Maria Lenartowicz „Marysia”
Jestem urodzoną warszawianką. Nazywam się Maria Lenartowicz. Urodziłam się w Warszawie w 1925 roku, całe życie mieszkałam w Warszawie, skończyłam szkołę podstawową, przed wojną skończyłam trzy klasy gimnazjum, chodziłam do Państwowego Gimnazjum i Liceum imienia Emilii Plater, mieszczącego się na ulicy Mazowieckiej. Mieszkałam z rodzicami także na ulicy Mazowieckiej pod numerem 12, gimnazjum i liceum mieściło się na Mazowieckiej pod numerem 16, gdzie była słynna cukiernia „Ziemiańska” i gdzie była księgarnia Mortkowicza, takie dwa miejsca znane ogólnie w tym czasie w Warszawie.
- Jak pani pamięta wybuch wojny?
Nie było mnie wówczas w Warszawie, byłam pod Warszawą w Józefowie, tam rodzina spędzała wakacje. Byłam najpierw na obozie harcerskim nad Narwią, a po powrocie byłam właśnie z rodziną. Pamiętam wybuch właśnie w Józefowie, najbardziej z miejsca pamiętam po pierwsze to, że nagle zało żywności, nie chciała ludność sprzedawać żywności. Po drugie, pamiętam wyjście mężczyzn z Warszawy, bo to był cały pochód mężczyzn, którzy na wezwanie prezydenta Starzyńskiego zaczęli opuszczać Warszawę. Głównie byli to mężczyźni pochodzenia żydowskiego, ale byli też Polacy, to był rzeczywiście prawdziwy pochód idący w kierunku Otwocka.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Ojciec był adwokatem, ale był zatrudniony cały czas w Banku Handlowym w Warszawie jako radca prawny tego banku. Natomiast matka z zawodu była nauczycielką, ale stosunkowo wcześnie przeszła na emeryturę z powodu choroby, tak że już przed wojną nie pracowała w szkole. Do wojny skończyłam trzy klasy gimnazjum, w czasie okupacji dalej kończyłam w tej samej szkole już na kompletach zorganizowanych przez dyrektorkę szkoły, panią doktór Emilię Szteinbok, to taka znana postać w szkolnictwie. Zrobiłam małą maturę, a potem skończyłam liceum humanistyczne, maturę zdałam 1942 roku.
Komplety były niewielkie, to było najwyżej siedem, osiem osób. Muszę powiedzieć, że w 1939 roku mieszkanie moich rodziców, w ogóle ten budynek został całkowicie spalony. To był budynek należący do Banku Handlowego w Warszawie, w którym pracował mój ojciec; przylegał do Banku Handlowego, to był budynek na rogu Mazowieckiej i Traugutta, właściwie w ogóle został starty z ziemi, nic zupełnie nie zostało. Jak przyjechałam od razu po zakończeniu działań wojennych do Warszawy, to nocowałam w tym domu w piwnicy, gorącej jeszcze od pożaru, ocalał jeden jedyny taki wybudowany skarbiec na podwórku, zatrzymała się jedna z rodzin także mieszkająca przedtem w tym domu. W pierwszym okresie wojennym mieszkałam w Alejach Jerozolimskich 75, to już niedaleko Żelaznej, w mieszkaniu znajomych, ojca kolega został w Lublinie w Banku Handlowym i ojcu, jak wracał do Warszawy z tej swojej wędrówki, bo też wychodził, dał klucz do mieszkania. Myśmy mieszkali tam do kwietnia 1940 roku. Już w okresie wojennym mieszkałam na ulicy Polnej 52, oddał nam swoje mieszkanie mój wuj. To był ostatni budynek przed placem Politechniki z takimi wykuszami, tam żeśmy mieszkali. Dlatego mówię o tym, że w pierwszym roku wojny komplety odbywały się na ulicy Elektoralnej u mojej koleżanki, Elektoralna 11 czy 13, już nie pamiętam. Później już w drugim, trzecim odbywały się u mnie na Polnej.
Tak, u mnie w domu cały czas.
- Jak było w trakcie okupacji, jak pani rodzice pracowali, jak wyglądało życie?
Może jeszcze coś innego najpierw powiem. Koleżanka, u której się odbywały lekcje w pierwszym roku, była pochodzenia żydowskiego, była przechrztą, ale przechrzcił się dopiero jej ojciec. W momencie kiedy zamykano getto, ona musiała w getcie pozostać z rodzicami. Taki jeszcze fragment mówiący o zachowaniach różnych osób. Dyrektorka mojego gimnazjum i liceum przed zamknięciem getta obeszła rodziny wszystkich Żydówek, które uczyły się w naszej szkole, wszystkie te rodziny odwiedziła. Nie sądzę, żeby innej nauczycielce przyszło coś podobnego do głowy.
Jak wyglądało życie w Warszawie? Mój ojciec cały czas pracował w Banku Handlowym, nie było ani głodu, ani jakiejś jakby nędzy. Wujek miał takie reprezentacyjne mieszkanie ze względu na swoją pracę przed wojną w Ministerstwie Sprawiedliwości, tak że też mieszkałam stosunkowo wygodnie, było uszkodzone w czasie działań wojennych, ale nie można było na to mieszkanie narzekać. Dwa pierwsze lata, które były ostre zimy, jeszcze było centralne ogrzewanie, później to były po prostu „kozy” postawione w pokojach, piecyk, „koza”, takie ogrzewanie, ale nie cierpiałam ani głodu, ani zimna.
W moim komplecie były zarówno koleżanki, które były przedtem w naszej szkole, jak i doszły nowe spoza Warszawy, z Ciechanowa, z Włodawy, była to taka zbieraninka. Większość była rzeczywiście tych, które poprzednio uczyły się w naszej szkole. Codziennie odbywały się lekcje z dwóch przedmiotów, na półtorej godziny przychodził jeden nauczyciel, potem na półtorej godziny przychodził drugi nauczyciel. Jeden przedmiot odbywał się poza moim mieszkaniem, to był francuski, który był u nauczycielki, pani Terechowej, która mieszkała na ulicy Bednarskiej, i myśmy do niej dwa razy w tygodniu chodziły na francuski. Chyba wśród tych koleżanek, które były w moim komplecie, nie było jakiejś ogromnej biedoty, jakoś rodziny sobie radziły, większość miała zachowane mieszkania, mieszkała tam, gdzie przed wojną, jakoś rodzice sobie materialnie radzili. Był bardzo wysoki poziom nauki. Moja pani dyrektor, która miała jednocześnie uprawnienia wizytatora, była zapraszana przed wojną i w czasie wojny na egzaminy maturalne, powiedziała, że właściwie nigdy tak wysokiego poziomu nauki nie było, jak w czasie okupacji. Część lekcji odbywała się na ulicy Bagatela 10, jakaś szkoła istniała, żeśmy chodziły na przykład na religię, przedtem na Mazowiecką na niemiecki, gdzie też jakaś szkoła powszechna istniała. Pod przykrywką tych szkół pewne lekcje mogły się odbywać.
Muszę powiedzieć, jak wyglądała matura, bo to też inaczej. Nas zdawało bardzo niewiele, to było osiem osób zdających tego dnia. Myśmy się w ogóle dowiedziały o maturze na trzy dni przed maturą, nie było mowy o tym, żeby jakoś specjalnie nas przygotowywać, że to w tym czasie, że w ogóle mamy się już jakoś specjalnie bać, uczyć, kuć przed samą maturą, nie. To też było bardzo dobrze, bo poprzedni rocznik, który zdawał maturę w 1941 roku przyszedł na zebranie informacyjne i został posadzony do pisania matury. Po maturze, akurat uczyłam się bardzo dobrze, miałam bardzo rozlegle zainteresowania różne, byłam właściwie nastawiona, mimo że kończyłam liceum humanistyczne, byłam matematyczką, fizyczką, myślałam raczej o tych kierunkach. Moja mama, która była nauczycielką, twierdziła, że czeka mnie wtedy tylko zawód nauczycielski, że odradza, wybrałam architekturę. Poszłam najpierw do takiej szkoły imienia Noakowskiego, która mieściła się na ulicy Jasnej, to było właściwie liceum czy policealna, różnie to można traktować, byłam tam stosunkowo krótko.
- Kiedy pani poszła do tej szkoły, w jakim roku?
To był 1942, bezpośrednio po maturze. Muszę powiedzieć o innej stronie swojej działalności, nie o szkole. Od 1934 roku należałam do ZHP. Najpierw należałam do Warszawskiej Drużyny Żeńskiej numer 52, a później, jak przeszłam do gimnazjum, to należałam do 15. Warszawskiej Żeńskiej Drużyny harcerek, która była drużyną przyszkolną. Ta drużyna zaczęła działać od razu po październiku 1939 roku. W pierwszym okresie nasza działalność polegała na roznoszeniu listów, bo wtedy nie było poczty, na opiekowaniu się żołnierzami, którzy byli w Szpitalu Ujazdowskim, to znaczy myśmy donosiły jedzenie, książki, urządzały jakieś występy, recytacje, po prostu zajmowałyśmy się nimi, robiłyśmy na drutach coś dla żołnierzy Hubala. Moja drużyna była specyficzną drużyną, bo z niej akurat pochodziły bardzo ważne instruktorki w tym okresie. Poprzednią drużynową była Zofia Florczak, to znana postać w harcerstwie, ona właściwie przez pierwszy okres nami się zajmowała i opiekowała. Drużynową wtedy była… zapomniałam nazwiska. Potem nastąpił taki okres zastoju, ale to nie tylko w mojej drużynie, także w innych drużynach warszawskich. Zaczęły odżywać w ogóle drużyny w 1941 roku i moja drużyna też. Byłam najpierw zastępową od października 1939 roku, w zastępie miałam dziewczyny ze swojego rocznika, z mojej klasy. W 1941 roku skończyłam kurs dla drużynowych prowadzony przez druhnę Jadwigę Zwolakowską. W 1941 roku w listopadzie objęłam tę drużynę, zaczęłam prowadzić drużynę już sama.
Otóż od razu w 1941 roku to były jeszcze [dziewczęta], które należały do drużyny przed wojną, w czasie wojny działały, natomiast w 1942 roku już zaczęłam przyjmować nowe. Wobec tego był taki pierwszy nabór w 1942 roku, bodajże z trzecich i drugich klas gimnazjum powstały dwa duże zastępy.
- Jak pani to robiła? To wszystko musiało być w konspiracji.
W konspiracji, ale jakoś człowiek w tym wieku się nie boi, nie myśli, po prostu jakoś nawiązałam kontakt, rzeczywiście zgromadziłam, powstały dwa bardzo dobre, duże zastępy. W następnym roku następne dwa, w następnym roku następne dwa. Z tej drużyny później odszedł jeden zastęp i stworzył nową drużynę, zastępowa i drużynowa dotąd żyje, nazywała się Helena Suwarow, obecnie Knyps. Utrzymuję kontakty z tymi dziewczynami, które były u niej w zastępie. Mam także kontakt z tymi, które w 1940 roku przyszły do drużyny.
Zbiórki odbywały się przeważnie w mieszkaniach prywatnych, ale i w terenie. Urządziłyśmy w 1942 roku pierwszy obóz naszej drużyny, on się odbył w Czarnej Strudze pod Warszawą. Zaczepiłyśmy się w gajówce, znalazłam ją przypadkiem, kiedyś pojechałyśmy z koleżanką w niedzielę sobie obejrzeć do lasu. Natknęłyśmy się na gajówkę w głębi lasu, zapytałam się, czy mogłybyśmy przyjechać, powiedziano, że tak, proszę bardzo, żeśmy właśnie całą grupą, koło dziesięciu pojechały. Gajówka nam udostępniła kuchnię, mogłyśmy sobie gospodarować, ułatwiła nam kupowanie produktów, tak żeśmy mogły sobie coś upitrasić. Mało tego, oni zawiadomili swoje jakieś władze, które wyraźnie nad nami czuwały, to znaczy widać było, że oni się kręcą, zaproponowali, że nas zaprowadzą na bagnisko, pokażą bagniska, tak że byłyśmy właściwie naprawdę jakoś pewne swego. Ku memu zdumieniu rodzice się nie bali wysłać młodych dziewcząt pod opieką nie dużo starszej od nich osoby. W następnym roku też żeśmy pojechały jeszcze większą grupą w dwóch turach, najpierw była jedna grupa dziesięcioosobowa, potem druga dziesięcioosobowa, też tak samo było bardzo dobrze. W tym okresie już trwały pewne przygotowania, nie mogę powiedzieć do Powstania, w ogóle do jakiejś [działalności] na przyszłość, powiedzmy. Czyli przechodziły dziewczyny szkolenia, przede wszystkim szkolenia sanitarne, włącznie z dyżurami w szpitalach, przechodziły ćwiczenia gospodarcze. Na placu Grzybowskim była jakaś taka wielka jadłodajnia, gdzie gotowało się bardzo dużo dla bezdomnych czy w ogóle dla biednych, tak że to były wielkie kotły. [Dziewczyny] się chwaliły, że gotują, naprawdę robią zasmażkę z iluś kilogramów maki, że w ogóle właśnie miały tego rodzaju praktykę. Natomiast w ostatnie wakacje, kiedy już nie wyjeżdżałyśmy, pracowały w ogródku jordanowskim na Opaczewskiej, trwały dziecięce półkolonie, one po prostu jako wolontariuszki zajmowały się tymi dziećmi, organizowały im zabawy, jakoś w ogóle się opiekowały nimi. Mam kontakty z tymi wszystkimi dziewczynami dawnymi moimi z drużyny, które żyją, które się odnalazły, mam takie codzienne kontakty, jesteśmy telefonicznie, co pewien czas jakoś się widujemy, w bliższych gronach się częściej spotykają, to zostało, to trwa w dalszym ciągu. Mogę powiedzieć, że późniejsza komendantka Chorągwi Warszawskiej Wanda Kamieniecka-Grycko pochodziła także z naszej drużyny. Wobec tego byłyśmy jeszcze pod taką jej specjalną opieką, przychodziła na rady naszej drużyny, też czułyśmy jakąś opiekę. Należałyśmy do Hufca Mokotów, który był prowadzony przez Halinę Skarżyńską-Wiśniewską, ona niedawno zmarła, było bardzo dużo nekrologów właśnie jej poświęconych. Była to naprawdę bardzo dobra hufcowa, hufiec był na wysokim poziomie, ona umiała organizować bardzo dobrze pracę hufca. Na przykład odbywały się defilady, które ona przyjmowała z okna na ulicy Marszałkowskiej, myśmy defilowały w grupach, organizowała zebrania, zbiórki całego hufca w internacie (internat nie internat czy schronisko) na ulicy Pańskiej.
- Czyli była pani cały czas zajęta?
Byłam bardzo w tym zaangażowana. Dlaczego o tym mówię? Bo w 1943 roku trzy dziewczyny z mojej drużyny zostały aresztowane. Miały karteczki, na badania szły razem, one wszystkie trzy miały już przeszkolenie sanitarne wyższego stopnia, bo były wszystkie już albo na medycynie, albo kandydatki na medycynę. Zostały zamknięte na Pawiaku. Wobec tego przerwałam naukę, wyniosłam się na pewien czas z domu, wobec tego tam skończyłam. Szybko się udało nawiązać z nimi kontakt, one przesyłały grypsy i myśmy mogły im coś przesłać. Na Pawiaku spotkały naszą nauczycielkę, panią od historii, panią Wandę Moszczeńską, która się nimi zaopiekowała. Jedna z nich była aresztowana, ta, w której mieszkaniu była zaaresztowana, była aresztowana z matką i z ojcem, wypuszczono tylko od niej młodszego brata. Matka bardzo szybko zmarła już na Pawiaku, ojciec został skierowany do obozu, bratem zaopiekował się jakiś ksiądz. Brat po prostu był pod dobrą opieką. W następnym roku poszłam na tajną politechnikę, nazywała się szkoła Jagodzińskiego, zajęcia odbywały się na Śniadeckich 10, pierwszy rok przebyłam. Koniec.
- Była pani nadal w harcerstwie?
Tak, cały czas.
- Brały panie udział w jakichś akcjach sabotażowych albo innych?
Tak. Uczestniczyłyśmy. Koleżanki szły, przed wojną był pomnik Lotnika na placu Unii Lubelskiej, szły koleżanki dekorować ten pomnik. Czy jakieś takie inne specjalne były? Nie, ale pełniły służbę łączniczek. Jedna z koleżanek była łączniczką właśnie komendantki Chorągwi Kamienieckiej-Grycko, druga koleżanka była łączniczką, właściwie dwie koleżanki były łączniczkami tej, którą wymieniałam już, Zofii Florczak. Tak że pełniły tego rodzaju służbę. Specjalnie nie [było akcji], myśmy nie mówiły wtedy, teraz to się nazywa, że myśmy były w żeńskich „Szarych Szeregach”. W czasie wojny nie mówiło się. Przed wojną to była osobna organizacja harcerek, osobna harcerzy. W czasie wojny mówiło się, że to było pogotowie harcerskie, myśmy się nazywały pogotowiem harcerskim, tak się o tym mówiło. Rzeczywiście, moja hufcowa pełniła jednocześnie funkcję odpowiedzialnej za sanitariat na Mokotowie, specjalnych takich funkcji nie miałam.
- Jak pani pamięta życie codzienne w Warszawie, bo pani dużo się przemieszczała, pani jeździła do szkoły.
W ogóle się ruszałam po Warszawie.
- Jak wyglądała Warszawa tamtego czasu – terror z jednej strony, z drugiej normalne życie?
Po pierwsze miałam o osiem lat młodszą siostrę, którą musiałam odprowadzać, jak tylko mogłam, do szkoły powszechnej, poszła od razu do drugiej klasy, chodziła na Narbutta. Nie jeździłyśmy tramwajami, to jest kawałek drogi, ona była mała, odprowadzało się ją pieszo do szkoły. W drugim roku okazało się, że to już było jednak zbyt ciężkie, ona bardzo ciężko przeżywała w ogóle chodzenie i szkołę, nie były to dobre warunki. Moi rodzice byli ideowymi przeciwnikami szkół prywatnych, dlatego chodziłam cały czas do szkół publicznych, to się nazywało właściwie podstawowe [właściwie powszechne], tak samo do gimnazjum, liceum, mimo że akurat ojciec pracował w takiej instytucji, która pokrywała koszty absolutnie wszystkich szkół, można było naprawdę, inni korzystali z tego, posyłali do drogich szkół prywatnych. Mieszkała na Polnej, poszła do szkoły Zyber-Platerówny mieszczącej się obok na ulicy Pięknej, chodziła już dalej do trzeciej, czwartej, piątej klasy.
W ogóle ruszałam się po Warszawie, dużo jeździłam rowerem z koleżanką, najbliższą przyjaciółką, z ojcem. Wyruszałam się pod Okęcie, pamiętam z tego okresu wędrówki na daleki Służew, nad Wisłę, po prostu jeździłam. W harcerstwie były tak zwane sprawności, w czasie wojny zrobiłam sprawność przewodniczki po Warszawie, bo to był mój konik, gromadziłam przewodniki po Warszawie już przed wojną, rzeczywiście po Warszawie chodziłam i prowadzałam innych. Bardzo lubiłam swoje koleżanki oprowadzać po Warszawie. Wiedziałam, skąd jest najważniejszy widok na taką czy inną budowlę, skąd najładniejszy widok na ładne przejścia na Starym Mieście, po prostu tym interesowałam się. Nie przypominam sobie, żebym jeździła tramwajami. Na tę Bednarską na lekcje francuskiego z Polnej chodziłam pieszo.
- Ale dużo pani się ruszała, jakie miała pani obserwacje, z jednej strony było getto, byli Niemcy, były aresztowania, egzekucje.
Były.
- Czy ma pani wspomnienia jakoś w takim kontekście?
Przeżywałam, bo mi zrobili w mieszkaniu rewizję.
- Proszę o tym opowiedzieć.
W jakimś momencie wkroczyli do nas grupka Niemców, wyrzuciłam czym prędzej gazetki, które gdzieś były, jeszcze się trudniłam rozprowadzaniem gazetek, to znaczy przywoziłam je z Żoliborza do siebie albo odbierałam z ulicy Lekarskiej. Już nie pamiętam, jak dalej rozprowadzałam, czy ktoś przychodził, tego już nie pamiętam po prostu. Ale rzeczywiście tym przez długi czas się zajmowałam. Ci Niemcy, były zawsze jakieś gazetki, puściłam naturalnie z wodą, to co było.
Oni przeszli przez całe mieszkanie, nie szukali nigdzie, chociaż moją szafę to może nawet otwierali, zasięgnęli, ale był akurat taki bałagan, że to ich odstraszyło. Natomiast później usiedli, przez dłuższy czas siedzieli w mieszkaniu, dopytywali się tylko o jakieś starsze osoby, ale najstarsi, którzy byli w mieszkaniu, to byli moi rodzice, którzy wówczas nie mieli pięćdziesięciu lat. Jeszcze codziennie do nas przyjeżdżał znajomy spod Grodziska, który przyjeżdżał do Warszawy, ważny dyrektor z handlowej instytucji zajmującej się różnymi dźwigami, przywoził nam codziennie mleko, on jeszcze wpadł w tę zasadzkę, ale on też był w tym wieku. Oni pobyli przez dłuższy czas, wypytali dokładnie, nikt więcej nie przyszedł, nikt się nie objawił, spokojnie sobie poszli.
Natomiast byłam w łapance, byłam złapana rzeczywiście. Z tramwaju zostałam złapana, jechałam na Pragę do znajomej, za mostem Poniatowskiego zostali wszyscy wygarnięci z tramwaju. Miałam legitymację uczniowską z tej szkoły właśnie na Noakowskiego, jakoś spokojnie wyszłam z tego. Rzeczywiście nogi się pode mną trzęsły, przyznaję, ale jakoś wyszło. Były bombardowania, nawet niedaleko na ulicy Śniadeckich jakieś bomby padły. Były rozstrzeliwania w pobliżu, były afisze wywieszone, ale młody człowiek inaczej reaguje, to później człowiek nabywa doświadczenia, czegoś się boi. W tym okresie się specjalnie nie bałam. Nawet, jak był taki dzień, pamiętam, że w harcerstwie były tak zwany dzień myśli braterskiej obchodzony zawsze 22 kwietnia. Wtedy była zbiórka drużyny, miała się odbyć na ulicy Żelaznej, tego dnia była ogromna łapanka, rzeczywiście była straszna łapanka. Bałam się, ale doszłam, inne dziewczyny też doszły. Miałam takie spotkanie, gdzie się rzeczywiście też nogi pode mną ugięły. Niedaleko placu Unii Lubelskiej na Puławskiej, niosłam z sobą krzyże harcerskie, które odebrałam, miało być niedługo przyrzeczenie, miałam dla dziewczyn krzyże, niosłam je. Szło przede mną trzech takich wyraźnie esesmanów, nawet zagadali tak, jakby mieli ochotę mnie zaczepić, ale ponieważ szłam jednak normalnym krokiem, zwyczajnie, dali mi spokój, spokojnie przeszłam. Były takie momenty, ale młody człowiek reaguje całkowicie inaczej.
- Jak pani pamięta wybuch Powstania, co się z panią działo?
Jeszcze powiem coś takiego charakterystycznego, co jest też taką rzeczą nietypową. Mówiłam, że odbywały się w pierwszym roku wojny komplety u mojej koleżanki mieszkającej na ulicy Elektoralnej, że ona została w getcie. W jakimś momencie ona się wydobyła z tego getta razem z rodzicami, jej ojciec był adwokatem, przeprowadził ich znajomy woźny przez gmach Sądów na ulicę Ogrodową. Leszno to było getto, Ogrodowa to już nie było getto. Janka trafiła do mego mieszkania, mnie wtedy nawet nie było, był tylko ojciec, przez pewien czas była. Później zamieszkała gdzieś, znalazła pracę jako opiekunka, nie była podobna do Żydówki, wysoka blondynka z jasnymi oczami, matka też nie była specjalnie, one we dwie się jakoś uchowały. Natomiast ojciec bardzo szybko zginął na ulicy, ale to nie było to, że polowano na niego, on po prostu jakoś przypadkiem szedł i zginął. Wyskoczę [czasowo] naprzód. Janka się uchowała, przeszła przez Powstanie, przez Pruszków, wyjechały razem z matką pod Częstochowę na wieś. Ale była bieda, one wobec tego zwróciły się do Arbeitsamtu z prośbą o skierowanie ich do pracy do Wiednia. Dlaczego, bo matka miała kuzynkę w Wiedniu, która była zamężna za jakimś oficerem, uważała, że jakoś im pomogą. Dostały skierowanie do Wiednia, Janka opowiadała, że luksusowo jechały niemieckim pociągiem. W Wiedniu naturalnie kuzynka nie miała zamiaru ich trzymać, zgłosiły się do Arbeitsamtu, zostały skierowane do szpitala. Szpital był prowadzony przez siostry. Szpital był naturalnie wtedy szpitalem wojskowym, one w tym szpitalu pracowały, częściowo jako siostry, częściowo jako salowe, po prostu pomagały. Kiedy skończyła się wojna, obie postanowiły w tym klasztorze zostać, to był klasztor dominikanek. Moja Jasia nie miała… W czasie okupacji w getcie jakoś się uczyła. Proszę sobie wyobrazić (to się nie nadaje chyba do zarejestrowania), moja pani Emilia Szteinbok wystawiła jej świadectwo maturalne, ona dzięki temu dostała się na uniwersytet. Zakon, w którym one były, dominikanki przed wojną, w czasie wojny zanim był szpital, prowadziły zespół szkół, takich bardzo elitarnych szkół prywatnych, po wojnie także te szkoły zaczęły prowadzić. Zależało im na tym, żeby nauczycielkami były siostry zakonne. Wobec tego moja Jasia została posłana na romanistykę, na filologię klasyczną, skończyła, uczyła. Przyjeżdżała co roku do Polski, miałyśmy z nią kontakt. Chodzi mi o odwagę mojej pani dyrektor, która w ten sposób zareagowała, w ogóle jakiś taki niebywały rzeczywiście splot okoliczności. Przedtem matka zmarła, cztery lata później zmarła Jasia.
Dostałam skierowanie do punktu sanitarnego, który mieścił się na ulicy Parkowej. Przed samym wyjściem moim (właściwie poprzedniego dnia) zgłosiła się do mnie jedna z dziewczyn z mojej drużyny, z najmłodszego zastępu, że ona koniecznie też chce iść. Nie miałam innego wyjścia, jeżeli matka wyraziła zgodę, a ona przecież mówiła, że tak. Razem ze mną powędrowała na ulicę Parkową. Punkt mieścił się w gabinecie lekarza okulisty, kierowniczką tego punktu była „Marychna”, nie znam jej nazwiska. Pierwszego dnia Powstania były bardzo ostre walki na ulicy Podchorążych, było dużo rannych, był jeden bardzo ciężko ranny, okulista go operował. W nocy nic się nie działo, następnego dnia rano dostałyśmy polecenie przeniesienia tego rannego na Chocimską do Państwowego Zakładu Higieny. W tym zespole, który zastałyśmy na Parkowej, jeszcze znalazłam jedną koleżankę ze swojej szkoły, tak że byłyśmy już trzy znajome, po prostu łączyła nas szkoła. We cztery razem jeszcze z czwartą przeniosłyśmy tego najciężej rannego na Chocimską, muszę powiedzieć, że było to bardzo ciężkie, zwłaszcza że strzelano do nas z dachu ulicy Belwederskiej. Dotarłyśmy do PZH, w tym czasie było dowództwo Mokotowa i był szpitalik. Szpitalik miał już osoby, które się zajmowały tymi rannymi, to był już taki zorganizowany szpitalik.
Myśmy… Przynajmniej ja byłam zatrudniona przez dwa czy trzy dni głównie przy przenoszeniu rannych. Nie wysyłano chłopców, bo uważano, że należy ich oszczędzać, a rannych było dużo, dlatego że Niemcy strzelali ze strony placu Unii Lubelskiej w Chocimską. Ludzie przebiegali, po prostu byli o tyle nieostrożni, że się ruszali. Myśmy były po prostu zatrudnione przy przenoszeniu rannych. Po dwóch trzech dniach nasze dowództwo i w ogóle Powstańcy zaczęli się wycofywać z Państwowego Zakładu Higieny. Myśmy we trzy dostały polecenie, wskazano nam adres mieszkania po drugiej stronie Chocimskiej, do którego mamy iść i przeczekać. Myśmy poszły, chyba nocowałyśmy może jedną noc, może dwie noce. Chocimską zaczęto palić, myśmy wtedy wyruszyły i poszły do szpitala na Chocimską. Też nie była potrzebna nasza pomoc. W szpitalu poznałyśmy pracownicę Państwowego Zakładu Higieny, która też została zatrzymana, czekała na możliwość przejścia, ale mieszkała na terenie SGGW na rogu alei Niepodległości i Rakowieckiej. Ona nam zaproponowała, że nas zabierze do siebie. Wobec tego myśmy z nią rzeczywiście wyruszyły, szłyśmy cały czas Rakowiecką, która płonęła, ale żeśmy dotarły do tego jej domu. Ona nie bardzo chciała i mogła, bo ona jeszcze kogoś miała, nie chciała nas zatrzymać, zaprowadziła nas do mieszkania, które miała pod swoją opieką na Mokotów na ulicę Różaną. Spokojnie żeśmy przeszły, to była dzielnica niemiecka w tym czasie, żeśmy nocowały. Następnego dnia rano moje koleżanki poszły we dwie oddać tej pani klucze od tego mieszkania, gdzieśmy nocowały, a zobaczyłam, że wygląda tak, jakby byli Powstańcy, poszłam zobaczyć, co się dzieje naprawdę. Umówiłyśmy się, że spotkamy się na tym miejscu. Nigdy żeśmy się już nie spotkały, one zostały zagarnięte przez Niemców, wyprowadzone z Warszawy. Natomiast ja przeszłam na Mokotów, rzeczywiście do Powstańców, zabrałam swoją koleżankę, która mieszkała na Ursynowskiej pod 8, zaczęłam szukać jakiegoś oddziału na Mokotowie. Trafiłam właśnie do placówki Wojskowej Służby Kobiet, która miała kwaterę na rogu Goszczyńskiego i Krasickiego. W tym oddziale WSK byłam do końca Powstania. Pełniłam bardzo różne funkcje. Nie bardzo się nadawałam na sanitariuszkę. Powiem o najważniejszej rzeczy, która wydaje mi się najistotniejsza.
- Kiedy pani dotarła na Mokotów?
Na Mokotów dotarłam w drugim tygodniu Powstania. Powiem o tym, co według mnie jest najistotniejsze. Dwudziestego czwartego sierpnia zostały sformułowane trzy zespoły, z tą swoją koleżanką właśnie z Ursynowskiej, to moja przyjaciółka, byłyśmy z tej samej szkoły, z tej samej drużyny, przyjaźniłyśmy się. Całą okupację, chociaż ona chodziła do innej szkoły, miałyśmy ze sobą kontakty, razem z nią wycieczki rowerowe, razem z nią organizowałam obozy. Zostały trzy zespoły, dwa dwuosobowe, jeden trzyosobowy, dostałyśmy polecenie wyjścia z Warszawy z powielonymi wezwaniami do sołtysów z prośbą o pomoc żywnościową dla Warszawy, bo jeszcze wtedy uważano, że będą mogli się jakoś wydostać. Wyszłyśmy 24 sierpnia po południu, szłyśmy we dwie ulicą Idzikowskiego, przeszłyśmy na Sadybę. U koleżanki na Sadybie żeśmy przenocowały. Dostałyśmy na drogę pewną sumę pieniędzy, częściowo kolejką wilanowską, która wtedy jeszcze kursowała, dotarłyśmy do Piaseczna. Po drodze widziałyśmy po raz pierwszy żołnierzy węgierskich przy fortach na Wilanowie. Muszę powiedzieć coś, co utkwiło mi niesłychanie w pamięci, chociaż to wydaje się mało ważne, ale to jest coś, co do mnie wraca wielokrotnie, to jest wspomnienie na całe życie. Myśmy były już brudne, bo nie było wody, niewyspane, bo były jednak w nocy wybuchy, nocowało się w piwnicy, ale wszystko jedno, było niespokojnie. Szok, kiedy zobaczyłam na leżaczku kobietę w białej sukni, z książeczką, spokojnie siedzącą na trawniku, z daleka widać było obłok dymu nad Warszawą. To jest coś, co w tej chwili wspominam za każdym razem, kiedy słyszę o jakiejś wojnie czy o jakiejś katastrofie. Wtedy sobie wyobrażam, to co się dzieje, kiedy jestem syta, spokojna, żyję zupełnie normalnie, to jest coś, co rzeczywiście prześladuje mnie przez całe życie.
Dotarłyśmy do Piaseczna, gdzie było normalne życie – kobiety sprzedawały bułki na ulicach w koszykach, sprzedawano pomidory na ulicach, po prostu toczyło się normalne życie. Dalej żeśmy wędrowały już pieszo. Dowędrowałyśmy aż do Głoskowa, gdzie też miałyśmy znajomych. Po drodze zaczęłyśmy rozdawać wezwania powielone, na zasadzie, że jedna pilnowała a druga szła szukać sołtysa i wręczać mu to wezwanie. Rozdałyśmy. Z powrotem żeśmy wracały cały czas pieszo, w Głoskowie żeśmy spędziły następną noc. Dwudziestego szóstego sierpnia żeśmy wracały z powrotem do Warszawy. Wracałyśmy zupełnie inną drogą przez Ursynów, trafiłyśmy do dozorcówki terenu SGGW, poczęstowano nas mlekiem, co było dla nas zupełnie niesłychaną rzeczą, żeśmy wieczorem zawędrowały do Warszawy. Zgłosiłyśmy się do tego komendanta, który nas wysłał. Znam go, to nie był jego pseudonim, ale o nim mówiono właściwie „Barbatus”, to po łacinie znaczy brodaty, on rzeczywiście był brodaty, chyba jego pseudonim to był „Gryf”, ale tego nie jestem pewna. On pracował razem z kapitan „Agnieszką”, kwatera mieściła się na ulicy Malczewskiego, teraz jest tablica, bo kiedyś byłam, żeby zobaczyć, na tym budynku jest tablica właśnie zaświadczająca.
Jedna jeszcze rzecz, myśmy się dowiedziały w tym czasie o Pruszkowie, o tym, jak wyglądają wypędzenia z Warszawy, jak przechodzi się przez Pruszków. Żeśmy się tą wiadomością naturalnie podzieliły z tym naszym dowódcą. Dostałyśmy bezwzględny zakaz mówienia o tym, broń Boże, język za zębami i w ogóle o tym nie wolno nikomu mówić. Dwa pozostałe zespoły wróciły poprzedniego dnia, ale chyba myśmy się najlepiej spisały, bo w rezultacie mnie zaproponowano, żebym przeszła do całkowicie do „Gryfa” czy „Barbatusa” na stałe już do pracy. Nie chciałam się rozstawać ze swoją koleżanką, zwłaszcza że ona była z matką, matka się potwornie bała, uważałam, że lepiej, żebym była razem.
Dwudziestego siódmego sierpnia, to była niedziela, zostałyśmy rano wyrwane z łóżek, dostałyśmy następne zadanie. Zadanie polegało na tym, że miałyśmy zbadać, czy w osadzie (dzisiaj to jest dzielnica Warszawy) Zagościniec są „ukraińcy”, czy rzeczywiście stoi działo. Wtedy to była niedziela, kiedy Mokotów był ostrzeliwany z broni pokładowej rzeczywiście cały czas. Myśmy musiały najpierw poszukać doktora „Sławka”, który miał nam powiedzieć, jak mamy iść. Ostatnie nasze posterunki były w szkole na ulicy Wałbrzyskiej. Przekroczyłyśmy posterunki i dalej polami żeśmy dotarły do Zagościńca. Zetknęłyśmy się z tymi „ukraińcami”, bo oni rzeczywiście byli. Żeśmy wskoczyły do jakiegoś domu, udawałyśmy, że się zajmujemy gospodarstwem, koleżanka zmywała, chwyciłam za szczotkę, chwała Bogu, oni nie zwracali na nas uwagi. Zdobyli gdzieś płyty, oni szukali patefonu czy gramofonu, żeby móc je wykorzystać, dali spokój. Ludność powiedziała, że rzeczywiście stało gdzieś działo. Spokojnie żeśmy wróciły do Warszawy, już nie zastałyśmy „Gryfa” na Malczewskiego. Już przez ten czas, było ostrzeliwane, już się musiał przenieść, był na ulicy Bałuckiego, później [tam] była ich kwatera.
Już tam później nie bywałam. Jakie inne prace wykonywałam. Siedziałam w rowie łącznikowym, który był przeprowadzony między ulicą Bałuckiego a Krasickiego, i czekałam na kukuruźniki, które miały coś spuścić. W parku Dreszera było raz wielkie rozpalone ognisko, bliżej Puławskiej, żeby dać znać, że tutaj właśnie należy kierować zrzuty. Był taki jakiś wykopany schron, do którego żeśmy schodzili, bo już noce były bardzo zimne we wrześniu, wobec tego siedziało się pół nocy i potem szło do tego schronu, żeby zmrużyć oczy i żeby trochę odpocząć. Byłam zatrudniona przy przyjmowaniu Powstańców przychodzących chyba z Powiśla. Siedziałam nocą, pilnowałam razem z komendantką Growską z mojego WSK, czekając na nich. Dlatego muszę powiedzieć, że jak teraz słyszę takie zachwyty tych idących kanałem, przechodzących przez kanał, jak to było fajnie, to moje wrażenia są potworne, bo ja wiem, jak to naprawdę wyglądało. To było rzeczywiście straszne. Przecież nie było już wtedy wody, ledwie się ich wyciągało z tego włazu, prowadziło się ich naprzeciwko, była dawniej stacja sanitarna na Dolnej róg Puławskiej, tam się ich prowadziło. To było coś potwornego, to jest naprawdę straszne. Tak że sprawianie takiego wrażenia, że to było takie nic, to dla mnie jest horrendalne.
- Jak Powstańcy wychodzili kanałami, to ktoś się nimi zajmował?
Między innymi ja się nimi zajmowałam.
- Jak to było zorganizowane, bo nie było za dużo jedzenia, wody też nie było?
Starało się wody trochę złapać, mieli jednak do jakiegoś obmycia się, przebrania się, po prostu to co można było, to się organizowało. Już dokładnie nie powiem, jak to było, głównie siedziałam przy tym kanale, po prostu pomagałam ich wyciągać i prowadzić na Dolną. Straszne to było, naprawdę potworne.
Różne były momenty. Jeszcze w tym pierwszym okresie były takie, że na Mokotowie miała swój punkt apteczny znana aktorka Irena Solska, ona postanowiła w jakimś momencie oddać to Powstańcom. Myśmy do niej szły, to jeszcze były czasy, kiedy się spisywało, co się od niej bierze, bo zabierało się niemalże wszystkie środki opatrunkowe i jakieś waty, bandaże i wszystko to, co mogło się rzeczywiście przydać. Był opanowany na Puławskiej taki magazyn, to było słynne, wytwórnia miodu sztucznego. Byłyśmy skierowane, żeby miód stamtąd zabrać i przenieść. Nosiłam gdzieś jakieś listy, dlatego zetknęłam się z takim Powstańcem, który był całkowicie popalony w jakimś szpitaliku, bodajże na Narbutta. Chyba 28 sierpnia w poniedziałek byłam na kwaterze, leczyłam nogi z pęcherzami po tych wszystkich wędrówkach, wtedy w ten dom uderzyła bomba. Jedna koleżanka była ranna, w każdym razie reszta była w szoku. Rzeczywiście stosunkowo szybko nas stamtąd wydobyto, nie wiedziałam, co się dzieje z moją najbliższą przyjaciółką, wylądowałam w domu naprzeciwko. Bałam się wrócić do jej mieszkania, gdzieśmy nocowały, bo nie wiedziałam, co się z nią dzieje, tak samo ona, ale w jakimś momencie obie żeśmy zdecydowały, żeśmy jednak tam wylądowały, okazało się, że obie szczęśliwie ocalały.
- Do kiedy pani była w Powstaniu?
Do 27 września. Ten dom stoi w dalszym ciągu, ale został uszkodzony. Wtedy ta kwatera przeniosła się na ulicę Wiktorską, tam były wydawane dalsze polecenia. Tych drobnych prac to już nie pamiętam, bo to po prostu były gromady. Początkowo chodziłam i robiłam plany Mokotowa, notowałam wszystkie przejścia między ogródkami, miedzy willami jakieś, to, jak się można przedostawać. Było [dużo] różnego [rodzaju] takich zajęć. Byłam do takich poruczeń, nazywało się harcerka, to może wszystko zrobić.
- Jak pani pamięta nastroje wśród Powstańców i harcerzy?
Byłam na tyle świadoma, że zdawałam sobie sprawę ze zgrozy sytuacji. Tak że patrzyłam bez entuzjazmu a dosyć krytycznie na wszystko. Zetknęłam się zarówno z entuzjazmem, jak i z zachowaniami, o których lepiej nie mówić. Przy czym zachowania dotyczyły zarówno ludności cywilnej, na przykład po zbombardowaniu, kiedy trzeba było odkopywać, to wojsko młodych mężczyzn zmuszało pod bronią do odkopywania. Znam przypadki, gdy bardzo niesympatycznie zachowywali się niektórzy starsi panowie oficerzy rezerwy, chcieli wykazać swoją władzę po prostu.
Jeszcze muszę opowiedzieć o takim jednym zajęciu. Jak przyszedł pułkownik „Karol” ze Śródmieścia (nie wiem, czy [może] przez Mokotów) został umieszczony na rogu Mochnackiego i Puławskiej z całym gronem oficerów, z którymi przyszedł. Później szykowali się do wyjścia do lasów chojnowskich, zostałam skierowana do ich obsługi. Ktoś musiał się nimi zająć, ja ich obszywałam miedzy innymi, bo życzyli sobie naszywki, jeszcze coś, po prostu trzeba było się nimi zająć. Taka była, chyba nawet nie z naszego oddziału [koleżanka] „Wisła”, która przynosiła im posiłki, tak że musieli mieć zapewnioną jakąś opiekę. Niedługo byli, chyba następnego dnia czy po dwóch dniach wywędrowali do lasów chojnowskich. To jeszcze taki epizod.
Ostatnie trzy dni były rzeczywiście bardzo ciężkie na Mokotowie, bo jednak Powstańcy kolejno musieli się cofać, doszli niemalże do ulicy Ursynowskiej i myśmy wyszły dalej aż do Szustra. Doszliśmy do Szustra i z Szustra zostaliśmy wygarnięci przez Niemców. Wtedy w tym pochodzie powędrowaliśmy na Okęcie, to już była noc, spędziliśmy noc i następnego dnia zostaliśmy przewiezieni do Pruszkowa czy do Ursusa, w każdym razie do tych budynków. Byłam chyba trzy dni w okropnych warunkach, rzeczywiście to były potworne warunki, jedna rzecz, że była bieżąca, zimna woda, można było przynajmniej umyć ręce, ale spało się na takich matach. To było rzeczywiście całkowicie przerażające. Spotkałam matkę jednej ze swoich harcerek, panią Pachucką, ona mi ułatwiła wyjście z obozu, miała takie czy inne chody i spotkałam jeszcze znajomych. Moja koleżanka była z rodziną, a ja byłam sama, mnie jakoś ułatwiła wyjście, wyszłam, doszłam do stacji kolejki EKD i pojechałam do miejscowości pod Warszawą, w której spędzała lato moja matka z młodsza siostrą. Dotarłam, ogłosiłam, że właśnie Mokotów padł i Warszawa już w tej chwili pada. Dom był pełniusieńki uchodźców i nikt nie chciał mi wierzyć, niemalże w ogóle obrzucono mnie obelgami, że coś takiego w ogóle śmiem mówić. Okazało się, że niestety to prawda.
- Co pani i pani koleżanki później zostały wywiezieni po upadku Powstania i jakie były nastroje?
Większość się wydobyła, byłam w Grodzisku do 1 kwietnia.
- Co państwo myśleli o Powstaniu?
Było tak trudne życie, że myśmy nic nie myśleli. Zostałam zapędzona do kopania okopów przez Niemców.
To była zima, grudzień. Rosjanie weszli 17 stycznia.
- Czyli już po wyjściu z Warszawy?
Tak, to po wyjściu z Warszawy razem z innymi kopałam okopy. To było bardzo ciężkie życie, to był dom pełniutki uchodźców. Akurat znajomi, u których żeśmy byli, mieli swój ogród, sad, można było żywność zdobyć, ale to wcale nie znaczy, że to była jakaś obfitość, to było bardzo skromne życie. Moja mama prowadziła odrębne gospodarstwo, nas było czworo, bo ojciec został wywieziony z Warszawy gdzieś daleko, ale po jakimś czasie wrócił do Grodziska. Byliśmy razem, ale mieszkaliśmy razem z innymi osobami w siedem osób w jednym pokoju, a w każdym pokoju mieszkało tak samo ileś osób, strych był zajęty i piwnice były zajęte. To było bardzo ciężkie życie. Pierwszego kwietnia mój ojciec już wiedział, że Bank Handlowy, w którym pracował, przenosi centralę do Łodzi i 1 kwietnia już wyjechałam do Łodzi razem z ojcem. Mama z siostrą, która już zaczęła chodzić do szkoły w Grodzisku, została a ja z ojcem znalazłam się w Łodzi.
- Czy chciałaby pani coś jeszcze dodać na temat Powstania?
Nie lubię wspominać Powstania, nie nawiązywałam celowo kontaktu z osobami, z którymi byłam w Powstaniu, z którymi się spotkałam, to się spotkałam. Spotkałam się na przykład z koleżanką w pracy, jak pracowałam w Bibliotece Narodowej, spotkałam Stefanię Swkirowską, z którą razem byłam w tym samym oddziale WSK. Byłam cały czas w kontakcie z koleżanką, z którą byłam razem w Powstaniu z Niną Lisiecką „Liskiem”, która skończyła AWF w Poznaniu, mieszkała na stałe w Gdańsku, pracowała jako nauczycielka wychowania fizycznego. Utrzymywałam z nią stałe kontakty, rzeczywiście u niej bywałam, ona u mnie w Warszawie bywała, do jej śmierci miałyśmy właściwie bez przerwy stały kontakt. Mam stały kontakt z koleżankami ze swojej drużyny.
- Widziała pani Warszawę po Powstaniu?
Jak wróciłam do Warszawy, byłam w Warszawie 19 stycznia, czyli bezpośrednio po wejściu armii radzieckiej, jeszcze trupy leżały na ulicach. Przyszłam z ojcem pieszo naturalnie. Moje mieszkanie, w którym mieszkałam przed Powstaniem, było całkowicie wypalone. Dom został i do dziś stoi, natomiast mieszkanie było tak całkowicie wypalone, że w miejscu, gdzie w salonie stały fotele, kanapa, to zostały tylko sprężyny na podłodze. Gdzie był kredens, to na podłodze leżały wypalone skorupy. Mieszkanie nie nadawało się zupełnie do zamieszkania, było kompletnie wypalone. Obeszliśmy wobec tego wszystkie mieszkania rodzinne i wszystkie inne mieszkania były całkowicie wypalone. Miałam rodzinę mieszkającą na Pradze, nie było z nią kontaktu, nie pamiętam, czy mostem pontonowym już wtedy przechodziłam, czy później. Okazało się, że dom mojego dziadka spłonął też od bomby.
Dziadek, który chorował już przedtem na raka, wiadomo było, że to się zbliża jego koniec, był z babcią moją i swoją najmłodszą córką, zostali całkowicie bez środków do życia. Dziadek był emerytem, ponadto miał dom, który wynajmował lokatorom, miał z komornego pieniądze. Moja ciocia została w strasznej sytuacji, bo była akurat w pierwszych miesiącach ciąży, o czym przekonała się, właśnie dopiero będąc tam. Jej mąż z dwuletnim synem został w Warszawie na ulicy Śliskiej. Niepokoiła się, co się z nimi dzieje, bała się, została szczęśliwie zatrudniona w piekarni, która mieściła się w pobliżu przez znajomych, była jako sprzedawczyni, była wynagradzana bochenkami chleba, który sprzedawała, i za to utrzymywała się cała rodzina. Dziadek leżał, chorował, leżał częściowo w szpitalu gdzieś na Grochowie, wracał z powrotem, zostali gdzieś ulokowani w cudzym mieszkaniu w pobliżu i tam zmarł. Tak że przyszłam po śmierci, nie doczekał, zmarł dokładnie przed samym oswobodzeniem Warszawy. Nie wspominam Powstania i moje koleżanki też nie. Należę do takiego kręgu harcerskiego, gromadzącego harcerki okresu przedwojennego (już niewiele), wojennego i do 1948 roku. Są niektóre z nich takie, które rzeczywiście jakoś marzą o tych wspomnieniach, jak do nich akurat nie należę. Owszem, one nawet zapraszają Powstańców, którzy im opowiadają różne rzeczy, nie mam ochoty do tego wracać. Poza mszami na placu Krasińskich, w których też z takim niesmakiem uczestniczę, to na żadne inne uroczystości nie chodzę. Owszem chodzę dokładnie na wszystkie uroczystości pod pomnik „Baszty” na Mokotów do parku Dreszera. Nie odpowiada mi to takie robienie tych wszystkich szopek, jakoś nie uważam to za właściwe, nie zwiedzałam Muzeum i nie mam zamiaru zwiedzać. Ale znam wiele osób, które mają takie samo podejście jak ja. Po prostu niezależnie od tego, że nie brałam sama udziału w walkach, to zbyt ciężko przeżyłam Powstanie, odchorowałam je bardzo ciężko.
Warszawa, 6 kwietnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich