Halina Bieżan-Glonek „Lalunia”
Halina Bieżan-Glonek, urodziłam się 17 kwietnia 1924 roku w Warszawie, w warszawskiej Cytadeli.
- Gdzie pani uczęszczała do szkoły?
Do szkoły podstawowej chodziłam w Cytadeli, potem do Gimnazjum imienia Aleksandry Piłsudskiej na Żoliborzu, na placu Inwalidów. Tam robiłam szkołę średnią, małą maturę. Ponieważ wybuchła wojna, dużą maturę zrobiłam na kompletach, a potem, w dalszej kolejności dostałam się na studia medycyny.
- Miała pani tradycje narodowościowe w domu rodzinnym?
Wszyscy Polacy… Mój ojciec to zawodowy wojskowy, służący w 30. pułku w Cytadeli. Miałam pradziadka weterana z 1863 roku, którego zdjęcie mam. Przyjmował defiladę razem z naszym prezydentem Mościckim, a ja jako małoletnia harcerka przy nim defilowałam ze swoją drużyną harcerską.
- Jak pani trafiła do konspiracji?
Należałam do harcerstwa i byłam druhną zastępową. Właściwie przeszłam do konspiracji ze zgrupowania harcerskiego. To zgrupowanie było zorganizowane na Żoliborzu, wykładowcą na tajnych spotkaniach był major Baranowski. Uczył nas topografii, terenoznawstwa, znajomości broni, dużo ciekawych rzeczy historycznych. Był pierwszym moim wykładowcą. Zresztą w 1939 roku, też jako harcerka, podawałam w kubkach odjeżdżającemu na front zachodni naszemu wojsku, żołnierzom, którzy wyjeżdżali.
- Gdzie pani była, jak wybuchła wojna?
Pamiętam oczywiście, ale to jest dalsza sprawa. Z uwagi na to, że ojciec uciekł z transportu wojskowego, był zmuszony do ukrywania się całą okupację. W związku z tym, ponieważ… Byliśmy wyrzuceni z Cytadeli przez Niemców (po zajęciu z X pawilonu, w którym mieszkałam) do bloków wojskowych na Krajewskiego 2, przed Cytadelą. Ojciec wrócił z działań wojennych w 1939 roku. W tym środowisku jednak byli znajomi, zresztą było troszkę jeszcze wojskowych kolegów, niegroźnych oczywiście, początkowo sobie wymieniali ukłony. Jednak ta sprawa była o tyle niebezpieczna, że bloki są między Cytadelą a Dworcem Gdańskim, a przecież i tu, i tu było zajęte przez Niemców. Wobec tego to miejsce pobytu było niebezpieczne. Byłam jedynaczką. Chodziło o utrzymanie się przez całą okupację. Ojciec nabył sklep na Grochowie, przed placem Szembeka. To był sklep perfumeryjno-mydlarski. Z konieczności prowadził sklep w celach utrzymania nas, a jednocześnie, żeby się odizolować od niebezpiecznego środowiska przed Cytadelą.
Nastąpiła niestety bardzo niebezpieczna sprawa, mianowicie ojciec działał w służbie radiotelegrafistów „Kram”. Z harcerstwa przeszłam właśnie do tej jednostki. W czasie pracy, nadawania radiostacji, niestety nastąpiło tragiczne zdarzenie. Rzecz się działa 14 czerwca 1944 roku, na półtora miesiąca przed wybuchem Powstania. Było o tyle tragiczne, że prawdopodobnie to nie było oskarżenie niczyje, tylko po prostu Niemcy zwykle mieli podsłuchy. Jeździły wozy, które podsłuchiwały nadawanie radiostacji. Tym razem podszedł cywil z garbem na plecach, który był właściwie aparatem podsłuchowym. Podszedł pod budynek, w którym pracował mój ojciec. Było dwóch radiotelegrafistów, znałam ich, to skoczkowie z Anglii. Był „Kazik”, o ile pamiętam pseudonim, i jeszcze jakiś inny. Doskonale sobie przypominam, bo w tym samym mieszkaniu, w którym były nadawane radiostacje, odrabiałam lekcję, mieszkaliśmy. Wtedy, w tym nieszczęsnym dniu, po prostu cywil podszedł pod sam budynek. Porozumiał się prawdopodobnie z innymi obserwującymi, podsłuchującymi. W każdym razie budy podjechały, wszystkich aresztowali. To znaczy moich oboje rodziców, chociaż mama nie brała udziału, dwóch radiotelegrafistów, mnie natomiast w domu wtedy nie było. Przyszłam po kilku godzinach. To było bardzo tragiczne wydarzenie, dlatego że osoby, które mnie znały tylko z widzenia, zatrzymywały mnie na ulicy i mówią: „Panienko, proszę nie chodzić do domu”. Troszkę w pierwszej chwili byłam zdezorientowana, troszkę zlekceważyłam to. Niby dlaczego miałabym nie iść? Ale potem ktoś inny, też zupełnie mi obcy, zatrzymał mnie, mówi: „Proszę nie chodzić, bo jest obława”. Potem się zorientowałam. Już był kocioł, mieszkanie było zapieczętowane swastyką, a na ulicy byli tajniacy. Już do tego mieszkania nigdy nie wróciłam, rodziców już nie zobaczyłam. Wiele lat po wojnie – mam taki dokument – Pawiak mi wydał oświadczenie, że rodzice byli rozstrzeleni na dwa, trzy dni przed Powstaniem. Mama na pewno, a ojciec prawdopodobnie w tej samej akcji rozstrzeliwań.
- Pamięta pani zadania, które pani miała w czasie okupacji?
Tak. Moimi zadaniami było przenoszenie broni, wiadomości różnych. Ponieważ byłam uczennicą, w torebce po prostu, ze swoimi szkolnymi podręcznikami przenosiłam różne tajne dokumenty, broń. Jedną z takich [akcji] pamiętam, w Alejach Jerozolimskich 17, jeżeli się nie mylę, nie jestem tego pewna. Z moich rąk odbierał pułkownik Kamiński to, co przenosiłam.
- Może jeszcze jakąś akcję pani pamięta?
Pamiętam szereg akcji. Akcje były nie zawsze związane z moją jednostką. Mój chłopak, który również był w konspiracji, w kontrwywiadzie, w Batalionie „Pięść” pod komendą kapitana Matuszczyka, razem ze mną współpracował w jakimś sensie. Chodziliśmy sobie na spacer, jednocześnie obserwowaliśmy dany punkt, który był nam wyznaczony do obserwacji. To były zarówno moje polecenia odgórne, jak i jego. W jednej z takich [akcji] wybrałam się w jego sprawie na Kopernika. To był związek ukraiński, do którego mój chłopak, Włodzimierz Bieżan, miał dostęp z uwagi na fałszywe dokumenty, które miał. Po co był mój udział? Chodziło o to, żeby stworzyć pozory spaceru, jakiejś randki, że wyszliśmy, spacerowaliśmy po tym związku, szukając jakiegoś pokoju, bufetu, żeby zjeść ciastka, napić się lemoniady. Tak naprawdę zadaniem Włodzimierza było, żeby spenetrować, w którym miejscu mieścił się gabinet generała Pohotowki. Rzeczywiście to nam się udało, chociaż pod strachem Boga, bo pozornie szukaliśmy toalety, ale zwracano nam uwagę, przemieszczano nas, że nie tu, tylko tam, a my ciągle wracaliśmy w to samo miejsce. Trochę było niezręczne to nasze poruszanie się, ale o tyle owocne, że w rezultacie cała dokumentacja, która została przedstawiona, była wykorzystana w akcji, która się szczęśliwie skończyła bez żadnych naszych strat. Przy okazji zobaczyliśmy, że na dole, na parterze był oddział „własowców”, który był prawdopodobnie ochroną generała Pohotowki.
- A wybuch Powstania Warszawskiego?
Po aresztowaniu rodziców straciłam dach nad głową. Zostałam w jednej sukience i płóciennych pantofelkach, poniewierałam się. Właściwie każdy mój dzień był gdzie indziej. Nie mogłam być u rodziny, dlatego że nie chciałam ich narażać na niebezpieczeństwo. U znajomych, z którymi moi rodzice się kontaktowali, również nie. To musiały być osoby raczej postronne, które owszem, udzielały mi rzeczywiście gościny, ale to polegało na tym, że nocowałam i musiałam następnego dnia gdzie indziej. Nie miałam zmiany bielizny, nic nie miałam ze sobą. To, co mi użyczono. Przygarnięto mnie, nakarmiono, właściwie się poniewierałam cały okres do Powstania. Mój chłopak, ponieważ to już była sytuacja dla mnie krytyczna, bardzo męcząca, bo byłam zupełnie sponiewierana, w ogóle nie miałam warunków do normalnego życia, umycia czy cokolwiek, zaprowadził mnie do swojej matki na Marymont, tam mieszkał. Też miałam bardzo przykry incydent, bo zdawało mi się, że w takim miejscu już będę w miarę bezpieczna, tymczasem okazało się, że do sąsiedniego domu podjechały budy Niemców, wyciągali jakichś ludzi. To nas akurat nie dotyczyło, ale przyznam się, że to głęboko przeżyłam. Uznałam, że właściwie już dla mnie nie ma miejsca na tym świecie, że nie mam się gdzie podziać. Zdecydowałam pójść do wojskowego mieszkania moich rodziców. Przed blokiem wojskowym… Nie miałam kluczy do mieszkania. Paradoks – sąsiedzi, którzy mnie znali, pomogli mi włamać się do mojego mieszkania. Byłam okres do wybuchu Powstania, ale to była kwestia dwóch, trzech dni. Nie miałam nic do jedzenia, byłam głodna. Właściwie nawet z Marymontu nic nie wyniosłam, bo jakoś nie planowałam, nie przewidziałam. Pieniędzy nie miałam. W tym mieszkaniu spałam dzień, dwa. Ale już były ruchy przedpowstaniowe. Widziałam tłumy ludzi z tobołami, z walizkami przemieszczającymi się ulicą Krajewskiego ze Starówki. To był punkt przelotowy do wiaduktu przy Dworcu Gdańskim. Ponieważ byłam w rozterce, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, gdzie się podziać, z kim rozmawiać. Nie miałam z kim. Nikogo nie miałam, z kim mogłabym rozmawiać.
Zaczęłam się błąkać, wyszłam na Żoliborz. Powstanie mnie zastało właśnie na Żoliborzu w momencie, kiedy na ulicy Krasińskiego była pierwsza strzelanina. Spotkałam też swoje koleżanki, jeszcze z gimnazjum. One mnie zapędziły do tego, że było jakieś kopanie, jakieś prace. Zaraz włączyli mnie do bandażowania, pomocy sanitarnej. Dołączyli mnie do grupy „Żywiciela” przy placu Wilsona. To nie była moja jednostka, byłam nowicjuszką, ale mnie zaakceptowali, przyjęli mnie, uznali w służbie AK, w jednostce „Żywiciela”. Właściwie nikogo z tej jednostki nie znam poza kilkoma osobami, dawnymi swoimi koleżankami i tymi osobami, z którymi się znalazłam w czasie akcji przy wiadukcie żoliborskim. Byłam przypadkowym uczestnikiem Powstania, nie w swojej jednostce, nie w swojej pracy, działalności, do której byłam przygotowana.
To była zresztą tragiczna sytuacja. Jak się okazało, była planowana bardzo poważna akcja na Dworzec Gdański. Chodziło o to, żeby nawiązać kontakt ze Śródmieściem. Żoliborz ulicą Mickiewicza ze Starówką dzielił wiadukt. Rzecz w tym, że stała „Berta”. Chodziło o pociąg pancerny, o to, żeby to najpierw opanować. To właśnie była akcja „Żywiciela”. Mój udział w tej sprawie – nie mogę sobie przypisywać wielkich zasług, bo w samej akcji nie brałam udziału. Zresztą to była straszna masakra, strzelanina, to było coś potwornego. Dopiero nad ranem można było ściągać ludzi z wiaduktu, pod wiaduktem, którzy niestety polegli. Mój udział w całej sprawie to była służba sanitarna przed Dworcem Gdańskim. Byłam wtedy bardzo załamana. Akcja była nieudana, niestety bardzo dużo ludzi poległo, młodych chłopców. Widziałam na własne oczy, jak zrywali się jeszcze, żeby opanować, ale działo waliło tak, że było nie do opanowania. Dopiero nad ranem ściągaliśmy rannych do punktu na skrzyżowaniu ulicy Mickiewicza i generała Zajączka. Znów byłam bardzo załamana. Przesunęłam się do swojego mieszkania, które było niedaleko, przed Cytadelą. W tym mieszkaniu zastałam część rannych. Przemieszczali się, ze Starówki cały czas napływali, zresztą też pomogli w akcji. Oddziały przyszły nie tylko z Puszczy Kampinoskiej, ale również ze Starówki się wycofywały. Z tym że ze Starówki już byli bardzo zmęczeni, brudni, ich udział właściwie był bardzo trudny, niewielki. Już nie mieli sił w tym uczestniczyć. Ci ludzie byli w piwnicach na ulicy Dymińskiej i Krajewskiego, w blokach wojskowych. Znów minęło trochę czasu. Była planowana – przyszła instrukcja, informacja – akcja na Cytadelę. Chodziło o to, żeby sforsować dwie bramy Cytadeli od Starego Miasta, Zakroczymskiej, z drugiej strony od Krajewskiego i Dymińskiej. Znów przyszły pomóc oddziały „Żywiciela”. Zaczęli forsować, ale niestety i ta akcja była tragiczna, dlatego że z Cytadeli waliły działa, z drugiej strony pociąg pancerny z Dworca Gdańskiego. Byłam pomiędzy jednymi i drugimi, w środku. Znów było bardzo tragicznie, ranni byli w piwnicach, na parterze. Akcja skończyła się niestety fiaskiem. Właściwie mój udział w Powstaniu na tym się zakończył, dlatego że potem przyszły instrukcje, łącznik, żeby się stamtąd nie ruszać, żeby pozostać na miejscu i czekać na rozkazy.
- Pamięta pani jakieś pojedyncze zadania, jakie pani miała w czasie Powstania? Czy miała pani kontakt z ludnością cywilną? Jak ludność cywilna odbierała Powstańców?
Nie, z ludnością cywilną nie miałam kontaktu, bo krótko byłam po tej stronie. Przy Cytadeli byłam zaledwie kilka dni, bardzo króciutko. W okupację cały czas byłam właściwie na Grochowie. Właściwie więcej miałam zadań w czasie okupacji niż w czasie Powstania. W Powstaniu w ogóle nie byłam u siebie, w swojej jednostce, nie miałam swoich dowódców. Mój ojciec nie żył, z dowódcami już kontaktu nie miałam. Po aresztowaniu rodziców, tych dwóch radiotelegrafistów, skoczków, jeszcze pułkownik Kamiński usiłował nawiązać kontakt, ratować ich. Nawet były jakieś nadzieje, że może ich się uda wyciągnąć, przynajmniej mamę, żeby ją wywieźli do obozu. Niestety nie udało się to, co planował pułkownik, że jakieś kontakty nawiązał. Później się okazało, że ponieważ Niemcy już likwidowali jednostki, to już był krótki okres, to oni wyjechali, ci przynajmniej, z którymi miał jakieś kontakty. Później już straciłam całkowicie kontakt, nie miałam żadnej zupełnie łączności. Byłam właściwie na rozdrożu i przypadkowym udziałowcem.
- Czy w czasie Powstania miała pani kontakt ze swoim chłopakiem?
Na dwa, trzy dni przed Powstaniem poszedł do swojej jednostki, był na Woli skoszarowany. Nie miałam zupełnie żadnego kontaktu. Miałam dopiero kontakt po Pruszkowie, po wywiezieniu z Warszawy. Ale to już jest dalsza epopeja.
- Może pani coś sobie przypomni, jeżeli chodzi o czas Powstania?
Było wiele paniki, zamieszania w momencie pierwszego dnia. Właściwie cywile, akowcy… To było przemieszczanie się, chaotyczna bieganina. Trzeba dodać, że jeszcze nie wszyscy akowcy doszli na swoje zorganizowane, wyznaczone punkty. Wobec tego jeszcze się przemieszczali z jakimiś bagażami, plecakami, torbami. Szalony chaos był, były zamieszania ogromne. Jednocześnie wybuchły strzały, budy niemieckie, łapanka, od razu zaczęli. Był jeden wielki chaos na Żoliborzu, w tym momencie, w którym akurat byłam. Potem wycofałam się do tego mieszkania.
- Jak dowiedziała się pani o zakończeniu Powstania?
Byłam po nieudanej akcji na Cytadelę, kiedy przyszedł łącznik, żeby się nie ruszać z miejsca. Potem nagle, pewnego dnia wtargnęli Niemcy. Oczywiście rozkaz: wychodzić wszyscy. Znów było ogromnie dużo zamieszania. Było dużo rannych, byli starzy cywile, nie byli ranni, ale starzy. Wszyscy mieli rozkaz wyjść. Mieliśmy broń, opaski, były panterki. Kazali to wszystko złożyć. Utworzyli kolumnę. Z rannymi po prostu pod rękę się szło, kolumna była utworzona, długi szpaler szedł do kościoła na Wolę. Oczywiście wtedy kiedy szliśmy, nie pamiętam daty, ale wiem, że już Warszawa była… Gruzy były na Woli, barykady, wszystko było poprzewracane. Idąc w kolumnie, właściwie przechodziliśmy jeszcze przez barykady, przemieszczaliśmy się aż do kościoła. Tam nocowaliśmy. Strasznie było, bo w kruchcie w kościele się ludzie załatwiali, strach było wyjść na zewnątrz, nie było oświetlone, nic. Wprawdzie jakaś latryna była podobno na zewnątrz, ale strach było wyjść. Stamtąd dopiero na drugi dzień nas wyprowadzono. Była wielka niewiadoma, dokąd. Doprowadzili do dworca, chyba to był Dworzec Zachodni. Pociąg zawiózł nas do Pruszkowa.
Wiadomo jak w Pruszkowie: ogrodzone, do baraku. W baraku znów byłam sama. Cały czas byłam sama, w tym momencie bardzo sponiewierana, zapłakana, w chustce na głowie, w kamaszach cywilnych, męskich na nogach, bo moje płócienne pantofelki rozleciały się na deszczu, wobec tego wyglądałam jak ofiara losu. To zresztą prawdopodobnie w dalszej kolejności mnie uratowało. Zorientowałam się, że szpital, barak, w którym był Czerwony Krzyż, był na zewnątrz. W nocy przekradłam się do tego baraku, do hali, żeby razem. Ludzie widzieli, że oni są wyprowadzani na zewnątrz. Oczywiście to była wielka niewiadoma, bo na zewnątrz, ale nie wiadomo było w jakim celu: czy rozstrzelanie, czy wywiezienie. To była wielka zagadka. Ale sobie wyobrażałam, że z rannymi może jakoś ocaleję, wyjdę. Niestety, nie udało się. Dwa razy próbowałam w kolumnie dojść do bramy, ale Niemcy się zorientowali widocznie. Ta grupa im się nie podobała, może za dużo było sprawnych ludzi, zdrowych. Cofnęli nas. Potem niestety, kiedy już była selekcja, znów przypadek zdecydował. Wprowadzili nas do wielkiej hali, w której siedzieli na podium Niemcy. Przypominam sobie, dzielili grupę na prawo i na lewo. Co z tymi ludźmi na prawo, co z tymi na lewo, to była jedna wielka niewiadoma. Nie miałam żadnego bagażu, wobec tego staruszka w wieku moim w tej chwili, ale wtedy dla mnie to była staruszka, malutka, z jakimś workiem na plecach, wzięła mnie pod rękę, a ja bagaż na plecy, żeby jej pomóc. To prawdopodobnie spowodowało, że kiedy doszliśmy do podium… Nie pamiętam, czy oni nas spytali, czy nie, czy ona powiedziała, że jestem wnuczką. W każdym razie wiem, że nas przemieścili na stronę starych ludzi, matek z dziećmi. W ten sposób nie zostałam wywieziona do Niemiec, tylko do Skierniewic.
W Skierniewicach ulokowali nas w cegielni, a potem były podwody, które zabrały do chłopów na wieś. Znalazł mnie dopiero, już też nie pamiętam, po dwóch miesiącach, mój chłopak. Jeszcze był, pamiętam, w butach wojskowych, spodniach wojskowych, ale w marynarce cywilnej. Ich rozbili pod Jaktorowem, strasznie zmasakrowali ich oddział, ale on jakoś cudownie z tego wyszedł. Szukając pod Skierniewicami matki, znalazł mnie. Też nie mogliśmy tam być, dlatego że dowiedział się w międzyczasie, że Niemcy penetrują listy RGO, tych, którzy zostali wysiedleni z Warszawy. Natychmiast wyjechaliśmy do Częstochowy. Później poniewierka była do okresu, aż zakończyły się działania wojenne. W chałupie wiejskiej, w której byliśmy, najpierw byli Niemcy. Rzucili się w chałupie na podłogę, dwie, trzy godziny przespali. Zaraz przyszły wojska polskie i radzieckie. Też to samo, też się rzucili na podłogę, potem pędzili dalej. Dopiero po jakimś czasie, po tym przemieszczeniu, zaczęły być jakieś echa o Warszawie, że Warszawa jest wolna, że już Niemców nie ma.
Różnymi środkami, na piechotę, przy pomocy ciężarówek wojskowych, które w tym kierunku jechały, na raty się przemieszczaliśmy. Z jego matką i z nim jechałam do Warszawy. Znów przeżyłam wielki szok. Po gruzach wróciliśmy, oczywiście w pierwszej kolejności na Krajewskiego, do mieszkania. Z daleka zobaczyłam mury, ucieszona, że będę miała dach nad głową, że rodzice może wrócą, bo jeszcze nie wiedziałam o nich, jeszcze miałam nadzieję, że żyją. Tymczasem okazało się, że to były wypalone mury, że były tylko kikuty. Bardzo przykre miałam przeżycie, bo byłam zapłakana, zmęczona, trochę głodna i wtedy mnie wojskowi zgarnęli, niestety żołnierze rosyjscy, ruscy, do zakopywania rowów, które były wzdłuż Dworca Gdańskiego. Dali mi łopatę, kazali zakopywać. Ponieważ byłam zmęczona, głodna, zapłakana, zrozpaczona, to przyznam się, nie dałam rady tego robić, tylko wzdłuż okopu, pamiętam, przesuwałam się do wylotu, żeby wybiec. Nastąpił moment krytyczny. To było ustawione, żołnierze z karabinami. W pewnym momencie, ale to był akt rozpaczy, depresji mojej całkowitej, wyskoczyłam z okopu. Biegłam. Nie wiem, czy były strzały, nie wiem, co myślałam. Zatraciłam w ogóle świadomość, pamięć, wszystko zatraciłam. Biegłam przed siebie. Dokąd, też nie wiem. Po jakimś czasie, nie wiem, ile to trwało, czy minuty, czy godziny, w każdym razie przeanalizowałam, że nie mam co robić, że muszę iść na Grochów, gdzie rodzice byli aresztowani. Może jest jakiś ślad o nich, ciągle ta myśl mnie nurtowała. Przez Wisłę po lodzie przeszłam, doczłapałam się na Grochów, ciągle w tych cywilnych, męskich kamaszach. Kiedy doszłam, zastałam puste mieszkanie, ogołocone ze wszystkiego, okradzione przy okazji, w którym zresztą, jak się potem dowiedziałam, przemieszczały się najpierw jedne wojska, potem drugie.
- Może jeszcze coś pani chciała dodać, jakąś akcję pani sobie przypomniała? Za okupacji więcej brała pani udział aniżeli w Powstaniu.
[…] O tramwaju. To był jeszcze okres okupacji. Jeździłam tramwajem z Grochowa do Śródmieścia, ciągle przemieszczałam się z poleceniami, z rozkazami, na moje tajne komplety. Jechałam kiedyś tramwajem z Grochowa w kierunku Nowego Światu, Alej Jerozolimskich. Na wysokości Muzeum Narodowego nagle tramwaj zatrzymał się, motorniczy krzyknął: „Łapanka”. Oczywiście wszyscy ludzie zaczęli wyskakiwać z tramwaju, ja również. Tramwaj opustoszał. Po chwili widziałam z daleka, jak tramwaj ruszył. Wielokrotnie wracałam, do tej pory wracam myślami, wspomnieniami, że się uratowaliśmy, a motorniczy pojechał tym pustym tramwajem dalej. Czy on się uratował? Przecież na rondzie stały budy niemieckie. Jakie były dalsze koleje rzeczy, nie mam pojęcia.
Pamiętam też akcję, która mi jest dobrze znajoma, bo znałam te osoby. To była akcja na Nowym Świecie. Kiedyś, w czasie okupacji, na Nowym Świecie jeździły tramwaje. Jechał tramwajem Ziutek Fabisiak, którego znałam. Był podobno mistrzem sportu juniorów przed wojną, ale nie wiem, jak było. Poznałam go w czasie okupacji. Po akcji, która była zresztą udana, wypadł mu pistolet. Mieli za zadanie po akcji wyskakiwać z tramwaju przed zatrzymaniem na przystanku przy Alejach Jerozolimskich. Wyskakiwał, wypadł mu pistolet. Natychmiast się schylił, podniósł, ale przejeżdżający tramwajem Niemcy zauważyli to, ruszyli w pogoń. Wbiegł w ulicę Chmielną. Na ulicy Chmielnej był pasaż handlowy, który łączył ulicę Chmielną z Nowym Światem. Prawdopodobnie liczył na to, że jak dopadnie bramy pasażu, to uda mu się przebiec na Nowy Świat z ulicy Chmielnej. Niestety, wpadł o jedną bramę bliżej czy dalej. Na oczach swoich kolegów, którzy biegli za nim na podwórko – oczywiście ruszyła za nim pogoń niemiecka – po prostu wyjął pistolet, odebrał sobie życie przy śmietniku, na podwórku którejś z posesji, tuż koło pasażu. Taka ciekawa akcja. Dużo było takich.
Trzeba przyznać, że jeżeli chodzi o cywilów, którzy nawet nie wiem, czy byli jakoś zorganizowani w podziemiu, czy nie, to jednak bardzo solidaryzowali się ze wszystkimi. Na placu Grzybowskim była akcja, w której brał udział Erwin Toepliz (przypomniałam sobie nazwisko, też z konspiracji). Chodziło o jakiegoś Niemca, nie znam bliżej szczegółów. W każdym razie po tej akcji, po strzałach, oczywiście zrobiło się pusto na ulicy. On wpadł razem z innymi cywilami do bramy. W tym momencie jeden z Polaków, bardzo podniecony, przejęty, zaczął się dziwić: „Czy widzieliście panowie, co się działo? Była strzelanina, taki pan ryży…”. Był troszkę ryży blond. W tym momencie spojrzał, że przed nim był ten pan. „Nie, przecież nic nie widziałem, nic nie słyszałem”. Wszyscy zgodnie przytaknęli: „Nie, nic nie było przecież, nic nie widziałem”. Zaaferował się, rozpędził i zorientował się, że ma przed sobą osobę, która w tym brała bezpośredni udział.
Takich sytuacji było mnóstwo. Akcja mojego ojca, w której i ja brałam udział. Rzecz działa się w kościele na Kamionku. Na plebanii była radiostacja, która pracowała. Był znak umowny, że w momencie kiedy będzie jakiś niepokój na ulicach, podjadą Niemcy, to zdjęcie czapki z głowy mego ojca będzie oznaczało, że jest sytuacja podbramkowa. Rzeczywiście, tak się zdarzyło, że Niemcy mieli podsłuchy doskonałe i zaczęli podjeżdżać samochodami. Nie tak jak w przypadku moich rodziców, że cywil podszedł, było bardzo przewrotnie to przygotowane. Samochody, byłam w pobliżu, z drugiej strony stały. Dał ruch ręki, przerwali nadawanie radiostacji. Przez plebanię ksiądz ich wyprowadził na zewnątrz szczęśliwie, na stronę jeziorka. Takich akcji było mnóstwo, z tym że dużo było szczęśliwych. A ta akacja, która się skończyła nieszczęśliwie, jak opowiadali sąsiedzi: dwaj skoczkowie usiłowali wyskoczyć przez okno i na podwórku ich złapali. Natomiast mój ojciec był w mieszkaniu i mama, ale dowody były niezbite, bo radiostacja została i broń. Obstawa w tym przypadku zawiodła, bo byli zdezorientowani. To nie samochody podjechały tym razem.
- Coś może pani by chciała dodać na zakończenie?
Wiele lat to przeżywałam i przeżywam do tej pory. Wszystkie moje wspomnienia i to, co mi na sercu leży, starałam się i staram się przekazać mojemu wnukowi, który jest młodym pokoleniem. Wydaje mi się, że nawet wspomnienia, o których opowiadam, napisałam i jemu przekazałam, powodują, że w jego sercu pozostaje pamięć o dziadkach, o ojcu, który nie żyje, i całej działalności przodków, którzy byli patriotami, którzy życie swoje, czas, młodość poświęcili dla dobra ojczyzny. To wszystko było celem naszej działalności i zaangażowania. Dziś, po wielu latach, kiedy mówią dokumenty historyczne, wypowiedzi różne, to w sercu moim jest trochę rozterka, czy wszystkie nasze działania były docenione i czy są docenione. Czy w różnych powojennych sprawach, kiedy były defilady, gratulacje, ordery, byliśmy zawsze honorowani w tamtych czasach. To są już moje wewnętrzne rozterki, które bolą moje serce. Nigdy nie pomyślałam, że szkoda było tej działalności, tylko czy to było dostatecznie zauważone i docenione nie przez nas Polaków, bo Polacy w sercu mają inne uczucia i odczucia, tylko przez inne narody, które też były w naszej koalicji. Przecież my pracowaliśmy dla dobrej, wspólnej sprawy.
Warszawa, 11 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Pruszyńska