Ewa Szemińska-Morsakowska

Archiwum Historii Mówionej

Ewa Szemińska-Morsakowska, która mieszka na Bielanach od urodzenia, a urodzona jest 20 kwietnia 1937 roku.

  • Jak nazywali się pani rodzice?


Mama z domu była Sosnowska, z męża Hejnikowska. Ja też byłam Hejnikowska. Tata zmarł niestety w 1942 roku. Ciężko chorował na zapalenie płuc, nie było leków.

  • W trakcie Powstania pani nosiła nazwisko Hejnikowska.


Hejnikowska, tak. Byłam małą dziewczynką, więc tak. Ale mam dwa nazwiska, bo jeden mąż zmarł, wyszłam drugi raz. Mam dwóch synów, więc muszę mieć te dwa nazwiska.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?


Moja mama kończyła szkołę Tacjanny Wysockiej i tańczyła jako Regina Sosnowska. Mam jeszcze różnego rodzaju pamiątki po mojej mamie. Natomiast tata, Franciszek Hejnikowski… oni pojechali do Włoch. Byłam u babci, ale ja tego nie pamiętam. W każdym razie babcia mną się opiekowała tam przez dwa miesiące. Mój ojciec znał kilka języków obcych i była audiencja papieża. Mama mówiła, że tata podszedł. Okazuje się, że mój tata miał kilku znajomych tegoż papieża. Nie wiem, który to ten papież był. No i tam było jakieś przyjęcie i potem informacja. Ale jak przyjechał, nie wiem, gdzieś go przewiało czy coś – ciężkie zapalenie płuc. Po prostu mama mówiła, nawet sobie tata zapisał „czterdzieści pięć”, że taka wysoka temperatura. Ale już było ciężko z lekami. Mama miała znajomego pod Warszawą, tylko nie pamiętam, w jakiej miejscowości, no i on rozkładał ręce – nie ma leków. Nie ma leków. Tak że mój tata zmarł w 1940 roku.

  • Pani była jedynaczką?


Ja byłam jedynaczką, tak, byłam jedynaczką.

  • Jakie pierwsze momenty życia pani pamięta? Czy to były już jakieś okupacyjne wydarzenia?


Tak, okupacyjne wydarzenia. Poza tym jednak to już było po śmierci taty, bo tak to mama nie chodziła, bo trzeba było opiekować się tatą, a to ja tam się gdzieś bawiłam, prawda. Proszę pani, natomiast później to tak, [pamiętam], bo to jest okres taki, że… Sama nie wiedziałam, że takie rzeczy noszę. Bo to było tak ciężko. Tutaj troszkę herbatki, troszkę ziarnek kawy… Mama uszyła mi taki woreczek. A Niemcy bardzo często macali, patrzyli, rewidowali, czy nie ma coś. I ja dopiero, powiem szczerze, że chyba ze dwadzieścia lat temu sobie nagle przypomniałam… Tak mi się otwierają do dzisiejszego dnia jakieś klapki w mózgu i mi się przypomina coś, o czym zupełnie nie pamiętałam. Więc proszę pani, chodziłyśmy z mamą, ja właśnie miałam jakieś piórka herbaty albo kawy, ale czasem mama mnie wysyłała samą. To znaczy ja wiem, w których miejscach byłam, bo do trzech lokali chodziłam. I co mi zapadło, że tak to mogłam wejść, a było czasem tak: „Nie, Ewunia, nie możesz tam pójść – do kuchni. – Nie, nie, nie, nie”. Ale ja nie wiedziałam dlaczego, bo mama nie mówiła, że mi tutaj coś włożyła, wie pani, bo dziecko by powiedziało. To [ta pani] musiała coś wyjąć, a ja mówię: „Ale mamusia powiedziała, żeby pani wysypała, bo wieczorem przyjdziemy na herbatkę”. A mama mówi: „Tak, ale nie, nie, tutaj zostań, Ewunia, zostań w przedpokoju, nie wchodź”. Dopiero, powiem szczerze, że nie tak dawno sobie to wszystko uprzytomniłam. Chodziłam do trzech, pani Szcześniecka, pan Olejnik i do trzeciego, chyba zapisałam nazwisko, bo to nie jest tak prosto pamiętać wszystko. Zaraz powiem, nie wiem, czy tu znajdę. Różycka, o.

  • Czy pamięta pani adresy mniej więcej?


Ja wiem, w którym miejscu, tak.

  • Pamięta pani przy jakiej ulicy?


Tak, tak, bo to jest ulica Schroegera. Ta pani miała taki sklepik z guzikami, z nićmi i tak dalej. Ona miała to nawet jeszcze po wojnie. Drugi pan nazwisko miał Olejnik i prowadził sklep z farbami. I jedna pani, Różycka, to nie wiem, gdzie ona pracowała, bo tam rzadziej przychodziłam. No to w tej chwili nawet nie ma miejsca tam, bo na tym miejscu były zburzone domy, jest wybudowana przychodnia, tak że tego miejsca nie ma. Z dziećmi ich straciłam kontakt, nie wiem. Natomiast wiem, gdzie byłam i gdzie przychodziłam, bo przychodziły także… Ja też chodziłam tak, bo były niezabudowane te Bielany, więc między ulicą Przybyszewskiego a Kleczewską, jakby pani miała plan, to by pani zobaczyła, stały takie dwa słupy. I zawsze chodził pan, Niemiec, który miał nieprawdopodobnego zeza. Oko wchodziło tam. Tak że ja ciągle pytałam: „Mamo, czy on ma jedno oko?”, bo nie mogłam zrozumieć, wie pani. I on często mi tutaj coś patrzył, czy ja nie mam. Na to to herbatka była i nas puszczał, proszę pani. Nawet mój kolega, przez ogródki możemy się spotkać, on mówi: „Twoja mama to zawsze gdzieś chodziła, a moi to nie. Coś ojciec robił, ale nigdy nic nie widziałem”.

  • Jak się kolega nazywał?


Tak, Staszek Dobrzelewski. Chodziliśmy razem od pierwszej klasy do liceum. Ale mama ciągle mówiła, że nie wolno mówić, tak. Tak że ja nie mogłam mówić. Potem, po wojnie też, mama była więzień polityczny.

  • O tym jeszcze porozmawiamy. To wszystko, o czym pani mówi, to się wydarzało jeszcze przed Powstaniem, tak? Że nosiła pani w tym woreczku coś.


To była okupacja, tak, jeszcze nie wiedziałam… Ale później, proszę pani, były strzały, to pamiętam. Ten dom mój jest po remoncie, cały budynek, bo tam jest osiemnaście lokali, i są bardzo wysokie, głębokie okienka od piwnic. Ale wtedy to były takie, że przy naszym budynku mama coś słyszała, jakieś rumory. Okazuje się, że jest ciężko ranny chłopak. I mama mówi tak…

  • To było już w czasie Powstania?


Tak, tak. Tak, i proszę pani, ja mogłam skakać przez okno do okna, do tamtej klatki, żeby nikt nie zobaczył. I tam byli […] państwo Standowie. Ona była z dziećmi, ale to były już prawie dorosłe dzieci, osiemnaście lat. A mąż był na wojnie. Ale trzeba było tego chłopca gdzieś [zabrać] i ja tylko miałam taką informację: „Powiedz, że trzeba natychmiast przyjść”. No to ja…

  • I wezwać pomoc.


Tak. To ja tak skakałam, skakałam, żeby Niemcy nie strzelali, to trzeba było tam do dziesięciu policzyć, raz, dwa, trzy, dziesięć, tak, do jednego, bo tam było cztery, pięć okienek. I przynieśli tego [rannego] do sąsiadki, która mieszkała jeszcze po wojnie, do pani Bugajskiej. Jej brat też był bardzo ciężko ranny i leżał w szpitalu, który jest teraz [tam, gdzie] był sierociniec, tam był wtedy szpital.

  • Jaki to był adres?


Tak, bo to było… O Jezu, teraz zapomniałam. Pani Falska była takim zalążkiem, że tak powiem, żeby zbudować taki dom, bo to były peryferia Warszawy i to był sierociniec dla dzieci i on do dzisiejszego dnia jest. Ja nawet tam chodziłam do przedszkola, jak miałam trzy, cztery lata, jak mój tata był bardzo ciężko chory. Wysoki był ten [budynek] i panie tam nas za rączkę, żeby troszkę. Ale były historie takie, że przylatywały już bombowce, bo to już był 1941 rok, 1940, 1942, więc trzeba było szybko uciekać, żeby Niemcy nie zestrzelili. Teraz nie ma już tego tarasu. A tam był rzeczywiście sierociniec i tam dzieci były. Teraz nazywa się sierociniec, przenieśli gdzieś do Warszawy, nie wiem, teraz są różnego rodzaju inne rzeczy. Jeszcze dziesięć lat temu była pani dyrektor, ja z nią rozmawiałam, pokazywała mi zdjęcia, jak myśmy chodziły do tego przedszkola, bo to było takie przedszkole w sierocińcu i [chodziły tam dzieci] z okolicznych [domów]. Właśnie ten kolega mój, Stasio, też tam chodził.

  • Wróćmy do momentu, kiedy sierociniec był przekształcony na szpital i ten Powstaniec ranny, który się pojawił u państwa…


Tak, tak, to ja poszłam tam zawiadomić, żeby go przenieść jakoś. Schowali go… Ja pamiętam, że wąskie [przejście], ale znieśli go, nie było noszy. Więc jej mąż przyszedł, moja mama, jeszcze jedna z sąsiadek. Ja miałam zaglądać przez szparkę w drzwiach, czy nie idą Niemcy. Pod schodami [była] taka wnęka, do dzisiejszego dnia jest troszeczkę, i tam go [przenieśli]. Trzeba było zawiadomić szpital, ale można było zrobić… Mama trochę rzeczy miała, na wszelki wypadek, miała łączność z tym [szpitalem]. Nie mówiła mi, co i jak, ale wiem, że ciągle jakichś bandaży było więcej. „Idź się bawić…”, coś tam i tak dalej. Dobrze, proszę pani, więc trzeba można go było dopiero późnym wieczorem zanieść. Ale ja tam nie [byłam], bo mama mnie tam nie posłała, tylko jak tutaj pani przyszła, to jej córka właśnie poszła tam, bo tam był szpital, i pod mrokami nocy, że tak powiem, bez noszy jakoś go tam, bidaka, przenieśli.

  • Ale wcześniej mama jakoś opatrzyła go trochę, tak?


Tak, tak. Ale ja nie mogłam [przy tym być]. Mama nie chciała, żebym przy tym asystowała, bo jednak byłam małym dzieckiem. Poza tym wiedziałam, że tata poszedł do Bozi, tak było powiedziane, i bałam się, że jak ja to… „A jak pójdzie ten pan do Bozi”. To mama mnie tam gdzieś odsyłała, dawała lalkę czy coś, wie pani, tak że taka była sytuacja. Bo to, co było na Bielanach, jest bardzo słabo opisane. W tej książce, proszę pani, jest opisane bardzo dobrze.

  • To proszę powiedzieć, co to jest za książka, co to jest za tytuł. „Zapiski z powstania warszawskiego na Bielanach”, Hanna Marczewska.


Tak jest, tak, tak.

  • Bardzo ciekawi mnie, jak państwo się żywili. Czy pamięta pani, co pani jadła, co mama gotowała, czy były problemy z wyżywieniem?


Proszę pani, nie, jakoś… Moja mama była bardzo sprytna. Powiem tak, mama kończyła szkołę Tacjanny Wysockiej, była tancerką, proszę pani. Jednak nawet w czasie okupacji były takie zakamuflowane przedstawienia jakieś, więc mama też tam gdzieś wychodziła, to się ciocia albo sąsiadka mną opiekowały, żebym spała. „Mama zaraz wróci, bo ma coś do kupienia czy do…”. Wie pani, no to taka była sytuacja. Jak było troszeczkę spokojniej, to myśmy pojechały na przykład na miesiąc… Proszę pani, mama miała kontakt też i z arystokracją. Proszę pani, opiekowały się dziewczętami, ale to jeszcze oczywiście przed wojną, które masowo, tak jak po wojnie do Warszawy wracali, tak i takie dziewczęta, które przyjeżdżały z wiosek, no to przeważnie miały ten fach tylko na ulicy. I moja mama właśnie z panią Rzewuską, to była pani arystokratka, miała piękny… Tak, hrabina, hrabina Rzewuska. Innych to ja już nie pamiętam, tą Rzewuską pamiętam, bośmy też jakoś tam miesiąc były na przykład, mama tam prowadziła nawet przedszkole. […] Mama przyjeżdżała, na przykład jeździła na miesiąc, a pani Rzewuska dawała kopę jajek, bo wiedziała, że coś trzeba, masła jakieś, coś tam. Drugi był taki jeszcze [pan, którego] mama też znała, [mieszkał] za Sochaczewem, tylko nie pamiętam, jak się nazywał. Myśmy tam nawet ostatnio, jak żeśmy uciekły, jak nas gnali do Pruszkowa, to mama uciekła poprzez Żyrardów. […] To był duży taki majątek. Mama znała tę hrabinę, no i pracowała w kuchni jako kucharka, bo trzeba było z czegoś żyć, prawda. Tam też było bardzo dużo osób, które uciekały i tam się zatrzymywały. Były tam jakieś duże piwnice. Ja się bałam [schodzić] do takiej piwnicy, ja tam nie schodziłam. Ale jak teraz jako dorosła sobie przypominam czasem, to mówię tak: „Coś kiedyś słyszałam”. Zajrzałam w jakieś okienko, ale pani hrabina wyszła, dała mi klapsa, że nie wolno podglądać. […]

  • Wspomniała pani o hrabinie Rzewuskiej. Czy pamięta pani, dokąd do Rzewuskich państwo jeździli, gdzie oni mieli swój…


Proszę pani, tego to nie pamiętam, nie pamiętam. […]

  • Te wyprawy były jeszcze w czasie okupacji?


W czasie okupacji, w czasie okupacji, przed Powstaniem.

  • Czy wyjeżdżały pani gdzieś w ostatnie wakacje przed Powstaniem 1944 roku?


Mama jechała, bo w tej kuchni można było… Mama nie miała pracy, ojciec umarł, jakoś trzeba było przeżyć, w związku z tym, proszę pani, jak myśmy tam jechały na jakiś czas, no to mama się tam bawiła tymi dziećmi. U pani Rzewuskiej to było inaczej, bo znały się od przedwojny z panią Rzewuską. Mama mi kiedyś mówiła, że wyszukiwała dziewczęta, które przyjeżdżały ze wsi i chodziły po ulicach. Ja dzisiaj rozumiem, co to było, czy nawet wcześniej, prawda, jeszcze może i z pięćdziesiąt lat temu, to ja sobie wyobrażałam. I pani Falska, która też budowała ten sierociniec, to moja mama z nią też miała kontakty. Jak znalazły się takie dziewczynki, dziewczyny, bo to pewnie miały może dwanaście, a mogły mieć i czternaście lat, albo i dwadzieścia. Uciekały ze wsi, bo nie było co też pewnie jeść. Jeszcze nie było wojny, ale to był taki okres, że te dzieci wracały, bo na wsiach było co rok, to prorok, jak to się mówiło nieładnie. Więc moja mama była zaangażowana w najprzeróżniejsze rzeczy. No i tutaj właśnie to samo, że też nie było nic do jedzenia, więc mama wyjeżdżała ze mną, tu zostawiła osoby, które miały zburzone mieszkania, czy w Śródmieściu, czy na Żoliborzu, i mama… Potem byłyśmy tam może ze trzy miesiące. I pamiętam, że raz to mama miała pół prosiaka ciężkiego. Ja niosłam tylko jajka i masło, i mama powiedziała: „Idź sztywno, bo się jajka potłuką”. Bo przecież u nas jeszcze zostawały panie ze swoimi dziećmi, gdzie ich budynki, mieszkania były w czasie okupacji zrujnowane i mama przyjmowała. U nas do wyrzucenia nas z Bielan, przez kilka miesięcy, to były trzy panie i czworo dzieci. Mama przyjmowała… Nie wiem, od kogo tam znała, musiała być jakaś, wie pani, więź, czego nie można było mówić. Za komuny nie można było mówić. Matka też siedziała za komuny.

  • Wróćmy jeszcze do Powstania. W trakcie Powstania mieszkali u państwa inni, tak?


Inni, tak, tak, tak.

  • Pamięta pani może nazwiska?


Nie, nie pamiętam, absolutnie nie pamiętam. To były panie. Wiem, że jedna miała jedno dziecko, druga miała chłopca i dziewczynkę, i trzecia miała też tylko… Mama chodziła po sąsiadach, żeby dały jakieś koce, pierzyny, kto ma więcej, bo myśmy tyle nie miały, bo byłyśmy tylko dwie. Ale mama właśnie miała takie różnego rodzaju kontakty, których ja nie mogłam mieć, bo dziecko mogło powiedzieć.

  • Czy w trakcie Powstania pamięta pani Niemców na Bielanach? Czy w ogóle był jakiś moment, że gdzieś pojawili się Niemcy?


Pamiętam, pamiętam Niemców, którzy nas zawsze sprawdzali, czy nie mamy czegoś. A taki, co powiedziałam, że był taki Niemiec jak słup i miał strasznego zeza, no to on nie sprawdzał, on by i nie widział, nawet gdybym coś miała. Ale mamy nie [sprawdzał], tylko ja tutaj miałam pewne rzeczy… Bo mogłam mieć same wiórki herbaty, też tak bywało, jak żeśmy szły z mamą. Ale wysyłała mnie nieraz pani… Jak mówię, że dopiero sobie kiedyś przypomniałam, że widocznie coś musiałam mieć, skoro mnie nagle nie puścili. Ale nie chciałam mamie się poskarżyć, żeby mama się może nie zdenerwowała, więc ja to wszystko trzymałam. Dopiero po wojnie to mamie powiedziałam, po wojnie.

  • A czy oprócz tego Powstańca, który był ranny i którym się zaopiekowała pani mama i sąsiedzi, gdzieś w okolicy się pojawiali Powstańcy podczas Powstania?


Tak, pojawiali się, ponieważ jeszcze za ulicą Przybyszewskiego, jakby pani zobaczyła tak wizualnie na [dawnej mapie], to tam jeszcze była puszcza. Już nie żyje ten sąsiad, który często się ze mną bił, zmarł, mając 94 lata.

  • Kim był ten sąsiad?


Na vis-à-vis, w drugim budynku, ale mieszkał też tak od przedwojny. I do mnie mówił tak: „Wiesz co, Ewunia, twoja mama to była strachliwa”. Ja mówię: „Dlaczego?”. – „Bo mama z tobą się bała jechać, bo tam już była puszcza”, z wózkiem, tak, czyli 1937 rok, tak, bo ja w kwietniu urodzona. Mówi: „To ja twoją mamę…”, i co żeśmy się spotykali, on mówi: „A pamiętasz?”. – „No – mówię – nie pamiętam ciebie”. Ale taka była sytuacja. On też teraz niedawno zmarł niestety. I stopniowo zaczęto wycinać ten las. To z jednej strony, z drugiej strony, jak trzeba było gdzieś pojechać, czy może do znajomych, czy do ciotki na przykład jechałyśmy, to tramwajem, była piętnastka. […] Był taki pan w lasku Bielańskim, to jest Twardowska i chyba Swarzewska, tak, bliżej, bo tam tylko była piętnastka, która dojeżdżała do AWF-u. I proszę pani, tam w tym lasku ile razy tam żeśmy szły, to od czasu do czasu, był pan w takim długim płaszczu czarnym, rozchełstany tutaj, grał na skrzypcach. I ja mówię: „Mamo, mamusia da parę złotych, to ja…”. – „Nie, nie wolno, nie możesz. Idziemy, bo tramwaj nam ucieknie”. Dopiero niedawno czytałam, że to był szpieg. Ten pan grał na skrzypcach i liczył ludzi, czyli liczyli, ile może być w danej dzielnicy ludzi. On został zastrzelony przez naszych chłopców, zastrzelili go. Tak że całe szczęście, że mama mi nie dała tych pieniędzy, bo mama pewnie wiedziała, kto to jest. A mnie było żal tego pana, że on, bidaka, gra, może nie ma co jeść, wie pani. No to dopiero teraz sobie uświadomiłam, że mama dobrze zrobiła, że nie poszłam tam. Tak że to pamiętałam, proszę pani. Tak że żeśmy jeździły do Śródmieścia.

  • Chciałabym jeszcze wrócić do samego Powstania. Czy w ogóle ktoś z pani rodziny brał czynny udział w Powstaniu?


Nie, proszę pani, bo dużo rodziny nie było w Warszawie. Rodzina pochodziła z Sosnowca, z Zawichostu. Mam takie zdjęcie jeszcze mamy mamy, ja tej babci nie znam przecież w ogóle. Proszę pani, to jest historia inna, teraz nie będę mówić, bo to się wszystko nam pomyli. Jak skończymy, to ja pani powiem, proszę pani. Tak że nie, mama utrzymywała jakieś [kontakty], jeździło się na przykład do babci, dziadka. Mieszkali nad samą Wisłą, to był taki Szklany Dom. Oczywiście to jak zostało zbombardowane, to całe szkło… Teraz jest wybudowany drugi.

  • Mieszkali po tej stronie Wisły, tak?


Po tej, proszę pani. Tak że tam nic nie było, uciekali, to było tak, że… Ale nie chcę łączyć tego, potem pani będzie uprzejma powiedzieć, to ja pani powiem to, co pamiętam i co wiem.

  • Jesteśmy w Powstaniu w takim razie.


Tak że jesteśmy w powstaniu.

  • Co pani pamięta jeszcze? Czy pamięta pani jakieś bombardowania?


Nie, takich bombardowań nie było. Były sztukasy, proszę pani, ale to wyglądało… Żoliborz bardziej był [mniej zabudowany], AWF był, takie obiekty. U nas tutaj takich [ważnych] obiektów jeszcze nie było, bo Bielany dopiero się rozrastały. Tak że takich nie było, bo są wybudowane, bo jest napisane: „Zdobycz robotnicza”. Wiem dlaczego, bo właśnie była taka spółdzielnia, bo to już dołączono do Warszawy, prawda. I miasto się też jakoś rozrastało, trzeba było dla ludzi mieszkania. Więc na przykład w tym budynku, w którym ja mieszkam, to jest piętrowy budynek, to cztery na naszej ulicy są, to tam mieszkali robotnicy. W takich domkach jednorodzinnych, takie poszatkowane są, prawda, takie płoty. I też od przedwojny mieszkał mój kolega, z którym chodziliśmy razem do szkoły, do pierwszej klasy i do liceum.

  • Jak się nazywał?


Staszek Dobrzelewski.

  • Ach, to ten, o którym pani wspominała. Wróćmy do tego pana, który mówił o pani mamie, że bała się chodzić tam do lasu. […] Mówię o sąsiedzie, który mówił, że mama chodziła z panią z wózkiem, jak pani się tylko urodziła.


A, tak, tak, tak. On już teraz nie żyje.

  • A jak się nazywał?


Nie, nie pamiętam teraz. Znałam to nazwisko, ale teraz nie pamiętam, proszę pani, czy oni brali… Mieszkał w takim mieszkaniu, bo też rodzice jego przyjechali skądś, prawda. Tylko on mi zawsze mówił, że mama się bała, bo tam jeszcze puszcza dochodziła, „więc ja ciebie woziłem po wózku”. Ale potem zaczęli ludzie wycinać, no i zrobił się tam Wawrzyszew, potem ta wieś się skończyła, ale to jeszcze w czasie okupacji był Wawrzyszew, już rozwijał się, a jak żeśmy wróciły, to już byłoby tam bardzo dużo…

  • Czy pamięta pani moment, kiedy państwo, pani z mamą, zostały wypędzone z domu?


Proszę pani, ja teraz wiem na pewno, bo 17 września w tym roku minęło 79 lat od wyrzucenia wszystkich mieszkańców z Bielan przez Niemców do Oświęcimia. Ja i jeden jeszcze kolega żeśmy się starali, żeby taką tablicę umieścić właśnie na sierocińcu, ponieważ Niemcy nas [ustawili] pod karabinami właśnie tam, bo tam był większy plac, który teraz jest zmniejszony. Pamiętam, że był wystawiony taki wielki gar i takie warząchwie i tam tylko była woda do popicia, gorąca. Mama gdzieś wsadziła kubki – to nie tylko moja mama, inni – jak tu się napić tego gorącego, nie było jak. I oni nas wyrzucili już gdzieś koło godziny piętnastej, a pchali wszystkich, wszystkich bielańczyków.

  • Czy mówi pani o placu Konfederacji?


Nie, to za placem Konfederacji, tam gdzie jest sierociniec.

  • A, przy samym sierocińcu?


Przy samym sierocińcu, bo oni mieli tam swój sztab. I właśnie zamykali taką bramę, i znów falanga ludzi, i znów. Tak że nas tam było strasznie dużo. Każdy się trzymał i każdy się wszystkiego bał, bo nie było wiadomo jak, pić się chce, nie ma się jak napić. Nawet jak mama wzięła kubek, to nie było zimnej wody, wie pani, tylko Niemcy byli tacy bardzo dobrzy i dolewali wodę, wrzątek. No to nikt się nie mógł napić. I oni nas wyrzucili, gnali, hen, hen, do Pruszkowa. Z tym że informacja od Pruszkowa dochodziła, przecież nie… Przeważnie były tylko dzieci, matki, babki i dziadkowie. Mężczyzn innych nie było, bo wszyscy walczyli. Nie było, bo jakby zobaczyli, to od razu strzelali. Jak nas gnali, to w rowach było bardzo dużo trupów cywilnych, czyli że trafili, że ktoś uciekał. Strzelali, ich to nie interesowało, proszę pani. Tak że gnali nas tak i najgorzej, że był mrok już. Ja do dzisiejszego dnia muszę powiedzieć szczerze, że boję się, nie mogę. Jak są reflektory z przodu, proszę bardzo, ale z tyłu, nie. Staram się nie chodzić nigdzie, gdzie są takie reflektory, bo oni nas oświetlali i jak doszło, że rozdzielają często, to mama mówi: „Uciekamy” i myśmy uciekły z tego konwoju. Mama miała tylko jakieś palto, poduszkę, coś, bo nie było wiadomo, co wziąć, prawda. Ja tylko miałam taki wózeczek, co dostałam od dziadka, i tam była lalka, i ja tylko niosłam, proszę pani, go. I myśmy z mamą uciekły. Bardzo dużo ludzi tam uciekało.

  • Czyli jeszcze w Warszawie, tak, w drodze do Pruszkowa.


Do Pruszkowa. To już nie było w Warszawie, to już były te wsie, wioski, których nie znamy.

  • Bo powiedziała pani o tym, że Niemcy chcieli państwa wywieźć do Oświęcimia.


Nie, nie, wszystkich. Wszystkich warszawiaków pchali do Oświęcimia, proszę pani, nie tylko z Bielan.

  • Mówi pani o Pruszkowie?


Do Pruszkowa, ale tam rozdzielali. Powiem pani tak, w moim wieku taki był człowiek, ja pracowałam w laboratorium, diagnostyka medyczna, proszę pani, i rzeczywiście jednego dnia, jak wybucha Powstanie, które było 1 sierpnia, to ja zawsze jakiś taki dreszcz mam, wie pani, takie mam rzeczy. I tak siedziałam, a ten pan pracował, dopiero przyszedł do nas do pracy, jakieś dwa miesiące czy trzy miesiące, tak że [mówiliśmy sobie] „proszę pani”, „proszę pana”, no bo tak nie nawiązało się jeszcze kontaktu, nie tylko ze mną, tylko też i z koleżankami. Ale on podchodzi, mówi: „Panie Ewo, dlaczego pani taka smutna?”. Ja mówię: „Bo jutro jest 1 sierpnia”. A on mówi: „No tak, no tak. I pani jest taka smutna?”. Ja mówię: „Tak, bo bardzo dużo zginęło chłopców, dorosłych ludzi, starych ludzi, nie mogli się wynieść, nie mogli uciec, nie mieli gdzie uciec. I ja to widzę prawie dokładnie wszystko”. Jest taka jeszcze jedna rzecz, że albo to było 1 sierpnia, albo to było może drugiego, ja tutaj daty absolutnie nie pamiętam, proszę pani, ale była taka sytuacja: Aleje Jerozolimskie, babcia leżała na Starynkiewicza. Ponieważ Niemcy wyjmowali te klamki, babcia chciała otworzyć drzwi, uderzyła się, upadła i złamała w biodrze i odwieźli na Starynkiewicza. Mama coś takiego mówiła, że trzeba z babcią się pożegnać, ale ja nie wiedziałam, czy pożegnać się, bo ona odejdzie, czy pożegnać się, bo gdzieś ją wywiozą. Tego mi nikt nie powiedział i do dzisiejszego dnia po prostu nie wiem, ale wiem, że mama tak powiedziała. Jeszcze córka mojej babci też z nami pojechała. Myśmy jechały tramwajem, to się jechało przez getto, prawda, do Alej Jerozolimskich. Tam trzeba było wysiąść i [iść] na Starynkiewicza, żeby pójść do szpitala. I ponieważ już taka była zawierucha, widocznie ciocia się dowiedziała, że będą wywożeni chorzy tam, gdzie będzie można, no i ja też… Mama nie chciała mnie zostawić samej. Ja płakałam, że ja chcę z babcią się zobaczyć. Babcia była na takim wyciągu, proszę pani, i tam było [mniej więcej] pół godziny, (zegarka wtedy nie było takiego, żebym ja miała na ręku, dziecko tak nie się orientuje, mniej więcej), no ale babcię pocałowałam. Ile żeśmy tam były, nie wiem, i wychodzimy. Aleje Jerozolimskie, bo to były parterowe [budynki], to nie tak jak dzisiaj, i jest strzelanina Niemców. I ludzie, hurma, bo to takie były bramy, i zamykają. I mama moja mówi: „Chodź, chodź”. I spadł mi pantofel. „Zostaw go”. No i ja bez pantofla. Tam jeszcze jakiś mężczyzna krzyczał: „Padnij, padnij, padnij”. A to biegł chłopiec. Zabili go, nie dobiegł tam do tych drzwi. Ale mama tak oczy… No wie pani, to jest inna zupełnie sceneria i sytuacja dla dziecka i dla dorosłej osoby, prawda. Dorosłe, tak jak ja, przypominają mi się pewne rzeczy, takie niuanse, bym powiedziała. Natomiast dziecko [przeżywa to] zupełnie inaczej. Więc nie wiem, czy to był dzień po Powstaniu, czy to było dwa dni po Powstaniu, bo nasi chłopcy też wszędzie walczyli z Niemcami, jak mogli. Tak że na pewno to nie było pierwszego, ale mógł być drugi czy trzeci. I Niemcy strzelali do ludzi jak do kaczek, proszę pani.

  • Przejdźmy teraz do tego momentu, kiedy panie uciekły z tego…


Tak, z tego konwoju żeśmy uciekły.

  • I gdzie panie się znalazły?


Proszę pani, ja nie wiem, w jakiej wsi żeśmy się znalazły, ale tam było bardzo dużo uciekinierów. Nawet chcę pani powiedzieć, że byłam wtedy bardzo zdziwiona, bo [był] taki [człowiek] na ulicy Chełmżyńskiej (dzisiaj Płatniczej, bo nam zabrali ulicę, jak jakąś wieś przyszyli do Warszawy), on był wozakiem. To była rodzina i on rozwoził węgiel po całej Warszawie. I proszę pani, my żeśmy biegły z mamą, parkan drewniany, i nagle się odchyla. I ja krzyczę: „Mamo, Niemcy!”. A to: Kto tu idiot? – mówi. I pchnął mnie tak, fuu, przewróciłam się. Matka rzuciła ten tobół i też przeszła. A ja się przewaliłam, no bo on mnie pchnął, bo za nami też ci uciekinierzy chcieli tam wejść. No i proszę pani, proszę sobie wyobrazić, że ten wozak to był z całą rodziną, więc musiał sporo zapłacić Niemcom, żeby go… Bo przecież platforma była duża, bo on rozwoził jeszcze i po wojnie węgiel, proszę pani. I tam cała rodzina była, tam było bardzo dużo osób. A mama tutaj: „Siedź, siedź, tutaj siedź – ja skulona tak – Trzymaj tobołek”, trzymam tobołek. A mama [poszła] po wody trochę, bo pić się chce. Nawet jeść się nie chciało, ale pić się chce. Ale proszę pani, jak uciekali ludzie, bo to jeszcze dużo ludzi uciekało, starało się uciec, żeby nie pójść do Oświęcimia czy do Pruszkowa, wszystko jedno, bo to i tak, i tak wywozili. Bo ten Pruszków to było dwa, trzy dni podobno, czy cztery i rozsyłali, proszę pani. No i mama poszła po wodę, żeby się napić, ale tam byli, proszę pani, chyba ruscy, ja tego nie wiem. W każdym bądź razie: Kto tu idiot?, czyli musiał być ruski. I on nie chciał mamie dać wody. I ten chłop się bał, ten właściciel tego, mówi: „Chodź ze mną”. No i koło nas taki był wzgórek i taka kołdra zawinięta, wie pani. Ale ja nie wiedziałam, że tam siedzi pan, który się schował, i to było jego „bogactwo”. Ja zaczęłam płakać, ja się strasznie przestraszyłam, trzymałam mamę i powiedziałam, że nigdzie nie pójdę. Wie pani, to takie straszne [przeżycie]. A on zrobił sobie taki, jakby powiedzieć, lufcik, tylko żeby móc [oddychać], mówi: „Nie płacz, ja też uciekam”. Facet, starszy pan, który wziął z sobą tylko kołdrę, nic [poza tym] nie zdążył wziąć. I mama poszła po wodę, garczek jakiś był i… Ten gospodarz bał się, bo tam już byli ruscy, że muszę przyjść, ja muszę przyjść, tak. A on mówi: „A ty tam…”. To mama już mi mówiła. Ale widziałam, że on matkę gdzieś tam pchał, i zaczęłam strasznie wrzeszczeć. Mama się wyrwała i mówiła: „Musimy uciekać, nad ranem uciekamy”. I żeśmy uciekały w stronę Żyrardowa, bo to było bliżej.

  • Do tego majątku?


Do tamtego majątku. Tam było bardzo dużo uciekinierów. To wygnanie tak wyglądało. Inaczej się mówi, inaczej się przeżywa, wie pani. Mama nie mogła wziąć tego pana, bo przecież nie miała więcej. Ten chłop, chłop, chłop, to nie byli… Znaczy ruscy tam byli, ale chłop, który dawał wodę, to kazał zdjąć obrączkę i dać. I matka dała, proszę pani. Więc społeczeństwo było podzielone, bardzo było podzielone. Czego, muszę pani powiedzieć, w wielu książkach nie ma takich zwyczajów, nie ma tego opisanego. Ten exodus to była tragedia. Bo przecież byli dziadkowie tylko, prawda, stare babcie i matki z dziećmi. A przecież się wychodziło, właściwie jak się stało, prawda, niewiele rzeczy można było wziąć. Pieniędzy to nikt by nie chciał. Tylko: „Dajcie złoto”. Ruscy: „Dajcie złoto”, chłop: „Dajcie złoto”. Czyli rolnicy, którzy dzielili się, prawda, i to wojsko „ukraińskie” tam od nich brało. Oni bardzo dużo zarobili na tych warszawiakach, których wyrzucili. Nie ma wzmianki takiej. Ja czytałam kilka rzeczy, nie znalazłam tego, takiej rzeczy, dlatego pomyślałam sobie właśnie o państwa muzeum, bo nie ma gdzie powiedzieć, naprawdę nie ma, proszę pani.

  • Chciałam panią jeszcze zapytać o powrót, bo opowiadała mi pani ciekawą historię, kiedy panie wracały. Kiedy to było? Czy to było zaraz po…


Zaraz po wyzwoleniu Warszawy, tak. Proszę pani, tam gdzie myśmy podeszły, w stronę Żyrardowa, nie pamiętam, jak to się nazywało, tam był staw, pamiętam. Mama gotowała, proszę pani, ta dziedziczka tam tego… Tam było mnóstwo uchodźców. No i właśnie jak mówię, dała dwa konie i moja mama [powoziła]. Gdzie mama się nauczyła tego, to ja nie wiem. Tam oczywiście była i rodzina tych państwa, prawda, i [jechaliśmy] na tym [wozie]. To był taki normalny wóz, nie platforma, tylko wóz. Myśmy byli ułożeni tak placek koło placka. Mama znalazła ciotkę na przykład, jakaś pani też tam kogoś znalazła… Bo przeważnie mężczyzn nie było, tylko mogli być dziadkowie, proszę pani. Więc nas tam było dużo osób. A mama, gdzie ona się nauczyła, czy może się nauczyła, właśnie… ja nie widziałam, bo ja pamiętam, jak Niemcy weszli i uciekali. Uciekali, wchodzili w gorące piece, gdzie chleb się piekło. […] Taka była sytuacja, że… Dobrze, że mama gotowała dobrze, bo oni też chcieli pieniędzy, żeby nie wchodzić, ale mnie pozwalali. Jeden pokój był zamknięty. Znaczy, mówi: „Możesz chodzić, ale tam jest na klamkę zamknięte, na haczyk, tam nie”. No ale oczywiście, że mnie zaciekawiło. I ona miała syna, niewidomego chłopczyka, i on tak siedział sam, zamknięty zawsze, jakoś. Byłam tam dwa razy, raz mu cukierka przyniosłam, czy ona mu dała. Ja tego nie mogę powiedzieć, bo nie wiem. Ale starałam się, żeby nie rozpoznano, że ja tam gdzieś weszłam. Potem po wojnie dowiedziałyśmy się z mamą, bo [przekazał] taki pan, którego mama tam poznała, utrzymywali jakoś taki kontakt, że utopił się ten chłopiec w stawie. Wszedł, nie wiem, po co wszedł, utopił się, tak, tak że… I tej rodziny ja nie znałam. Bo tam, gdzie mówiłam wcześniej, to tak, a tutaj to nie. Tam mama była ze dwa razy w czasie okupacji, może i ze trzy, a tutaj byłyśmy tylko jeden raz, więc ja tego…

  • I od tej rodziny otrzymała mama konie, którymi wracała…


Tak, dwa konie, piękne konie. Cała fura była tych uchodźców. Czy to była jej rodzina, tego nie wiem. W każdym razie na pewno był ktoś, bo mama mówiła, że przyjdzie pan, to taki jeden pan był, że przyszedł do nas, przyjechał, pogłaskał mnie po głowie, więc on z nami wtedy jechał, a tak to przeważnie kobiety z dziećmi. I to też nie jest powiedziane nigdzie, ponieważ ruskie wojsko szło, to przyszli i wyprzężyli te konie, zabrali dwa konie. Moja mama była bardzo energiczna, niskiego wzrostu (takiego wzrostu jak pani, ja w tatę), i mama wyskoczyła: „Dawaj konie!”. Ale to było wojsko rosyjsko-polskie, bo tam byli i Polacy w wojsku – niby Rosjanie, ale i Polacy. Matka przyszła po mnie, wzięła mnie za rękę: „Masz płakać”. No dobrze, będę płakać. No i tam najpierw [pomazałam się] śliną, potem płakałam i wyszedł taki pan w mundurze polskim i mówią: „No i co, dziecko zostawiasz i ze mną jedziesz?”. A mama powiedziała „nie” i ja znów zaczęłam płakać. Zaczęłam krzyczeć, żeby pan nie zabierał konia, bo tutaj jest bardzo ciężko chora dziewczyna. Była taka. Na co ona była chora, ja nie wiem, bo skąd mogłam wiedzieć, tak. Mówię: „Niech pan nie zabiera, niech pan zostawi jednego”. I on mnie tak wziął, bo ja miałam bardzo długie, grube włosy, za głowę, wyjął cukierka z kieszeni, „Dobrze, jednego konia wam zostawię. Nawet dam wam drogę, jak macie dojechać do Warszawy”. No to już ja to wyszłam, on tam coś mamie rysował. I tak żeśmy z kilkoma ładnymi osobami [jechały] […].

  • Mama powoziła do samej Warszawy…


Do samej Warszawy, proszę pani, i pod nasz dom, gdzie myśmy mieszkały. No i jak żeśmy przyjechały, to wieczorem związała jakoś te konie, żeby nie uciekły. I ponieważ właśnie w tym sierocińcu to już byli polscy i rosyjscy [żołnierze], mama powiedziała, że ma takiego konia, no to oni przyszli, wzięli furę, wzięli ten wóz, bo to był taki duży wóz, i tego konia. Coś tam mówił o jedzeniu, ale ja nie słyszałam tego. Potem mama powiedziała, że za tego konia będziemy mogły jeść dwa tygodnie obiady. A u nas jeszcze mieszkały trzy panie, bo też nie miały się gdzie podziać. Moja mama była taka i ja też, proszę pani, jestem taka. […] Komu mogę, temu pomagam, bo tak byłam wychowana. Mama komu mogła, to pomagała. Czasem trzeba było ukryć kogoś, udać, że nie ma, czy płakać, wie pani, to były takie rzeczy. [….]

  • Opowiadała pani mi wcześniej o takiej scenie filmowej, kiedy panie wracają i widzi pani na barykadzie krzesło z państwa domu.


Tak, tak jest, proszę pani. […] Takich krzeseł było sześć, ale na tej barykadzie, wzdłuż Kasprowicza, to tylko dwa znalazłyśmy. Proszę pani, dwa krzesła, takie przedwojenne. A ja miałam taką szafkę […] dziecięcą, ale ona była już cała rozbita. Nic więcej żeśmy nie znalazły. Wyrzucili nas, więc prawdopodobnie jak przyszli z Kampinosu czy znad Wisły, była barykada, bo jak myśmy były, to nie było tej barykady, dopiero jak żeśmy wróciły. Ale było puste, nie było nic w mieszkaniu. To też zabrali niestety nasi, którzy przyszli. Mama miała taki portret zdjęciowy […].

  • I też zniknął ten portret, tak?


Tak, ale po wojnie, ponieważ to był 1945 rok (myśmy bardzo wcześnie wróciły, bo byłyśmy blisko Warszawy), Rada Narodowa już była, jakieś rządy były, no i mama była taka, że do spisywania, kto wrócił i tak dalej. I mama weszła do jednego domu i ten portret znalazła. Nie można powiedzieć, że [tylko] ruscy zabrali, że Niemcy zniszczyli. Nasi psuli. To jest rzecz, która boli w sercu, chcę pani powiedzieć. Ja się z tym zetknęłam, jak pracowałam raz w jednym szpitalu, raz w innym szpitalu. Nieraz żeśmy właśnie rozmawiały i właściwie wszystkie tak powiedziały. Mówi: „Słuchaj, Niemiec okradał, rusek zabierał, ale nasi zabrali”. Ponieważ była falanga ludzi z małych miasteczek lub ze wsi. Ja pamiętam, że to 1945 rok… To się nie łączy z tym, ale moja mama taka była, ja też taka jestem. Był jeszcze ciągle jeden tramwaj przecież. I mama co jakiś czas przychodziła, z jakąś tam dziewczynką przeważnie, no i potem mówi tak: „Daj jej się umyć, jakąś sukienkę znaleźć, daj”. I mówi tak: „Musisz poczekać, dziecko, ja muszę iść do pracy, Ewa ci tutaj wszystko powie. Jak umiesz zagotować wodę, to ugotuj, bo ona jeszcze nie umie”. Bo przecież trzeba było [gotować], nie było gazu. Prąd był już, tak, tak było. A potem mama wieczorem przychodziła z taką dziewczyną. I kilka osób – do dzisiaj niektórzy pamiętają, to znaczy moi koledzy czy koleżanki, które mieszkają niedaleko – że mama co jakiś czas [przyprowadzała], ale dziewczynki. Ze wsi uciekały dzieci. Nie było co jeść, nie było czym zasiać. I mama mówiła tak: „Masz moje kanapki”. Zawsze brała więcej kanapek, że komuś trzeba będzie podać. I przychodziła z taką dziewczynką. Nieraz przychodziła taka jedna pani, już nie żyje, „No, Regina, ty się nie boisz, jeszcze was tutaj zamordują”. Mówi: „A dlaczego ja się mam bać? Przecież ja jej daję serce swoje, ja jej pomagam”. Mama kiedyś tak powiedziała: „To ciebie, bo byś ją wyrzuciła z domu, a ja ją przywiozłam”. I mama wyszukiwała, proszę pani, możliwości, żeby mogła spać, czy zakonnice prowadziły, czy był jakiś taki dom. Na naszej ulicy to była jedna moja mama taka. Mama się nie bała, „Tu się umyj, tu zjedz, tutaj do łóżka, proszę cię. Będziesz siedziała w domu, bo ja muszę jechać do pracy i muszę [coś dla ciebie] znaleźć”. Nieraz mama szukała tydzień, czy znajdzie się jakaś praca dla nich. Bo to były dziewczynki szesnastoletnie, to nie były dorosłe osoby. Tak że to była taka młodzież, gdzie… Może rodzice, ja tego nie mogę powiedzieć, bo ja z nimi nie rozmawiałam. Mama też nie chciała mi powiedzieć. Może z nimi rozmawiała. Ale mogło być tak, wieś, dużo dzieci, nie ma co jeść. Najstarsza niech idzie, zarabia. Nawet z książek różnych można przeczytać, więc prawdopodobnie tak było. I mama co jakiś czas przychodziła, mówiła: „Weź, czekaj”. Jak było zimno, to mama taki szal długi miała, pamiętam, i zawsze brała ten szal, z tym szalem, żeby zostawić temu dziecku, żeby czymś się ochronić, a nie powiedzieć „niech zgnije” czy „niech zdechnie”. Moja rodzina nie była taka i ja też taka nigdy nie jestem, do dzisiejszego dnia.

  • Czy panie po powrocie do swojego starego mieszkania jakoś się w miarę możliwości urządziły? Rozumiem, że te krzesła, o których pani wspominała, były elementem wyposażenia domu i przetrwały do dzisiaj, tak?


Tak, tak. Jedno jest oddane już. Proszę pani, u nas było wszystko wyjęte, ale to ludzie, to ci, którzy… Wsie się zaczęły rozwijać poza Warszawą i oni nie mieli tam nic, więc chodzili. To nie tylko moja mama tak znalazła. Dzisiaj te koleżanki niektóre nie żyją, bo starsze były ode mnie nawet o cztery lata, więc mówiły, że rzeczywiście, nieraz znajdywały swoje rzeczy. […] Oni nie szabrowali tego, żeby zarobić. Oni też nie mieli, bo te chałupy też były [biedne], więc wie pani, może moja mama właśnie tak patrzyła, nie ze złości, tylko z [współczucia], że widocznie im też było potrzeba. […]

  • Chciałam jeszcze zapytać o jedną historię, o której mi pani też powiedziała, mianowicie o ekshumacje, których pani była świadkiem.


A, tak, ale to już po wojnie. Proszę pani, to jest 1945 rok. Szkoła na Zuga była troszkę naruszona, w związku z tym pierwsza klasa, czyli my do pierwszej klasy chodziłyśmy do mieszkań nauczycieli. A przechodziłyśmy przez właśnie plac Konfederacji. A tam były ekshumacje. Nas przeganiano, bo tak, z jednej strony prowadzili już polskie wojsko, Niemców do robót jakichś tam, odgruzowywania czy coś. Bo nie wszyscy Niemcy uciekli. Byli w swoich, wie pani, mundurach niemieckich, a oni tam ich prowadzili, żeby to oczyścić, że ludzie będą wracali. I tutaj było to samo. Czterech do pięciu albo trzech do czterech było schowanych, pochowanych Niemców. Ale tam było tych mogił więcej, ponieważ były i mogiły, gdzie chłopcy mieli biało-czerwone, ponieważ z tamtej strony, za Warszawą, też walczyli. Byli chłopcy, którzy walczyli i w Śródmieściu, i w czasie Powstania, ale obwód za Warszawą – to samo. I ci chłopcy, tam gdzie są te Wólki Węglowe, różne takie, to oni tam też walczyli. Walczyli często i z Warszawy chłopcy. Ponieważ już skończyło się Powstanie, Niemcy w dalszym ciągu byli, ale oni walczyli. Chodzili do puszczy albo sabotowali, żeby Niemcom coś zrobić. I co najmniej czterech [leżało w mogile]. Nas przeganiano, jak żeśmy wracały. Ja nawet właśnie z tej pani córką, Ewą, myśmy chodziły do takiej pani [nauczycielki], bo ona miała po pięcioro, po sześcioro dzieci, no bo też nie było jakichś wielkich mieszkań, i wracałyśmy zawsze przez ten plac Konfederacji. A ja zawsze byłam też i ciekawa, muszę powiedzieć, i sprytna, to gdzieś tam zajrzałam. I mało tego, przychodzili ludzie, panie były, panowie, którzy płakali. Była ekshumacja obok, to nie płakali, ale tutaj płakali. Czyli musiały być to jakieś rodziny, prawda. Więc nie można powiedzieć, że tylko tam byli Niemcy. Co mnie do tego skłoniło? To skłoniło mnie, że rzeczywiście jest ulica Lipińska, sześć, siedem jest wymienione i było. Ulica Lipińska, moje ciotki były wtedy na Chełmżyńskiej. Tam właściwie były płoty, to też przez płoty jak się skoczyło, to ja ze swoją siostrą cioteczną (już niestety nie żyje) żeśmy zawsze oglądały. A ja to lubiłam przejść przez parkan. Tak mówię, jak było.

  • Jak się siostra nazywała?


Lidia Babska, z Babskich, proszę pani. I widziałyśmy, że tam są ranni jacyś, że tam ktoś jest pobandażowany, więc starałyśmy się… I w tej książce też jest opisane, bo tam, gdzie było sześć, czyli parzysta strona, to tam musiały dawać, odpisywać, że przychodziły jakieś… Informacje to były na tasiemkach takich, na takich taśmach, to one wywoziły, wymiatały coś i nawiązywały [kontakt], żeby [przekazać] do Puszczy Kampinoskiej, do Żoliborza. Bo to jeszcze była okupacja, to nie było już Powstanie, prawda. Natomiast w tym drugim domu, vis-à-vis, bo parzysta i nieparzysta, to przed wojną był taki… Nie można powiedzieć, że to był dom dla starszych osób, ale… Byli tam mężczyźni chorzy, starzy. Myśmy widziały przez płot, ale myśmy się nigdy nie pytały, bo jakbym się spytała mamy czy ciotki, to byśmy dostały klapsa i by powiedziały, że „nigdy tam nie pójdziecie”. A po wojnie tam studenci przyjeżdżali, wie pani, z miast innych czy coś. I to dzisiaj stoi. Ja tam specjalnie chodziłam i nagle spojrzałam, że jest tam jedna tablica, o której nikt nic nie powiedział. Ja nie wiedziałam, że to jest, bo to jest tablica, która jest wbudowana dopiero w 2002 roku. Tam, gdzie mieli i kontaktowali się właśnie, przesyłali wieści najprzeróżniejsze, żeby oddział był tak i tak, łączności krajowej, czyli i z Żoliborzem, i ze Śródmieściem, i poza. A po drugiej stronie ta tablica jest. Podejrzewam, że to albo dzieci tych pań, albo te panie, które mogły jeszcze żyć, bo jest napisane tutaj tak: „Zgrupowanie »Żywiciel«, były Marianna Abramczyk-Słysz »Myszka« i Danuta Strzałkowska-Dziewicka »Wieśka« oraz ze Zgrupowania Kampinos Janina Kapicówna-Mańko”. Wmurowano tablicę w sierpniu 2009 roku. Nikt nie wiedział o tym. Ja się pytam znajomych: „Czy wyście widzieli?”. – „Nie”. Nikt o tym nie wiedział.

  • Ale to jest informacja o tym, że one tutaj…


Jest tablica wmurowana i to mnie [zaskoczyło], dlatego do państwa zadzwoniłam.

  • Ale jaka jest informacja na tej tablicy, oprócz tych nazwisk, które pani…


A to ja przeczytam. […] „W czasie Powstania Warszawskiego, od 5 sierpnia do 26 września 1944 roku, w tym znajdującym się na terenie kontrolowanym przez Niemców – tak to patetycznie – działał ośrodek łączności Armii Krajowej utrzymujący starą łączność między Żoliborzem a grupą Kampinos AK. Tutaj odbierano telefoniczne meldunki, które łączniczki przenosiły na Żoliborz i do Puszczy Kampinoskiej”. […].

  • No i są nazwiska tych dziewczyn.


Są nazwiska, ale nie wiem, czy to są te panie. […] Po drugiej stronie stoi dom. On taki był, jakby był na dwóch posesjach, tam gdzie był ten ośrodek medyczny, gdzie były mniejsze rany, nie rany ciężkie, że trzeba było zanieść do [szpitala].

  • Czyli taki punkt opatrunkowy.


Był, tak, tak, tak. Ale czasem dwie czy trzy doby też, wie pani, bo zależy gdzie i co. I właśnie pani Marczewska tam pracowała i ta moja koleżanka spisała to, bo mama jej zostawiła.

  • Jej córka, pani Ewa.


Tak, tak, tak. I ona zostawiła wszystko, tak i to mnie tknęło. Może za późno, możliwe, może mogłam wcześniej, ale nie było żadnej wzmianki o tej tablicy, nie jest podpisane, że na przykład AK czy coś, nie. Wmurowano tablicę w sierpniu 2009 roku. […]

Warszawa, 5 grudnia 2023 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Ewa Szemińska-Morsakowska Stopień: cywil Dzielnica: Bielany

Zobacz także

Nasz newsletter