwórku zmarłych lub zabitych. Dalsza tułaczka miała miejsce po różnych piwnicach. W momencie klęski Powstania Niemcy wyrzucili nas z Warszawy. Pieszo pędzeni byliśmy do Dworca Zachodniego. Następnie przewieźli nas wagonami bydlęcymi do Pruszkowa. Wszystko odbywało się z krzykiem Niemców, pod karabinami. W Pruszkowie znaleźliśmy się w obozie przejściowym. To była olbrzymia hala, chyba fabryczna. Później się dowiedziałam, że to były warsztaty kolejowe. W hali było tylko coś w rodzaju stołów czy podestów zbitych z desek, na których leżało już bardzo dużo ludzi. Dużo było rannych, cierpiących. Pamiętam jednego młodego człowieka, który niesamowicie krzyczał, był ciężko ranny. Nie mogli mu pomóc. Nie wiem, czy nie było to zezwolone, czy celowo go tak męczyli. W każdym razie chłopiec bardzo krzyczał i to było przerażające. Nie wiedzieliśmy, co z nami dalej zrobią. W Pruszkowie działało RGO i rozdawali zupę z kartoflami, pierwszą zupę po dwóch miesiącach, którą zjedliśmy po głodzie powstaniowym. Bardzo nam smakowała, tylko niestety nie było naczyń i zjedliśmy zupę w brudnej puszce po konserwach, znalezionej na podłodze. Zupa była, ale nie mieli nam w czym jej podać.
- Jak wyglądały warunki życia w obozie w Pruszkowie?
Też było bardzo trudno. Nie było wody do umycia się. Podawali tylko zupę, nie pamiętam, czy jakieś picie było. Miałam wtedy osiem lat i po prostu nie pamiętam już tych rzeczy. Pamiętam tylko pierwszą zupę. Byliśmy tam około dziesięciu dni. Ciągle żyliśmy w strachu, co z nami zrobią. Chodziły pogłoski, że mogą nas wywieźć do krematorium albo do obozu w Niemczech. Tak że żyliśmy w ciągłym strachu. Pewnej nocy, to było chyba po około dziesięciu dniach pobytu w Pruszkowie, zerwali nas Niemcy z krzykiem i kazali iść do pociągu, bez żadnej informacji, gdzie mamy jechać, co się z nami będzie działo. Poszliśmy do pociągu. To były wagony bydlęce i bydlęcymi wagonami wieźli nas w nieznane. Po drodze, jak pociąg przystanął, staraliśmy się uciekać. Niestety – kolbami karabinów nawrócili nas z powrotem do pociągu. Jechaliśmy dalej.
- Pani jechała z całą rodziną? Ze wszystkimi siostrami, z drugą mamą?
Tak, jechaliśmy z siostrami, drugą mamą i z gosposią. Dojechaliśmy do obrzeża Częstochowy. Tam otworzyli drzwi i wyrzucili nas w nieznane, w Częstochowie. Ale to już było polskie miasto – Częstochowa, tak że się ucieszyliśmy w pewnym stopniu, jeżeli się w ogóle można w takiej sytuacji ucieszyć. Tam mieliśmy przyjaciół i rodzinę i pierwsze kroki skierowaliśmy do przyjaciół i rodziny, którzy też byli w trudnej sytuacji, bo gościli u siebie wielu warszawiaków. Tak że była taka sytuacja, że u cioci musieliśmy spać pokotem na podłodze, w kilkanaście osób, bo nie było już gdzie, było tak ciasno. Siostry zaczęły chorować, ja też zaczęłam chorować. Wynajęliśmy pokój u przemiłej pani, pani Krystyny Kocygi, już nieżyjącej, która udostępniła nam serdecznie, chorym ludziom, zbolałym, pokój. U niej zastało nas wyzwolenie. W Częstochowie trochę chodziłam do szkoły, jak była możliwość. Już mieliśmy bardziej ludzkie warunki. Rodzina nam przysyłała różne paczki, tak że się żyło normalniej. Przynajmniej umyliśmy się, oczyściliśmy z wszystkich brudów. Trzeba powiedzieć, że po obozie pruszkowskim i po piwnicach w Warszawie byliśmy zawszeni. Tak że u pierwszych przyjaciół, którzy nas przyjęli w Częstochowie, było odwszawianie. To teraz trudno zrozumieć, ale to były bardzo ciężkie warunki. Tułaliśmy się po różnych piwnicach, po różnych miejscach. Na przykład na którymś dworcu – już nie pamiętam, czy to na Dworcu Zachodnim było – spotkałam kobiety, które garściami wyrzucały wszy z odchylonych gipsów na nogach. To było coś potwornego, teraz nikt sobie nie może wyobrazić, że w takich warunkach mógł człowiek żyć, w takim poniżeniu i w takim upodleniu.
- Jak długo była pani z rodziną w Częstochowie, ile lat?
W Częstochowie byłyśmy do stycznia 1945 roku, kiedy przyszło wyzwolenie. Przyszły wojska radzieckie. Trzeba powiedzieć, że generalicja się zatrzymała u pani Kocygi i traktowała nas bardzo dobrze.
- Kiedy i czy wróciliście do Warszawy?
To jeszcze była droga przez Dąbrowę Górniczą. Do Warszawy nie mieliśmy po co wracać. Nie mieliśmy gdzie mieszkać, dom był zburzony, cała Warszawa była zniszczona w niesamowity sposób, były same gruzy. Nie było co jeść, nie było też wody, bo wszystko było zniszczone. Pierwszą osobą, która pojechała do Warszawy była nasza druga matka, która chciała nam zorganizować jakieś życie w Warszawie. My tymczasem przebywaliśmy w Dąbrowie Górniczej. Tam dostaliśmy od miasta zastępcze mieszkanie, chwilowe. Przebywaliśmy w tym mieszkaniu jakiś czas. Brat szukał miejsca w Gdyni czy w Gdańsku, my z siostrami przebywałyśmy jakiś czas w Dąbrowie. Potem brat oddał to mieszkanie do magistratu. Przeniosłam się do swojej stryjecznej siostry, dużo starszej ode mnie. Mieszkała: Będzin Koszelew, na ulicy Okrzei 58. Chodziłam do szkoły do Dąbrowy, do Królowej Jadwigi. Jeździłam tramwajem. Tam zrobiłam piątą i szóstą klasę w jednym roku. Potem już, do siódmej klasy, przeniosłam się do Warszawy. Przez jakiś czas, chyba rok, mieszkałam w bursie u sióstr szarytek na Rakowieckiej. Stamtąd chodziłam do szkoły powszechnej na Narbutta. Siostra w tym czasie została jeszcze u wujostwa Łazowskich w Częstochowie. Brat gdzieś wędrował, druga siostra też różne koleje losu przechodziła. Była jakiś czas w Dąbrowie Górniczej, potem chciała być w zakładzie Sacré Coeur u sióstr, była w Ruszelczycach u cioci. Trudno to wszystko spisać i opowiedzieć. Różne miejsca zamieszkania miała. Chciała dalej kontynuować naukę, ale ciężko chorowała. Miała zapalenie opłucnej, miała tyfus brzuszny, tak że przeszkadzało jej to wszystko w kontynuowaniu nauki. Kiedy ciocia [druga matka] wynajęła już mieszkanie w Warszawie, to sprowadziła nas wszystkich i byliśmy razem. […]
Warszawa, 20 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska