Zofia Sikorska „Zoja”
Nazywam się Zofia Sikorska; nazwisko rodowe, które towarzyszyło mi w młodości, Rybińska; mój pseudonim powstańczy „Zoja”. Urodziłam się 1 sierpnia 1926 roku w Warszawie.
- Co pani robiła przed wybuchem wojny?
Co mogłam robić przed wybuchem wojny, jak byłam młoda? Przede wszystkim powinnam powiedzieć, że pochodzę z rodziny robotniczej. Przed wojną chodziłam do szkoły. Skończyłam szkołę podstawową i na tym był koniec mojej kariery szkolnej, ponieważ rodziców nie stać było na to, żeby posyłać mnie dalej do szkoły. Dalszą edukację kończyłam dopiero po wybuchu Powstania i to nie od razu. Moje życie nie było ciekawe, nie było pełne interesujących wydarzeń. Tak, jak w biednej, robotniczej rodzinie się chowałam. Miałam brata młodszego od siebie o przeszło dwa lata, który także poszedł za mną do Powstania. Rodzice moi mieli dwoje dzieci i obydwoje w Powstanie ich opuściło. Przeżywali to strasznie, matka tonęła we łzach. Wtedy tego nie rozumiałam, ale dziś [rozumiem], tym bardziej że miałam cudowną matkę, wspaniałą jako matka, jako uczciwy człowiek, solidny i bardzo kochający swoją rodzinę.
- Kiedy zetknęła się pani z konspiracją?
Nie zetknęłam się z konspiracją. Właściwie miałam luźny kontakt: raz jeden byłam. Trochę dorywczo w różnym okresie pracowałam, żeby pomagać rodzicom, i byłam w gronie młodych ludzi, ale bardzo krótko, bo nie bardzo mi to wychodziło. Przędzę nawijałam na szpulę, nie pamiętam już dokładnie, gdzie to było. Oni wszyscy – ale to się dowiedziałam, jak skończyłam pracę – byli w konspiracji. Jak odeszłam, posłałam tam swoją koleżankę. Ona mi dopiero powiedziała, że oni są [w konspiracji]. To było przed samym Powstaniem. Mówiła, że jej zaproponowali, żeby poszła do Powstania. Zresztą poszła i była ze mną cały czas. Zginęła ostatniego dnia Powstania, ja przeżyłam.
- Gdzie panią zastało Powstanie?
W domu na Mokotowie, gdzie mieszkałam. Było tak, że szłam z mamą na kolejkę, na Dworzec Południowy, bo tam się odbywał handel. Przywozili chleb z okolic Warszawy, przywozili mięso, różne rzeczy. Tam szłam. Była godzina siedemnasta, jak wracałam z dworca i usłyszałam pierwsze strzały. Nie wiedziałam, że to będzie siedemnasta godzina, ale usłyszałam strzały i zobaczyłam pierwszych Powstańców na Wielickiej. Wróciłam do domu. Nie wiedziałam, co się wydarzyło. Wieczorem tego dnia – mieszkałam na przedmieściu, Mokotów był przedmieściem – siedzieliśmy przed domem, bo było ciepło. Przyszła sanitariuszka i pytała, czy może zostawić swoją torbę, bo jest jej niewygodnie. Nie pamiętam, czym to motywowała. Zainteresowałam się tą torbą. Następnego dnia mój ojciec poszedł do sąsiadów. Była [tam] też pani z konspiracji. Nie dostała się do swojego oddziału i mówiła, że chciałaby pójść do Powstania, ale nie ma z kim. Ojciec przyszedł do mnie i mówi: „Wiesz, Józia chce iść do Powstania, nie poszłabyś z nią?”. Ja jak na skrzydłach: „Oczywiście, poszłabym”. Józia była dużo starsza ode mnie. Poszłam z nią. Czyli 2 sierpnia dobiłam do Powstańców. Najpierw poszłyśmy na przedpole Mokotowa, [ulicą] Woronicza w kierunku Wyględowa czy jak to się dawniej nazywało. W każdym razie znaleźliśmy ślady Powstańców. Z tymi Powstańcami potem poszliśmy na Dworzec Południowy. Już były walki. Niemcy byli za Dworcem Południowym, my żeśmy zajęli Dworzec Południowy. Byliśmy [tam] kilka godzin. Już nie wszystko pamiętam, ale wiem, że była nas już duża gromada. Wracaliśmy z dworca i poszłam z Powstańcami na ulicę Malczewskiego 17. Tam była moja pierwsza kwatera. Co tu dużo mówić – to nie była kwatera, nie było nic przygotowane. Pokotem żeśmy pierwszą noc spędzili, jedno koło drugiego, na ziemi. To jest niewyobrażalne, ale tak to było. Po prostu byliśmy zmęczeni, bośmy się nalatali przez cały dzień. W każdym razie przez kilka dni [tam] kwaterowałam.
Potem przenieśli mnie na barykadę, chyba na Naruszewicza, przy samej Puławskiej. To chyba był [numer] 1 czy 3. Mieliśmy już lepsze kwatery, chociaż też na ziemi, ale już jakieś koce nam mieszkańcy dali, już się o nas trochę troszczyli. W każdym razie tam byłam przez jakiś czas, dopóki nie padło zarządzenie, żeby opuścić barykadę. Cały oddział opuszczał barykadę.
Wtedy przenieśli mnie na Czeczota, do plutonu „Bożydara”. Tam byłam przez kilka tygodni, dopóki nie został otwarty punkt sanitarny na ulicy Czeczota 19. Wszystkie sanitariuszki, łączniczki przeszły do tego punktu. Patrolową i naszą dowodzącą była „Pogoda”, która niestety zginęła ostatniego dnia Powstania, w ostatniej chwili można powiedzieć. Razem z „Siachą” zginęły. Na punkcie sanitarnym było kilkoro ciężko rannych i kilkoro lżej rannych. Nie wszystkich pamiętam, ale z tych, co pamiętam, był „Atos” i był „Szymon”. „Szymon” był najdłużej leżącym chorym, miał połamane nogi, w ogóle nie wstawał. Jak przyszłam na punkt, od razu go [przynieśli]. Nie wiem skąd, nie umiem powiedzieć. W każdym razie „Szymon” był najciężej chorym i bardzo spokojnym. To co przeżyłam najbardziej, jeśli chodzi o „Szymona”, to – bo on był w gipsie – jak przyszłam i pod gipsem zalęgły się robaki. Bardzo cierpiał, bo to swędziało okropnie, a nie można było podrapać przez gips. Po jakimś czasie, nie umiem powiedzieć po jakim, zdobyli Powstańcy gips dla niego i zmienili gips.
Naszym doktorem na punkcie [był] doktor „Bem”. Był jeszcze młodszy doktor, ale nie pamiętam pseudonimu. Obydwaj byli bardzo życzliwi, przydatni, pomagali nam. Często asystowałam [przy] opatrunkach na punkcie. Warunki były straszne, bo to było w piwnicy. Były dwa czy trzy pokoje – nie umiem już dziś powiedzieć – i kuchnia w suterynie. Nie było światła, nie było wody, tak jak w tym czasie wszędzie w Warszawie. Studnia była gdzieś w pobliżu, do studni się chodziło po wodę. Garkuchnię mieliśmy aż na Puławskiej 107. [Tam] z „Siachą” ciągle chodziłyśmy z kotłem po zupę. Nie pamiętam gdzie, ale wiem, że po chleb do piekarni żeśmy chodziły. Jednym słowem byłyśmy wszystkim: jak trzeba było, to sanitariuszkami, jak trzeba było [zanieść] jakieś meldunki chłopcom na placówki, to byłyśmy łączniczkami, a jak trzeba było nakarmić drużynę, to byłyśmy kucharkami. Taka była rola wszystkich w Powstaniu.
Pamiętam straszne momenty, jak bombardowanie na Mokotowie. Nasze kwatery były na Czeczota, ale stołówkę mieliśmy w „Alkazarze”. Wzdłuż alei Niepodległości były wybudowane domy, ale niewykończone wewnętrznie. To były duże domy. „Alkazar 1” był zajmowany przez nasz oddział, potem był „Alkazar 2”, było „Pudełko Zapałek”, było „Westerplatte”. Tak nazywane były twierdze, [tak] myśmy na nie mówili. Myśmy w „Alkazarze 1” mieli stołówkę, tam żeśmy się często zbierali, żeby pogadać, kiedy mieliśmy wolne chwile. Jak był zbombardowany „Alkazar 1”, to pamiętam straszny moment. Chyba to był Dąbczak, on został zasypany, ale nie cały, głowa i tułów był wolny, tylko nogi miał zasypane. Byłam przy nim cały czas, żeby nie czuł się samotny, a chłopcy poszli po pomoc, żeby delikatnie zdejmować cegły, żeby się nie zawaliła reszta. To było trudne zadanie. Nie pamiętam, co [było] dalej z Dębczakiem, ale wiem, że to było dla mnie ważne przeżycie.
Drugim takim przeżyciem, które dobrze pamiętam, był pierwszy pogrzeb Powstańca w Parku Dreszera. To był strzelec „Lu”, uroczy chłopak. To był nasz pierwszy pogrzeb. Mieszkałam blisko, na Mokotowie. Moi rodzice opiekowali się gospodarstwem ogrodniczym państwa Gałeckich, u których mój ojciec pracował i mamusia też zresztą. Pan Gałecki i jego szwagier, którzy mieszkali w tym domu, też byli w Powstaniu, tylko w innym oddziale. Oni byli w żandarmerii, ale myśmy się spotykali w Powstanie. Moi rodzice zajmowali wtedy ich dom. [Mieszkałam blisko, więc] zawsze poszłam do domu, coś przynosiłam do gospodarstwa czy do jedzenia, a wtedy przyniosłam kwiaty na grób „Lu”. To było straszne dla nas wszystkich, bo on był uroczym chłopakiem. Zresztą wszyscy wtedy [tacy] byliśmy. Powiadam: Powstanie jak wojna, to wszystko było straszne, ale atmosfera, jaka panowała, była wyjątkowa, była pełna serdeczności, pełna życzliwości. To, co się odczuwało, strach, bojaźliwość przed łapankami, przed wywieszanymi ogłoszeniami o rozstrzelaniach, to się wszystko zmieniło [w czasie Powstania] w wielką radość, że jesteśmy wolni, że nie musimy się bać. Nie potraficie państwo tego rozumieć, bo nie doświadczyliście tego, czego nasze pokolenie doświadczyło. To była radość nieopisana, że robiliśmy [coś] dla naszego kraju, że my walczyliśmy o wolność. To było coś nieprawdopodobnego i to nas chyba po prostu uskrzydlało. Ten pogrzeb bardzo przeżyłam.
Teraz przeniosę się na chwilę do okresu po Powstaniu, kiedy wróciłam do Warszawy i chodziłam do parku Dreszera, żeby patrzeć, co się dzieje z grobami. Zbieg okoliczności: podchodzi do mnie kobieta – stoję przy grobie „Lu” – mówi do mnie: „Czy pani wie, kto tu leży?”. – „Wiem”. – „Bo widzi pani, szukam syna i do każdego grobu już się ktoś przyznał, a do tego nikt. Czy pani wie, kto tu leży?” – „Wiem, dlatego przychodzę”. Ona na to podaje nazwisko. „My nazwisk nie znamy, proszę pani, my mamy pseudonimy. Tu leży strzelec »Lu«”. Ona z kolei nie znała jego pseudonimu. Pokazała mi fotografię, którą mi zresztą później podarowała. Zawiadomiłam ją o śmierci jej syna. To był jeden taki przypadek. Drugi przypadek, też już po Powstaniu: w tym domu, gdzie myśmy kwaterowali, nie wiem, czy właścicielką była, czy mieszkała pani doktor. Nie potrafię powiedzieć. Ale w tym domu potem ta właśnie pani doktor mieszkała. W Powstanie pomagała nam ratować rannych Powstańców. Znała mnie, a ja chodziłam patrzeć, co się dzieje w tym okręgu. Jak mnie zobaczyła, mówi: „Proszę pani, mam do pani prośbę. Niech pani przyjdzie – podała mi, kiedy przyjść – bo tu przychodzi jakaś pani, która szuka swoich synów. Może pani ich zna”. Przyszłam i ta pani mnie pyta o Piotrusia. Powiedziałam: „Tak, Piotruś nie żyje”. – „A co pani wie o moim drugim synu, Wojtku?” W książce jest podane, że on też zginął, tego samego dnia. Ale to nieprawda, przekłamanie jest w książce. Wojtuś w tym czasie był w szpitalu na Misyjnej. Chodziłam nawet do Wojtusia, odwiedzać go i kiedyś mu zaniosłam jajka, które rodzice mi dali, bo wtedy nie było takich rarytasów jak jajko. Zaniosłam Wojtusiowi jajka. Co z Wojtusiem się stało, nie wiem. Zapytała mnie matka, powiedziałam, że go widziałam na Misyjnej w bardzo ciężkim stanie. „Nie robię pani wielkich nadziei, że przeżył. W innych warunkach może by przeżył, ale w takich, [jakie] panowały, to nie ręczę”. Nie wiem, co stało się z Wojtusiem. Chyba nie żyje, bo autor książki podał, że umarł 14 sierpnia, zdaje się, czy września, już nie pamiętam. Ale to nieprawda, ja go widziałam żywego.
Najgorszym momentem był ostatni dzień Powstania i ostatnia noc przed naszym wyjściem z Warszawy. Cały czas był obstrzał, cały czas był niepokój. Nie spaliśmy ostatniej nocy. Przychodziło to, co najgorsze, a czego nie oczekiwaliśmy i w co, szczerze mówiąc, nie wierzyliśmy. Myśleliśmy, że to już jest nasz sukces, że to jest zwycięstwo, ale tak się niestety nie stało. Wyjście z Warszawy dla nas było straszne, a jak ja to przeżywałam…
Mogłabym powiedzieć coś innego. Po Powstaniu nie od razu, ale poszłam do szkoły. Zrobiłam maturę, ale z przerwami. Po gimnazjum przerwałam naukę. Wtedy już zlikwidowali małą maturę. Dawniej po gimnazjum robiło się najpierw małą maturę, a potem, po liceum była duża matura. Jak kończyłam gimnazjum, to zlikwidowali małą maturę. Nie umiem dziś powiedzieć dlaczego, ale przerwałam naukę. Nie byłam bardzo wytrwała, byłam wrażliwa, warunki nie były najciekawsze, było mi chyba niełatwo się uczyć. Potem znowu poszłam na kursy. W każdym razie zdałam maturę. W czasie nauki profesor… To były kursy dla dorosłych oczywiście, byli oficerowie na tych kursach, nawet dyrektorzy różnych instytucji, bo wtedy nie były wymagane studia jak dzisiaj, inne walory były potrzebne. W każdym razie była lekcja, [na której] była klasówka. Na tej klasówce profesor podał trzy tematy. Jeden to był: „Jeden dzień w moim życiu”, drugi to był: „Codziennie go (albo ją) spotykam”, a trzeciego tematu nie pamiętam. Wybrałam temat: „Jeden dzień w moim życiu”. Tym jednym dniem w moim życiu był właśnie ostatni dzień Powstania. Przeczytam to. Chcę jeszcze na wstępie powiedzieć, że profesor nie ocenił mojej pracy, tyko napisał jedno słowo: „Pięknie” – i podpisał się. To było właśnie moje wyjście z Powstania. To było w kwietniu 1962 roku, czyli już sporo lat po Powstaniu, ale ja tym żyłam.
Jeden dzień w moim życiu.
„Jestem dzisiaj w dobrym nastroju – bo to były imieniny naszego profesora, była przyjemna atmosfera – takim naprawdę świątecznym, trudno mi będzie pisać o czymś smutnym, nawet tragicznym. Są jednak w życiu człowieka dni wyjątkowe, których nie można zapomnieć. Dzień, o którym chcę pisać, jest dniem tragicznym. Nie tylko dla mnie, ale dla całej Warszawy, a nawet Polski. Jest to dzień upadku Powstania Warszawskiego. Byłam uczestniczką Powstania jako osiemnastoletnia dziewczyna, nienależąca przedtem do żadnej organizacji. Znalazłam się w szeregach powstańczych i w ciągu tych niepełnych dwóch miesięcy żyłam zupełnie innym życiem, dotąd nieznanym. Oddychałam prawdziwą wolnością po latach niewoli, łapanek. Starsi z nas i bardziej doświadczeni wiedzieli, że Powstanie musi upaść, że nie ma żadnych szans na utrzymanie się na zajętych pozycjach. Broni niewiele, amunicji z każdym dniem mniej, a podchody Niemców coraz śmielsze. Ginęła młodzież Warszawy, topniały szeregi powstańcze, pod murami domów ginęli ludzie tacy jak ja. Nie dopuszczaliśmy myśli, że to się źle skończy. Dziwiły nas rozmowy o ewentualnej klęsce, wierzyliśmy w zwycięstwo.
Nadszedł jednak straszny dzień. Noc, która go poprzedziła, była pełna niepokoju. Nie spaliśmy tej nocy. Próbowaliśmy ugotować trochę kaszy dla rannych i dla siebie, ale wysiłek nasz został zmarnowany. Jeszcze przed świtem rozpoczęła się strzelanina, mury drżały, wstrząsy były tak silne, że do kaszy wleciało nam wapno i nie nadawała się do jedzenia. Rannych, którzy pozostawali pod naszą opieką, czekał głodowy dzień. Nie oczekiwali jednak takiego, jaki nadszedł. Cała nasza drużyna była na punkcie sanitarnym. Nie wiem, która była godzina, ale to było rano. Zjawił się jeden z naszych chłopców, żeby nas zawiadomić, że Niemcy atakują i że są już blisko. Było wezwanie: kto może, żeby uciekał. Lżej ranni ubrali się i przedostali się do naszych oddziałów, ale było na punkcie kilka osób bardzo ciężko rannych. Nie wstawali wcale, nie można było ich zostawić. Żadna z sanitariuszek nie opuściła swojego posterunku. W kilka minut później usłyszałyśmy głos Niemca wołającego:
Raus!. Zaczęłyśmy wołać, że tu szpital, że nie możemy stąd wyjść. Za chwilę Niemcy zaczęli schodzić do naszych suteryn i wyrzucać nas stamtąd. Nie było rady. Opaski Czerwonego Krzyża miałyśmy na rękawach i torby sanitarne przewieszone przez ramię. Tak opuszczałyśmy naszych rannych. Niemcy wskazali nam drogę, którędy mamy wychodzić. Nie wiem, czy poszłam we wskazanym kierunku, wiem, że przechodziłam przez dziury w domach, których dotąd nie widziałam, i znalazłam się w jakimś ogromnym zbiorowisku ludzkim ludzi cywilnych. Usłyszałam żądanie, żeby wyjść z białym prześcieradłem zawieszanym na kiju, już uprzednio przygotowanym, żeby uchować życie. Nic nie rozumiałam, oburzałam się na takie głosy. Toczył się spór. Z drugiej strony domu, w otworze wywalonym przez pocisk zjawił się Powstaniec z naszego oddziału i nawoływał Powstańców, aby szli za nim. Dwie z naszych dziewcząt, to znaczy „Pogoda” i „Siacha”, zdążyły przebiec na drugą stronę ulicy, a reszta już spotkała w otworze Niemca. Kazano nam wychodzić i tym razem wskazano drogę do ogródka przy domu, [na] ulicy Odyńca. Było już sporo ludzi i przybywali coraz nowi. Staliśmy tam kilka godzin, a może mnie się tylko tak zdawało. Były kobiety, dzieci, był jakiś starszy pan z psem, a wokoło świstały kule, przebiegali Niemcy. Pies staruszka ujadał, jeden z przebiegających Niemców strzelił do psa i zabił tego starszego pana. Ten pan był lekarzem. Jego żona zaczęła krzyczeć, powstała straszna panika. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Byliśmy otoczeni ze wszystkich stron. Po jakimś czasie Niemcy pozwolili nam iść w kierunku fortu mokotowskiego, oczywiście rowami, [gdyż] strzelanina nie ustawała. W drodze na fort wąskim rowem prowadziłyśmy na zmianę z koleżanką rannego w nogę chłopca. To nie był chłopiec z naszego oddziału, ale jakiś Powstaniec. Byłyśmy bardzo zmęczone, jego rana bardzo krwawiła. Co chwilę zmieniałyśmy mu opatrunki. Nad rowem spotykaliśmy mnóstwo zabitych, widok przerażający. Za nami pozostawały rozbite i palące się mury Warszawy. Coraz więcej było widać palących się domów, dymy unosiły się nad miastem. Bardzo płakałam. Zdawało mi się, że w tym dniu wszystko się kończy, że nie ma po co iść dalej. Kochałam to biedne miasto nad wszystko w świecie, mimo to musiałam je opuścić”.
Jeszcze jedno, co chciałabym powiedzieć, to że lżej ranni, którzy chodzili, [i] na wezwanie chłopców ubrali się i wyszli. Ci, którzy nie mogli w ogóle wstawać, zostali rozstrzelani na tym punkcie. Jak przyszłam do Warszawy, to najpierw tam się udałam. Zobaczyłam nawet swój żakiet leżący na barierce domu, w którym był szpital. Ale już w drodze dowiedziałam się, że wszyscy zostali rozstrzelani. Już nie weszłam, płakałam przed [domem].
- Co się z panią działo po Powstaniu?
W czasie Powstania przyszedł do mnie mój brat. Przyniósł mi plecak jabłek dla mnie i dla całego oddziału. Wszystkich ogrodników w Mokotowie myśmy znali, zresztą moja mamusia u nich pracowała. [Właścicielką] była pani Tomaszewska, to była wdowa i miała dwóch synów. Jeden był w moim wieku, a drugi był kilka lat starszy. Bardzo udani, mili chłopcy. Andrzej już miał wtedy mocno ponad dwadzieścia lat. Nie pamiętam, czym się zajmował, po prostu nie wiem tego. Pani Tomaszewska swoje dzieci trzymała w piwnicy, w domu. Jak się mój brat pojawił, to prosiła, żeby dla niej nazbierał jabłek, bo to było przecież latem. Nazbierał jej i mnie przyniósł do oddziału. Jej dzieci, chowane w piwnicy, [obydwaj] zginęli. Czy w czasie Powstania, czy po wyjściu z Warszawy, tego nie wiem, ale ona została sama jak palec. Była wdową i obydwu synów, uroczych chłopaków straciła, mimo że ich trzymała pod kloszem.
Mój brat, jak wtedy odchodził ode mnie, nie powiedział mi [o swoich zamierzeniach], powiedział tylko: „»Zoja«, długo mnie nie zobaczysz, będę bardzo zajęty”. Nie powiedział mi, że się już wybiera. Wiedział o tym i przyszedł się ze mną pożegnać. Poszedł kanałami do Śródmieścia. Było ich dziesięciu, jak się z książki dowiedziałam. Mój brat w grudniu miał skończyć szesnaście lat, a to był przecież sierpień. Mój nie w pełni szesnastoletni brat poszedł do Śródmieścia z Powstańcami kanałami i przeżył. Z tym że się dostał potem do niewoli, był w Niemczech. Moje losy były zupełnie inne. Był w obozie dla małoletnich [jeńców]. Jak przyszedł, jak go zobaczyłam, to był zupełnie inny. Przede wszystkim strasznie wyrósł. Przyszedł w mundurze wojskowym. To było chyba już w maju. W każdym razie spotkanie z moim bratem było przewspaniałe. Wtedy chodziłam na kurs trykotarstwa ręcznego na Koszykową. Wszystkiego się czepiałam, żeby się uczyć. Jak wyszłam na Marszałkowską z Koszykowej, to spotkała mnie pani, którą znałam z widzenia, ale nie rozmawiałyśmy nigdy ze sobą. Tak mi [powiedziała]: „Zatrzymam panią, bo mam dla pani ważną wiadomość” – i powiedziała mi, że mój brat wrócił. Z Koszykowej cały czas biegłam do domu. Nie szłam, tylko biegłam. Wpadam do domu, a on, jak usłyszał moje kroki, to wstał, pod stół wskoczył. W domu pełno ludzi, wiem, że coś się dzieje. Stanęłam, a wszystkie sąsiadki do mnie: „Czego szukasz?”. − „Brata. Gdzie on jest? Gdzie Staszek?” − „Oszalałaś?” − „Nie oszalałam, gdzie on jest?” On wychodzi spod stołu. To było cudowne spotkanie.
W 1945, bo po zakończeniu wojny. Ich pędzili za wojskiem. Jego losy były zupełnie inne jak moje. Jak nas rowami pędzili, to myśmy wylądowali w forcie mokotowskim. Było dużo ludzi. Już nie wszystko pamiętam. Byliśmy [tam] kilka godzin. Potem kazali nam iść w kierunku wyścigów konnych. Jak tam zawędrowaliśmy… A jeszcze po drodze były pola, nie zbierane plony. Po drodze wyrzuciłam z torby sanitarnej wszystkie medykamenty, opatrunki, a nazbierałam pomidorów. Myśmy luźno szli, Niemcy szli po bokach i nazbierałam w torbę pomidorów, bo nic innego nie było. Jak zaszliśmy na wyścigi konne, było już mnóstwo ludzi. Palili ogniska, piekli kartofle, co kto miał. Tam spędziliśmy chyba jedną noc, może dwie, nie pamiętam dokładnie. Też spaliśmy na podłodze, w hangarach. Jakieś hale, z tym że było trochę słomy, już jakoś inaczej było. Okazało się, że dziewczęta miały herbatę ze sobą, ktoś nam przyniósł wody. Zaraz jak żeśmy przyszli, próbowali nas jakoś do siebie [przygarnąć]. Ludzie byli wtedy inni, ludzie byli serdeczni, życzliwi, warszawiakom bardzo pomagali. Nawet już później po upadku Powstania, wszędzie gdzie mogli, przyjmowali warszawiaków.
Po tym pobycie, nie wiem czy jedno-, czy dwudniowym, niedługim… Tam się dowiedziałam, że dzień wcześniej byli moi rodzice, ale już ich nie zastałam. Chyba jedną noc tylko byliśmy. Następnego dnia rano [sformowali] znowu szeregi. Po bokach szli Niemcy. W tych szeregach prowadzili nas do Pruszkowa. Po drodze na Okęciu zobaczyłam swoją sąsiadkę i koleżankę. Ona była rok starsza ode mnie. Wtedy wszyscy ludzie wychodzili, żeby zobaczyć, czy swoich bliskich nie [zobaczą], znajomych. Zobaczyłam ją, ta Czesia krzyknęła: „»Zoja«, uciekaj!”. Niewiele się namyślając, uciekłam na drugą stronę alei Krakowskiej, ale nie sama, kilkoro nas [uciekło]. Był [tam] mały domek, pamiętam. Znowu spotkałam koleżankę, która była w Powstaniu, ale ją znałam i sprzed Powstania. Ona była z matką. Jej matka, jak to matka… Nie wiem, skąd one się wzięły, w każdym razie też były na Wyścigach. Myśmy się spotkały w ogródku tego domku. Niemcy strzelali za nami, ale nikogo na szczęście nie zabili. Jak myśmy już się schowały do domku, a cały pochód szedł dalej, Niemcy też poszli dalej i nam dali spokój. Matka mojej koleżanki dała mi kawałek chleba. Tego chleba nie zjadłam, schowałam go do kieszeni, bo nic innego nie miałam. Nie wiedziałam, kiedy będę mogła jeść i skąd w ogóle wezmę jedzenia. Byłam na rozstajach. Koleżanka, która [na] mnie krzyknęła: „Uciekaj!”, mieszkała na Okęciu i kiedyś u niej byłam, raz czy dwa. W każdym razie zapamiętałam, gdzie mieszkała. Potem, jak już matka z córką i inni, którzy [tam] byli, porozchodzili się, zostałam sama. Był taki naprawdę już staruszek, mówi: „Dziecko, jak ci pomóc?”. − „Chciałabym się dostać za tory”. − „Oj, to trudne będzie, bo jest posterunek niemiecki przy torach”. Dał mi szmatę z worka i motykę w garść, mówi: „Idziemy na wykopki”. Ten dziadek mnie przeprowadził przez tory. Nawet nas nie zaczepili. Za torami mieszkała moja koleżanka. Poszłam tam i dowiedziałam się, że jej nie ma. Ona już miała dziecko, bardzo wcześnie wyszła za mąż. Długo czekałam, że się zjawi, bo ją wcześniej widziałam. [To dzięki niej uciekłam]. Przyszła jakaś jej sąsiadka, która mi powiedziała, że jej tu od kilku dni nie ma, że nie wie, gdzie ona jest. Ta sąsiadka nakarmiła mnie, ugotowała jakieś zupy. Ale zostałam bezdomna i bez żadnej możliwej pomocy. Ona mówi tak: „Wie pani co? Pójdziemy, po drugiej stronie torów mieszkają jej kuzyni, może ona tam jest, u Idziaków”. Znowu, tylko już nie aleją Krakowską, tylko za wartą, poszłyśmy bocznymi drogami do Idziaków. Rzeczywiście ona tam była, była jej matka, jej ciotka, jej babcia. Idziakowie mieli pokój z kuchnią, ale wszystkich przygarnęli. Mnie też przygarnęli, jak tam się znalazłam. Wszyscy się ucieszyli, że udało mi się uciec. Tam zostałam.
Później wychodziłam, jak prowadzili warszawiaków i za kilka dni szła moja ciotka. Też uciekła, bo ją do tego namówiłam. To był ogromny szpaler ludzi, [Niemców]. Ich było kilku po bokach, po prostu nas prowadzili. Ciotkę zabrałam z tego orszaku. Wtedy państwo Ciszkowie, nie wiem już, jak to się stało, dali mi pokój u siebie. Też na Okęciu, po drugiej stronie ulicy. Dali mi pokój na pięterku, oni zajmowali parter. Pokój był pusty, w miarę umeblowany. To znaczy było jakieś łóżko, było jakaś szafka, coś było i był okrągły piecyk na środku pokoju. Z ciotką zamieszkałam w tym domku.
Tam byliśmy przez jakiś czas. Niemcy nas ciągle zabierali do Warszawy, na roboty. Były wagony, żeśmy na wagony znosili dobytek polski, który oni wywozili. Oni nas zabierali na dzień, a na noc przywozili nas z powrotem na Okęcie. Wszyscy wtedy dla warszawiaków byli bardzo życzliwi. Gmina na Okęciu – bo nie miałam żadnego dowodu, wszystko zostało w Warszawie – dała mi zaświadczenie, że zgubiłam dowód. Wszystko robili, żeby pomóc swoim rodakom. Nie było telefonów, nie było żadnej innej możliwości porozumiewania się, ale była droga pantoflowa. Kto kogo zobaczył, gdzie zobaczył, to przekazywał następnym.
Moi rodzice zatrzymali się w Michałowicach, na wsi. Spali w jakiejś stodole na górze, na sianie, a karmiła ich gospodyni. Ojciec mnie znalazł na Okęciu, dowiedział się od kogoś, [gdzie] jestem. Chodził, szukał i znalazł mnie. To była dla mnie ogromna radość. Dowiedziałam się, że mamusia żyje. Mojego brata nie było, o nim nic nie wiedzieliśmy. Poszłam z ojcem do Michałowic i zabraliśmy stamtąd mamusię. Już miałam pokój, już byłam bardzo zagospodarowana. Nic więcej nie miałam, ale pokój [tak]. Rodzice mieli trochę pościeli, trochę ciuchów, bo w innych okolicznościach wychodzili, mogli trochę [rzeczy zabrać ze sobą]. Zresztą byli wcześniej spakowani, bo nie wiadomo było, co ich czeka. Zabraliśmy mamusię. Ojciec, mamusia, ciotka i ja w tym jednym pokoiku żeśmy byli na Okęciu, u państwa Ciszków.
To nie był koniec mojej przygody. Niemcy ciągle nas wyłapywali. W pewnym momencie walili do drzwi, stukali. Nie chciałam otworzyć, ale widocznie ktoś usłużny musiał powiedzieć, że jesteśmy. Odeszli, ale wrócili i znowu zaczęli kolbami walić w drzwi. Ojciec mówi: „Zosiu, przecież wywalą drzwi, zabiją nas, otwórz”. Ze strachem wielkim otworzyłam drzwi. Zobaczyłam Niemców w drzwiach. Weszli do pokoju i zobaczyli na szafce kawałek chleba, bo już mogliśmy kupić chleb, rodzice trochę pieniędzy z sobą mieli. Co jak co, ale chleb kupowaliśmy. Kazali nam wziąć chleb. Powiedziałam, że nie, bo myślałam, że nas na roboty wezmą, jak czasami nas brali. Kazali koniecznie wziąć chleb, kazali wziąć ubranie. Niewiele wzięłam. Czy chleb wzięłam, już nie pamiętam. W każdym razie to był inny pobór, nie na roboty jednodniowe. Pokazałam im swój dowód, ale zobaczyli, że to jest prowizorka, a nie dowód. Rodzice mieli dowody z Warszawy. Wiedzieli [więc], że to warszawiacy. Zabrali nas. Zaprowadzili nas na ulicę. Było pełno już ludzi i stały budy. Nie wiedzieliśmy, co to znaczy. Kilka godzin nas trzymali. Przyszła – nie wiem, czy to była córka naszej gospodyni, czy wnuczka – w każdym razie nastolatka. Poprosiłam ją, żeby poszła do naszego pokoju i co może, żeby nam przyniosła. Przyniosła mi jedwabne pończochy, przyniosła mi piękną, jedwabną sukienkę. Niewiele, bo to było po pierwsze dziecko, a po drugie nie miała pojęcia [co zabrać], wzięła [i] przyniosła trochę rzeczy. Potem szła właścicielka jednej z willi na Wielickiej. Myśmy się wszyscy znali na Mokotowie. Zapomniałam, jak ona się nazywa, ale znała nas, my znaliśmy ją. Nie wiem, z kim szła, we dwie chyba były. W każdym razie mówiła po niemiecku, poszła do Niemca, żeby powiedzieć, że nas zna, że nas zabierze. Ale niestety [Niemcy] byli nieugięci, nie pozwolili nas zabrać. Kazali jej iść dalej, a nas zatrzymali. Po kilku godzinach stania zabrali nas do budy i wywieźli do Pruszkowa.
Były [tam] warsztaty kolejowe czy jakieś fabryczne hale. W tych halach było już pełno ludzi. Hal było kilka. Myśmy się w jednej zatrzymali, to znaczy tam, gdzie nas zaprowadzili. Było pełno ludzi, już był sanitariat, sanitariuszki. To było już jakoś zorganizowane, jakiś czas trwało. [Gdybym nie] uciekła [na Okęciu], to już wtedy bym się znalazła w Pruszkowie. Za jakiś czas się tam znalazłam, ale już byłam z rodzicami, już nie byłam sama. Moja sytuacja już była trochę inna. Czułam się lepiej, bo miałam kogoś z bliskich przy sobie.
Znowu [zabieranie], kilka razy to się powtórzyło. mężczyzn zabierali na roboty do Warszawy. Zawsze żeśmy się żegnali, bo nie wiedzieliśmy, czy wrócą, ale wieczorem wracali z robót. To było chyba ze trzy czy cztery razy. Ciągle żeśmy czekali, czy wrócą. Jakoś wracali.
Pewnego razu była znowu inna sytuacja. Młodzież [zabierali]. Kazali nam wyjść z baraków, ustawili nas przed barakami: „Ty tu, ty tu, stary na jedną stronę, młody na drugą stronę”. Stały wagony, już podstawione, bo to było zaraz przy torach kolejowych. Mnie na jedną stronę, a rodziców na drugą. Ale jak to rodzice, zawsze za dzieckiem pójdą. Rodzice z drugiej strony przeszli na moją stronę i razem nas wywieźli do Krakowa. W domu akademickim był [tam] obóz dla warszawiaków. Jak nas wieźli do Krakowa, to było kilka przystanków, pozwalali nam wychodzić za swoją potrzebą. Przez całą noc nas chyba wieźli, bardzo wolno pociąg szedł, kilka razy stawał. W każdym razie rano zawieźli nas do Krakowa. W Krakowie była usypana sterta jabłek. Rzuciliśmy się wszyscy na jabłka, bo głodni przecież byliśmy. Stamtąd nas w budy wsadzili i zawieźli [do domu akademickiego], zrobili [tam] obóz dla warszawiaków. Były piętrowe prycze, takie jak dla studentów, [na nich] nas ulokowali. Nie było już tak tragicznie, bo dawali nam jeść. To znaczy jedzenie było okropne. Sami musieliśmy gotować, sami musieliśmy obierać ziemniaki, wszystko robiliśmy sami, sprzątać [musieliśmy] sami. Część szła do zakładów metalurgicznych, uczyła się piłowania. Zardzewiałe szyny dawali nam do piłowania, żeby czyścić, to była nauka. Mieli nas gdzieś wywozić. Oni wiedzieli gdzie, my nie. W każdym razie na dzień nas prowadzili, a na noc z powrotem do domu akademickiego. Jeszcze przedtem, nim nas [zawieźli] do domu akademickiego zaprowadzili nas do mykwy. Kazali nam się wykąpać, głowę kazali wymyć jakimś smarem przeciwko zawszeniu, bo przecież byliśmy zawszeni, byliśmy brudni, byliśmy okropni. Rzeczywiście, wyleczyli nas z wszawicy od razu. Kazali się do naga rozebrać, wydezynfekowali nasze ubrania, z powrotem żeśmy się ubrali i wtedy dopiero nas do domu akademickiego zawieźli. Tam byłam jakiś czas. Codziennie [szliśmy] do roboty, do domu albo do kuchni, do gotowania, do sprzątania, do takich rzeczy.
Po jakimś czasie Niemcy zorganizowali pobór służb pomocniczych do swojej armii. Między innymi brali ludzi z obozu, tylko młodych. W pokoju, w którym mieszkał mój ojciec, było dwóch młodych chłopaków. Myśmy się wszyscy przyjaźnili, wszyscy byliśmy jedną, warszawską rodziną. Ci chłopcy zgłosili się do armii pomocniczej. Wszystkim tym, którzy się zgłosili, dawali przepustki na dwa tygodnie i wszędzie im pozwalali jechać. Oni chcieli do Warszawy, bo chcieli zobaczyć, jak tam jest. Poza tym, [jakieś] mieli plany… W każdym razie ci chłopcy mając przepustki, wzięli mnie ze sobą na Okęcie. Warszawa była pusta zupełnie, wysiedlona. Przywieźli mnie [na Okęcie]. Jedną noc chyba ze mną razem byli i potem poszli w świat. Chyba raz jeszcze przyszli, ale to już później, a potem ślad po nich zaginął. Nie wiem, czy poszli do armii, czy nie. [Ale] jeszcze [przed tym] pojechali do Krakowa, żeby wykraść moich rodziców. To im się też udało, bo tubylcy obozu dostawali przepustki i mogli wychodzić po pracy po zakupy, po mieście pochodzić. Przywieźli mi rodziców i potem nigdy już więcej ich nie widziałam, nie wiem, co się z nimi stało, czy poszli do armii, czy uciekli po prostu, wykorzystali to, że byli na wolności – nie umiem powiedzieć. Tak się zakończył mój pobyt [w Krakowie].
Potem już tylko czekałam na wyzwolenie Warszawy. Byłam na Okęciu. Jeszcze miałam przygodę w sylwestra. W obozie w Krakowie byli różni ludzie, mądrzy i prymitywni. Między innymi była Zosia, która była prostytutką. Była bardzo uczynną i dobrą kobietą, ale puszczała się z Niemcami i wszędzie. Z tego żyła po prostu, taka była jej praca. Ciągle nam coś przynosiła, jakieś jedzenie. Wszystkim się z nami dzieliła, była naprawdę serdeczna. Potem znaleźliśmy się na Okęciu i spotkaliśmy ją. Jeszcze inną panią spotkałam. Tak, jak się później z Powstańcami spotkałam, wcześniej z tymi ludźmi z obozu. Zosia zrobiła mi wielką niespodziankę: w sylwestra przyszła do mnie z żołnierzami niemieckimi. Byli pijani. Byłam młoda, zaczęli się do mnie dobierać. Byłam nieprzytomna ze strachu. Zosia [mówi]: „Nie bój się, nic ci nie zrobią, ja im nie pozwolę, nie bój się”. Uspokajała mnie. Palił się nasz okrągły piecyk, przewrócili piecyk, narobili bałaganu i w końcu poszli. Rzeczywiście nic nam nie zrobili, ale strachu nam napędzili. To był sylwester. Wtedy była straszna strzelanina na Okęciu. Patrzyliśmy, bo powiedzieli, że jak runie wieża na Okęciu – już nie pamiętam, jak to było – to będzie koniec wojny. Tak nam wszyscy mówili. Myśmy czekali na koniec wojny, na wieżę żeśmy patrzyli z okna i ze wszystkich stron, kiedy ona runie. Nie wiem, czy ona w końcu runęła, czy nie, ale jak się pokazało polskie wojsko, to był koniec wojny, to była radość. Wtedy z rodzicami już następnego dnia wróciliśmy do Warszawy. Wszyscy przeżyliśmy, nie było jakichś kłopotów, strasznych przeżyć, wróciliśmy cali i zdrowi. Chyba tyle mam do powiedzenia.
[O moim bracie] nic nie wiedzieliśmy przez cały okres, po prostu dla nas zginął, nie było go. W pewnym momencie zjawił się u nas w domu mój szkolny kolega z jednej klasy. Przyszedł i powiedział, że ma dla nas radosną wiadomość, że mój brat wraca, że byli razem w obozie. On był w moim wieku, trochę starszy od mojego brata. Razem szli i w drodze się zgubili. Różnymi pojazdami [wracali], bez pieniędzy, ktoś ich podwoził – jacyś ludzie czy wozy, czy samochody, trochę pieszo. Tak szli z Niemiec do Warszawy. Jeszcze przed tym ktoś przyszedł do naszego domu i powiedział, że znaleźli zwłoki młodego chłopaka. Mamusia mówi: „Zosiu idź, może go poznasz”. − „Za nic na świecie, jak go nie zobaczę żywego, to nie chcę go widzieć umarłego. Nie, on musi żyć!” Nie poszłam, nie zobaczyłam. Okazuje się, że miałam dobrą intuicję. Po spotkaniu z naszym kolegą Jurkiem Mikołajczykiem, bo tak się nazywał, po tygodniu zjawił się mój brat. Resztę już mówiłam, jak biegłam z Koszykowej do domu. To była taka sytuacja, że myśmy potem tydzień czekali. Rodzice wychodzili w dzień i [w nocy] przed dom, szukali, czekali. To było radosne wyczekiwanie, ale wyczekiwanie. Wszyscy żeśmy przeżyli.
Brat umarł w 1999 roku, zostawił syna, który jest teraz profesorem. Często występuje w telewizji. Też się nazywa Rybiński, tak jak ja się nazywałam, bo to syn mojego brata. Dużo żeśmy przeżyli i na zakończenie powiem jedno. Moim największym marzeniem jest, żeby następne pokolenia nie zaznały tego, czego zaznali ich przodkowie, żeby nigdy nie było wojny, nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Ona ciągle jest. Ludzie nie mogą zrozumieć, że to nic dobrego, że i tak wszyscy muszą umrzeć, że po co to wszystko, że tyle cierpień, a można przeżyć inaczej.
- Jak pani ocenia Powstanie Warszawskie z dzisiejszej perspektywy?
Dziś można powiedzieć, że to było porwanie się z motyką na słońce, ale ono chyba było potrzebne. Były wcześniej zrywy, było powstanie listopadowe, powstanie styczniowe, taka jest chyba nasza polska rola, że musimy walczyć. Na pewno dużo zginęło, ale nie wiadomo, czym by to się skończyło, czy nie trwałoby to dużo dłużej. Nie umiem tego ocenić, nie jestem historykiem, nie jestem kimś, kto potrafi oceniać. Dla mnie to było ogromne przeżycie i do dziś jest czymś bardzo ważnym. Nie potrafię spokojnie nawet o nim wspominać. Nie wiem, czy dobrze, czy niedobrze. Wiem, że było i że ja w nim uczestniczyłam.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
To teraz powiem coś śmiesznego z Powstania. Nie wiem, czy to dobre, ale śmieszne. Wieczorami, jak było ciemno, na punkcie żeśmy się zbierali, śpiewali patriotyczne pieśni, śpiewali żołnierskie piosenki, żartowali, opowiadali. Musieliśmy się przecież gdzieś spotykać. Któregoś wieczoru na punkt sanitarny – bo to nie inne kwatery, tylko już punkt sanitarny – przyszli chłopcy i powiedzieli, że mają dla nas coś dobrego do jedzenia. Wtedy coś dobrego do jedzenia to była wielka sprawa, w ogóle było ważne, że coś do jedzenia. „Mamy dla was mięso”. Kto mięso w Powstanie widział – to była przecież utopia. Przynieśli mięso, z nami jedli, my żeśmy to mięso jedli. Pytają, czy nam smakowało. Smakowało, jak mięso nam mogło nie smakować. W ogóle jestem mięsożerne stworzenie, na przykład nie znoszę mleka, śmietany, nigdy nic mlecznego nie jadam, dla mnie mięso to jest coś, co jadam. Jak już żeśmy zjedli, jak już się dowiedzieli, że smakowało, to potem tak [mówią]: „A teraz powiedzcie, czy pamiętacie tego psa, co tutaj latał bezpański?”. Nie wiedzieliśmy, co oni chcą nam powiedzieć. „Bo myśmy go zabili i zrobili wam obiad”. Boże, jakie to było straszne, jakie to było okropne dla nas i śmieszne zarazem, że oni się na to zdecydowali. Byśmy tego psa nie zjedli, gdybyśmy wiedzieli. A tak to myśmy w Powstanie zjedli psa. Powiadam: nie wiem, czy to było potrzebne. Było tragiczne w skutkach, było straszne, ale dla nas to było coś innego, coś wspaniałego.
Myśmy żyli inaczej, innym życiem, swobodnie, mimo że były ostrzały, że ginęli ludzie. Bo były przecież bombardowania, „krowy”, o których nie wspomniałam. One były dla nas najgroźniejsze. Były daleko, ale były strasznie groźne. To były jakieś pociski – w książce o nich piszą – z bardzo daleka strzelały i były bardzo groźne w swoim wyniku. „Krowy” najbardziej nam dokuczały. Uzbrojenie [mieliśmy] żadne, trochę granatów, nie umiem powiedzieć, ile karabinów. Wiem tylko, że nas szkolili. W czasie Powstania przechodziłam kurs obchodzenia się z bronią, bo przecież przedtem nie wiedziałam. To był szkoleniowy karabin maszynowy, bo broni było niewiele. Mieliśmy jednego PIAT-a – to była armatka – i trzech piatowców. Był „Atos”, [„Rak”], trzeciego w ogóle nie pamiętam. Uroczy chłopcy, siedzieli przy „piatku”. Czy go w końcu użyli, nie umiem powiedzieć. „Atos” zginął, wcześniej był ranny, był u nas na punkcie i został zastrzelony wśród tych, którzy nie mogli wstawać. Uzbrojenie było żadne z naszej strony. Był tylko entuzjazm, wiara w to, że zwyciężymy. Ale nie zwyciężyliśmy.
- Czy poza ostatnim dniem miała pani wcześniej styczność z żołnierzami?
Oczywiście, cały czas miałam. Chodziłam na placówki, chodziłam na barykady, dopóki nie byłam na punkcie, to cały czas miałam kontakt z chłopcami. Potem kontakt był już trochę inny, bo przychodzili na punkt, na opatrunek, po lekarstwo, to z kolei przynosili nam opatrunki, bo gdzieś zdobywali. Kontakt był codzienny, ale to już był inny rodzaj kontaktów.
- A kontakt z żołnierzami nieprzyjacielskimi?
Z bliska nie miałam. Widziałam, jak Niemca wzięli do niewoli. Widziałam go z daleka, jak chłopcy go prowadzili, ale sama bezpośrednio kontaktu z nimi nie miałam. Moja rola była inna. To znaczy raz jeden widziałam żywego, prawdziwego Niemca. Chłopcy go gdzieś porwali i przyprowadzili, ale co z nim zrobili, nie umiem powiedzieć. W każdym razie na pewno go nie zastrzelili, ale gdzie go zaprowadzili, nie umiem na to odpowiedzieć.
- Jak pani zapamiętała ludność cywilną?
Ludność cywilna była bardzo ofiarna, bardzo serdeczna. Myśmy nie mieli nic. Jak mogli, to nam koce dali i jedzenie nam przynosili, jak mieli. W każdym razie byli bardzo ofiarni. Dzisiaj ludność, [którą] znacie – to jest zupełnie co innego. Była inna atmosfera, inny duch. Raz, że to byli w ogóle inni ludzie, bo to jest moje pokolenie, nie znacie ich, ale poza wszystkim była atmosfera rodzinna, serdeczna. Nie było takiej zawiści jak dzisiaj, gonitwy za pieniędzmi. Przecież myśmy nic nie mieli. Jak wyszłam z Powstania, nie miałam jednej złotówki.
Jeszcze nie powiedziałam wszystkiego. Jak już się znalazłam na Okęciu, wychodziłam ze swojego domku, w którym mieszkałam. Ktoś zawołał: „Zoja!”. Jakaś niewiasta. Wystraszyłam się i wróciłam do domu, ale ona czekała. Znowu wyszłam: „»Zoja« uspokój się, nie bój się”. Nie poznałam jej i do dziś nie wiem, kto to. Nie umiem powiedzieć. W każdym razie to była jakaś uczestniczka Powstania. Pyta się, czy jestem w kontakcie z Powstańcami. „Z nikim nie jestem w kontakcie”. Na Okęciu była baza, gdzie kontaktowano się z Powstańcami. Uprzedzano nas, że jak przyjdą Rosjanie, nie wolno nam się przyznawać, że byliśmy w Powstaniu. Dawali nam żołd, pięćset złotych. Dostałam pięćset złotych. Poszłam, ona mi powiedziała, gdzie mam iść, że to jest mój obowiązek. Usłyszałam, że nie wolno się przyznawać, żeśmy byli w Powstaniu, żeby unikać kontaktu z Rosjanami i żeby przyjąć pomoc. Pięćset złotych żołdu dostałam. Za kilka dni przestały chodzić krakowskie pieniądze. Nie wydałam ani jednej złotówki z tego żołdu. Taki kontakt [miałam] przez tą panią. Ale do dziś nie wiem, kto to był. To nie był nikt z naszego oddziału, ale ktoś, kto mnie znał, kto wiedział, [kim] jestem, bo zawołała: „Zoja”. Tak się wystraszyłam! Kto może wiedzieć, że jestem „Zoja”? Takie miałam przejście. Ona mnie skontaktowała, to było w alei Krakowskiej. W nowych, dużych domach na parterze był punkt i przyjmowali Powstańców. Przestrzegali, pomagali tym pięciusetzłotowym datkiem, z którego niestety nie skorzystałam. To by było chyba wszystko.
Warszawa, 17 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Dąbrowa