Zdzisław Krzyżanowski „Żbik”
- Proszę opowiedzieć troszeczkę na początku o swojej rodzinie. Kim byli pańscy rodzice, gdzie się pan wychowywał?
Historia mojej rodziny wygląda w ten sposób, że myśmy mieszkali do okresu wybuchu wojny w Bydgoszczy. Ojciec mój był na dość poważnym stanowisku w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Bydgoszczy. Mieliśmy tam służbowe mieszkanie kolejowe, tam mieszkaliśmy i tam w 1939 roju zdałem maturę. Ze względu na to, że po maturze chciałem iść na wyższą uczelnię, prosiłem ojca o załatwienie w Warszawie jakichś kursów przygotowawczych. Ojciec w tym czasie, przed wojną, bardzo często był delegowany właśnie z Bydgoszczy do Warszawy (ponieważ był dobrym fachowcem w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego, parowozy, wagony), do Ministerstwa Komunikacji i tu mi załatwił taki pobyt na kursie przygotowawczym. No i tak nas zastała wojna, że przyjechałem do Warszawy, do ojca. Ponieważ w krótkim okresie przed wojną, to już wiadomo było jakoś się zanosiło na niepokoje straszne, więc ojciec mój ściągnął… Było nas czworo dzieci, ja byłem najstarszy, miałem dwóch młodszych braci i siostrę. Ściągnął moją mamę, która nie pracowała, na takie wakacje do Anina, a ja siedziałem z ojcem w Warszawie i miałem ewentualnie zacząć ten kurs przygotowawczy, do którego niestety nie doszło, bo kurs miał zacząć się 15 września, a to już było po wybuchu wojny.
Tu muszę jeszcze zaznaczyć, że jak wojna wybuchła, to musieliśmy się już dopasować do istniejących warunków. Oczywiście wielu z moich znajomych, kolegów zaczęło brać udział w konspiracji. Nie mogłem brać udział w konspiracji z następujących powodów: ojciec był na wyższym stanowisku w Bydgoszczy, w zakładach kolejowych; jego brat, czyli mój stryj, Włodzimierz Krzyżanowski był na jeszcze poważniejszym stanowisku w Poznaniu, był dyrektorem DOKP, to jest Dyrekcja Okręgowych Kolei Poznańskich w Poznaniu. Ze względu na takie zbliżające się niepewne czasy stryj Włodzimierz Krzyżanowski przyjechał do Warszawy, znalazł sobie jakieś mieszkanko, ale niestety jakoś tak było, że był na liście gestapo i gestapo go tu odnalazło. Mimo że uciekł z Poznania, bo tam miał stałe mieszkanie, tu się gdzieś zaszył, gestapo go znalazło i zaaresztowało na Pawiak. Niestety stryj skończył w ten sposób, że [znalazł się] w grupie znanych Polaków, którzy zostali rozstrzelani. Został pochowany w Palmirach, gdzie jest znany ten wielki cmentarz w Palmirach. Ponieważ ojciec bardzo się bał – wiedzieliśmy o tym, bo mieliśmy kontakt ze stryjem prawie do ostatnich dni jego aresztowania – żebym się nie zaangażował w konspirację. Tym bardziej że moi dwaj bracia byli ode mnie młodsi o siedem, osiem lat, czyli miałem dziewiętnaście, a oni mieli jedenaście, dwanaście lat, to jeszcze byli mali chłopcy i mama nie pracowała, więc gdyby doszło do aresztowania ojca, a przy okazji i mnie (było to możliwe), to ojciec strasznie się tego bał. Dlatego świadomie nie angażowałem się w konspirację Armii Krajowej, która wówczas powstała. Nie angażowałem się, mimo że miałem kolegów, którzy byli w konspiracji. Stryj został rozstrzelany, jeszcze taki pech był, że przy stryju, również w jego mieszkaniu… Stryj miał trzech synów, dwaj byli poza domem, a jeden był akurat w domu. Ponieważ aresztowano stryja, to zabrano i tego jednego z tych synów. Oni byli starsi ode mnie. Zabrano [ich] i jego syna wywieziono do Niemiec, do obozu, zdaje się, że do Buchenwaldu, i zginął w Buchenwaldzie, a stryj został rozstrzelany w Palmirach. No i to były powody, dla których się nie angażowałem w konspirację. Ale jak już doszło do Powstania, to już było pięć lat później (1939 – 1944, pięć lat później), to moi chłopcy już byli starsi, mieli szesnaście, siedemnaście lat i wtedy to już nie było mowy, żebyśmy się nie angażowali, i poszliśmy niedaleko…
- Jeszcze do Powstania dojdziemy. Chciałbym zapytać, co pan robił w trakcie okupacji? Mieszkał pan w Aninie pod Warszawą?
W trakcie okupacji przyjechaliśmy do Warszawy, ojciec nas tutaj… Aha, bo to była taka historia, że ojciec jako pracownik Polskich Kolei Państwowych miał duże znajomości wśród pracowników PKP. Na rogu Kruczej i Wilczej… To znaczy po pewnych perypetiach, które nas poprowadziły po bezdrożach Polski, wróciliśmy do Warszawy i na razie zamieszkaliśmy chwilowo u mego wuja z rodziny matki, u Stanisława Berezowskiego przy ulicy Wspólnej. Tam nie można było długo mieszkać, bo było ciasno u nich, ale ojciec w tym czasie postarał się, że dom przy ulicy Kruczej 14, to był dom Związku Polskich Inżynierów Kolejowych… Cały dom należał właśnie do pracowników PKP. Całe pierwsze piętro było zarezerwowane na tak zwane konferencje pracowników PKP. Całe pierwsze piętro było w ten sposób urządzone, że była duża sala konferencyjna z zapleczem kuchennym dla gości. Było kilka pokoi gościnnych, takich na wszelki wypadek, że jakby ktoś z daleka przyjechał, a nie miał się gdzie zatrzymać, to oni dawali pokoje gościnne tym ludziom. Ojciec poleciał właśnie na Kruczą 14 i okazało się, że jest możliwość, że nam jeden z tych pokoi gościnnych przekażą dla całej naszej rodziny. Było nas wtedy sześć osób, bo była matka, ojciec i nas czworo dzieci. Dostaliśmy od razu jeden z tych pokoi jako lokum mieszkalne i całą okupację w zasadzie przemieszkaliśmy pod adresem Krucza 14 mieszkania 4. Mieszkanie 4 to było całe pierwsze piętro. Tam udało nam się jakoś przebyć całą okupację i tam mieszkaliśmy.
Ponieważ miejsce zamieszkania już mieliśmy jako tako zapewnione, więc zaczęły się starania o jakąkolwiek pracę, żeby coś zarobić. Ojciec jako uchodźca z Bydgoszczy nie miał tu żadnej stałej pracy. Zaczął chodzić po znajomych i gdzieś jako zwykły, normalny, chyba nawet ślusarz czy jakiś mechanik [zatrudnił się] w zakładach kolejowych na Pradze. Na dalekiej Pradze dostał jakąś pracę, tak że musiał długi czas dojeżdżać. Oczywiście kłopotliwe to były dojazdy, ale trzeba było tą komunikacją miejską jakoś dojechać i trochę zarobić. Ale to był jedyny, byle jaki zarobek na sześć osób. To trudno było nam wyżyć z tego. Więc ja też jako już chłopak dorosły, dziewiętnaście, dwadzieścia lat, dwadzieścia jeden, też już zacząłem robić starania i różne mi się trafiały prace. Trafiały się prace jakieś społeczne, to nie było właściwie zarobków, tylko jakieś wyżywienie. Ale między innymi przez mego wuja, tego Stanisława Berezowskiego, u którego był początek zamieszkania po powrocie do Warszawy… Mieszkał [u niego] jakiś młody człowiek, który uciekł z terenów zajętych przez Niemców. To był pan Erwin Packi, który był synem zegarmistrza w Pabianicach. Ojciec miał zakład zegarmistrzowski w Pabianicach, on się tego zegarmistrzostwa nauczył. Ponieważ groziło mu tam wcielenie do wojska niemieckiego, to uciekł od rodziny, od ojca, przyjechał do Warszawy, szukał rozmaitych możliwości zamieszkania i jakoś tak się udało, że właśnie u tego mojego wuja Stanisława Berezowskiego dostał pokoik nieduży i tam zameldował się i mieszkał. Poznałem go i on mnie nauczył zegarmistrzostwa. Potem dzięki temu, że się nauczyłem… Wtedy były inne zegarki, nie takie jak dzisiaj na te bateryjki i tak dalej. To były jeszcze te nakręcane, więc nauczyłem się reperować. Głównie to trzeba było taki zegarek, który miał kłopoty, rozebrać, oczyścić, naoliwić i wtedy on chodził. Tego od tego zegarmistrza się nauczyłem i to była jedna z moich prac, którą właśnie jakoś tam dorabiałem sobie. On po prostu zarabiał w ten sposób, że miał tutaj z poprzednich, dalszych wiadomości, jakiegoś zegarmistrza gdzieś na Woli, który przyjmował do sklepu swoje prace zegarmistrzowskie do roboty. Chodził do tego zegarmistrza raz na tydzień, brał porcję zegarków do domu i w domu robił to czyszczenie, reperowanie i oliwienie. Wtedy się u niego nauczyłem tego zegarmistrzostwa. Taki był początek mojej pracy zegarmistrzowskiej, to był jeden sposób zarabiania. Potem jeszcze pracowałem gdzieś jako pomocnik budowlany przy budowie jakiegoś domu. Nosiłem jakieś cegły, cement rozrabiałem. To był jeszcze jeden sposób zarabiania. Więc usiłowałem w jakiś sposób dołożyć jeszcze tych pieniędzy dla utrzymania rodziny. Jakoś nam się to udawało, ale też było ciężko, bo byłem głodny.
No i oczywiście zaraz na początku, bo to mówiłem, że jak tylko się zaczęło Powstanie, to myśmy zaraz poszli do takiego… Był major czy dwóch… Już nie pamiętam… Falkowski, major „Topór”, który miał pokoik na ulicy Wilczej, i wiadomo, że on tam przyjmował ochotników do Armii Krajowej. Już wtedy bracia byli starsi, bo już mieli te siedemnaście, osiemnaście lat, ja też już miałem te dwadzieścia cztery lata i razem we trójkę wybraliśmy się i poszliśmy do tego majora, zgłosiliśmy się i każdy dostał swój przydział. Dostałem wtedy przydział do Batalionu „Miłosz”, do plutonu łączności. Bracia zostali po innych jednostkach rozlokowani, jako po prostu tacy pomocnicy, wartownicy i też zostali przyjęci do Armii Krajowej. Siostra moja Jadwiga, która była ode mnie młodsza parę lat, ale starsza od tych braci, miała już przedtem zamiłowania takie w kierunku lekarskim, była sanitariuszką, pielęgniarką i miała kontakty z takimi osobami. Pracowała oczywiście w tym jeszcze wcześniej, przed Powstaniem, w takiej grupie przy szpitalu, jako pielęgniarka, sanitariuszka. Oczywiście jak nastąpił wybuch Powstania, to ta grupa pielęgniarek od razu włączyła się do Armii Krajowej i ona z tą całą grupą też weszła jako członek do Armii Krajowej. Przyjęła pseudonim „Inka” i cała nasza czwórka należała wtedy do Armii Krajowej. Braliśmy udział w Powstaniu Warszawskim, cała nasza czwórka rodzeństwa.
- Jak pan pamięta wybuch Powstania?
Wybuch Powstania pamiętam, że myśmy mieli na Polu Mokotowskim… Ojciec jako pracownik PKP dostał… Rozdzielano działeczki dla pracowników. Myśmy mieli tam nieduży, nie pamiętam ile to było, dwieście metrów czy coś, kawałek działki i tam myśmy hodowali jakieś roślinki na zapotrzebowanie, kartofle jakieś, pomidory i to było zaopatrzenie podstawowe naszej rodziny. Pierwszego sierpnia poszliśmy na tą działkę, wiadomo było, że coś się szykuje niepewnego i ojciec mówi: „To wy szybko naładujcie i wracajcie”. Mieliśmy wózeczek, naładowaliśmy trochę kartofli, pomidorów i wracaliśmy do domu. To był 1 sierpnia i już na mieście widać było jakieś ruchy, coś bardzo niepewnego. Jak wracaliśmy do domu, to już była godzina szesnasta, siedemnasta i dowiedzieliśmy się, że nastąpił wybuch Powstania Warszawskiego. No i 1 sierpnia wróciliśmy do domu i tego dnia zdecydowaliśmy, że jeżeli Powstanie, że jest taki ruch, to my zaraz 2 sierpnia idziemy całą trójką braci i zgłaszamy się jako Powstańcy, a siostra oddzielnie załatwiała swoją sprawę. Od 2 sierpnia już zostałem przydzielony do Armii Krajowej.
- Czy był pan w jakiś sposób uzbrojony w czasie swojej służby?
Nie, nie byłem. Byłem tylko w plutonie łączności, miałem tylko taki podręczny na pasku przewieszony telefon polowy. Moim zadaniem było tylko nawiązywanie przerwanej łączności między poszczególnymi odcinkami i całą moja rolą był tylko ten polowy aparat telefoniczny. Broni żadnej nie miałem, Powstańcy sami też mieli trudności z dozbrojeniem się i uzyskaniem broni.
- Zgłosił się pan do Batalionu „Miłosz”, tak?
Tak, do dowództwa i dowódca mnie przydzielił do tego plutonu łączności i mówi: „Będziesz załatwiał to i to”.
- Pańskim zadaniem było właśnie dbanie o całość łączności?
Dbanie o łączność między poszczególnymi odcinkami w Warszawie.
- Czy wiązało się to z jakimś ryzykiem?
To było ryzyko takie, że po prostu byłem narażony na jakieś naloty, wybuchy, bomby i tak dalej, na zrzucanie pocisków przez samoloty niemieckie i tak zwane ryczące krowy były znane wtedy. To były pociski wystrzeliwane, które gdzieś w szeregu budynków się rozrywały i mogły ranić kogoś. Raz dostałem jakimś odłamkiem w głowę, ale to na szczęście ograniczyło się tylko do uderzenia i guza na głowie. A tak to miałem szczęście, że jak się słyszało te „ryczące krowy”, to człowiek wbiegał szybko do jakiegoś najbliższego domu, do piwnicy najczęściej, od razu po schodach, żeby w razie czego, jakiegoś nalotu czy bombardowania uniknąć jakichś konsekwencji. Tak że udało mi się przeżyć Powstanie, dzięki Bogu nic mi się właściwie nie stało. Powstanie przeżyłem.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy nieprzyjacielskich, których zdarzyło się panu spotkać podczas Powstania?
Z Niemcami to się spotkałem… Właściwie w czasie Powstania nie miałem żadnego kontaktu. Dopiero kontakt nastąpił po oswobodzeniu z niewoli, bo już wtedy nasza zorganizowana grupa została zgłoszona jako jeńcy wojenni Armii Krajowej. Ponieważ po jakimś czasie Armia Krajowa została uznana przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż jako kombatanci i oni mieli obowiązek już nas traktować jako jeńców wojennych. Wtedy z tą grupą się zgłosiłem i zostałem wywieziony do Niemiec, właśnie do Fallingbostel, Stalag XI B,
Stammlager to był obóz macierzysty. Ponieważ mój brat najmłodszy miał wtedy też jeszcze niedużo, bo miał szesnaście lat chyba, ale był akowcem… Ale rodzice się bali o niego, tak że on… Ludność cywilna po tym naszym wyprowadzeniu do niewoli była wywożona i rodzice wywiezieni zostali gdzieś pod Kraków. Najmłodszy brat Maksymilian Krzyżanowski i siostra sanitariuszka też była zwolniona. I siostra, i brat najmłodszy z rodzicami wyjechali razem pod Kraków. Ja i starszy brat, to znaczy młodszy ode mnie, ale starszy od tego, zgłosił się również jako kombatant w grupie i został wywieziony do Niemiec. W niewoli niemieckiej był jakiś czas, zresztą inne były jego losy, tak że na ten temat nie ma co szczegółów omawiać. A ja znalazłem się właśnie w strefie, to była strefa amerykańska. To było potem, już jak się skończyła wojna.
- Przepraszam, jeszcze do tego przejdziemy później. Chciałem zapytać czy w czasie pełnienia służby docierały do pana na przykład jakieś informacje na temat zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców, na Woli na przykład? Czy wiedział pan coś na ten temat?
W zasadzie jakichś pełnych wiadomości… Już w tej chwili nie bardzo pamiętam. Wiem, że docierały jakieś wiadomości, że Niemcy Polaków rozstrzeliwali, jakieś grupy, ale szczegółów żadnych, dokładniejszych informacji nie miałem. Z Niemcami bezpośrednio to się spotkałem dopiero jako jeniec wojenny.
- Jak przyjmowała państwa walkę ludność cywilna?
Ludność cywilna bardzo nas popierała. Tak że oczywiście moi bracia, w czasie Powstania jeszcze chłopcy, ale też brali udział, zgłosili się do Armii Krajowej i zostali przydzieleni do jakichś oddziałów. Ale wiem, że dużo właśnie takich chłopaków, jeszcze młodszych, kursowało po Warszawie, jakąś pocztę roznosili. Jakieś skrzynki były wtedy, korzystali właśnie z tych… Duże było zaangażowanie ludności cywilnej i poparcie dla działalności oddziałów Armii Krajowej.
- I tak było przez całe Powstanie?
Całe Powstanie tak do końca było.
- A czy zdarzyło się panu w czasie Powstania zetknąć z przedstawicielami jakichś innych nacji, którzy może znaleźli się w Powstaniu, jak Słowacy, Żydzi, Amerykanie, Brytyjczycy?
Nie, nie miałem kontaktu.
- Proszę powiedzieć, gdzie stacjonował pan jako pluton łączności?
Pluton łączności, nasza centrala telefoniczna, mieściła się przy ulicy Wilczej… Tam był pluton łączności i centrala telefoniczna, gdzie były koleżanki z Armii Krajowej, siedziały przy tej centrali i prowadziły połączenia. […]
Jeszcze wracając do sprawy, może [powiem] na temat działalności w czasie Powstania. Kwatera plutonu łączności z centralą telefoniczną w pierwszych dniach Powstania znajdowała się w lokalu lecznicy dla zwierząt przy Kruczej 10. Po krótkim pobycie w tym lokalu przeniesiona została do innego lokalu przy ulicy Wilczej 9A. W nowej kwaterze zainstalowana została nowa centrala telefoniczna, o większej ilości numerów. Centralę tę zabraliśmy z lokalu
Rüstungskommando, znajdującego się w domu Aleje Ujazdowskie 36, tak zwany dom „Pod Gigantami”, zdobyty uprzednio przez oddział „Bradla”. Przy centrali telefonicznej stały, dyżur pełniły koleżanki, których pseudonimów nie pamiętam, a nazwisk nie znałem. W terenie pracę prowadziło kilka drużyn łączności. W zasadzie drużyna składała się z dwóch osób wyposażonych w polowy aparat telefoniczny oraz zwój kabla do reperacji uszkodzonych odcinków. Początkowo pracowałem wspólnie z kolegą pseudonim „Pająk”, który był dowódcą drużyny. Po otrzymaniu w dniu 19 września 1944 roku awansu na starszego strzelca zostałem mianowany dowódcą drużyny i pracowałem najczęściej z innym kolegą pseudonim „Elektryk”. Trwało jednak wtedy, że wychodziłem w teren sam jeden. Oprócz normalnej pracy utrzymania łączności zdarzały się inne zadania do wykonania. Któregoś dnia na początku Powstania wezwani zostaliśmy do zainstalowania kabla elektrycznego do lokalu, w piwnicy domu przy ulicy Piusa XI numer 11A, dla zasilania radiostacji instalowanej tam przez jakiegoś Anglika. Poza tym parokrotnie pomagaliśmy przy przenoszeniu żywności. Były to znane wyprawy po jęczmień do „Haberbuscha” przy ulicy Wroniej, do magazynów przy ulicy Czerniakowskiej, po olej w piwnicach spalonego domu przy ulicy Jasnej i tym podobnie. Ten teren podobwodu Śródmieście Południe utrzymany został w rękach Powstańców do końca i centrala nasza, centrala telefoniczna, centrala o nazwie „Scyzoryk”, czynna była aż do kapitulacji. Po kapitulacji pluton wyszedł wraz z innymi oddziałami Śródmieścia, koło Politechniki złożono broń, odprowadzono nas do fabryki kabli w Ożarowie, do niewoli niemieckiej. Znalazłem się w Stalagu XI B w Falingbostel. Tak skończyło się Powstanie.
- Jeszcze wracając do Powstania. Może pan powiedzieć czy był jakiś jeden konkretny obszar, który panu podlegał?
Tak, nawet zrobiłem mapkę. To był teren mniej więcej siedziby dowódców i odcinków batalionu. Jeden był w zakładach mleczarskich Hoża 55, był dowódca odcinka w Politechnice Warszawskiej na Wydziale Architektury. Trzeci dowódca jakiegoś odcinka był na Mokotowskiej 49. Był odcinek umieszczony w Alejach Ujazdowskich 36 i w budynkach ZUS, Czerniakowska 16. Tak mniej więcej na terenie Książęca, Czerniakowska, Śródmieście Południe to było. To był ten rejon, który myśmy obsługiwali. To był szereg odcinków… Nawet mam odcinki Batalionu „Miłosz”, Zgrupowania „Kryska”, Batalionu „Ruczaj”… Odcinek wschodni „Bogumił”, odcinek zachodni „Topór” i odcinek północny „Sarna”. To były te odcinki, które nam nie podlegały, które miałem obsługiwać. Tak wyglądała sprawa Powstania…
- Chciałbym zapytać o kwestie życia codziennego w czasie Powstania. Tam gdzie państwo stacjonowali, jak wyglądały kwestie z żywnością? Wspominał pan o noszeniu żywności, czy to jęczmienia od „Haberbuscha”, czy oleju jadalnego.
Tak.
- Jak wyglądała kwestia zaopatrzenia w żywność w czasie Powstania?
Bardzo było ciężko i trudno z tą żywnością, poza tymi dorywczymi zdobyczami jakimiś z „Haberbuscha” i tak dalej. Ponieważ mówiłem, że siedzieliśmy w tym domu Krucza 14 i ta stara sala konferencyjna została przekształcona na rodzaj jakiegoś barku. Jakiś prywatny człowiek zajął się tym, aby w miejscowym zapleczu kuchennym prowadzić coś w rodzaju takiego zaopatrzenia. A myśmy mieszkali na tym samym piętrze, tylko w innym pokoiku. Ponieważ on tam [magazynował], ale [sprzedawał] oczywiście za odpowiednie pieniądze… Tam ludzie przychodzili, jakąś żywność dostawali. Często chodziłem do tego zaplecza kuchennego i po prostu brałem od nich obierki kartoflane. Myśmy te obierki kartoflane u siebie w domu, w pokoju gotowali i tymi obierkami żywiliśmy się. To był dodatkowy taki środek żywienia się. Było tak, że człowiek naprawdę był głodny momentami. Jeszcze jak biegałem po tym terenie. Było raz tak, że byłem w swoim plutonie, w dowództwie i poczułem się tak słabo i źle, że musiałem poprosić, żeby mnie zwolnili na ten dzień, żebym tego nie załatwiał. Niech poślą kogoś innego. Chciałem wystąpić do dowódcy i tak się źle poczułem, że zemdlałem po prostu z głodu, upadłem. Jakoś mnie podratowali, ale były i takie momenty właśnie, że człowiek głodował. Trochę tymi obierkami się dożywiałem, człowiek gdzieś coś zdobywał. Różnie bywało.
- Czy miał pan jakiś mundur?
Nie, munduru nie miałem, każdy był we własnym ubraniu. Miałem jakąś bluzę. Myśmy mieli przedtem tę działkę, to jak się wyjeżdżało na działkę, to się nakładało jakąś kurtkę, byle jaką, i w tej kurtce się chodziło. Tylko oczywiście opaska powstańcza była, że wiadomo było, że to jest Powstaniec.
- Rozumiem, że nocował pan w siedzibie plutonu, tak?
Nie, tam nie było noclegu. Niedaleko było nasze mieszkanie, gdzie mieszkali rodzice, Krucza 14. W czasie jakichś nalotów i jakiejś groźby, to oczywiście schodzili na dół do piwnicy. Po prostu często na noc, przespać się, szedłem do rodziców. A [to było] niedaleko tego plutonu, do dowództwa miałem niedaleko, więc się już rano zgłaszałem do pracy.
- Czyli miał pan kontakt z rodzicami?
Z rodziną miałem przez cały czas Powstania kontakt.
- Czy zdarzało się panu mieć czas wolny w czasie pełnienia służby?
To były krótkie momenty, gdzie już załatwiłem swój odcinek, gdzie połączenie już było załatwione, to [dowódca] mówi: „No to teraz sobie chwilę odpocznij parę godzin, tam poślemy do sprawdzenia kogoś innego”. I ktoś inny z kolegów wtedy szedł na ten teren, żeby skontrolować, czy nalot nie uszkodził jakiejś linii.
- A jaka atmosfera panowała w pańskim oddziale?
Była pełna zapału i człowiek chciał zrobić jak najwięcej, przyczynić się do tego, żeby w miarę swoich możliwości to wszystko działało jak najlepiej. Wszyscy byli chętni do pracy i zaangażowani bardzo.
- Czy zaprzyjaźnił się pan z kimś podczas Powstania?
To były znajomości bieżące na czas pracy. Potem jak dostałem się do niewoli, to żadnego z moich kolegów z plutonu łączności razem ze mną w tym obozie nie było. Z koleżankami to też, bo kobiety, dziewczęta zostały też skierowane do Niemiec, do innych obozów, tam był specjalny obóz dla kobiet, to już nie mieliśmy żadnego kontaktu z nimi. Z kolegami też tak jakoś się… Był jeden z kolegów, który zginął w czasie pełnienia służby, bo akurat poszedł do domu zrobić jakieś podłączenie i niestety był nalot na ten dom i on w czasie pełnienia służby zginął. Dom się zawalił i on tam był. Tak że potem już nie miałem kontaktu z nikim.
- A czy w pańskim otoczeniu w jakiś sposób uczestniczono w życiu religijnym? Jakie to przybierało formy?
Tak, no więc niedaleko mnie, myśmy mieszkali Krucza róg Wilczej, a na Wilczej była taka kaplica ojców… już nie pamiętam. Była znana i tam żeśmy w niedziele chodzili do tej kaplicy na msze. Tak że w ogóle wychowany byłem w rodzinie katolickiej, przestrzegałem wszystkich przepisów jako katolik. Uczestniczyłem [we mszy], jak blisko była możliwość w niedzielę, że nie było jakiegoś nalotu, to byliśmy w tej kaplicy przy ulicy Wilczej, chodziliśmy na mszę. Ciekawa zresztą była ta kaplica, bo się już później dopiero dowiedziałem, że w tej kaplicy to odbył się ślub jednego ze znanych dowódców Armii Krajowej. […] Do tej pory tam jest tablica upamiętniająca ślub jednego z dowódców Armii Krajowej. To jest Wilcza, bliżej Mokotowskiej.
- A czy podczas Powstania zdarzyło się panu czytać prasę podziemną?
Nie miałem specjalnie kontaktu. Tam były te gazetki roznoszone, ale człowiek nie miał czasu i nie miał zainteresowania, żeby się tym bliżej zainteresować.
- Rozumiem, że radia też pan nie słuchał?
Nie, nie mieliśmy radia.
- A czy na tamtym terenie, na tym obszarze organizowano jakieś koncerty, przedstawienia?
Nie, nic właśnie. Nie przypominam sobie, żeby coś takiego było.
- A proszę mi powiedzieć, jakie było pańskie najlepsze i jakie było pańskie najgorsze wspomnienie z czasów Powstania? Co panu najbardziej utkwiło w pamięci?
Z czasów Powstania najgorsze? Specjalnie nie było jakichś takich tragicznych. Raz dostałem odłamkiem w głowę, no to było przykre. Ale w zasadzie byłem w Śródmieściu Południe, gdzie w zasadzie na innych terenach Powstania rozmaite rzeczy się działy, Niemcy mordowali, były egzekucje i tak dalej. Ale właśnie ten teren, Śródmieście Południe, jakoś najbardziej spokojnie przeżył to Powstanie, tak że nie było jakichś takich… Normalne naloty, bombardowania, bomby leciały na domy, waliło się. Ale mnie to wszystko ominęło i nie miałem jakichś takich specjalnie tragicznych przeżyć. U nas względnie spokojnie było na tym odcinku, możliwie spokojnie minęło to Powstanie.
- Kiedy Powstanie już miało się ku końcowi, pan wyszedł do niewoli razem ze swoim plutonem.
Tak.
- Pańscy bracia, tak jak już pan wcześniej wspominał…
Starszy brat poszedł z innym oddziałem… a najmłodszy poszedł z rodzicami, pojechał pod Kraków jako cywil.
- Tak, z siostrą. Co działo się z panem po wyjściu, po złożeniu broni, w niewoli, po zakończeniu Powstania?
Po zakończeniu Powstania… Broni nie miałem, więc tylko z oddziałem po prostu poszedłem. Oddział nasz odprowadzono i pieszo żeśmy musieli iść do Ożarowa. Tam żeśmy nocowali w halach fabryki kabli w Ożarowie. Spało się na podłodze, na jakiejś wiązce słomy. Tak przenocowaliśmy i naszą grupę… Potem podstawiono wagony, załadowano nas do wagonów towarowych, po dwadzieścia parę osób do każdego wagonu towarowego i zawieziono nas na teren Niemiec. I tak dojechaliśmy właśnie aż do Fallingbostel, do Stalagu XI B. W stalagu potem wybierano grupy tak po około sto osób i taka grupka stu dwudziestu, w której się znalazłem, która z tego stalagu macierzystego XI B została wywieziona. To było po miesiącu czy dwóch, dopiero później trafiliśmy do miejscowości Oker w górach Harzu. To była huta ołowiu i miedzi i tam pracowałem w hucie ołowiu i miedzi.
- Czym się pan zajmował w tej hucie?
Myśmy siedzieli w jakimś baraku, w którym nas umieścili w Oker. To był barak, który poprzednio zajmowali jacyś Włosi, też jeńcy włoscy. Stamtąd nas doprowadzano pieszo codziennie rano do tej huty. W hucie były zwożone rozmaite transformatory, nie transformatory, kable zawierające ołów, coś takiego i tam do wielkich pieców to się wszystko władowało, podgrzewało gazem, to się topiło. Ponieważ ołów był tam oddzielony, wtedy trzeba było taką rurą… Ołów chyba się znajdował na dnie, bo był cięższy, więc ta rura szła do pieca, do misy, w której ten ołów się topił i trzeba było iść i tą rurą wylewać do pojemników. To były pojemniki około trzydzieści kilogramów, ze staliwa. Trzeba było nalewać kolejno i ołów tam zastygał. Potem trzeba było wyrzucać te wszystkie bloki (to gorące było, człowiek się parzył nieraz tym gorącym ołowiem) i trzeba było potem układać stosy tych kawałków, tych brył ołowiu, do dalszej potrzeby, czym ktoś inny się zajmował, [to znaczy] wykorzystaniem tego ołowiu przypuszczalnie do jakichś pocisków czy coś takiego.
- I długo pan tam przebywał?
Obóz jeniecki trwał do 11 kwietnia 1945 roku. Jedenastego kwietnia zostaliśmy oswobodzeni przez armię amerykańską, która szła od zachodu. Jeszcze ostatnie miesiące, nawet tygodnie pobytu w niewoli już było surowca, już nie było tego materiału, żeby można było wytopić ołów i często nas z tej huty wyprowadzano grupami dokądś w okolicę i dawali jakąś inną pracę. Najczęściej to bywały jakieś podbijanie torów kolejowych, reperacja przerwanych torów kolejowych. A to bardzo często tak bywało, że wachman, strażnik niemiecki, który miał grupę sobie powierzoną, tam było trzydzieści, czterdzieści osób, doprowadzał nas pod lasek, do torów. Często był tak zmęczony, że siadał sobie na jakiejś ławce, karabin stawiał koło siebie i zaczynał drzemać. Jak zobaczyliśmy, że on tak drzemie, to my też pokładliśmy się w lesie i człowiek też posypiał sobie trochę, niewiele tam robił. I tak doczekaliśmy już do końca tej niewoli, kiedy 11 kwietnia 1945 roku nadeszła armia amerykańska i wtedy zostaliśmy oswobodzeni.
Wiadomo było, że [jest] armia amerykańska, już front przeszedł, byliśmy szczęśliwi, że już jesteśmy wolni. Pozabieraliśmy karabiny swoim wachmanom, Niemcom. To nie byli z normalnej służby Niemcy, tylko to byli tak zwany
Folksturm. To byli starsi ludzie, którzy angażowani byli z okolic podmiejskich, niektórych bliskich zamieszkania, przydzieleni do tak zwanego
Folksturmu. To byli starsi ludzie, którzy często mieli rodziny gdzieś w pobliżu. Bywało tak, że będąc jeszcze w niewoli, przychodziły żony do tych wachmanów, przynosiły im jakieś jedzenie, zupę. Kiedyś tak było, że… tak jak mówiłem, że w czasie okupacji nauczyłem się zegarmistrzostwa i którego razu siedziałem na tej swojej hali, w tej sypialni i sprawdzałem zegarek kolegi. Coś nie chodził i musiałem uregulować. Przyszedł wachman i mówi: „Co ty robisz?”. Mówię, że reperuję zegarek. „A ty umiesz reperować?”. Mówię: „Tak, umiem rozebrać, oczyścić, naoliwić”. – „To ty chodź do mnie, ja ci dam robotę”. Zaprowadził mnie do swojej sztuby, tego pokoju wachmanów, dał jakiś zegarek. Rozebrałem, oczyściłem, naoliwiłem i akurat przyszła jego żona z jakimś garnkiem zupy, to mi nalał talerz zupy i za reperację zegarka zostałem nakarmiony zupką domową.
- Jak pan pamięta moment wyzwolenia przez armię amerykańską? Jak to wyglądało?
[…] Dowiedzieliśmy się, że armia już przeszła, więc pozabieraliśmy tym naszym wachmanom broń, sami utworzyliśmy swoją grupę, dowództwo i przyszli Amerykanie. Jeszcze mieliśmy bardzo miłą wizytę. Widzimy, że jedzie samochód, jedzie jakiś wysokiej rangi oficer. Okazało się, że tym oficerem to był Polak z pochodzenia, ksiądz kapelan wojskowy. Przywitał nas bardzo serdecznie, po polsku z nami rozmawiał. Już byliśmy wtedy zupełnie wolni, mieliśmy swoją broń zabraną Niemcom, już sami organizowaliśmy się. Oczywiście władze amerykańskie zaraz się nami zajęły. Dostaliśmy legitymacje, jako były jeniec wojenny, stopień i tak dalej, podoficer Armii Krajowej. W czasie okupacji niemieckiej jeszcze byłem zatrudniony… Miałem znajomego… W urzędach skarbowych tak jak do czasu wojny pracowali Polacy. Kierownikiem tego urzędu skarbowego był też jakiś Polak i te struktury zostały utrzymane do czasów okupacji, tylko że te wszystkie urzędy skarbowe podlegały wyższemu
finance inspektor. Wtedy zostałem właśnie gońcem w tym urzędzie skarbowym, roznosiłem jakieś papierki. Dostałem takie zaświadczenie
Bescheinigung, że ważne jest na Zdzisław Krzyżanowski, urodzony dnia tego, zamieszkały tu, jest u nas zatrudniony jako goniec 29. Urzędu Skarbowego przy ulicy Wspólnej. Czyli to była podstawa, że jestem pracownikiem jakiegoś niemieckiego urzędu i to mnie chroniło przed wywiezieniem jako cywila do Niemiec na roboty.
- Co się działo z panem już po wyzwoleniu? Zorganizowali się panowie w jakąś grupę, mieli panowie broń.
Tak, więc właśnie mówię, że weszły oddziały amerykańskie, wydały nam dowody, że jesteśmy żołnierzami Armii Krajowej, to było oczywiście w języku angielskim. Na podstawie tego dowodu już mogłem się poruszać, bo wtedy siedziałem w Niemczech, nie wiedziałem, co się stało z rodzicami, bo rodziców wywieźli dokądś, nie znałem ich adresu i mogłem jeździć. Wtedy była możliwość zwiedzania niektórych sąsiednich miast niemieckich. Spisałem sobie dwadzieścia parę ciekawych miejscowości niemieckich. Widziałem Bonn, Koblencję, Akwizgran, Monachium i tak dalej. Szukałem zresztą wtedy brata, bo nie wiedziałem, co się z bratem dzieje, czy brat nie jest… Wiedziałem, że w Monachium jest jakiś obóz byłych jeńców Armii Krajowej, szukałem brata. Nie znalazłem go, ale właśnie zwiedzałem. Przy okazji zwiedziłem sobie parę miejscowości niemieckich. A jeszcze była taka okazja, że na samym zachodzie to była taka nieoficjalna tak zwana strefa okupacyjna amerykańska, angielska i radziecka. Ale był taki pasek, gdzie stacjonowały wojska francuskie. To była taka nieoficjalna baza wojsk francuskich. To było Bonn. Dowiedzieliśmy się, że można pojechać do Bonn i te oddziały francuskie, które tam stacjonują, mają możliwość, podstawiają im pociągi, wagony i za darmo ich wożą na odwiedziny do rodzin. A ponieważ myśmy wtedy jeszcze… To było w czasie okupacji, jak myśmy zostali zarejestrowani jako jeńcy wojenni w Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu, to stamtąd dotarły do nas paczki z ubraniami, mundurami amerykańskimi. To były bluzy, spodnie, więc każdy sobie dobierał, co mu pasowało. Już wtedy mieliśmy naszywki „Poland”, już prawie w mundurze amerykańskim. Powiedziano nam, ci właśnie Polacy, że jest podstawiony na strefie francuskiej pociąg, który jedzie do Francji, i można skorzystać, bo to za darmo jest, ich tam wożą. Pojechałem do Bonn i okazało się, że jest pociąg podstawiony, który jedzie do Paryża. Czwórka naszych, ja i jeszcze trzech kolegów, wsiedliśmy do tego pociągu i jutro rano odjeżdżamy, jedziemy do Paryża. Jechaliśmy do Paryża, po drodze jeszcze pociąg stanął na jakiejś stacji i: „Zapraszamy was na stację, do restauracji. Obiad będzie dla was wszystkich za darmo”. Dla wszystkich żołnierzy i my też w mundurach amerykańskich traktowani byliśmy jako kombatanci i na tej stacji dostaliśmy darmowy obiad i dojechaliśmy w ten sposób do Paryża. Przy okazji jeszcze miałem możliwość zwiedzić Paryż. Tam posiedziałem trochę i potem udało nam się wrócić, też podobnym pociągiem, z powrotem do swojego obozu.
- Udało się panu trafić w końcu na ślad brata?
Nie, o bracie to się dowiedziałem… On został wyzwolony, był bliżej w jakimś obozie, który nie został oswobodzony ani przez armię angielską, ani amerykańską, tylko przez radziecką. Ponieważ wtedy bali się przyznać, że oni są akowcami, to powiedzieli, że są robotnikami cywilnymi, na roboty zostali wywiezieni i jako cywile wtedy wrócili już prywatnie na swoją własną rękę do Polski i jakoś odnaleźli rodziców. Tak że brata spotkałem dopiero… Nie miał kontaktu z armią amerykańską ani angielską i dopiero po powrocie już do Polski spotkałem się z bratem, który odnalazł rodziców. Już jako cywil wrócił do Polski. Tak że brata tam nie odnalazłem.
- A miał pan jakiś kontakt z rodziną?
Dopiero już po oswobodzeniu pisałem listy. Ponieważ rodzina nasza cała… Mieliśmy własne mieszkanie w Bydgoszczy i znałem adresy rozmaitych znajomych w Bydgoszczy i zacząłem pisywać do nich. Jakoś tą drogą się dowiedziałem, gdzie rodzice są, dostałem ich adres przez jakichś znajomych i w ten sposób nawiązałem kontakt z rodziną przez tych znajomych, którzy mieli adres rodziców, przez Bydgoszcz.
- Jak i kiedy wrócił pan do Polski?
Do Polski wróciłem dopiero… To był kwiecień 1945 roku, kiedy nas oswobodzono, to jeszcze cały rok siedziałem w Niemczech. Jeździłem w 1945 i dopiero w 1946, rok później, to był chyba czerwiec 1946 roku, jak wróciłem. Dowiedziałem się o adresie rodziców po oswobodzeniu z niewoli niemieckiej. W roku 1945 rozpoczęła się inwazja wojsk amerykańskich. Doszli do huty ołowiu i miedzi w Oker i znaleźliśmy się na terenie opanowanym przez wojska amerykańskie.
- Spotkał się pan z rodzicami już w Warszawie?
Nie. Wróciłem, bo dowiedziałem się, że rodzice są gdzieś pod Krakowem. Warszawa była w ogóle zniszczona, zbombardowana. Tak że ojciec próbował wrócić do przedwojennego mieszkania w Bydgoszczy. Wrócił tam, znalazł jeszcze sporo rozmaitych znajomych sprzed wojny. Tam udało mu się dostać, bo dostaliśmy taką… Polskie Siły Zbrojne, legitymacja byłego jeńca wojennego, wydana nam przez władze amerykańskie.
- Czyli z rodziną spotkał się pan właściwie…
W 1946 roku dopiero wróciłem, znałem ich adres, że ojciec wrócił do Bydgoszczy. Jakąś pracę dostał w zakładach i dostał jakieś mieszkanko kolejowe również jako pracownik PKP. Wiedziałem już, gdzie rodzice są, i wróciłem z Niemiec do Bydgoszczy, już na teren rodziny.
- Czy był pan w jakiś sposób represjonowany po powrocie?
Nie, nie byłem w żaden sposób.
- A co się właśnie działo z panem po powrocie? Podjął pan studia?
To była taka historia, że w czasie okupacji dowiedziałem się, że organizowane są… bo to był jakiś asystent politechniki, pan… już nie pamiętam nazwiska, zorganizował tak zwany kurs rysunku technicznego. To była okupacja niemiecka, więc nie wolno było [prowadzić] żadnych wyższych studiów, ale na potrzeby jakichś… Robienie rysunków technicznych, niby to uczyli nas rysunku technicznego. Zgłosiliśmy się tam i… kolega mi powiedział: „Chodź!”, bo miałem w ogóle iść na architekturę, bo miałem pewne zdolności rysunkowe i chciałem właśnie architekturę kończyć. Ale powiedział: „Słuchaj, chcesz rozpocząć jakąkolwiek naukę, to jest możliwość, żeby dostać się na te kursy rysunku technicznego. To w zasadzie tylko formalnie tak się nazywa, ale naprawdę to jest właściwie program politechniki, wydział mechaniczny”. Bo tam uczył nas rysunku technicznego, ale nie tylko technicznego, tylko normalnego programu politechniki, matematykę, fizykę, chemię. „Tylko że to jest po cichutku i jak będziemy na wykładach, to trzeba te notatki chować i tylko zajmować się rysunkami”. To była tak zwana Tajna Politechnika Jagodzińskiego, bo to był profesor Jagodziński, a asystent jakiegoś profesora prowadził te kursy rysunku technicznego. No i w ten sposób odbyłem pewien zakres wykładów profesora Pogorzelskiego, to był znany matematyk, który [potem] zaliczył mi. Potem po wojnie poszedłem do niego i od razu mi powiedział: „Tak jest, pan może być przyjęty – po wojnie, bo wojna się kończyła – na Politechnikę Warszawską na drugi rok, bo pan ma tu zaświadczenie”. Napisał mi zaświadczenie, że mam zaliczony wykład taki, taki, taki, kilka wykładów mam zaliczonych i to jest podstawa, że mogą mnie przyjąć już na drugi rok Politechniki. To była podstawa, na której mogłem kończyć studia już po wojnie, na normalnej Politechnice Warszawskiej. No i dostałem się na Politechnikę Warszawską i tam już skończyłem studia, zostałem przyjęty. Brakujące studia… Jeszcze [był] jeden z profesorów, który uczył nas fizyki, to było w Gdańsku, był na Politechnice Gdańskiej. Napisałem do niego: „Panie profesorze, ja u pana w czasie okupacji – taki i taki – egzamin zdałem, więc proszę o zaświadczenie, że ja u pana zaliczyłem ten przedmiot”. Napisałem o jednym przedmiocie, a on mi napisał, dostałem od niego odpowiedź, gdzieś mam nawet jego pismo, że: „Zaliczam panu wykład taki i drugi taki”. Właściwie tego drugiego wykładu nie zaliczyłem, ale on akonto jakoś zaliczył, ucieszyłam się, że tak nie bardzo prawnie, ale zaliczył mi dwa rozmaite przedmioty mechaniki, to była tak zwana mechanika techniczna. No i to była już podstawa do studiowania dalszego i ukończenia [politechniki] później, już po wojnie.
- Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego pańskim zdaniem nikt jeszcze nie powiedział?
Przyznam się, że nie. Mój udział w Powstaniu był taki bardzo sporadyczny. Broni nie miałem. To była taka spokojna [okolica] w stosunku do innych dzielnic, gdzie były rozmaite walki i większe naloty. Nie przeżyłem bardzo tego Powstania, dzięki Bogu jakoś tak względnie spokojnie [było] w Śródmieściu. Nic takiego nie spotkałem, żebym mógł coś specjalnego powiedzieć.
Warszawa, 29 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek