Danuta Pawłowska „Baśka”, „Monika”, „Danka”
Nazywam się Danuta Pawłowska.
- Proszę powiedzieć, co pani robiła przed 1 września 1939 roku?
Byłam uczennicą czwartej klasy [II Męskiego Gimnazjum i Żeńskiego Liceum imienia] Jana Kochanowskiego w Warszawie. Byłam jednocześnie członkiem [szkolnego hufca] Przysposobienia Wojskowego Kobiet. W związku z tym byłam już w ramach możliwości szkolnych przygotowywana do pracy obronnej, do pracy pomocniczej, w ogóle do wojskowej służby pomocniczej. No i zaczęła się wojna.
- Jaki wpływ na panią miała rodzina, wychowanie?
Ojciec był uczestnikiem Cudu nad Wisłą, tej słynnej warszawskiej bitwy [1920 roku]. Wujek, mamy brat też był uczestnikiem tej wojny – tak że po prostu tradycja rodzinna.
- Jaki wpływ miała na panią szkoła? Jak pani wspomina szkołę?
Szkoła wychowywała nas przede wszystkim bardzo patriotycznie. Mając takiego patrona jak Jan Kochanowski, musiałyśmy (bo to była żeńska szkoła) być wychowane patriotycznie. [Na każdym zeszycie była wydrukowana pełna nazwa szkoły i słowa jej patrona: „ A jeśli komu droga otwarta do nieba – tym co służą Ojczyźnie”].
II Miejskie Gimnazjum Żeńskie imienia Jana Kochanowskiego, [Warszawa, ulica Rozbrat 26].
- Czy ma pani wspomnienia rodzinne sprzed wybuchu wojny, którymi podzieliłaby się pani?
To była zwyczajna rodzina, polska rodzina, patriotyczna rodzina, z tradycjami. Powiedziałabym, że taka interesująca się, ale niepracująca w polityce. W ogóle moi rodzice kontynuowali piękne tradycje literatury Młodej Polski – „Siłaczki”, Judyma i tak dalej. To były wzory, które rodzina starała się naśladować. Przechodziło to, oczywiście, na nas.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Ojciec studiował medycynę [w Wiedniu, ponieważ w Warszawie był zabór rosyjski nie było takiej możliwości]. Po trzech latach brał udział w bitwie warszawskiej w 1920 roku, był w Warszawie, uczestniczył jako szef służby sanitarnej. W czasie przeprawy przez Bug koń się przestraszył, spadł czy zeskoczył z mostu i ojciec też spadł z tym taborem, złamał nogę i tak się skończyła jego wojenna przygoda. Mama nie uczestniczyła w żadnych działaniach, ale po prostu zajmowała się rodziną, pracowała zawodowo.
- W jakim charakterze mama pracowała?
Mama była księgową. Zarabiała pieniądze.
- Wspomniała pani, że w szkole przygotowywaliście się do wybuchu wojny. Jaki charakter miały przygotowania?
Na przykład były u nas ćwiczenia alarmu przeciwlotniczego. Wobec tego ćwiczenia zejścia do schronu, założenia maseczek przeciwgazowych – to wszystkie [uczennice] musiały mieć – i tym podobne [zajęcia]. Oczywiście wszystko to było zorganizowane. Część klas jednymi schodami, część klas drugimi schodami – w podziemiach to wszystko było pięknie zorganizowane. Nauczyciele wuefu, nauczyciele historii tym się zajmowali.
- Proszę powiedzieć, jak pani pamięta pierwszy dzień wojny?
Przede wszystkim tragiczne komunikaty radiowe… Tragiczne. Wstyd się przyznać, ale trochę łez. Bombardowania oczywiście, komunikaty o bombardowaniu. To nie było nie do uwierzenia, ale tak nagle przyszło… Wprawdzie spodziewaliśmy się tego, ale to było przykre zaskoczenie i nie spodziewaliśmy się, że to tak właśnie będzie. Po prostu inaczej wyobraźnia mówiła, a inaczej rzeczywistość wyglądała. Ale musiał się człowiek dostosować bardzo szybko do tego, co było.
- Czym się pani zajmowała w czasie okupacji przed wybuchem Powstania?
W czasie okupacji, przede wszystkim jeszcze w czasie działań wojennych, pracowałam w szpitalu wojskowym jako szesnastolatka, w Szpitalu Ujazdowskim. Moja praca polegała na tym, że pomagałam trochę żołnierzom. Przede wszystkim [starałam się] zdobyć dla nich żywność. Byli ludzie, którzy mieli jakieś zapasy i chętnie się dzielili, tak że chodziłam z menażkami i dostawałam [zupy] od [mieszkańców], którzy deklarowali, żeby do nich przychodzić. Dostawałam obiady, które nosiłam do szpitala, odgrzewałam, [podawałam żołnierzom]. Najciężej rannym, potrzebującym to się rozdawało. To była moja praca chyba aż do grudnia, bo w Szpitalu Ujazdowskim było dużo rannych żołnierzy. Jednocześnie była i szkoła. Jeszcze chyba do końca października można było [się uczyć], szkoły były otwarte – szkoły licealne i gimnazja. Już w listopadzie Niemcy zakazali, tylko szkoły zawodowe mogły pracować, a ogólniaki nie. W szpitalu pracowałam coraz rzadziej, bo już po prostu były mniejsze potrzeby. Natomiast nosiłam listy, które przychodziły już ze stalagów, z oflagów [przez Czerwony Krzyż]. Roznosiłam do rodzin. Mieszkaliśmy akurat szczęśliwie w pobliżu ulicy Szwoleżerów, ulicy 29 Listopada, tam gdzie się mieściły koszary kawaleryjskie imienia [Józefa Piłsudskiego i imienia] generała Bema, piechoty. Tak że tam przychodziły właśnie listy do rodzin przez Czerwony Krzyż. Tam im roznosiłam.
Oczywiście [uczestniczyłam] na tajnych kompletach. Trzeba było się uczyć – z tym większą pasją, że okupant zabronił. W ogóle wtedy nauka nabrała innej wartości. Wiedzieliśmy, że tyle od nas zależy, że przyszłość już od nas zależy, bo nie wiadomo, jak tam będzie z tymi ze Wschodu, którzy [pozostali] na Wschodzie, którzy byli na Zachodzie. W każdym razie jakoś zupełnie inaczej człowiek do tego podchodził. Pracowałam jeszcze w RGO. Wszystko oczywiście jako wolontariusz.
Rada Główna Opiekuńcza. Zajmowaliśmy się przesiedlonymi z terenów zagarniętych przez Rzeszę [i Rosję]. Z Poznańskiego [i Wileńszczyzny] przyjeżdżali do Warszawy – oczywiście ci, którym się udało. Trzeba im było znaleźć jakieś lokum, trzeba im było zapewnić godne warunki, jeśli można to było nazwać godnymi, bo nikt z nas nie miał wtedy godnych warunków. W każdym razie takie warunki, żeby się dało żyć.
- Tym wszystkim zajmowała się pani przez cały czas trwania okupacji?
Tak. W miarę potrzeby. Na przykład w RGO zmniejszył się już okres nasilenia pracy, dlatego że skończyły się przesiedlenia. Po prostu pracy było mniej. Skończyłam jeszcze [przed wojną] kurs podinstruktorski Przysposobienia Wojskowego. Jak skończyłam osiemnaście lat, czyli to był rok 1941 [i ukończyłam kurs instruktorki] to już wolno mi było szkolić osoby napływające do pracy konspiracyjnej.
- Od kiedy uczestniczyła pani w konspiracji?
Jakby to nazwać… To wszystko była właściwie praca nielegalna. Roznoszenie listów, to [też] była praca nielegalna. Oficjalnie nie wiem, kiedy składałam, nie pamiętam dokładnie, kiedy składałam przyrzeczenie. Była [opiekunką szkolnego hufca PWK], pani Antonina Kon – instruktorka Przysposobienia Wojskowego Kobiet. [Wciągnęła mnie do tej pracy]. Nie pamiętam, czy to było ZWZ, bo myśmy nie znali [szczegółów], to wszystko było bardzo tajne, ściśle tajne. Człowiek trafiał często do konspiracji i trafiał źle […].
- Pani Antonina wciągnęła panią w konspirację?
[Była już mocno zaangażowana w organizację pracy na Mokotowie. W kontakcie z władzami wyższego stopnia. Pani Antonina, pseudonim „Jadwiga”, córka oficera, zginęła podczas Powstania]. Tak, to była jednocześnie moja instruktorka Przysposobienia Wojskowego w gimnazjum przed wojną. Cały czas, aż prawdopodobnie do 1941 roku po oficjalnym przyrzeczeniu. W 1941 roku składałam przyrzeczenie, nie pamiętam dokładnie daty. [W mieszkaniu Państwa Kon przy ulicy Bagatela 11]. Pracowałam właśnie w charakterze instruktora, przygotowując i młode osoby, i starsze osoby. Dużo kobiet, na przykład żon oficerskich, też przystępowało do pracy w konspiracji. Te panie też podlegały szkoleniu. […] To był jeden rodzaj mojej pracy. Drugi rodzaj mojej pracy to były obserwacje obiektów, samochodów. Trzeci rodzaj mojej pracy, to był udział w transporcie broni do magazynu. Składowaliśmy albo przenosiliśmy, powiedzmy, z Mokotowa na Stare Miasto albo ze Śródmieścia na Stare Miasto. Po prostu translokacja, ale to już było na zlecenie wyższych dowódców. Byłam po prostu wykonawcą. Oczywiście z chłopcami, bo ja przeważnie jako czujka, a chłopcy do dźwigania.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Muszę jeszcze powiedzieć ciekawą rzecz. W 1943 roku zostałam wcielona do V Oddziału Komendy Głównej jako kurierka, już wtedy byłam kurierką Komendy Głównej. Jeździłam do Lwowa, jeździłam do Krakowa, do Lublina wożąc pocztę, wożąc pieniądze, rozkazy i tak dalej. Tuż przed Powstaniem byłam jeszcze we Lwowie. Po powrocie ze Lwowa zostałam wysłana na przyczółek magnuszewski, ponieważ wojska radzieckie były tuż pod Warszawą. Mój kurierski przydział nazywał się Dworzec Wschód. Wszyscy kurierzy zostali porozsyłani w okolice Warszawy na tak zwany zwiad, żeby zrobić dokładne rozeznanie, jaka jest sytuacja. Byłam między innymi wysłana na przyczółek magnuszewski. Poprzedniego dnia, 31 lipca dotarłam tam, zrobiłam wywiad maksymalnie duży. Pierwszego sierpnia wracałam. Oczywiście z Magnuszewa do Góry Kalwarii piechotą biegłam jak pies z wywieszonym językiem, bo to było dwadzieścia siedem kilometrów. W Górze Kalwarii dopadłam jeszcze szczęśliwie pociąg, który jechał do Warszawy. O czwartej w dniu 1 sierpnia dotarłam do Warszawy i pędem już właściwie, dostałam się ostatnim tramwajem, jaki z Mokotowa jechał do Śródmieścia. Jeszcze mogłam złożyć meldunek i zaczęło się Powstanie.
Następnego dnia zostałyśmy posłane z koleżanką [Łusakowską, pseudonim „Niutka”] na Wolę. To była pierwsza tragiczna śmierć, z którą się spotkałam. Nasz punkt zborny był po jednej stronie [Alei Jerozolimskich] przy ulicy Wspólnej [65], natomiast musiałyśmy biec z meldunkami na Wolę. Obie biegłyśmy. To znaczy musiałyśmy przebiegać przez Aleje Jerozolimskie. Wyszłyśmy obie, zatrzymałyśmy się na wprost ulicy Brackiej, Kruczej. I teraz: która pierwsza? Ostrzał był i od BGK, i od Dworca Głównego, który wtedy był [w tej okolicy, w Alejach Jerozolimskich w pobliżu Marszałkowskiej]. Dyskusja między nami, a już były ślady przebiegających. Dyskusja między nami, która ma przebiec pierwsza. Ona mówi: „Ja przebiegnę, bo ja na »a«, a ty na »d« ”. Targowałam się z nią i targowałam, ale ona mówi: „Ja jestem od ciebie starsza i masz mnie słuchać”. Mówię: „Leć”. W moich oczach została zastrzelona. Dobrze, że miałyśmy obydwie [meldunki]… Nie wiem, czy ona miała to samo co ja, w każdym razie obydwie miałyśmy do wręczenia meldunki. Ona została, zginęła od razu. Ja się uratowałam, dlatego że puściłam się zaraz za nią. Zobaczyłam, że ona upadła, chwileczka i zdecydowałam się przebiec. Pośliznęłam się na jej krwi, bo seria była dosłownie [w tej samej chwili]. To cud, że ja wtedy upadłam – pośliznęłam się na krwi i upadłam, bo tak, to dostałabym tak samo jak ona. To było pierwsze moje szczęśliwe uratowanie. Dotarłam na Wolę. Na Woli byłam pięć dni, później z Woli musieliśmy się wycofać.
Śródmieście Północ… Część poszła na Stare Miasto, część do Śródmieścia Północ. Ja byłam na Śródmieściu Północ, [rejon batalionu Chrobry II] […] Potem byłam cały czas, aż do kapitulacji Starego Miasta na służbie, że tak powiem, w Śródmieściu Północ. Służba łączniczki, służba [przy] wszystkim, co było potrzeba. Jak trzeba się było zająć chorym, to też umiałam to robić. Człowiek nie patrzył na to, że akurat mam taką służbę, tylko po prostu wszystko, co było potrzeba, to się robiło. Poza tym oficjalne moje podróże były do Śródmieścia Południowego, czyli przeprawy przez Aleje Jerozolimskie. Tam już była barykada, więc to było bezpieczne. Później, po kapitulacji Starego Miasta odebraliśmy kurierów, którzy pozostali jeszcze z mojej grupy. Byli w „Czacie 49” w zgrupowaniu „Radosława”, od razu byli przydzieleni [na czas Powstania]. Już później spotkaliśmy się na terenie Śródmieścia Północ, bo chłopcy byli ranni na Starym Mieście. Przewędrowaliśmy na Śródmieście Południe. Stąd wędrowałam na Mokotów, jak było potrzeba – dwa razy kanałami. Ciekawa rzecz: jak na Śródmieściu Północ był gwałtowny ostrzał gmachu PKO, róg Świętokrzyskiej, to była ewakuacja PKO. Zostało masę środków opatrunkowych, jakieś środki żywnościowe. To wszystko w nocy ewakuowaliśmy, wynosząc tyle, ile się dało. To też była dodatkowa praca. Ale trzeba było, ktoś musiał to zrobić. Zresztą, chwała Bogu, bo to się wszystko przydało. Na przykład był tłuszcz, stearyna topiona czy coś takiego. Myśmy tego używali później, będąc na Śródmieściu do smażenia jakichś placków. Placki były z jęczmienia przynoszonego nocą z browaru „Haberbusch i Schiele”. W nocy chodziliśmy razem z cywilami. Cywile chodzili, bo po prostu potrzebowali dla swoich rodzin. My jako dowódcy grupy [cywilów], wędrowaliśmy nocą, żeby sobie nabrali w worki czy w plecaki, w co tam mieli. My jednocześnie też trochę dla siebie, żeby mieć co jeść i smażyć placuszki z tego paskudztwa na tłuszczu. To takie głupstewka są.
- Czy jeszcze coś pani pamięta o warunkach życiowych, jakie panowały w Powstaniu?
Warunki życiowe były tragiczne. Przede wszystkim wody nie było, więc stało się w kolejce do wydrążonych studzienek. Kubełków też nie było, co kto miał, to z tym stawał – jakąś puszkę, jakiś dzbanek. Ludność cywilna stawała i my też stawaliśmy. O myciu się w ogóle [nie było mowy]. Trudne, bardzo trudne warunki, takie naprawdę wojenne warunki. Jeśli gdzieś jeszcze woda była, to przede wszystkim [wykorzystywano ją] do jedzenia dla rannych, a my na drugim, trzecim miejscu. W ogóle, jak się wędrowało po mieście, jak się widziało tych ludzi mieszkających w piwnicach z dziećmi w zaduchu, to było straszne. To było straszne, a jednocześnie takie wspaniałe, że ci ludzie nie narzekali.
Raz mi się tylko zdarzyło spotkać pana, który zobaczył mnie i powiedział: „Pani Danusiu! I pani do tych idiotów należy?!”. Nie wiem, co go do takiego określenia [skłoniło], co spowodowało [te słowa]. W każdym razie zaraz żandarmeria zaczęła się nim interesować, podeszli do mnie: „Kto to był ten człowiek? Z kim pani rozmawiała?”. A ja mówię: „Nie wiem, podszedł tu do mnie”. Nie chciałam go zdradzić, bo wiem, że w czasie okupacji bardzo uczciwie pracował właśnie na naszą korzyść. Nie wiem, dlaczego inaczej myślał, ale w każdym razie nie przyznałam się, że go znam. Po prostu powiedziałam, że podszedł do mnie i o coś zapytał, a ja nie umiałam mu odpowiedzieć. Jednym słowem wykręciłam się. Więcej go już nie spotkałam w życiu.
- Gdzie pani mieszkała? Gdzie pani przebywała?
W swoim mieszkaniu nie byłam w ogóle przez cały czas, a mieszkałam do Powstania na ulicy Czerniakowskiej [131, obok klasztoru Sióstr Nazaretanek]. Jak wróciłam 1 sierpnia, to do mieszkania nie [dotarłam] i do końca Powstania [nie byłam w domu]. Wróciłam dopiero w maju 1945 roku.
- Czy podczas służby była pani uzbrojona?
Tak.
- Jak pani wspomina żołnierzy wroga, Niemców?
Mam bardzo ambiwalentne uczucia, jeśli chodzi o Niemców. Dlatego że niektórzy się zachowywali zupełnie przyzwoicie i nawet mieli ludzkie odruchy. Był okres w czasie okupacji (pominęłam to), [kiedy] byłam oddelegowana na dwa tygodnie do gestapo na Szucha, żeby pisać przepustki dla ludzi, którzy pracowali w firmach zajmujących się zaopatrzeniem ludności w żywność zimową: ziemniaki, mąkę i tak dalej. Byłyśmy we dwie z koleżanką [Krystyną Jordan]. Przez tydzień spotykałyśmy się zawsze na placu Unii Lubelskiej pod [cokołem] pomnika Lotnika. Razem wędrowałyśmy. Po tygodniu Krysia nie przyszła, więc nie wiedziałam, co mam robić, czy mam iść sama, czy nie. Telefonuję do swojego znajomego biura, gdzie wszyscy byli w konspirację zaangażowani po uszy. Pracował tam zresztą jej wujek jako radca prawny. Okazało się, że jej matka, która była kurierką, właśnie wpadła w nocy. Była rewizja w pociągu. W Lublinie ją złapali. Oczywiście jechała nieszczęśliwie na swoich dokumentach. Mieli adres. W nocy od razu był telefon, gestapo przyszło do domu, zabrało ojca i Krysię, tę moją koleżankę i jej starszą siostrę. Ale ja miałam rozkaz, żeby mimo wszystko pójść sama do gestapo. Poszłam. Miałam jeszcze za zadanie wyciągnąć maksymalną ilość druków, po prostu jakoś wykraść, żeby służyły jako wzory dla przepustek. Już sama kończyłam tę służbę.
Tam miałam w pokoju dwóch Niemców. Ciekawa rzecz – udawałam, że nie umiem, że nie rozmawiam po niemiecku. Czytam, rozumiem, przepisuję przepustki na maszynie, ale rozmawiać nie umiem. Koło mnie siedział starszy pan w randze kapitana i częstuje mnie kanapką, częstuje mnie napojem. Oczywiście dziękowałam, nie chciałam brać. Naprzeciwko siedział młody, przystojny Pomorzanin. Ciekawa rzecz, jak ten młodszy wychodził z pokoju, to starszy pokazywał mi zdjęcie swojej córki, zdjęcie żony. Powiedział mi, że jest z Wiednia, Austriak. [Młodszy gestapowiec] świetnie mówił po polsku, był po to, żeby być dla mnie tłumaczem. Proponował mi zakup broni. Proponował mi, powiedział, że mi to ułatwi, ale bałam się, że to jest prowokacja. Powiedziałam, że mnie absolutnie broń nie interesuje. „Ja się tym nie interesuję. Widzi pan, ja piszę na maszynie, do tego broń jest niepotrzebna”. Podziękowałam mu za ofertę. „Może pani wie, kto potrzebuje?”. „Nie wiem – mówię – nie mam z nikim takim do czynienia”. Tak prowokacyjnie, pytania były zdecydowanie prowokacyjne.
- Jak pani wspomina Niemców z czasu Powstania?
Raczej byłam na terenach, gdzie się specjalnie z Niemcami nie stykałam, cały czas na tych terenach byli Polacy. Różne oddziały były, nie tylko AK. Szczególnie później, jak byłam na Śródmieściu Południe.
Kontynuacja rozmowy przeprowadzona 8 czerwca 2011 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
- Proszę powiedzieć, gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Opowiadałam, jak dzień przed tym byłam wysłana jeszcze na tak zwany zwiad, żeby się zorientować, jakie jest położenie wojsk radzieckich. Byłam na przyczółku magnuszewskim. Z Magnuszewa do Góry Kalwarii przebiegłam pieszo dwadzieścia siedem kilometrów, bo taka jest odległość. Miałam szczęście, że dopadłam jeszcze ostatnią kolejkę, która z Góry Kalwarii jechała do Warszawy. Wobec tego o godzinie czwartej dotarłam do Warszawy na obecny Dworzec Południowy – już chyba nie istnieje. Zorientowałam się, że już coś nie tak, bo pełno młodych ludzi, oczywiście w długich, wysokich butach, oficerkach, w długich płaszczach, żeby ukryć broń, jaką się niosło. Już widać było, że każdy śpieszy na swoje miejsce zakwaterowania czy spotkania.
- Co zobaczyła pani na przyczółku magnuszewskim?
[Rozmawiając z mieszkańcami i obserwując czynności wojsk niemieckich] zorientowałam się, że szykuje się bardzo silna linia obrony. Niemcy zakładali telekomunikację, ciągnęli ciężki sprzęt. W ogóle szykowała się długa obrona. Tamtej strony oczywiście nie mogłam widzieć, bo to za Wisłą, ale z tej strony takie właśnie odniosłam wrażenie i taki meldunek złożyłam. Właściwie ten meldunek już nie miał żadnego znaczenia, bo już się Powstanie rozpoczęło tak czy inaczej.
- Komu złożyła pani ten meldunek?
Dotarłam do naszego punktu zbornego, [tak zwany gabinecik przy ulicy Wspólnej 65]. Tam, po napisaniu meldunku, przekazałam komendzie, która tam była, [było] jakieś dowództwo. Między innymi była moja bezpośrednia przewodnicząca, pani kapitan „Anna”. Taki był jej pseudonim, nazwisko chyba Maria Stokowa. Czekałam, co będzie dalej. Następnego dnia zostałam wysłana na Wolę, bo Komenda Główna była na Woli. Nasza wyprawa była bardzo smutna, dlatego że pierwsza koleżanka z naszej grupy łączników zginęła przy przejściu przez Aleje Jerozolimskie na wysokości PDT obecnego. W Bracką się biegło.
- Pierwszego sierpnia wróciła pani do Warszawy o godzinie szesnastej. Godzinę później rozpoczęło się Powstanie. Czy miała pani czas, by skontaktować się z rodziną?
Z rodziną widziałam się dopiero w połowie października.
- Czy w czasie Powstania próbowała pani nawiązać kontakt z rodziną?
Na szczęście najbliższej rodziny w Warszawie nie miałam. W naszym mieszkaniu był też punkt zborny dla chłopców, którzy czekali – między innymi dla kurierów, którzy nie wyjeżdżali [oczekując dalszych rozkazów] na rozpoczęcie Powstania. Byłam gospodynią tego mieszkania i jednocześnie pracowałam. Miałam o tyle sytuację wygodną, że rodzice byli z młodszą siostrą poza Warszawą.
- Rodzice wiedzieli o tym, że działa pani w konspiracji?
Oczywiście, że wiedzieli.
- Co działo się z panią na Woli? Czy pamięta pani, jakie były pierwsze rozkazy, kiedy przybyła pani na Wolę?
Na Wolę była wyprawa trudna, bo (jak mówiłam) zginęła koleżanka. Później sama docierałam. Trudno było znaleźć jakąś trasę, bo tu ostrzał, tu nie wolno. W każdym razie dotarłam na Wolę chyba następnego dnia. Już takich szczegółów nie pamiętam. W każdym razie to, co miałam do przekazania, przekazałam. Usiłowałam wracać, ale sytuacja tak wyglądała, że musiałam gdzieś przenocować. Nawet nie wiem, jaki oddział mnie przyjął na kwaterę nocną.
- Czy pamięta pani, jak wyglądała ta kwatera? W jakich warunkach pani spała?
Na to się nie zwracało uwagi. Naprawdę się na to nie zwracało uwagi, myślało się tylko, co będzie dalej. Następnego dnia już była bardzo zaciekła walka na Woli. Już zginął jeden z naszych kolegów, następny kurier. Ja z kolei przesuwałam się w stronę Śródmieścia, ale nie było to łatwe. Niemcy z kolei do Śródmieścia pchali czołgi pod osłoną ludności cywilnej. Sami Niemcy poprzebierali się w futra, a ludność cywilną pędzili przed czołgami, tak że było to straszne. Jak myśmy to widzieli, to w ogóle ręce człowiek zaciskał, zęby zagryzał, a nie mógł strzelać, bo się bał, żeby po prostu nie trafić do swoich. Takie były bardzo przykre sceny. Później wróciłam do swojej grupy. Przebiegałam, przechodziłam parę razy przez Aleje Jerozolimskie, bo moje dowództwo było po stronie południowej, a Komenda Główna jeszcze po stronie północnej.
- Jak wyglądało przejście przez Aleje?
Najpierw się przebiegało. Niebezpiecznie. Ale szybko powstała barykada. Każdy, kto mógł, to chodniki [zrywał], a to coś się rzucało i szybko powstała barykada. Barykada była zresztą strzeżona i nie były puszczane osoby, które chciały, tylko po prostu osoby, które miały rozkaz, miały delegację (że tak powiem) do przejścia. Cały czas był tam ostrzał, tyle że barykada była już o tyle bezpieczniejsza, że jak się człowiek odpowiednio nachylił, to przynajmniej ten ostrzał od ulicy Marszałkowskiej, od Dworca Głównego nie był straszny. Natomiast już nie był taki groźny [snajper]. Nie wiem, czy sprzątnęli już tego strzelca wyborowego, który był na BGK, bo tam był taki właśnie punkt. Jakoś tam się biegało.
- Co działo się z panią w kolejnych dniach Powstania już po powrocie na Śródmieście?
Byłam cały czas łączniczką Komendy Głównej, czyli musiałam biegać między siedzibą Komendy Głównej a dowódcami poszczególnych rejonów. Biegało się i na południe do Śródmieścia Południe, i na Śródmieście Północ, bo tam było dowództwo. Potem dopiero się dowództwo przeniosło do Śródmieścia Południe.
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
To zależy, gdzie była nasza kwatera. Mieszkałam z całą grupą. Trudno powiedzieć, bo czasami miałam zadanie, że musiałam zostać dwa czy trzy dni na terenie Śródmieście Północ, to wtedy gdzieś się przytuliłam. Ale to już nie ja o tym myślałam, gdzie mnie zakwaterowali. Tak że to nie był żaden problem. [Przez kilka dni mieliśmy kwaterę przy ulicy Wilczej 65. Stamtąd dostaliśmy rozkaz dostarczenia na Mokotów elementów radiowych. Szliśmy we troje: kurier Janek Podoba, pseudonim „Donald”, łączniczka Anna i ja. Silna seria z karabinu maszynowego na Politechnice ciężko zraniła Ankę i „Donalda” i zniszczyła elementy radiowe niesione przeze mnie. Ja ocalałam.
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Jak wyglądało zaopatrzenie w żywność? Pamięta pani, co pani wtedy jadła?
Jakoś słabo pamiętam zaopatrzenie. Wiem, że zawsze, jak dotarło się z meldunkiem czy z rozkazem do dowództwa, to przeważnie się trafiło na to, że człowieka poczęstowali, bo na własnej kwaterze było bardzo kiepskie wyżywienie. Bardzo kiepskie. Raczej jeszcze [liczyliśmy na to], co ludzie mogli ofiarować, ktoś miał znajomych, to znajomi zaopatrywali w jakieś konsumpcyjne rzeczy. Jeszcze można było coś kupić na targu, to znaczy na ulicy. Proszę sobie wyobrazić, że za cebulę żądano pięć dolarów, za paczkę jakichś szprotek czy sardynek dwadzieścia dolarów. Jeszcze jak było trochę pieniędzy, to się kupowało, to się nie patrzyło, że to jest drogo, bo jutro mogło być jeszcze drożej albo nie być wcale. Miałam jeszcze ciotkę przy ulicy Hożej, która była gospodynią dobrze zaopatrzoną, tak że jak udało się, to i do cioci chodziliśmy z kolegami, żeby nas trochę wsparła. Tak jakoś się przeżyło. Jeszcze (to już dalszy okres) kiedy był zupełny głód, po jednym czy drugim wyjściu części Polaków (bo mieszkańcy [w wyznaczonym przez Niemców dniu] mogli opuścić Warszawę), zrobiło się już bardzo ciężko. Wtedy chodziliśmy w nocy do browaru „Haberbuscha” po jęczmień, który już wykiełkował, a potem nie był już używany, więc wysechł. Taki jeszcze się dźwigało, jeszcze ludzie przychodzili po to. Kręciło się na jakiejś maszynce od mięsa i to się gotowało.
- Czy pamięta pani, jak wyglądał czas wolny, który miała pani już po wykonaniu swoich zadań? Co pani wtedy robiła?
W wolny czas – jeśli miałam go chwilę – to poszłam właśnie do ciotki, do kuzynki, żeby coś zdobyć do jedzenia. Tego czasu naprawdę było niewiele, a jeśli go było trochę, to człowiek przeznaczał na osobistą toaletę. Musiał stanąć w kolejkach po wodę, bo przecież studnie były kopane. Stało się z wiaderkiem czy z jakimś naczyniem w kolejce po wodę. Tak wyglądał czas wolny. [A jeśli zdarzyły się chwile spokoju siadaliśmy razem śpiewając okupacyjne i powstańcze piosenki].
- Jak w czasie Powstania wyglądała kwestia higieny?
O takiej higienie, jak jest w tej chwili, to nie było mowy. Każda dziewczyna starała się, żeby trochę wody zdobyć i doprowadzić się [do porządku]. Natomiast o myciu głowy nie było mowy.
- Czy w pani otoczeniu w czasie Powstania czytano podziemną prasę?
Były biuletyny, dostawaliśmy prasę. Oczywiście wiedzieliśmy, co się dzieje na Powiślu. Wiedzieliśmy, jakie są ruchy w okolicach i co się dzieje na Starym Mieście. Wiedzieliśmy wszystko.
Ja nie miałam dostępu do radia. Dowództwo prawdopodobnie miało, ale ja osobiście nie miałam.
- Czy może pani powiedzieć, jak wyglądały reakcje cywilów na to, co dzieje się w mieście? Jak reagowali na Powstańców?
Z początku reakcje cywilów były bardzo pozytywne. Potem, w miarę pogarszania się warunków, w miarę głodu, w miarę mieszkania w piwnicy bez wody to nie zawsze się zdarzały jakieś życzliwe wypowiedzi. Właściwie jak zwierzątka ludzie mieszkali, bo trudno było wychodzić z piwnic, dlatego że po prostu ludzie się bali. Ale na ogół… to było tak, że jeśli bombardowanie skoncentrowało się na jakiejś określonej przestrzeni, to wtedy ci, którzy byli oddaleni od tego, na obrzeżach, to czuli się bezpieczniej. Natomiast kiedy już doszedł moment bombardowania, zmienił się front, to wtedy ludzie bardzo to przeżywali. Kiedyś na Śródmieściu, na Kruczej róg Wilczej, biegłam z meldunkiem i patrzę, [na] rogu Wilczej przy brzegu chodnika leży żołnierz, z którego bucha krew. Dosłownie. Już wtedy działały ryczące „krowy”, które Niemcy ulokowali na Dworcu Zachodnim. To były potworne pociski, bo one zrywały z ludzi skórę, [powodowały] potworne zranienia. Właśnie dużo ludzi wtedy biegało, bo dostawali szoku. Widocznie to nie było jakieś strasznie bolesne. Jak patrzyłam na tych ludzi, to byłam przerażona, ale człowiek starał się jakoś pomóc. Niewiele się udawało. Ten chłopiec leżał. To był żołnierz, bo leżał w mundurze. Z jego brzucha wypływały jelita, buchała krew, dosłownie miał widocznie główną tętnicę rozdartą tak jak całą jamę brzuszną. Krew dosłownie buchała. Nachyliłam się nad nim, chciałam mu jakoś pomóc, a on mówi: „Zostaw, ja wiem, że muszę umrzeć”. Wtedy pierwszy raz nazwałam to bohaterską śmiercią. On mówi: „Ja wiem, że to dla Polski, ale muszę umrzeć”. Jeszcze tak nabrał tchu i ostatnim tchem: „Niech żyje Polska!”. Rozpłakałam się przy tym. To było tak strasznie bolesne i jednocześnie naprawdę bohaterskie. Normalnie chłopcy bali się, jęczeli, krzyczeli, prosili o ratunek. Różnie bywało. Ten tak właśnie bohatersko umierał. Ale takich przypadków było niewiele.
- Czy w pani otoczeniu zdarzały się przejawy życia kulturalnego? Czy w czasie wolnym była pani może świadkiem koncertów?
Tak. Wiem, że chyba na ulicy Sienkiewicza w Śródmieściu były występy. Nie miałam czasu na to chodzić, ale były i ludzie się cieszyli, i żołnierze się cieszyli. Wiem, że to było. W prasie podziemnej też były wiadomości na ten temat, tak że nie było tak źle.
- Czy w czasie wykonywania swoich obowiązków spotykała pani kapelanów? Spotkała się pani z przejawami życia religijnego?
Tak, oczywiście. Jak najbardziej. Zresztą myśmy byli wszyscy przygotowywani do tego, każde zgrupowanie miało swoich kapelanów. Bardzo byli potrzebni, bo i związki małżeńskie były zawierane, i różne sytuacje, kiedy chorzy umierali. Tak jak w okresie wojny.
- Czy w czasie Powstania była pani świadkiem zrzutów?
Tak, byłam, świadkiem zrzutu na rogu Kruczej i Pięknej przy skwerku – tam były zrzuty. Ale duża część tych zrzutów, niestety, nie trafiła do nas, tylko trafiła do Niemców, bo tam niedaleko były Aleje Ujazdowskie – już byli Niemcy. To trudno było trafić wieczorem. Zresztą, to były głównie zrzuty radzieckie.
To się odbywało nocą. Paliło się na skwerku kilka ognisk, oznaczając teren, na którym powinien być zrzut, a samoloty z odpowiedniej wysokości zrzucały te pojemniki. Ale wiatr czy lot samolotu nie zawsze odpowiednio trafił. Żołnierze też nie byli jakoś szkoleni, że tak powiem, do celowania zrzutu na odpowiedni teren. Mieli dobre chęci, ale nie zawsze wychodziło, nie zawsze się udawało.
- Czy w czasie Powstania w Warszawie spotkała pani jakichś obcokrajowców?
Nie.
- Jak zapamiętała pani moment, w którym dowiedziała się pani, że Powstanie upadło, że będzie podpisana kapitulacja?
Myśmy jeszcze do samego końca łudzili się, że Powstanie nie upadnie. Ale obszar był coraz mniejszy. Padła Wola, padło Śródmieście Północ, Stare Miasto, Powiśle – coraz to kurczył się teren, na którym walczyliśmy. Staraliśmy się jeszcze przekazywać sobie [meldunki] z dzielnicy do dzielnicy. Na przykład na Mokotów dwa razy chodziłam kanałem. Ale właściwie niewiele to dało.
- Jak wyglądało przejście kanałami? Ile trwała taka podróż?
To zależy, jaka była droga kanału i jakie były możliwości. Na przykład pierwszy raz moja wyprawa była ze Śródmieścia z Alej Ujazdowskich przy Wilczej, prosto Alejami, Szucha. Na Szucha w pobliżu gestapo Niemcy otworzyli właz i rzucali granaty. Wobec tego nie można było przesuwać się do przodu, tylko trzeba było wracać, bo było zupełnie [niebezpiecznie, niemożliwe pokonanie tego odcinka], nie było możliwości. Drugi raz było z Powiśla. Ale to już był koniec września. Wędrowałam na Mokotów z elementami radiowymi. To już była droga dużym [burzowcem – kanał zbiorczy o bardzo szerokiej średnicy]. […] Wędrowało się pod Łazienkami i prawie już blisko Mokotowa spotkaliśmy osoby, które wracały. Okazało się, że nie było po co chodzić, bo Mokotów skapitulował. To były te ostatnie dni, chyba 27 września. Takie były właśnie przykre sytuacje. Wiedzieliśmy. Człowiek wiedział, ale nie chciał przyjąć tego do świadomości. Jak dowiedzieliśmy się, że kapitulacja została podpisana, że Powstanie się skończyło, to dla nas się to nie skończyło. Myśmy wiedzieli, że bitwa jest przegrana, ale wojna się nie skończyła. Na przykład ja, po przejściu do Ożarowa (to był obóz dla wojskowych, z którego rozsyłali później do poszczególnych obozów niemieckich), jedną noc w Ożarowie przenocowałam.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała droga do Ożarowa. Wyszła pani z Warszawy z żołnierzami?
Tak, oczywiście, razem z żołnierzami wyszłam ulicą Nowowiejską. Przed szpitalem wojskowym stał generał Komorowski „Bór”. Głowę miał jeszcze obandażowaną, salutował żołnierzom. Przeszliśmy w Aleje Niepodległości i tam Niemcy urządzili pierwszą zbiórkę broni. Było zarządzenie, że całą broń trzeba oddać. Oczywiście chłopcy tego nie wykonali. Potem maszerowaliśmy Filtrową do placu Narutowicza. Potem przez Włochy na szosę… poznańską. Ludność przy drodze stała, dawała owoce, dawała warzywa – jakoś bardzo życzliwie [się odnosili]. Niemcy odpędzali, ale bardzo często udawali, że nie widzą, tak że można było coś chwycić. Przy placu Narutowicza był drugi punkt oddawania broni, kto nie oddał wcześniej. Ale chłopcy nie bardzo się śpieszyli z oddawaniem. Dotarliśmy do obozu. To była dawna kablówka, fabryka kabli. Nocleg był okropny, dlatego że w hali była mokra słoma, niesympatyczna, ale każdy po takim marszu gdzieś przykucnął i czekał, co będzie dalej.
Rano stwierdziłam osobiście, że do żadnego obozu niemieckiego nie pójdę. Jeszcze jestem żołnierzem i wobec tego tak się udało. Nie wiem, kto zarządził, ale padła taka propozycja, że część ludzi, ochotnicy mogą jechać do obozu w Pruszkowie i starać się tam o zwolnienie jako ludność cywilna. Oczywiście skorzystałam z takiej propozycji. Wsiadłam do samochodu. Trzy ciężarówki chętnych się zebrały. Pojechaliśmy do Pruszkowa. Nasza komenda jechała, żeby to załatwić. Załatwiła to w ten sposób, że powiedziała, że przysłała nas komenda z obozu z Ożarowa i mamy dostać zwolnienie. Pruszków powiedział: „Nie, my żadnego zwolnienia wam nie dajemy. Jak chcecie, to możemy was wziąć jako ludność cywilną”. Myśmy nie chcieli oczywiście i wracaliśmy z powrotem do Ożarowa. Trzy ciężarówki jechały. Ja jechałam w środkowej i na zakręcie drogi udało mi się wyskoczyć z ciężarówki. Szczęśliwie jeszcze ta [ciężarówka], która jechała za mną, [była jeszcze przed zakrętem i strażnik siedzący obok kierowcy] nie zauważyła tego. Wpadłam w rów i w ten sposób odzyskałam wolność. Następna osoba, która ze mną jechała w tej ciężarówce, próbowała zrobić to samo, ale już ją strażnik, który siedział przy kierowcy postrzelił, niestety. Jej się nie udało, mnie się szczęśliwie udało.
Trafiłam do Milanówka. Miałam kontakt w dalszym ciągu, miałam przede wszystkim adresy, kontakty z ludźmi, którzy pracowali i mieli kontakt z Komendą Główną, to znaczy po prostu z moim dowództwem. Odnalazłam rodzinę, po odnalezieniu [czterech] chłopców, [moich kolegów, kurierów rannych w czasie walk w Zgrupowaniu „Radosława”, batalion „Czata 49”, zabrałam ich ze szpitala polowego rozmieszczonego w willach Milanówka do mojego rodzinnego domu w Złotokłosie, gdzie pod opieką znajomego lekarza szybko wracali do zdrowia. Pod koniec października mogli wyruszyć na poszukiwanie własnych rodzin i nawiązanie dalszych kontaktów służbowych.
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Jak odnalazła pani rodzinę?
Wiedziałam mniej więcej, gdzie mogę szukać pod Warszawą, gdzie są znajomi, gdzie jest rodzina – [wykorzystywałam] własne możliwości.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Cały czas pracowałam jeszcze jako kurierka. Byłam w Krakowie i z Krakowa jeździłam z kolei do Częstochowy, do Piotrkowa Trybunalskiego, załatwiałam ludziom dokumenty, załatwiałam ludziom [inne sprawy]. Jeszcze cały czas trwała praca podziemna. To nie to, że Powstanie się skończyło i wszystko się skończyło, nie. Do momentu kiedy wojska radzieckie weszły do Krakowa, jeździłam na ten teren, potem jeszcze jeździłam z Krakowa do Przemyśla na wyzwolone tereny południowe – Rzeszów, Przemyśl, ale tam jeszcze też było dużo kontaktów i duża potrzeba.
- Do kiedy działała pani w podziemiu?
[Działałam] jeszcze w WiN-ie, aż do 1946 roku. Potem były duże aresztowania. Paru moich znajomych, którzy byli bardzo zajęci, zaabsorbowani tą pracą, zostało aresztowanych. Na szczęście jakoś mi się udało wycofać bezboleśnie, to znaczy nie zostałam odkryta, że tak powiem. Skończyło się wtedy definitywnie.
- Co działo się z panią później, już po wojnie?
Po wojnie to, co się działo ze wszystkimi. Trzeba było zacząć nowe życie. Przede wszystkim studia, potem małżeństwo, potem dzieci, praca zawodowa.
- Czym zajmowała się pani zawodowo?
Byłam nauczycielką.
- Czy była pani w jakiś sposób represjonowana za działalność w podziemiu?
Śmieszna rzecz, ale w szkole co jakiś czas dostawałam kwestionariusz do wypełnienia, w którym było pytanie: „przynależność do AK”, „przynależność do innych organizacji”. Wszędzie stawiałam kreski. Nie pisałam „nie”, tylko stawiałam kreski. Widocznie wystarczyło im, bo nikt tego pewnie nie oglądał. W każdym razie wystarczyło. Represje wyglądały w ten sposób, że nie mogłam [pewnych] stanowisk zajmować. Śmiesznych, bo jakie mogły być w oświacie. Wszystkie wyższe stanowiska kierownicze były dla członków partii. Starałam się przede wszystkim być dobrym nauczycielem. To było moje zadanie, dlatego że nie można było pozwolić na to, żeby młodzież została tak zupełnie zwariowana, trzeba było jej przekazywać po prostu te wartości, które myśmy sami otrzymali. Kiedy rozwiązywano 19 stycznia [1945 roku] Armię Krajową, to chyba generał „Bór” napisał zobowiązanie, życzenie, że: „Jesteście w dalszym ciągu żołnierzami, sami musicie znaleźć sposoby”. W dalszym ciągu czułam się po prostu zobowiązana do tego, żeby te wartości młodzieży przekazywać.
- Czy w czasie Powstania, a może i wcześniej, w czasie działalności konspiracyjnej nawiązała pani przyjaźnie, które przetrwały wojnę?
Mam do tej pory koleżankę, z którą chodziłam do szkoły powszechnej. Ale na ogół to już wszystkie osoby nie żyją. Strasznie mi smutno. Teraz niedawno […] koleżanka, która miała wielką ochotę przekazać wiadomości z Powstania, miała wypadek. Upadła na ulicy, rozbiła głowę. Niestety nie nadaje się już do [rozmowy. Z kurierami, którzy przeżyli Powstanie utrzymywałam kontakt do końca ich życia. Odprowadzając ich i żegnając na uroczystościach pogrzebowych. Dotychczas żyje tylko Marek Gadomski, dwukrotny Kawaler Orderu Virtuti Militari, ale stan jego zdrowia nie pozwala już na kontakt.
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najsilniejsze wspomnienie [dotyczy] tego chłopaka, który umierał bohatersko. To rzeczywiście niecodzienne i mocne wspomnienie. A najlepsze… Były i przyjemne. Jakaś koleżanka brała ślub, ale zaraz potem trzy czy cztery dni chłopak zginął. Wszystko tak się rozmazywało.
- Czy była pani świadkiem tego ślubu?
Tak.
To był ślub polowy. Miał miejsce… Nie mogę zlokalizować dokładnie, czy to była Mokotowska róg Kruczej i Pięknej – w tamtej okolicy.
- Pamięta pani, jak nazywała się koleżanka?
Jaki miała pseudonim, nie wiem. Nazywała się Basia Stegner. To była też moja koleżanka szkolna, [razem kończyłyśmy gimnazjum uzyskując w 1939 roku małą maturę].
- Jak teraz, po tylu latach ocenia pani Powstanie?
Nie wyobrażam sobie, żeby Powstania mogło nie być. Nie wyobrażam sobie, dlatego że myśmy byli do tego psychicznie przygotowani i wiedzieliśmy, że to musi być. Właściwie czekało się na to, po prostu na to się czekało. Przecież w czasie okupacji, jeszcze przed Powstaniem nosiłam z chłopcami broń czy szłam jako czujka, a oni za mną z bronią. Przenosiliśmy z jednego magazynu do drugiego, powiedzmy, z Woli na Stare Miasto. To było wiadomo – cały czas się szykujemy do Powstania. Mój wujek pracował w fabryce karabinów. Był kontrolerem jakości. Każdy sprzęt, każdy pistolet czy ręczny (ręczny przeważnie) dawałam wujkowi do naprawy, do sprawdzenia, tak że to było naturalne. I starsze pokolenie, i młodsze pokolenie uważało, że musieliśmy to jakoś to wszystko po prostu pomścić. Te rozstrzeliwania uliczne, przecież to było straszne, egzekucje uliczne [na Pięknej i w Alejach Jerozolimskich, byłam naocznym świadkiem]. […]
Najlepsze, że myśmy się chcieli uczyć, bardzo, na różnych kompletach, na różnych stopniach kompletów i licealnych, i gimnazjalnych, akademickich. Naukę się brało bardzo poważnie. Nie tak jak obecnie, żeby zaliczyć. Nie chodziło o zaliczenie. Chodziło o to, żeby umieć, bo myśmy wiedzieli, że jesteśmy przyszłością narodu. Inteligencja zginęła: warszawska zginęła, krakowska zginęła, [poznańska i lwowska rozproszone] – więcej ośrodków inteligenckich specjalnie nie było. Poznań – też Niemcy. Zresztą inteligencja poznańska też była w Warszawie, bo oni byli od razu na początku wojny wysiedleni. [Po Powstaniu wysiedlenie przeżyli powtórnie]. Po prostu myśmy przyszłościowo myśleli o Polsce. Taka była sytuacja.
- Czy chciałaby pani na zakończenie coś dodać, podsumować swoją historię?
Nagłe przeistoczenia zupełnie zmieniły wizję naszego kraju, zupełnie. Myśmy sobie nie tak wyobrażali kraj, władzę, młodzież – wszystko jest zupełnie inne. Troszeczkę trudno się oswoić z rzeczywistością, bo ona nie jest przychylna człowiekowi. Może w Warszawie, ale widzę, że w Polsce też był taki okres, kiedy wydawało się, że będzie lepiej, że ludzie byli jacyś przyjaźni. Ale to trwało krótko. Teraz znowu wróciło to gorsze, jakiś zaufania, nieżyczliwość, w ogóle odhumanizowane wszystko.
Warszawa, 11 maja i 8 czerwca 2011 roku
Rozmowy prowadzili Kuba Woźniak i Dominik Cieszkowski