Anna Chybowska-Gorbatowska „Anka”
Anna Chybowska-Gorbatowska. Urodziłam się w Warszawie 16 lutego 1920 roku.
- Chciałbym zadać pytanie o sprawy wychowania przed wojną. Skąd w was był ten wielki patriotyzm, który okazaliście w czasie okupacji?
Po pierwsze moja rodzina była niebywale patriotyczna. Matka – Bronisława Kielsińska, ojciec – inżynier elektryk – Wiktor Chybowski, to byli ludzie niebywale patriotyczni. Już swoim dzieciom opowiadali o tym, jak cierpi ojczyzna, jak cierpiała, jak było ciężko i jak teraz trzeba o nią dbać. W szkole na przykład byliśmy włączeni do harcerstwa.
- Czy harcerstwo i szkoła też wychowywały w duchu patriotycznym?
Tak. Bardzo. Bardzo. Harcerstwo w tamtych czasach było niebywale patriotyczne i niebywale mówiące o tym, jak trzeba się starać, [że na] wszystko, co się robi, [trzeba] patrzeć pod kątem, czy to będzie dobre dla mojego kraju, dla mojej ojczyzny, dla moich współbratymców, współrodaków? To było bardzo, bardzo ważne.
- Czy pamięta pani moment wybuchu wojny?
Bardzo dobrze pamiętam. Mieszkaliśmy wtedy na Żoliborzu, w tak zwanym parku Kaskada – Marymoncka 16 (to jest niedaleko ulicy Potockiej). W tej chwili istnieje tam tylko park, a tam był dom należący do miasta. Mój ojciec w tym czasie był na stanowisku naczelnego inżyniera wodociągów i kanalizacji, a tam był punkt kontrolny nad kanalizacją; był mały staw, w którym były ryby i woda kanalizacyjna przepływała przez staw. Obserwując zdrowie i stan tych ryb, grupa chemików badała, czy woda, jaką daje się mieszkańcom Warszawy, jest dostatecznie czysta i dostatecznie ekologiczna. W związku z tym to był park i mieszkaliśmy w pięknym domu wewnątrz tego parku.
- Jak pani zapamiętała 1 września?
1 września były imieniny mojej matki, Bronisławy. Wstałyśmy z moją siostrą Marią bardzo rano, o szóstej, i pobiegłyśmy do sąsiedniego ogrodnika, żeby kupić róże. Szukał, nacinał róże i trwało to dość długo. Kiedy wróciłyśmy, to słychać było w radiu wiadomość, że w tej chwili Niemcy wypowiedzieli wojnę Polsce i została przekroczona granica kraju.
- Jakie były państwa losy podczas kampanii wrześniowej?
Podczas kampanii wrześniowej było dość trudno, ponieważ park na Żoliborzu był potrzebny wojsku. Miała tam stać ogromna bateria dział przeciwlotniczych. W związku z tym [musieliśmy wyjść] z dużego mieszkania – u nas była rodzina ośmioosobowa (miałam trzech braci i dwie siostry) –musieliśmy natychmiast opuścić dom. To była bardzo trudna sprawa. Wzięliśmy tylko to, co najważniejsze, i piechotą, bo już były zaburzenia w ruchu tramwajów, ruszyliśmy do miasta, do mieszkania brata mojej matki. On był powołany do wojska, w związku z tym była tylko jego córka jedynaczka, z opiekunką. Wszyscy, ośmioosobowa rodzina, ruszyła do [mieszkania wujka]. Mój najmłodszy brat miał wtedy pięć lat. Piechotą [dotarliśmy] do centrum miasta, na ulicę Nowogrodzką. Tam, jako mająca zaświadczenie pielęgniarskie, od razu ruszyłam szukać szpitala, gdzie mogę się zgłosić. 3 września znalazłam się na placu Trzech Krzyży, w momencie kiedy z wielkiego głośnika usłyszeliśmy głos: „W tej chwili Anglia, Francja i Stany Zjednoczone wypowiedziały wojnę Niemcom i będą walczyć razem z Polską przeciwko tej napaści”. Entuzjazm na placu był nieprawdopodobny. Ruszyłam po tym wszystkim, bardzo podniesiona na duchu ulicą Wiejską i Wiejska kończyła się wejściem do wielkiego Szpitala Ujazdowskiego. To był bardzo znany szpital CWSan-u. CWSan to było Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, czyli szpital czysto wojskowy. Była już kolejka (trochę młodych ludzi) do naczelnej pielęgniarki, którą była pani Wiłkomirska. Czekałam na to, żeby zgłosić swoją chęć ochotniczej pracy dla ojczyzny. Pani przełożona powiedziała: „No, wszystkie dziewczyny chcą pracować tylko jako pielęgniarki, do chorych, a mi potrzeba pracy innej, codziennej, trudniejszej trochę”. Mówię: „Ja mogę, mogę pracować. Wszystko jedno – chociaż jestem pielęgniarką i studentką, już po jednym roku medycyny, to mogę pracować, jeżeli trzeba”. – „To pójdziesz do magazynu”. – „Pójdę do magazynu”. – „Do siostry Machówny”. – „Proszę bardzo”. Zgłosiłam się w tym wojskowym szpitalu do siostry Machówny i pierwsza moja czynność to było przesegregowanie mundurów rannych leżących w szpitalu. Każdy mundur wyglądał tragicznie, bo w jakimś miejscu na tym mundurze była rana – rana oblana krwią tego bohatera. Zaczęłam segregować mundury, prawie że płacząc. Po tym wszystkim zabrałam się do szorowania podłogi. Tak zaczęła się moja praca dla ojczyzny. W tym czasie w Warszawie były niesłychane upały. Zaraz po 1 września były ponad trzydziestostopniowe upały. Przyjeżdżało mnóstwo darów dla chorych szpitala wojskowego. Między innymi przyjeżdżały ogromne samochody z bardzo znanymi wtedy w Warszawie lodami na patyku, które nazywały się „Pingwin”. Te lody trzeba było przyjmować – właśnie przyjmował to magazyn. Znaleziono jeszcze trzy dziewczyny i musiałyśmy szybko roznosić te lody, bo jak by postały na tym upale, to wszystko byłoby do wyrzucenia. W związku z tym to była moja następna praca dla ojczyzny – z wielkim koszem pełnym lodów biegaliśmy po wszystkich oddziałach. Widziałyśmy więc wszystkie oddziały tego ogromnego szpitala. Smutne, tragiczne. Było tam mnóstwo lotników (już lotników), którzy bohatersko przeżyli, ale spadli swoimi wojskowymi samolotami i często cali poparzeni leżeli na łóżkach. Tych poparzonych lotników karmiłyśmy lodami. Była to niesamowita praca – bardzo smutna i bardzo dziwna. Jednocześnie nasze chodzenie z lodami to była inspekcja po tragedii, jaką były setki rannych. Po 10 września skończyły się lody i w jednym z oddziałów (to był oddział V, laryngologiczno-okulistyczny) zaczęłam rozmowę z przełożoną, ponieważ w tym oddziale głównym, naczelnym lekarzem był doktór Żołędziowski. [To był] ojciec zaprzyjaźnionego ze mną kolegi Jurka Żołędziowskiego, który już był powołany do wojska, już był w wojsku. Przełożona powiedziała mi, że doktora Żołędziowskiego, ordynatora szpitala ocznego, nie ma. Stała się dziwna rzecz: to był szpital wojskowy, ale wojskowi, wszyscy warszawscy szefowie, ordynatorzy tego szpitala, na początku września dostali rozkaz ewakuacji tego szpitala na wschód (tak jak zresztą dużo wyższych oficerów wojska, władz dostało rozkaz ewakuacji na wschód). Do tego szpitala z kolei zostali przydzieleni lekarze z podobnego wojskowego szpitala z Poznania, bo Poznań został zajęty przez Niemców niesłychanie szybko i wszyscy opuszczali szpital. Wobec tego przydzielono im ten szpital warszawski jako miejsce działania. Przyszła grupa innych ludzi, dawniej tam nie pracujących. Naczelnym lekarzem szpitala był lekarz z wojskowego szpitala poznańskiego, doktór Kucharski. Ordynatorami poszczególnych oddziałów też byli poznańscy lekarze. Było to dość niezręczne dla tamtego personelu. Przełożona zapytała: „A gdzie ty pracujesz?”. Mówię, że jestem po roku medycyny, jestem pielęgniarką i pracuję w magazynie. – „To musimy pójść do dyrektora, bo nam teraz bardzo potrzeba pielęgniarek. W tej chwili część personelu, która mieszkała pod Warszawą, przestała przychodzić ze względu na utrudnienia komunikacyjne i mamy za mało pielęgniarek”. W związku z tym około 10 września zostałam już na stanowisku pielęgniarki w szpitalu ocznym i laryngologicznym. Ponieważ rzeczywiście owało pielęgniarek, a moja rodzina wróciła już z centralnej części Warszawy na Żoliborz (tramwaje i autobusy przestały już właściwie funkcjonować), zamieszkałam w szpitalu. Mieszkałam w służbówce pielęgniarek. Na stałe pracowałam przy łóżkach chorych, przy opatrunkach, przy operacjach. Ponieważ byłam już po roku medycyny, więc bardzo często brano mnie do bardzo smutnych, szczególnie tragicznych operacji, które polegały na tym, że wyjmowano zniszczone oko. W tej sytuacji pracowałam przy tym, sączkując tę ranę, a chirurg specjalista wycinał oko.
- Czy pamięta pani jak Niemcy wkroczyli do Warszawy?
To wszystko działo się na terenie tego szpitala. 26 września zaczął się niebywały nalot na Warszawę. Bez przerwy ryk samolotów i bomby padały na całą Warszawę. W okolicy szpitala (Wiejska, okolica Ogrodu Ujazdowskiego, Alej Ujazdowskich) też było słychać padające bomby. Wobec tego ogłoszono ewakuację pacjentów do piwnic. Wtedy z doktór Wojnicz, która była na dyżurze z 26 na 27, właściwie cały dzień 26, [zdecydowała, że] na noszach, po kolei, znosiłyśmy chorych do piwnic wielkiego oddziału wewnętrznego, gdzie był ogromny, wysoki dom i bardzo wysokie i bardzo dobrze zaopatrzone piwnice. Właściwie cały szpital znalazł się w tych piwnicach i my razem z [chorymi]. Parę bomb spadło prawie koło naszych pawilonów. W sam pawilon nie [trafiła] żadna, ale to, że spadły niedaleko, spowodowało, że sufity, tynki, wszystko prawie poupadało. Kiedy trzeba było wracać do pawilonu, okazało się, że tynki leżą na podłodze. Wszyscy, z lekarzami włącznie (znany okulista profesor Melanowski i lekarze wojskowi – Waligórski, Zembrzuski, to byli wszystko wojskowi, tylko profesor Melanowski był profesorem Uniwersytetu Warszawskiego) razem z nami sprzątali, zbierali tynki, oczyszczali łóżka z gruzów. Naszą fizyczną pracą doprowadziliśmy [szpital] do stanu używalności. Ranni znowu wrócili do szpitala. Ale niestety następnego dnia, 27 września, Warszawa poddała się już Niemcom.
- Jak pani pamięta moment wkroczenia Niemców?
Niemcy wkroczyli. Byłam w szpitalu. Jednak Niemcy według traktatu wersalskiego byli zobowiązani opiekować się rok szpitalami wojskowymi. W związku z tym dość spokojnie wkroczyła grupa niemieckich lekarzy, którzy oficjalnie przejęli szpital. Powiedziano, że szpital będzie utrzymywany przez wojsko niemieckie, a lekarze polscy mają pracować jak dotąd, pod kontrolą grupy niemieckiej. Tak się zaczęło. Mieszkałam tam cały czas. Zaczęła się normalna praca nad wszystkimi leżącymi chorymi. Wtedy chodziło o to, że niemieccy lekarze obserwowali chorych i jeżeli chory zostawał wyleczony – [a] każdy chory miał swój wojskowy stopień – więc żołnierze byli kierowani do stalagów, a oficerowie do oflagów. Już nie wracali do swoich rodzin. […] Zaczęła się praca nad tym, żeby jak najdłużej trzymać rannych w szpitalu, żeby jakoś oszukać Niemców. Robiło się niesamowite rzeczy – pacjentom gipsowało się zdrowe nogi, mówiąc, że noga jest złamana i pokazując rentgen rzeczywiście poważnie złamanej nogi, jako [nogi] tego pacjenta. Mówiło się także o pacjentach, że mają gruźlicę, a Niemcy szalenie bali się gruźlicy. Pokazywało się rentgenogramy płuc w bardzo złym stanie. W związku z tym chory, mimo że już był zdrowy (szczególnie chodziło o oficerów) leżał pod kontrolą szpitala na niemieckim wyżywieniu. Wyżywienie było wtedy lepsze niż w szpitalach cywilnych. Oprócz wielkiej ilości zup, jedzenia z kotła, były przydzielane – co było rzadkością – konserwy. Też dostawałam konserwy, ale ponieważ miałam pięcioro młodszego rodzeństwa, byli na Żoliborzu prawie bez jedzenia, więc mój brat, młody chłopaczek, przybiegał codziennie, czy co parę dni, do mnie do szpitala i wszystkie konserwy, które dostawałam, oddawałam dla biednej, głodnej rodziny. Ja żywiłam się z kotła. Dostałam zresztą od dyrektora Kucharskiego Krzyż Zasługi. [Krzyż] i zaświadczenie spaliły się potem w Powstaniu Warszawskim. Ponieważ [Niemcy] przejęli szpital 28 września, więc z niemiecką dokładnością, 28 września 1940 roku, szpital został oddany w ręce cywilne, już nie był pod zarządem wojska niemieckiego. [W szpitalu] było zatrudnionych dużo młodych studentów i studentek medycyny. Nas utrzymywano, myśmy nie mieli pensji. Byliśmy utrzymywani, mieliśmy zaświadczenia jako pracownicy szpitalni. Kiedy to przeszło jako szpital cywilny, wszystkich niezatrudnionych (nie na pensjach) zwolniono, bo nie było pieniędzy na utrzymanie tego szpitala.
- Jakie były pani dalsze losy?
Byłam jednak studentką medycyny. Wiedziano o tym i była nad nami spora opieka. Dano nam płatne posady, przydzielono wszystkich studentów i studentki. Przydzielono mnie do tak zwanego punktu sanitarnego na ulicy Barokowej (wejście od Długiej), który był pod nadzorem niemieckim. Ten punkt sanitarny to była dezynfekcja, dezynsekcja i prysznice – dla walki z epidemiami. Niemcy bardzo bali się epidemii, a już zaczęły wybuchać przypadki cholery. W związku z tym, gdziekolwiek wybuchła choroba, to w tym szpitalu była grupa sanitariuszy (przeważnie dawni studenci medycyny wojskowej), która przyjeżdżała do tego punktu pod kontrolą niemiecką, zabierano całą rodzinę i wszystkie jej rzeczy do punktu [sanitarnego] i tam odbywała się przymusowa dezynfekcja i dezynsekcja. Mnie przydzielono do prysznicy. Cała rodzina obowiązkowo musiała być… Wszystkie jej ubrania, wszystko było dezynfekowane. Lęk przed chorobami – było to w interesie całego miasta. W międzyczasie – ponieważ projektowałam studia stomatologiczne – okazała się możliwość zatrudnienia mnie jako pomocy. Te studentki, które chciały studiować stomatologię – pomyślano o tym i dano nas jako pomoce dentystyczne do ośrodków zdrowia. Przydzielono mnie jako pomoc dentystyczną do Ośrodka 5 – normalnego ośrodka, które istniały w Warszawie – który znajdował się w środku, w parku Krasińskich, czyli niedaleko punktu, [gdzie mieszkałam]. Ponieważ myśmy mieszkali na Miodowej, musiałam tylko przejść przez plac Krasińskich i wchodziłam do parku Krasińskich, gdzie był ośrodek zdrowia – tuż przy ulicy Świętojerskiej. Ulica Świętojerska była pod koniec parku Krasińskich. Tam był normalny ośrodek mający pediatrę, gabinet stomatologiczny – przeważnie dla szkół i dla ludzi, którzy mieli tak zwaną opiekę społeczną, mieli tam darmowe leczenie. Była „kropla mleka” dla niemowląt, był pediatra, był lekarz skórny. Naczelnym lekarzem była doktór Kloc-Jackowska, lekarzem pediatrą był doktór Antoni Chmielecki, lekarzem skórnym był doktór Towpik, ojciec bardzo znanego teraz w Warszawie profesora Towpika. Józef Towpik. Stomatologiem była Hanna Zaczyńska. Byłam studentką medycyny i już zaczęły się tajne wykłady, bardzo dobrze zorganizowane. Medycyna była zamknięta, wszystkie uczelnie były zamknięte, ale polskie władze nie poddawały się. Cały personel młodych studentów medycyny starano się dalej uczyć na tajnych kompletach. Komplety organizowano w mieszkaniach prywatnych w niebywale mądry sposób. Nie mogło tam być sto osób jak na oddziale, ale na poszczególne wykłady przychodziło piętnaście osób i znani profesorowie przychodzili do prywatnych domów. W moim mieszkaniu zaczęły się wykłady profesora Witolda Cybulskiego, protetyka stomatologicznego. Jako pomoc stomatologiczna w ośrodku zdrowia pracowałam cały ranek. Lekarka wiedząc, że jestem studentką stomatologii, mówiła mi: „Pracuj sama. Będę cię uczyć, będę cię pilnować, a ty zaczynaj po kolei wszystkie prace związane z medycyną”. Do tego ośrodka przychodziły na tak zwane kontrole wszystkie szkoły powszechne, które były na terenie Starego Miasta, więc ja to robiłam. Pierwsze opatrunki robiłam pod kontrolą lekarki, jednocześnie ucząc się teoretycznie w różnych, prywatnych domach. W ten sposób szła moja stomatologia, a jednocześnie zarabiałam pewne symboliczne pieniądze. Było to 60000 czy 600 złotych, w każdym razie była to suma pieniędzy okupacyjnych, za którą można było kupić jedną parę butów.
- Chciałem zapytać o komplety. Studia medyczne – tak sobie wyobrażam – wymagają dużo zajęć klinicznych. Jak to rozwiązywaliście?
Wspaniale. Na przykład na chirurgię szczękową wysyłano nas do szpitala na Lindleya (w tej chwili jest tam chirurgia szczękowa). Przychodziłyśmy tam jako sprzątaczki. W razie kontroli niemieckiej byłyśmy niby sprzątaczkami. Był tam profesor Franciszek Bohdanowicz, chirurg, i tam byłyśmy przydzielane do gabinetów stomatologii zachowawczej. Te, które nie były w oficjalnych ośrodkach, miały przydziały do prywatnych gabinetów pewnych znanych lekarek, które miały dostarczać im pierwszych klinicznych kontaktów z leczeniem zachowawczym.
- Czyli studia nie różniły się programowo oprócz niebezpieczeństwa?
Programowo to było coś wspaniałego! Było szalenie bohatersko. Tam, gdzie na przykład lekarz skórny wykładał anatomię patologiczną, wykładał ogólne [nauki] medyczne, była grupa siedzących młodych ludzi i w razie wejścia Niemców mówiło się, że to jest uroczystość rodzinna i w razie czego można to było jakoś [ukryć]. U mnie na Miodowej 22 – to było ogromne mieszkanie – przychodził profesor protetyki, Witold Cybulski. Tam myśmy musiały robić sobie wspólnie wyciski specjalnymi metalowymi szczękami do wyciskania i trudno było powiedzieć takiej kontroli, gdyby zjawiła się, że świętujemy uroczystość rodzinną. Gipsy leżały na wielkim stole, więc wtedy nam wszystkim, całej rodzinie, groziła niemalże śmierć. Profesorowi także.
- Musieliście państwo darzyć się olbrzymim zaufaniem.
Tak, to było niebywałe bohaterstwo tych ludzi – profesorów i młodzieży.
- Czy mieszkała pani na Miodowej przez całą okupację?
Tak.
- Chciałem zapytać o życie związane z tym rejonem. Chodzi mi o dwie sprawy: sprawa karuzeli na placu Krasińskich, jak było powstanie w getcie. Na pewno to pani widziała.
To było straszne. Pracowałam tuż przy getcie, bo ośrodek dotykał muru getta. Koniec parku Krasińskich, ulica Świętojerska – z jednej strony był park Krasińskich, a z drugiej już zaczynało się getto i stały mury getta. W momencie kiedy zaczęła się walka, w okolicach naszych piwnic było dużo uciekinierów z getta (myśmy wiedzieli, że się chowają) – kobiet z dziećmi, Żydów, Żydówek. Wiedzieliśmy, że nasz dozorca odżywia kogoś w piwnicy – nie wiedzieliśmy kogo, przypuszczaliśmy, że to jest ktoś z getta. Wszystko robiło się w niesłychanym lęku. I te strzały, ten huk – to było przerażające! Tam przemycano broń, więc broń, która jednak zjawiła się przeciwko Niemcom, pokazywała, że dosyć, że są tacy, co już nie chcą poddańczo umierać, tylko chcą się bronić. Kiedy skończyło się powstanie w getcie – to było po Wielkanocy 1943 roku – stały tam zupełnie puste mury tuż przy naszym ośrodku. W tym samym czasie latem stała się też straszna rzecz. Niebywały wiatr zwalił wielki, stojący koło naszego ośrodka mur domów getta na nasz ośrodek. Ośrodek był jednopiętrowy. Mur spadł na dach, pod którym znajdował się gabinet lekarski, [w którym] przyjmował lekarz dziecinny. Przyjmowała doktór Walęcka – była matka, dziecko, pielęgniarka i doktór Walęcka. Mur z sufitu spadł na głowę lekarza. Lekarz zginął. Uratowała się, lekko tylko ranna, pielęgniarka, matka i dziecko. Nie zapomnę tego, jak trumna z doktór Walęcką stała w głównym holu ośrodka zdrowia. To było tak smutne, tak tragiczne, tak przerażające. Właściwie żyło się w stałym lęku.
- Chciałem zapytać o sprawę z pomnikiem Kilińskiego, który Niemcy zabrali z placu Krasińskich.
Tak, pomnik został zabrany, ale zostało to zrobione bez wielkiego szumu – raczej znikł.
- Jaka była reakcja mieszkańców?
Mieszkańcy nie robili w tym wypadku żadnych akcji, dlatego że każda akcja to była tylko okazja do zabijania. Co chwila były powywieszane w jakichś miejscach, na jakichś punktach, listy ludzi, którzy zostali złapani i zabici, więc jednak panował niesłychany terror. Akcje protestacyjne, masowe, raczej się nie odbywały. Ratowanie kogoś – [takie akcje] wtedy były, ale reakcje na jakieś akty to byłyby za duże koszty w ludziach. I tak ciągle gdzieś zatrzymywały się tak zwane budy i patrzono „na oko” – jak ktoś młody, to ładowano go do budy i już nie wracał do domu. Ciągle każda rodzina liczyła się z tym, że może się stać coś takiego. Miałam dwóch braci – już w okresie przedpowstaniowym jeden został złapany do budy. Szesnastolatek.
Od razu szesnastolatka zawieźli do Berlina i ci młodzi – to jeszcze dzieciaki – służyli im do wynoszenia dobytku ze zbombardowanych domów. Obstawieni żołnierzami z pistoletami w nich skierowanymi, musieli wpadać do chwiejącego i rozpadającego się domu i wynosić dobytek tych Niemców.
To był już koniec wojny. [Brat] został złapany przed Powstaniem, przed 1944. Drugi brat, który był starszy (wtedy miał już dziewiętnaście lat) po złapaniu młodszego brata uważał, że lada dzień pewno go złapią. Mąż mojej ciotki (siostry mojej matki) był majorem (major Maciejewski), działał cały czas w tajnym wojsku, powiedział mu: „Słuchaj Wojciechu, ty mógłbyś pójść do lasu, w lesie jest partyzantka”. I mój brat poszedł do lasów kieleckich, do znanej, kieleckiej partyzantki. Znikł, już nie było w domu dwóch braci, był tylko najmłodszy, który w momencie wybuchu wojny miał pięć lat i były moje dwie siostry.
- Chciałem zapytać ogólnie o kontakty pani i młodych lekarzy z organizacjami konspiracyjnymi. Jak to wyglądało i czy byliście szykowani do Powstania?
Byliśmy szykowani, była [o tym] mowa. W naszym domu odbywało się tajne nauczanie i byliśmy dokładnie objęci tajnym nauczaniem. Pracowałam też w służbie zdrowia, w miejscowym ośrodku zdrowia. Nasz lekarz rejonowy […] doktór Chruziewicz był w Armii Krajowej sanitariatu warszawskiego. Mówił nam: „Przyjdzie moment, w którym dostaniecie miejsce pracy w razie wybuchu Powstania”, bo mówiło się o Powstaniu. W samym okresie przedpowstaniowym pracowałam w ośrodku zdrowia, chodziłam na wszystkie kursy medyczne i ciągle mówiło się, że za chwilę może być [Powstanie]. Z nieba spadały ulotki. Wiadomo było, że po wypowiedzeniu wojny Rosji przez Niemcy, wojna odbywała się na Wschodzie. W 1943 roku zaczął się już pierwszy opór, słyszało się przez tajne radio, że jednak Rosjanie bronią się skutecznie, zaczynają posuwać się w naszym kierunku, że Niemcy zaczynają się cofać. Budziło to pewien entuzjazm, bo cała ogromna armia oporu, która w Polsce była jedną z największych w Europie, setki młodzieży, które uczyły się walki partyzanckiej, czekały na to. Czekały na to, że w momencie, kiedy zbliży się front, oni się do tego włączą. Przed samym Powstaniem już były głosy o zwycięstwie na Monte Cassino – o stratach, ale jednocześnie o ogromnym bohaterstwie polskich żołnierzy, którzy przyszli z armią Andersa, czyli wyszli z Rosji i przyszli aż do Monte Cassino we Włoszech.
- Takie wiadomości docierały do ulicy?
Wiadomości docierały, dlatego że były tajne nasłuchy. Czasami raptem zjawiały się w naszych tajnych radyjkach wiadomości.
- Czy trafiała prasa konspiracyjna?
Była także prasa. Z tym było dość trudno, ale trochę się zjawiało. Trzeba było to bardzo, bardzo [ukrywać], bo za to groziła śmierć. Był ciągły terror i ciągły lęk, ale jednak ciągle były jakieś wiadomości.
- Czy pamięta pani nastroje, jakie panowały w Warszawie w lipcu 1944 roku, przed wybuchem Powstania?
Nastroje były takie, że jak tylko zbliżą się wojska rosyjskie, to musimy się włączyć. Przecież byliśmy pierwszymi napadniętymi. Setki młodzieży przygotowane do walki czekały tylko na to, żeby włączyć się, żeby wejść. Ulotki, które były zrzucane, przypuszczalnie także przez Rosjan – „Polacy! Zbliża się zwycięstwo, włączcie się do walki! Byliście pierwsi, którzy zaczęli, napadnięci i walczyli, znani jesteście ze swego bohaterstwa, włączcie się do walki”. Takie ulotki sama podnosiłam i czytałam.
- Czyli tam było zachęcanie do walki, a nie propaganda komunistyczna?
Zachęcanie do walki.
- Czy Niemcy faktycznie byli już w odwrocie, była taka atmosfera, że opuszczają Warszawę?
Już czuło się, że są w odwrocie i były nawoływania, że będą ewentualne wzywania do kopania rowów. Miało to być wykopywanie rowów. Właśnie wtedy, kiedy ogłoszono nabór młodych ludzi, nastąpił wybuch. W tym czasie byłam w prywatnym gabinecie, który założyłam sobie z koleżanką, już myśmy pracowały samodzielnie na ulicy Orlej, koło Leszna (też na Starym Mieście). Przyjmowałam tam pacjentów od godziny drugiej do piątej, zarabiając trochę pieniędzy prywatnie, trochę na lewo, bo jeszcze nie miałam dyplomu. W tym momencie usłyszałam strzały. Wyjrzałyśmy przez okno – na ulicy Orlej, naprzeciwko, stali młodzi ludzie ze Stenami skierowanymi na ulicę Leszno. Przez Leszno przejeżdżały wojska niemieckie. Pędził dorożkarz z koniem, wszedł z koniem do naszego podwórka na Orlej 3, [gdzie] był gabinet i za chwilę – nie było jeszcze piątej – kanonada była już coraz większa. Mieszkanie [w którym był gabinet] było wynajęte – [należało] do adwokata z żoną, to było małżeństwo. Położyliśmy się wszyscy w korytarzu, bo zaczęły pękać szyby i zaczęło być już bardzo groźnie. Położyliśmy się w korytarzu i leżeliśmy tam do godziny ósmej wieczór. O ósmej jakby wszystko zaczęło ucichać, a ja nie byłam w domu, więc postanowiłam opuścić to miejsce. Widziałam, że ludzie zaczynają się ruszać, noszą białe chustki, co w razie jadących Niemców miało pokazywać, że jesteśmy bezbronni, że nie walczymy, że jesteśmy zwyczajnymi mieszkańcami. Z chustką doszłam do Długiej, widziałam innych ludzi i [idąc] pod ścianami, skierowałam się do Miodowej.
- Czy na ulicach tego dnia, tego wieczoru, pojawiali się Niemcy?
Nie, Niemców nie widziałam.
Powstańców tak. Powstańców sporo. W momencie kiedy podeszłam do Miodowej 22 (Miodowa 24 to był dom narożny przy kościele garnizonowym), tam, gdzie myśmy mieszkali, zobaczyłam niebywały ruch. Wszyscy mieszkańcy na Miodowej 20, czyli jedną bramę bliżej w stronę Krakowskiego Przedmieścia […] budowano barykadę. Już w poprzek ulicy stał tramwaj, przesunięty tylko siłami ludzkimi, ogromny tramwaj. Ludzie wynosili z domów z niebywałym trudem ogromne ilości wielkich, ogromnych mebli, które dołączali w różne miejsca tego tramwaju. Barykada wkrótce urosła, dokładnie zamknęła w tym miejscu ulicę Miodową.
- Czy to było spontaniczne, czy to był rozkaz?
Spontaniczne. Wołano, nawoływano – przypuszczalnie była już tam jakaś grupa polska. Nam od razu powiedziano, że w piwnicach Miodowej 24 buduje się szpitalik. Od razu zgłosiłam się tam i zastałam lekarza – tego, który był naszym lekarzem rejonowym – doktora Chruziewicza. Wzywał od razu wszystkich ludzi i kazał nam wołać ludzi do wnoszenia łóżek, pryczy czy materacy do piwnic szpitalnych, które już były przygotowane, wcześniej wybielone. Ludzie od razu – praca ludzi i entuzjazm zwykłych powstańców był nieprawdopodobny, mimo że [słyszeliśmy] strzały, samoloty, [ale] jeszcze bezpośrednio nad naszymi głowami ich nie było.
- Jakie były emocje, o czym pani myślała, o czym rozmawiała pani z ludźmi tego wieczora? Czy to były obawy, czy szczęście?
Było szczęście. Wszyscy mówili: „Słuchajcie, już na Pradze zjawiły się pierwsze wojska rosyjskie. Już zjawił się czołg rosyjski. Już są, już zbliżają się do Pragi”. W międzyczasie zostały przez Niemców rozbite mosty, tak że były już uszkodzone. Praga prawie od pierwszych dni już była odcięta. Ciągle mówiło się o wojsku na Pradze – że „Już są! Już będą! Już się włączamy! Jak oni tam będą, to na pewno Niemcy zostaną szybko zlikwidowani i Warszawa zostanie już wyzwolona”. I wszyscy w to wierzyli. Wszyscy wierzyli, że to nastąpi bardzo szybko. Niemcy nie zagłębili się w małe uliczki Starego Miasta (barykady były już wtedy wszędzie zrobione) i głównie poruszali się po głównych ulicach, to znaczy Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem.
- Jak wyglądało życie na Starówce w pierwszym okresie, zanim zaczęły się walki? Czy mieliście parę dni względnego spokoju?
Pierwsze dni to był względny spokój, ludzie jeszcze mieszkali w domach. W każdym razie o tym, że Powstanie wybuchnie, wiedziało się dużo wcześniej i właściwie wszyscy zaopatrywali się jak mogli w suche jedzenie, ryż, makarony. Mój ojciec, który w tym czasie pracował w Wytwórni Papierów Wartościowych (też pracował w AK), dostał duży przydział makaronu. Z moimi braćmi po cichutku przyniósł kilka ogromnych worków makaronu i ryżu. Makaron i ryż był potem gotowany na wodzie i w momencie Powstania ratował nas, szpital i wszystkich ludzi, którzy się tam schronili. Tak samo w szpitalu – w jednym z pomieszczeń było zebranych sporo takich suchych rzeczy. Wszyscy entuzjastycznie zabierali się do tego, żeby działać, żeby przygotowywać, żeby stworzyć w piwnicach małe ogniska [zaopatrzenia] – była benzyna, były specjalne butle, kuchenki benzynowe, żeby można było tam ewentualnie gotować. To było niesłychanie entuzjastyczne. Nalot i pierwsze ostrzały – około 4 sierpnia leciały już pierwsze pociski na nasze domy.
- Czy przypomina sobie pani defiladę powstańców na ulicy Długiej.
Nie widziałam tej defilady tylko o niej słyszałam. Ponieważ byłam ciągle z rannymi, bo już byli ranni, to w samej defiladzie nie brałam udziału. Słyszałam o niej. Przed 10 sierpnia zaczęły się ogromne przybycia zdesperowanych ludzi, rodzin, kobiet z dziećmi z Woli. I straszna wiadomość, że na Woli została dokonana rzeź. Dosłownie rzeź na mieszkańcach.
- Czy was to nie przeraziło?
Dla nas to było wtedy przerażające i wtedy zastanowiliśmy się, że właściwie to nas, przypuszczalnie, też będzie czekało. W pewnym momencie zaczęli nadchodzić powstańcy z „Parasola” i z „Zośki” – ci, którzy walczyli na Woli i przez zrujnowane, puste getto, tak jak i ludność, zjawili się u nas, na Starym Mieście. Nasz szpital stał się miejscem pobytu tych powstańców z „Zośki” i z „Parasola”. Część domu na Miodowej, od ulicy, była już spalona. Były ogromne ilości piwnic tego domu i od oficyny (tam gdzie w tej chwili jest sala teatralna szkoły teatralnej) piwnice były puste i tam zamieszkały grupy powstańców z „Parasola” i z „Zośki”. Walczyli, zgłaszali się na wystawione bliżej ulic Krakowskiego Przedmieścia barykady. [Również] bliżej głównych placów Starego Miasta – [były] ogromne barykady przy katedrze i tam były niebywałe walki. Szli tam na walkę, a w nocy (na ogół noc uspokajała się) trochę snu po walce. Ci, co uratowali się, przychodzili do naszych piwnic. Przynosili nam swoich rannych. Na Długiej był szpital złożony z dużego, poważniejszego bloku operacyjnego. U nas naczelnym lekarzem był lekarz rejonowy, doktór Chruziewicz i był lekarz laryngolog, doktór Konigstein, który był laryngologiem i chirurgiem. Był doktór Bolle, który był chirurgiem. Specjalistów internistów nie było, w związku z tym przyjmowano lżej rannych – nogi, ręce. Tylko takich rannych. Poważnie [rannych] odnosili na Długą 7. W naszym szpitalu (w piwnicach) było mniej więcej sto miejsc, dla stu rannych. W tym momencie był ciągły ruch – przechodzenia, wychodzenia, przenoszenia, wnoszenia. Była ta tragedia, że co się dzieje, że jeszcze, jeszcze, jeszcze nie ma pomocy ze strony Rosjan.
- Chciałem zapytać o pomoc, o noce. Nocami nad plac Krasińskich nadlatywały samoloty – polskie, brytyjskie. Jeden nawet został zestrzelony na ulicy Miodowej.
Tak, ale to już później.
- Czy do was trafiało coś ze zrzutów? Bo oprócz broni były też lekarstwa.
Zrzutów trochę trafiało, ale często nie trafiało. Często niestety spadało to na miejsca, gdzie [przechwytywali] to Niemcy. Myśmy mieli szpital dość dobrze zaopatrzony w leki, więc leki opatrunkowe były. Najbardziej dręczące były jednak momenty nalotu i te biedne rodziny, bezdomne, które mieszkały z dziećmi już w naszych szpitalach, które trzeba było zaopatrzyć w jedzenie. To było bardzo poważne. Kuchenki… W nocy na podwórkach paliło się nawet małe ogniska, żeby cokolwiek ugotować. Do szpitala przeważnie gotowało się makaron i ryż. Zaczynało być trudno z wodą. 12 sierpnia dostałyśmy wezwanie, że [potrzebne] są nosze, trzeba iść pod Arsenał – koniec Długiej. W moim szpitaliku było paru lekarzy i były sanitariuszki. Sanitariuszki to były: „Inka”, „Lilka”, „Pyzia” (miała na nazwisko Pyziak), „Ira” (Kazia Nowakowska), ja – mój pseudonim „Anka”, moja siostra Maria – nazywała się „Marlinka” i moja młodsza siostra Jadzia, która miała pseudonim „Jagoda”. Nie były specjalnie przeszkolone sanitarnie, ale cały czas pomagały w szpitalu. Ponieważ pracowałam rok w Szpitalu Ujazdowskim, to właściwie pracowałam przy wielkim stole wewnątrz piwnicy, zrobionym jako stół operacyjny. Kiedy żeśmy dostały wezwanie i dostałyśmy nosze, była tam także Wanda Zacharczyk (po wyszkoleniu pielęgniarskim), która naprawdę nazywała się Alicja Margolis. Potem wyszła za mąż za sławnego jeszcze do dziś doktora Edelbauma. Była z getta, uciekła z getta i chowała się w jakiejś piwnicy okolicznego, naszego domu. Była pielęgniarką, zgłosiła się i pracowała w szpitalu. Była już starsza (już miałyśmy [ponad dwadzieścia] lat – ona i ja). Myśmy dostały nosze i poszłyśmy całą Długą, podczas niebywałego ostrzału. Wszystkie lecące kamienie z chodników rozpadały się koło nas. Właściwie czołgając się z noszami, doszłyśmy do Arsenału. Tam – pobojowisko. Cała masa zabitych i rannych. Miałam wtedy morfinę, strzykawki, opatrunki. Leżąca dziewczyna bez części czaszki – widać było pulsujący mózg. Mogłam tylko dawać jej morfinę. Jej matka obok krzyczała: „Czemu to nie ja ginę?! Czemu to nie ja ginę?!”. Potworny płacz. Leżał także młody człowiek, tryskała mu z uda krew, wysoko, z tętnicy. Założyłyśmy uciskowy opatrunek i [podałyśmy] znieczulającą morfinę. Z okolicy domu wyszedł człowiek ranny w ramię. Okazało się, że to jest major Grzeszczyński od „Bora” Komorowskiego. „Bór” Komorowski był podobno w punkcie na ulicy Barokowej – na tej, gdzie swego czasu pracowałam w punkcie sanitarnym. Major Grzeszczyński opierał się o nasze nosze, [był] poważnie ranny w ramię i miał zrobiony tylko uciskowy opatrunek. Chory leżący na noszach, opierający się major – czołgałyśmy się, ciągnęłyśmy nosze po chodniku. [Był] ranny, młody człowiek na noszach i major Grzeszczyński z kwatery „Bora” Komorowskiego (przypuszczalnie „Bór” Komorowski był na Partyzantów) prosił, że tam jest punkt sanitarny, żeby jego i rannego [tam zabrać] (bo myśmy chcieli go zabrać do swojego szpitalika). Major Grzeszczyński prosił, żeby skręcić na lewo w uliczkę Partyzantów, która dochodzi na ślepo do parku Krasińskich, że tam też jest punkt przyjmowania rannych. W związku z tym skręciłyśmy z rannym i z [majorem] i tam przyjął nas mój bardzo dobry kolega, student medycyny – Jurek Smoliński, którego znałam od lat. Był wspaniałym pływakiem (ja też byłam pływaczką szkół warszawskich) i studentem tajnej medycyny. Mówi: „Co ty?! Tutaj jesteś?!” – „Tutaj mieszkam, tutaj pracuję”. Przyjął tego rannego z kwatery, jednak bardzo ważnego, i tego młodego człowieka. Były rozmowy z Alicją Margolis, która też tam podeszła. Jak wróciłyśmy z noszami, okazało się, że zostałyśmy odznaczone. Powiedziano nam, że zostałyśmy odznaczone Krzyżem Walecznych. Zostałam odznaczona nie jako „Anka”, tylko jako Chybowska, bo Jurek znał bardzo dobrze moje nazwisko i przypuszczalnie podał w kwaterze moje nazwisko panieńskie. W związku z tym potem, w archiwach, znaleziono nadanie Krzyża Walecznych Wandzie Zacharczyk – to było lewe, okupacyjne nazwisko Margolis – lekarzowi Konigsteinowi, który był laryngologiem w naszym szpitalu i który zginął przed 30 września w naszym szpitalu. 17 września mieliśmy pacjenta ze zdruzgotaną nogą i doktór „Rakieta” (czyli doktór Konigstein) – mimo że był laryngologiem – postanowił amputować mu tę nogę. 17 września asystowałam w piwnicy szpitala przy amputacji nogi. Kiedy skończyła się amputacja, raptem – potworny huk, cały dom nad nami wstrząśnięty. Wypada boczna ściana i wpada do naszego korytarza, gdzie skończyła się operacja. Tynki spadają prawie że na świeżą ranę chorego. W szpitaliku obok odbywało się wtedy spotkanie naszego lekarza ośrodka, doktora Chruziewicza i kwatermistrza ośrodka, majora „Zawiszy” z jeszcze jakąś grupą ludzi, powstańców i wszyscy ci ludzie zginęli. W związku z tym 17 września nasz komendant szpitala zginął w tym szpitaliku obok nas. My, zasypani gruzem, lecący do okienek, rozbijający okna w kierunku naszego podwórka (trzeba było złapać trochę powietrza) zostaliśmy w bardzo już poważnie uszczuplonym szpitalu. Koło 20 września zrobiło się już strasznie ciężko. Skończyła się woda. Woda z popękanych rur płynęła ulicą Miodową i musiałyśmy ją zbierać kubeczkami do kubłów, żeby gotować na kuchenkach i dostarczać leżącym chorym. To już było po 20 września. Nie było wody, nie było światła. Idąc z moją siostrą po wodę na Miodową, przy nalewaniu kubeczkiem tej płynącej wody jakby z takiego kanału, usłyszałam niesłychany huk i moja siostra została ranna w rękę i w nogę. Przerwałyśmy nabieranie wody, [zabrałam] ją do szpitala. Przypomniałam sobie, że poprzedniego dnia leciało jeszcze trochę wody i nabrałam pełną wannę na drugim piętrze naszego mieszkania, wobec tego pobiegłam do naszego mieszkania po tę wodę. W tym momencie z okolic Żoliborza strzelała z potwornym zgrzytem tak zwana szafa i pociski wpadły przez okna naszego domu. Zostałam ranna w głowę. Poczułam ogromny strumień krwi lecący mi po szyi, a nie czułam bólu, kiedy ten strzał rozbił mi głowę. [Czułam] tylko lekkie uderzenie – w ten sposób zorientowałam się, że człowiek trafiony nie czuje tego, umiera właściwie bezboleśnie. [Biegnąc] z tą lecącą strumieniem krwią do mego szpitalika, zastałam jedynego chirurga – laryngologa, który spojrzał przerażony, obejrzał mi głowę – okazało się, że tylko skóra była głęboko uszkodzona, natomiast czaszka była nietknięta. To mnie uratowało. Pamiętałam wtedy tę biedną ranną bez części czaszki, i wydawało mi się, że lada chwila już pewno umrę. Okazało się, że założył mi trzy szwy i z tymi szwami już koło 20 września zaczęłam urzędować z zabandażowaną głową. Potem już było strasznie – nie było wody, nie było niczego. Chodzili księża, dawali ludziom komunię. Byli księża pallotyni i sławny ksiądz Kordecki, który pocieszał ludzi. Ciągle tylko napływali ranni i była mowa, że trzeba będzie ewakuować Stare Miasto.
- Czy na pani rękach umierali ludzie?
Umierali. Niestety. Chowano ich na podwórzu Miodowej 24, blisko kościoła garnizonowego.
- Czy można przyzwyczaić się do widoku śmierci?
Nie.
- Czy można zobojętnieć na to?
Nie można. Do widoku śmierci przyzwyczaić się nie można. To jest rzecz naprawdę przerażająca. Przerażająca. Te ostatnie słowa, te ostatnie westchnienia – jest to przerażające. W pewnym momencie właściwie już powiedziano nam: „Słuchajcie. Ubierać wszystkich lżej rannych po cywilnemu. Zdejmować z nich wszystkie odznaki powstańcze, opaski, wojskowe [ubrania]” – często mieli wojskowe narzutki, poniemieckie…
Tak. [Kazali] to z nich zdejmować, kłaść ubrania cywilne i przygotowywać się do [wejścia] do włazu, który był otwarty (w tej chwili jest pokazany) róg Długiej i placu Krasińskich. To było bardzo blisko naszego wyjścia ze szpitala i w związku z tym już koło 30 sierpnia, od rana, zaczęto tam wprowadzać ludzi.
- Jaka była wtedy sytuacja na Starówce? Już bardzo dużo ludności cywilnej wpadło w panikę…
Było bardzo dużo ludności cywilnej. Ale – co dziwne – oni nie wpadali w taką wyraźną panikę. Po prostu jak mogli, to się uspokajali. Jak mogli, to mówili: „Już pomocy z Rosji nie będzie”. Była tam cisza, wszystko zatrzymało się. Wobec tego: „Starajmy się tylko przeżyć. Starajmy się tylko przeżyć”. W związku z tym pomagali sobie niebywale. Kiedy zaczęto wprowadzać ludzi do kanału, do naszego szpitala przychodzili powstańcy i swoich rannych z „Parasola” i „Zośki” (rannych w ręce) wnosili do kanału, bo my jako kobiety, pielęgniarki, nie miałybyśmy siły, żeby tych wszystkich mężczyzn [zabrać]. Cała grupa powstańców, która też miała przenosić się do Śródmieścia, nie szła z pustymi rękami, z bronią, a szła z rannymi, których można było przenieść do Śródmieścia. Ranni w nogi – wiadomo było, że niestety muszą zostać w naszym szpitaliku do wkroczenia Niemców. Wszyscy pracownicy oprócz tych, którzy byli związani ze Starym Miastem, też poszli z rannymi do Śródmieścia, czyli wszystkie sanitariuszki także weszły z rannymi do kanału.
- Czy pani nie chciała iść?
Miałam obok dom, rodziców, wobec tego ja, moje dwie siostry i pani Marta Nowakowska, która miała ranną córkę i która zajmowała się obsługą i gotowaniem w szpitalu – myśmy zostały.
- Wiedziałyście, co działo się na Woli. Groziło wam to samo.
Groziło, tak że liczyłyśmy się [z tym], że nas chyba zamordują. W naszym szpitalu był Niemiec ranny w nogę, ze złamaną nogą. Chory obok rozmawiał z nim trochę po niemiecku. Ja niemiecki znałam bardzo słabo.
- Jak go traktowaliście? Przecież to był wróg?
Traktowaliśmy go dobrze. Traktowaliśmy go równo ze wszystkimi, opiekowaliśmy się, zmienialiśmy [opatrunki], bo rana była otwarta i noga była złamana. Ostatni [okres], kiedy zało już ludzi – właściwie główną, umiejącą robić opatrunki zostałam ja. Całe dnie – 31 i 1 – zajmowałam się stanem sanitarnym szpitala, opróżnionego przez część chorych. Moje dwie siostry zaczęły mi pomagać.
- Ilu rannych zostało w szpitalu?
Trudno powiedzieć, ale chyba ponad trzydziestu. Chory leżący przy Niemcu mówił: „Siostro »Anko«, on mówi, że postara się powiedzieć, bronić nas, żeby nam się nic nie stało, bo my się nim dobrze opiekujemy”. W związku z tym kiedy już wszyscy, którzy mieli być ewakuowani, zostali ewakuowani z 1 na 2 września robiłam opatrunki. Najpierw umyłyśmy podłogę kalihipermanganiakiem, żeby wydezynfekować, a od godziny ósmej wieczorem zaczęłam zmieniać opatrunki. Niemcowi zmieniałam opatrunek [jako] ostatniemu choremu. Brakowało już czystych bandaży, ale dla niego dałam przepiękny, czyściutki bandaż. Zrobiłam to bardzo starannie. Ciągle prosili go, żeby wstawił się za rannymi, chorymi.
- To była wasza jakby polisa ubezpieczeniowa.
To była nasza jakby polisa. Do godziny drugiej-trzeciej kończyłam opatrunki. Pomagała mi młodsza siostra Jagoda i siostra Marta trzymała też świece. Kiedy skończyłam opatrunki, zupełnie słaniałam się ze zmęczenia. Moja średnia siostra, Maria, spała w tym czasie. Wezwano ją na dyżur. Udałyśmy się z moją siostrą – już zaczynało świtać. Weszła do szpitala, gdzie były zrobione wszystkie opatrunki, a ja przeszłam przez podwórko i poszłam do piwnicy pod spalonym domem (po drugiej stronie), gdzie zaciągnęłam ze sobą stary koc, bo byłam tak zmęczona, że robiło mi się słabo. Tam rzuciłam się na ziemię, owinęłam kocem i zasnęłam jak kamień. 2 rano obudził mnie ryk Niemców:
Raus! Raus! Raus! Strzały! Ruch! Rzucanie jakichś przedmiotów! Coś się działo, krzyki dzieci, płacz kobiet! Ja półprzytomna leżałam w tej piwnicy i nie wstawałam – zupełnie jak sparaliżowana. Trwało to, trwało to… Szpitalik – słyszało się, że wszystko zostało ewakuowane. Nastąpiła cisza. Wychyliłam się przez spalone okno, gdzie było widać podwórko – na podwórku leżał prześliczny młody powstaniec z opaską na ręku. Zabity. Zobaczyłam, że w piwnicy po drugiej stronie coś się rusza. Wysunęła się głowa człowieka – [mężczyzna] z małym chłopcem na ręku. Był to Żyd, który właśnie był tym Żydem, który chował się w piwnicy naszego domu i którego ratował nasz dozorca. [Dozorca] to był bardzo dzielny człowiek. […] To był właśnie ten Żyd z dziewięcioletnim chłopcem. Powiedział mi: „Czy pani ma coś do jedzenia?”. Mówię: „Nie mam”. Mówi: „Co będzie?”. Mówię: „W naszych piwnicach było dużo różnych rzeczy do jedzenia, były suchary. Może spróbuję tam pójść?”. Po cichutku przesunęłam się koło zabitego chłopca na koniec podwórza i zagłębiłam się do prywatnych piwnic, które były w domu w głębi podwórza. Zobaczyłam tam puste łóżka, pełno cukru w kostkach, dużo sucharów, dużo wody w różnych naczyniach. Wobec tego na mój biały fartuch, który miałam, wzięłam sucharów, ile się dało, w naczyniu wodę i wróciłam, przyniosłam temu człowiekowi i temu chłopcu. Siedzieliśmy, na wierzch wychodziliśmy przez część wyłamaną, wypaloną. Obok nas były [części] wypalone, ale dachu nie było, wobec tego było powietrze. Raptem zaczęło się dziać coś złego, ktoś się zjawił. Zaczęły padać granaty. Jakieś nowe siły niemieckie, które tam weszły, zaczęły rzucać granaty do pustych piwnic. Zjawił się dym, zaczęły palić się piwnice pod naszym domem od strony Miodowej. Otworami, przy których myśmy siedzieli, zaczął wydobywać się gęsty dym. Wobec tego myśmy uciekli i przyczepili się do spalonych murów, schowaliśmy się za te mury i dosłownie wisieliśmy, przyczepieni do spalonych murów – ten człowiek z dzieckiem i ja. W ten sposób całe popołudnie 2 września, aż do wieczora, siedzieliśmy w tych wypalonych, zadymionych murach, zatruci dymem.
- Co stało się ze szpitalem i z pani siostrami?
Była cisza, nie wiedziałam, co się stało. Nic nie wiedziałam. Była tam cisza. Kompletna cisza. Trzeba było przejść przez podwórze, [a] bałam się przejść, bo to było od strony Miodowej i bałam się, że na Miodowej są jacyś Niemcy. Wobec tego wewnątrz, w części podwórkowej, przesuwałam się od strony spalonego domu, od podwórka. Następna noc – wszystko ucichło. Nie miałam siły na to, żeby wisieć na tych murach. Postanowiłam pójść do naszej starej dawnej piwnicy w drugiej części podwórza. Weszłam tam, zobaczyłam puste łóżka, rzuciłam się na jakieś łóżko. Byłam młoda, zmęczona, przerażona. Naturalnie natychmiast – siła młodości – zasnęłam. W pewnym momencie obudziło mnie wołanie: „»Anka«! »Anka«!”. Otworzyłam oczy i zobaczyłam Niemca, który z pistoletem w plecy prowadził moją ciotkę Wandę, która przyjechała do nas przed Powstaniem z lubelskiego, z dwojgiem stosunkowo małych dzieci (chyba pięć i jedenaście lat). Chowała się też w piwnicach z moimi rodzicami. Nie wiedziałam, co się z nią stało, wiem tylko, że z rodzicami gotowali, jedli, kiedy byłam w szpitaliku od strony ulicy. Raptem zobaczyłam ją. Ona krzyknęła do mnie: „On cię teraz zabije! Wszystkich ludzi, którzy nie wyszli, zabił przy mnie. Mnie nie zabił, bo [ciotka] znała perfekt niemiecki. I te dwoje dzieci – mówi – dzieci mnie chyba uratowały. On cię teraz zabije”. Skierował się do mnie z rewolwerem. Powiedziałam: „Powiedz mu, że nie wyszłam, bo mam bezwładną nogę”. Zaczęła mu coś dobrze po niemiecku tłumaczyć. Zatrzymał się. Podszedł do mnie, szarpnął mnie za ramiona, a ja – udając – wyobraziłam sobie, że mam bezwładną nogę i zwaliłam się na jego wielkie buty. Rzucił mnie na łóżko, a mnie coś tknęło i zapytałam go słabą niemczyzną:
Herr Offizier, haben Sie die Mutter? – czy masz matkę? Spojrzał na mnie:
Jawohl! – Ihre Mutter, gute Frau – to miało znaczyć: twoja matka, dobra kobieta. Zatrzymał się. Następne moje słowo było:
Hilfe. Ich bin sehr krank. – Pomocy, jestem chora. Zatrzymał się, powiedział:
Bleiben Sie hier! I wyszedł z moją ciotką. Za chwilę przyszedł, spojrzał – miałam bose nogi. Jak wyszedł z moją ciotką, to nie wiedziałam, co mam robić. Uciekać? Gdzie ucieknę? Nie ucieknę. Wobec tego na łóżku, na którym byłam, złapałam kapę, jakieś wielkie, męskie palto, bose nogi były w trepkach. Włożyłam na siebie palto, prześcieradło – położyłam się. Za chwilę wrócił z czterema młodymi Żydami i w ręku niósł góralskie kapce. Żydzi włożyli mi kapce na bose nogi. Kazał im wziąć metalowe łóżko, na którym leżałam i w ten sposób wynieśli mnie z mojego domu na ulicę Miodową. Na ulicy Miodowej cały czas leciała woda i przeszliśmy wodą naprzeciwko, pod numer 17. Tam do dziś dnia jest piękna żelazna brama i tam był pałac biskupi. Wnieśli mnie na łóżku na podwórze pałacu biskupiego, gdzie stała moja ciotka z płaczącymi dziećmi i gdzie stał cały oddział żołnierzy, ale już – całe szczęście – Wehrmachtu. Okazało się, że pierwsza grupa to byli głównie własowcy, czyli wojska ukraińskie, które połączyły się z niemieckimi, grupa bardzo surowych, zabijających ludzi. Ta grupa to byli już wermachtowcy, którzy za chwilę przynieśli mi menażkę z jakimś jedzeniem. Oni jedli w tym momencie obiad. Mojej ciotce i jej dzieciom też dali menażkę. Pamiętam, że stukałam tą łyżką, leżąc, a Niemcy patrzyli na mnie leżącą. Za chwilę przyszedł oficer, przydzielił nam żołnierza z bronią i ciotka mi powiedziała: „Każe zanieść ciebie do szpitala, a nas do punktu zbornego”. Mówię: „Jak mnie zaniosą do szpitala niemieckiego to koniec. Przecież tam chyba poznają, że mam zdrowe nogi. Zabiją mnie”. Ruszyliśmy. Żydzi nieśli mnie na łóżku, Niemiec z karabinem szedł koło mojej ciotki i dzieci. Szliśmy Miodową do Senatorskiej, Senatorską na plac Teatralny. Opera była już wypalona. Zaraz, blisko, był Szpital Maltański. Kiedy Żydzi zaczęli skręcać w stronę Szpitala Maltańskiego, Niemiec zatrzymał się i powiedział: „Nie do szpitala! Do punktu zbornego!”. Pomyślałam, że Bóg mnie uratował. Ruszyliśmy dalej. Dalej był plac Bankowy. Na placu Bankowym był zwinięty metalowy pisuar. Postawili moje łóżko na środku placu Bankowego, ciotka z dziećmi też została, a Niemiec i Żydzi weszli do pisuaru. Kiedy wrócili – widocznie fizjologia łączy ludzi – nastąpiło jakieś porozumienie i Żydzi zostawili łóżko, dwóch Żydów wzięło mnie na ręce, a dwóch wzięło moje rzeczy, które tam były – kapę, wspaniałe palto, prześcieradła, jako moje jedyne rzeczy, które wynosiłam. Ruszyliśmy już piechotą (bez łóżka) Elektoralną. Doszliśmy na Wolską do kościoła świętego Wojciecha (istnieje cały czas, niezniszczony, neogotycki kościół). Tam był punkt zborny. W małych budynkach koło kościoła było gestapo, a w kościele były resztki ludzi uratowanych z Powstania Warszawskiego, ze Starówki – przeważnie kobiet z dziećmi. Kościół był pełen ludzi. Obok stali Niemcy. Rzucili mnie na podłogę w przedsionku, moje rzeczy koło mnie. Dzieci i ciotka stanęły koło mnie. Niemiec i Żydzi odeszli. Po prostu czułam, że jestem uratowana. Wstałam na zdrowe nogi i powiedziałam: „Znajdźcie sobie jakieś miejsce. Będę czekała na was przy głównym ołtarzu, tam mnie znajdziecie”. Poszłam, obarczona paroma rzeczami, pod główny ołtarz. Za chwilę podeszła do mnie ciotka i dzieci. Zaczęła się noc z 2 na 3 września. Noc spędziłyśmy w tym kościele. Był płacz dzieci, ludzie trochę spali, trochę leżeli, pozakrywani różnymi kościelnymi sztandarami. Miałam śmieszną, pluszową płachtę, narzutę, którą częściowo położyłam na ziemi, a częścią żeśmy się zakryli i spaliśmy koło ołtarza. 3 września wpadli Niemcy, kazali ustawiać się czwórkami i:
Raus! Raus! Ruszyliśmy piechotą, niedaleko już do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim stały wagony, kazano nam – pod bronią postawioną w kierunku nas – wchodzić do wagonów. Kiedy ludzie zapełnili wagony – wagony ruszyły w stronę obozu koncentracyjnego powstaniowego w Pruszkowie. Jak dojechaliśmy do Włoch, pociąg zatrzymał się. Masa ludzi podbiegła pod nasz pociąg, pod biednych uciekinierów z Powstania, i przez okna dawali nam jedzenie, ubrania. Coś nieprawdopodobnego! Jaka była odwaga! Stał Niemiec przy wejściu z karabinem i patrzył, jak nam dawali. Myśmy nic nie mieli. Dawali nam kompot, wodę, jedzenie. Mówię: „Ciociu! Są ludzie! Wszystkie domy, wszystkie okna mają szyby! Nie dam się wywieźć. Nie chcę do obozu. Jestem młoda, wywiozą mnie do Niemiec. Ja uciekam”. Ciotka mówi: „Uciekasz? Jak?”. – „Przez okno uciekam”. – „Mogą cię zabić”. – „Ja uciekam”. Pociąg podjeżdża do Ursusa, zatrzymuje się – znowu podchodzą ludzie. Mówię: „Niech pan mi poda rękę, ja skoczę”. Ludzie trochę zasłaniają wejście – wyskakuję. Jakiś mężczyzna chowa mnie za słup. Za chwilę wyskakuje moja ciotka z dwojgiem dzieci, pomagają jej. Chowają nas za słup stacyjny stacji Ursus. Żołnierz, o dziwo, nie strzelił. Pociąg ruszył. Zostałyśmy pod opieką tego człowieka, który nas uratował. Co za odwaga! Wiadomo było, że jesteśmy z Powstania, nie mieliśmy żadnych dokumentów. Zabrał nas do swego domu, do małego, drewnianego mieszkanka, gdzie już była jedna młoda dziewczyna z Powstania, siedziała na podłodze. Przyniósł nam miednicę, w której była ugotowana fasola. Wszyscy usiedliśmy koło tej miednicy, dał nam łyżki i jedliśmy fasolę. Przypomniałam sobie, że pracowałam z koleżanką w ośrodku zdrowia w Gołąbkach, a Gołąbki były niedaleko Ursusa. Zapytałam się, że tu są gdzieś Gołąbki. On mówi: „Tu, zaraz, drogą idzie się na Gołąbki”. Mówię: „To może tam pójdę poszukać tę koleżankę” – nazywała się Halina Barańska. Mówi: „To niedaleko”. Wobec tego [wybrałam się] z ciotką, z dwojgiem dzieci, bez dokumentów. Wtedy spojrzał tylko na moją piękną, pluszową kapę, którą miałam i powiedział: „A po co ci ta kapa? Może byś mi ją sprzedała?”. – „Chętnie. Nie mam ani grosza”. Dał mi tak zwanego czerwońca – okupacyjne sto złotych. W palcie, w kapcach, ze stuzłotówką, z ciotką, z dziećmi ruszyłyśmy pomalutku drogą do Gołąbek. W Gołąbkach szukałam ludzi z rodziny Barańskich. [Chodziłyśmy] z domu do domu – pokazano nam. Weszłam z ciotką i z dwojgiem dzieci do pielęgniarki – mieszkała ze swoją siostrą i z jej mężem – przyjęli mnie w sposób niebywały! Do małego mieszkania. Na podłodze położyli jakieś materace, świeżą pościel. Dali nam coś czystego do przebrania. To była pierwsza spokojna noc, którą odbyłyśmy po tych strasznych przeżyciach.
- Co stało się z pani rodziną?
O mojej rodzinie nic nie wiedziałam. Nic. W Gołąbkach ci ludzie musieli nas odżywiać. Byłam przerażona – wtedy nikt nie miał pieniędzy, nikt nie miał jedzenia. Oddawali swoje ostatnie zapasy. Dowiedziałam się, że w Ursusie jest lekarz dentysta. Postanowiłam tam pójść. Poszłam tam, weszłam i powiedziałam, że jestem właściwie już kończącą [naukę] dentystką, że pracowałam w ośrodku. Dentystka nazywała się Manterys-Majorek, pracowała przy samej stacji. Jej mąż pracował w jakiejś instytucji niemieckiej. [Dentystka] mówi: „Wiesz, ty mi się przydasz. Nie mam tutaj pomocy, moja pomoc już nie zgłasza się, to zostaniesz u mnie. Dam ci trochę pieniędzy – tak jak pomocy dentystycznej”. Mówię: „Dziękuję, bo u swoich przyjaciół mam ciotkę z dziećmi, to będę tu pracowała”. Zaczęłam u niej pracować, urządzałam, sprzątałam. Rano, o piątej szłam po mleko [od] krowy (niedaleko, w Ursusie). Przynosiłam [dentystce] mleko i pracowałam trochę jako służąca, jako sprzątaczka. W pewnym momencie zachorowała, dostała szalenie wysokiej gorączki. Mówi do mnie: „Ojej, mam tylu naznaczonych pacjentów”. Była to jedyna lekarka z Ursusa. Mówię: „Pani doktór. Ja cały czas już przyjmowałam pacjentów samodzielnie, bo prawie już skończyłam stomatologię, przez całe cztery lata pracowałam w ośrodku zdrowia i pracuję samodzielnie, wszystko sama umiem robić”. – „To zmienisz im opatrunki?”. – „Naturalnie”. Ubrała mnie w swój fartuch, dała mi kartotekę tych ludzi. Kto przyszedł – sprawdzałam, co było i zaczęłam normalnie te osoby przyjmować. U niej wywiązało się zapalenie płuc i ja po prostu zaczęłam normalnie tych wszystkich ludzi przyjmować, robić im wypełnienia i dostawać pieniądze. Sprawdziła, ledwo chodząc, słabiutka, zorientowała się, że rzeczywiście umiem leczyć, umiem pracować. Wobec tego powiedziała: „Pracuj u mnie na razie, będziesz brała połowę tego, co oni płacą”. Wobec tego raptem zaczęłam u niej pracować i zarabiać pieniądze. Wprawdzie chodziłam także o piątej rano po mleko, ale już zaczęłam być traktowana jako jej koleżanka. W ten sposób sytuacja bardzo się poprawiła, ale moja ciotka ciągle mieszkała u moich biednych przyjaciół, do których zaczęłam zanosić pieniądze – pieniądze zarobione u dentystki, co było dla mnie wielkim szczęściem. Na dworcu ciągle jeździły kolejki, zbliżało się już Boże Narodzenie (jeszcze byli Niemcy). W [pewnym] momencie zobaczyłam bardzo miłego znajomego naszej rodziny. „Anka! Co ty tu robisz?”. – „Ja tutaj koczuję, bo wyszłam z Powstania, nic nie wiem, jestem zupełnie sama”. – „A wiesz, gdzie jest twój ojciec?”. – „Jak to? Nie wiem!”. – „A ja wiem”. – „Wiesz gdzie jest ojciec? Rodzina?”. – „Tak. Twój ojciec jest w Tomaszowie Mazowieckim, z twoją matką i z małymi dziećmi, dwojgiem najmłodszych”. – „W Tomaszowie Mazowieckim? Nigdy tam nie byłam”. – „No, tu pociągi jeżdżą, to możesz tam dojechać”. Wobec tego następnego dnia poszłam do mojej lekarki i mówię: „Pani doktór, chcę spróbować pojechać, zwyczajnie, na lewo – bo tak tu ludzie jeżdżą, dają parę groszy – ciężarowym pociągiem do Tomaszowa”. Wyruszyłam do Tomaszowa. Nie [miałam] dokumentów – wyrobili mi lewy dokument. Mąż dentystki pracował u Niemców i powiedział, że mają pomoc dentystyczną, która zgubiła dowód osobisty. Wobec tego tamci wydali mi tak zwany dowód tymczasowy, który wskazywał, że mieszkam od dłuższego czasu w Ursusie i że jestem pomocą dentystyczną u takiej i takiej osoby. W związku z tym miałam jakikolwiek dokument i nie byłam (tak jawnie) powstańcem Warszawy. Wsiadłam do pociągu i przyjechałam do Tomaszowa już koło godziny wieczornej, kiedy zaczynała się godzina policyjna. Podeszłam na piechotę do miasta, bo z dworca jest dość daleko, nigdy w życiu w tym mieście nie byłam. Dowiedziałam się, że mój ojciec pracuje w elektrowni i że biuro elektrowni jest na głównej ulicy. Podeszłam do biura elektrowni, już ze strachem, bo powiedzieli mi: „Chowaj się, bo jest godzina policyjna, będą strzelać do ludzi”. W biurze zapytałam, czy znają inżyniera Chybowskiego. „Tak, pracuje, ale tu jest tylko biuro, a oni mają mieszkanie trzy domy wyżej na ulicy. Cichusieńko, przez podwórka, zjawiłam się tam, zadzwoniłam do nich, zapukałam. Otworzył mi ojciec: „To ty żyjesz?! Powiedzieli mi, że zginęłyście – ty i Maria, że zostałyście w szpitaliku, dużo ludzi tam zabito, że żeście zginęły! Już była msza za ciebie”. Wstrząs niesłychany. Mówi: „Ja tu jestem, pracuję. Dużo Niemców z tej elektrowni już uciekło do Niemiec” – a niby teren jest przyjęty do Niemiec i niby to są Niemcy. [Ojciec] studiował w Niemczech, świetnie znał niemiecki, więc został zatrudniony w elektrowni. „Mam tutaj mały, pożydowski pokoik i żyjemy. Dwoje dzieci ma dzięki temu jakieś jedzenie”. Mówię: „Jest ze mną moja ciotka z dziećmi. Wrócę, może tutaj do was przyjedzie, może ją podratujecie, bo już nie może być u tych ludzi”. Wróciłam do [ciotki] i ona natychmiast, podobnym sposobem, zwinęła swoje dzieci i pojechała do moich rodziców do Tomaszowa. Dentystka, u której pracowałam, nie chciała za bardzo mnie puścić. Chciała, żebym jeszcze u niej pracowała, było jej to na rękę. Wobec tego zostałam. Kiedy zaczęła się ucieczka Niemców z Warszawy, a rosyjska ofensywa wchodziła górą i dołem do Warszawy, [to] myśmy spędziły całą noc schowane w piwnicy u przyjaciół w Gołąbkach, bo pobiegłam do nich w momencie, kiedy zaczęła się ofensywa (już nie byłam u lekarki w Ursusie, tylko w Gołąbkach). W Gołąbkach zjawiły się grupy z armii kościuszkowskiej, które niosły czerwone i biało-czerwone sztandary. Wobec tego już znaleźliśmy się po tak zwanej rosyjsko-kościuszkowskiej stronie.
- Co stało się z pani siostrami, które zostały w szpitalu?
Została tylko jedna – Maria – jako dyżurna. Młodsza wyszła z rodzicami, jako młoda czternastoletnia dziewczynka. Wyszła z moim ojcem świetnie mówiącym po niemiecku i z siedmioletnim chłopcem. Wyszli jako polska rodzina i pojechali do Pruszkowa. W szpitalu [gdzie była Maria] ten Niemiec jednak zaopiekował się nimi. Powiedział, że był dobrze traktowany. W związku z tym Niemcy wynieśli chorych na plac Krasińskich, przyjechała ciężarówka i zawieźli tych ludzi razem z moją siostrą do okolicznego powojennego szpitala. [Siostra] znalazła się już w tym szpitalu i ci ludzie zostali uratowani. Długo nie wiedzieliśmy, co z nią się stało, i ja będąc już w Gołąbkach, po jakimś czasie, jak tylko weszło wojsko rosyjsko-polskie, na piechotę pobiegłam do Warszawy, do miejsca, gdzie był ten szpital. W szpitaliku nie znalazłam żadnych trupów, natomiast w innym bloku znalazłam dwóch leżących, zabitych ludzi, z gipsami na nogach. Tam był szpital Armii Ludowej i tam rzeczywiście, jak wpadli… Dwóch ludzi znalazłam zabitych. W naszym szpitaliku założyłam gabinet dentystyczny, z przyniesioną przeze mnie z ośrodka zdrowia wiertarką nożną. Ponieważ nasz ośrodek był już nieistniejący, a ludzie pytali się, bolały ich zęby, to powiedziałam naszemu lekarzowi, że założę mały piwniczny szpitalik. I założyłam ten szpitalik. Nie na długo, ale był tam zwykły fotel dentystyczny i wiertarka dentystyczna, leki. W końcowym okresie tego szpitalika przyjmowałam pacjentów chorych na zęby. Jak wpadłam do naszego byłego szpitalika, to wśród leżących poduszek i pierza znalazłam na ziemi tę nożną wiertarkę. Wzięłam ją, wyniosłam i zaniosłam do przyjaciół na Saską Kępę. Pomyślałam sobie – to może mnie uratować, bo teraz, gdziekolwiek będę, będę mogła założyć taki gabinecik i znowu przyjmować pacjentów, jakoś zacząć działać. W związku z tym postanowiłam pojechać do Tomaszowa, gdzie byli moi rodzice i gdzie już była moja ciotka. Zdarzyła się okazja, bo na Saskiej Kępie była pani Łącka, która chciała pojechać do swego majątku w Opocznie i dając chłopu złote pierścionki, wynajęła konia z wozem i powiedziała, że jedzie do Opoczna. Powiedziałam: „Proszę pani, to przecież jest koło Tomaszowa, a ja mam tu wiertarkę, tam są moi rodzice. Pani pozwoli…”. – „Bardzo chętnie”. To była – według mnie – stara pani, bo już miała koło siedemdziesiątki. „Będzie mi bardzo miło, jak pojedziesz ze mną”. Chwilę przez Warszawę jechał właściciel konia i wozu, ale nie wiadomo dlaczego zaraz za Warszawą wstał, zaczął się żegnać i powiedział, że boi się jechać dalej. Zostawił konia, zostawił wóz, panią Łącką, mnie i ja musiałam prowadzić konia z wozem. Dojechałyśmy do Tomaszowa. W Tomaszowie pojechałam wozem do małego pokoiku, w którym ostatnio pożegnałam moich rodziców i dowiedziałam się: „Już pani rodziców tu nie ma. Pani ojciec mieszka w domu elektrowni, bo pani ojciec został dyrektorem elektrowni”. Jak uciekli Niemcy, to on był najwyższy rangą i został dyrektorem elektrowni w Tomaszowie. Wobec tego podjechałam pod dom, gdzie było biuro elektrowni, i okazało się, że dwoje mojego rodzeństwa zajęło przepiękne mieszkanie z kradzionymi meblami z całej Polski, [uprzednio] zajmowane przez Niemca, [byłego] dyrektora elektrowni. Ojciec uważał, że to jest cudze mieszkanie. Polskie, okupacyjne dzieci powiedziały: „Tatusiu, przecież myśmy wszystko stracili. Ty jesteś dyrektorem elektrowni. Wejdźmy do tego mieszkania po tym dyrektorze”. Wobec tego dzieci tam weszły a ojciec z nimi. W związku z tym ojciec stał się właścicielem przepięknie umeblowanego, pięciopokojowego mieszkania (do dziś dnia mam stamtąd część mebli). Tam od razu [mając] wiertarkę, która była w wozie, założyłam gabinet dentystyczny.
Warszawa, 28 maja 2008 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz