Jestem Ewa Jadwiga Pajdowska z domu Brodzińska, urodzona w Warszawie w 1929 roku. Przed wojną mieszkałam w Warszawie, blisko mostu Kierbedzia, na ulicy Mariensztat 6 mieszkania 39.
Miałam cudownych rodziców i cudowne dzieciństwo. Pamiętam ostatnie wakacje w 1939 roku. Ojciec mój był wysokim urzędnikiem w Państwowym Monopolu Spirytusowym, w dyrekcji. Biuro budowało w Ciechocinku dom dla pracowników. Ojciec mój podjął się nadzoru, żeby nie było tam żadnych przekrętów, i ostatnie wakacje spędziliśmy w Ciechocinku. W Aleksandrowie Kujawskim mieszkali nasi dziadkowie, rodzice mojej matki, do których jak jeździliśmy, to jeździliśmy do raju. „Gdzie jedziecie, dzieci?” – „My jedziemy do dziadków, jedziemy do raju”. Dziadek był w czasie wojny nadzorcą stacji. Tam była stacja graniczna. I prawdopodobnie tam mama poznała mojego ojca, który był wtedy w wojsku, w I wojnie światowej i stacjonował w okolicach Aleksandrowa. Zdobył ogromne składy amunicji w Toruniu, których część później przesłał do Warszawy, ten Cud nad Wisłą, i część została wysłana na front rosyjski. Rodzice pobrali się później w Warszawie. Matka moja skończyła polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, a ojciec mój skończył w Wiedniu [studia] i później jeszcze w Polsce skończył szkołę handlową. W ostatnie wakacje, jak wspomniałam, z Ciechocinka pojechaliśmy do Gdyni. W Gdyni już było jakoś tak dziwnie, niespokojnie. Nigdzie już nie można było dostać żadnego hotelu. Dzięki kontaktom ojca mieszkaliśmy w takim pokoju służbowym Monopolu Tytoniowego. Pamiętam, jak mój brat rano wychodził po takie wspaniałe wędzone, ciepłe flądry, i pamiętam właśnie port w Gdyni, całą Gdynię, wspaniałe miasto. Ale już były takie dziwne rozruchy. Jednym z ostatnich pociągów wracaliśmy do Warszawy. Wtedy było niespokojnie, ale jeszcze nic nie mówiło, że to będzie wojna. Po przyjeździe do Warszawy, jeszcze to był sierpień, mama nie chciała, żebyśmy byli w Warszawie. Pojechaliśmy jeszcze do ciotki, mamy siostry, która była pod Warszawą ze swoim synem. I potem tata miał po nas przyjechać. Tata nie przyjechał. Ciocia wynajęła jakąś furmankę, bo już było bardzo niespokojnie, żeby jak najszybciej wrócić do Warszawy. Po drodze jechaliśmy drogą leśną, właściwie koło lasu i nagle samoloty. Mój brat to nawet widział taki mig – to były niemieckie samoloty – schylił się, [a samolot] serię z karabinów maszynowych wypuścił na naszą furmankę. Szczęśliwie nic się nie stało, ale brat nawet mówi, że widział jego wykrzywioną twarz, jak na nas tam patrzył. Wróciliśmy do Warszawy.
Starszy, starszy, brat starszy.
W 1925 się urodził.
Antoni. Wojna właściwie zastała nas w Warszawie. Cały czas pamiętam przez radio nawoływania prezydenta. […] Już byli ochotnicy na kopanie rowów, kopanie wałów ochronnych. Prezydentem Warszawy był wtedy Starzyński.
Tak. To był kolega mojego ojca z pracy. Zresztą w jego książce też są bardzo piękne wspomnienia o moim ojcu. W chwili wybuchu wojny ojciec mój chciał iść do tworzących się oddziałów polskich, ale powiedzieli: „Panie majorze, jest czas, jest czas, niech pan będzie…”. Ojciec był odznaczony w czasie I wojny światowej krzyżem Virtuti Militari. I wtedy ojciec w swoim biurze, Leszno 1, a obecnie to jest róg placu Bankowego i Solidarności, taki budynek pod filarami, zorganizował szpital. Szpital dla skarbowców. Pamiętam, że wybuchła wojna, wtedy ojciec wynosił ubrania cywilne z domu, bo ten szpital był właściwie przeznaczony dla żołnierzy, ale również byli cywile. Wśród znajomych była zbiórka cywilnych ubrań. No i później któregoś dnia opowiadał nam, jak został zbombardowany, bo zaczęły się bombardowania, jak zapalił się budynek obecnego Urzędu Miasta Warszawy, który przylegał do tego budynku Monopolu Spirytusowego i do szpitala. Ojciec jako były wojskowy postarał się gdzieś o materiały wybuchowe i razem (to nie był dozorca, w budynku był taki portier) ze swoim portierem, który cały czas był przy ojcu, wysadził ojciec połączenie tego budynku ze szpitalem. Zdrowych żołnierzy, kto był, kto mógł, wysłał na dach, żeby polewali. Dzięki temu uratował szpital, przede wszystkim uratował bardzo dużo ludzi. Ojciec mój był dyrektorem administracyjnym, bo nie był lekarzem, lekarzem był ktoś inny. Cały czas pracował dla Polski, dla ludzi, którzy leżeli w szpitalu, w ogóle cały czas się udzielał.
Mieczysław Brodziński. Mama moja miała swoją przyjaciółkę pod Warszawą, żonę doktora Sałacińskiego. I w okolicach końca grudnia, nie wiem, czy to grudzień, czy już to styczeń, były imieniny Jana Sałacińskiego. I wtedy myśmy tam pojechali razem, ja z bratem, bo też tam był chłopiec, Zbyszek. I myśmy pojechali do przyszywanej cioci wcześniej, a tata miał przyjechać po mamę samochodem i mieli przyjechać tam na te imieniny. I ojciec bardzo długo nie przyjeżdżał, nie wiadomo było co, mama się denerwowała. Okazuje się, że na rogu, blisko wiaduktu przed Aninem, w knajpie, Niemcy się popili i była strzelanina. Przyszło gestapo, szynkarza powiesili na słupie przed wejściem do budynku, stąd do dzisiaj widzę tam dziurę w tym murze, a zaczęli wyciągać ludzi z mieszkań i potem tam wszystkich rozstrzelali. Myśmy byli w Aninie, tam właśnie u wujostwa, i ktoś przyszedł: „Panie doktorze, niech pan ucieka”. Niemcy zatrzymali się w kościele, bo to był straszny mróz. „Niech pan ucieka, niech pan ucieka”. I wtedy wujek, syn i ja, mój brat – powiedziałam, że jak brat idzie, to ja go nie zostawię i lecimy – wszyscy uciekliśmy wtedy do lasu. Dzięki temu, że właśnie tam było zimno, zatrzymali się dosłownie przed budynkiem, dwa domy przed budynkiem wujostwa. Wszyscy ludzie, mężczyźni, których Niemcy wtedy wyciągnęli z domów, zostali rozstrzelani. Po różnych perypetiach wróciliśmy do Warszawy.
Tak.
Tak. Wiem, że to miały być imieniny Jana, to wtedy. Doskonale pamiętam, jak to było tam wtedy.
Nie dotarł do mamy. Powiedział, że nie może przyjechać, bo przyjeżdżali pracownicy do szpitala i powiedzieli ojcu mojemu, co się stało. Tak że już ojciec nie pojechał po mamę do nas.
Ojciec mój cały czas wydawał lewe dokumenty ludziom, którzy się ukrywali w Warszawie. I wydał dokument takiemu wojewodzie o nazwisku Derecki z Lublina. Była taka pierwsza wpadka wielka. To było już we wrześniu w Warszawie, 1940 roku. Wtedy na dokumencie zobaczyli nazwisko mojego ojca i wtedy został aresztowany. Nas nie było w Warszawie. Ja z bratem byłam u naszej gosposi na wsi. Mama chciała, żebyśmy nie byli w Warszawie. Pojechaliśmy na wieś. Ojciec miał po nas przyjechać, no nie przyjechał. Wróciliśmy do Warszawy. No i na dworcu mama się pyta: „No, dlaczego nie ma Mietka?”. Była siostra i brat mamy, powiedzieli, że złamał nogę. Brata wzięła ciocia, bo brat chorował na serce, a ja z mamą wróciłam do domu. Po drodze dowiedziałam się też, że ojciec został aresztowany. Przyjechaliśmy do domu. Mama powiedziała, że ja mam zostać, bo ona idzie zaraz coś załatwiać do ludzi, którzy byli z ojcem związani w organizacji. Ja zostałam w domu. To było trzecie piętro na Mariensztacie. Usiadłam w poprzek okna. Siedziałam na oknie, na parapecie. Cały czas z głową w dół, czy ktoś nie przyjeżdża, czy Niemcy nie przyjeżdżają. To było straszne. Ale wspomnę jeszcze o jednej historii, która się wydarzyła gdzieś zaraz na początku 1940 roku. Do nas do domu przyszło dwóch bardzo eleganckich panów i powiedzieli, że proszą, żeby ktoś, mama czy ojciec, przyszli do pałacu Brühla, do gestapo, bo z Hiszpanii jest informacja… Nie, właściwie nie powiedzieli, o co chodzi. I poszła mama. Mama znała, ojciec tak samo, świetnie niemiecki, z pięknym akcentem.
Elżbieta. Mama poszła do pałacu. Tam okazało się, że jeden z ojca przyjaciół, zapomniałam w tej chwili nazwiska, w Hiszpanii, który był tam na placówce polskiej, wystarał się z władzami policyjnymi Hiszpanii, żeby rodzinę państwa Brodzińskich wypuścić do Hiszpanii. Niestety ojciec powiedział: „Elu, jak chcesz, jedź z dziećmi, ja zostanę. Ja jestem już związany organizacją i ja już nie mogę wyjechać. Ja jestem tutaj potrzebny. Myśmy zostali w Warszawie, no i właśnie potem ojca aresztowali.
Tak, były na tym fałszywym dokumencie. Ktoś tego Dereckiego zdradził. Zresztą my wiemy, kto zdradził. Dereckiego zdradził i to było takie, że właśnie ten pan, który go zdradził, był z nim w kawiarni. I przyjechało gestapo do tej kawiarni, Dereckiego zabrali, a tamten został. Myśmy go po wojnie spotkali w Sopocie. Jak nas zobaczył, to uciekł. Wiemy, kto to był, ale już nie chcę nawet wspominać o tym. To są bardzo przykre dla mnie rzeczy. Ojciec siedział na Mokotowie. Mama i Derecki... […] [Dereckiego] żona i córka ukrywały się w Warszawie na Mokotowie u swojej siostry, która miała dwóch synów. Jak jego ojca, pana Dereckiego zaaresztowano, potem mojego ojca, to gestapo poszła do żony. Zastali tam żonę z córką i siostry, dwóch młodych chłopców. Wszystkich zabrali. Siedziały na Pawiaku. Z panią Derecką ja miałam później kontakt i ona mi opowiadała, że widziała, słyszała, jak szedł ojciec i ci chłopcy, i jak ich tam rozstrzeliwali na podwórzu, na Pawiaku. Panią Derecką później wywieźli do Berlina. Córkę zwolnili. A moja mama przed świętami Bożego Narodzenia, to było już chyba jakoś w grudniu, poszła do gestapo w aleję Szucha. Jakimś cudem dostała się do jakiegoś wysokiego Niemca. Błagała go, żeby ojca wypuścili. Powiedział: „Niech pani wraca do domu”. To było przed samymi świętami.
Tak. „Niech pani wraca do domu. Pani mąż jest wielkim przestępcą, ale zostanie zwolniony”. I wtedy myśmy na mamę czekali. Przyszła Derecka, mała dziewczynka, zwolniona z Pawiaku. A mojego ojca wtedy wywieźli do Oświęcimia, z którego już później nie wrócił. Panią Derecką wywieźli do Berlina, ale wróciła. Ją rozstrzelali w Magdalence. Tam jest zresztą też jej napis. Ją w Magdalence rozstrzelali.
Nie pamiętam. To był chyba starosta lubelski. Nie pamiętam. W Magdalence została rozstrzelana. Dlatego że ja się później kontaktowałam jeszcze z jej córką, tą właśnie dziewczynką. Ona była starsza ode mnie, pokazywała mi jeszcze… Jak byłam w Lublinie, bo ona w Lublinie mieszkała, wróciła tam, to pokazywała mi jeszcze list, ostatni list matki z Pawiaka. I jeszcze ona pisała, że wiedziała, że będzie rozstrzelana. Ale w Pawiaku do tej dziewczynki raz wyszła jakaś Niemka. Ona się strasznie przestraszyła, a ona przyniosła jej jakieś zabawki do zabawy. To też taki epizod.
Owszem, pisał do nas listy. Te listy przychodziły od ojca, takie powycinane, z Oświęcimia. Ja bardzo kochałam mojego ojca. Zresztą był naprawdę nadzwyczajnym człowiekiem. I ja zachorowałam, miałam zapalenie wyrostka robaczkowego i leżałam w szpitalu. Szpital, który ojciec zorganizował, został przeniesiony, to było w 1941 roku już, został przeniesiony na Pragę. Tam później policja była w tym budynku. Zaraz z tyłu, jeszcze dalej, za szpitalem tym dużym, przy „misiach”. Ja leżałam po operacji, uchylone były drzwi i widziałam, jak mama rozmawia z jakimś kolegą ojca (znaczy lekarzem, którego przecież znała ze szpitala) z tego szpitala, jakaś taka zapłakana przychodzi do mnie i mówię: „Mamo, płaczesz?” – „Nie, nie, ja mam katar”. I przyjechaliśmy do domu, bo ojciec miał takie duże biurko pokryte suknem na kawałku. I ja tak to podniosłam to sukno, patrzę, Auschwitz, depesza. Ja nie znałam niemieckiego, wzięłam słownik i słowo po słowie przeczytałam, że umarłam na serce. Wiedziałam wtedy, dlaczego mama tak strasznie płakała. To było straszne. […]
Ponieważ ojciec mój był bardzo związany z organizacją podziemną, u nas w domu, w piwnicy była radiostacja. Nasz budynek przylegał do budynku, gdzie w tej chwili jest Instytut Stomatologii, przed wojną przy samym moście Kierbedzia, budynek Schichta. W czasie wojny tam się wprowadzili Niemcy. I ta nasza radiostacja z piwnicy nie mogła być namierzona, dlatego że za blisko było tamtego, bo bardzo blisko był tamten budynek, zresztą stoi do dzisiaj. Tak że u nas w piwnicy była radiostacja i mama dalej brała czynny udział. W czasie okupacji bardzo często w nocy były do nas telefony: Sicherheitspolizei?. Matka odpowiadała: Ja, jawohl. I wtedy niestety Polacy nadawali, przynajmniej [mówili] w języku polskim, nadawali do gestapo nazwiska różnych ludzi, że pracują. Mama to wszystko spisywała. Rano razem ze mną wychodziliśmy zawiadamiać tych ludzi.
Dlaczego? Dlatego że nasz numer telefonu był 28 20, a niemiecki, po niemiecku ludzie się mylili, był bardzo podobny ten numer. U nas 208 20, a tam było 28 20. Wiem, że była taka bardzo mała różnica i dlatego ludzie nie znający dobrze niemieckiego mylili się. Mama się nawet bała, czy namierzą nas, bo te telefony to nocne były, w nocy. Ja miałam od ojca, kiedyś mi z Wiednia przywiózł taką torebeczkę jak kuferek. Mama wkładała do tej torebeczki wszystkie te informacje, adresy, nazwiska. Na wierzch ja kładłam jakąś laleczkę i razem z mamą jeździłyśmy do punktu, który mama znała, przekazywać i ratować tych ludzi.
No tak, po ojcu, oczywiście. U nas w domu potem mama udzieliła mieszkania, ponieważ mieszkanie było dosyć duże i były dwa wyjścia. Jedno wyjście było frontowe, które prowadziło z bramy, schody, a drugie było od podwórka do kuchni. U nas w domu były komplety medycyny i jeszcze jakieś inne. Tak że moim zadaniem było siedzenie na oknie, tak jak wtedy, po tej wiadomości o śmierci ojca. Siedziałam na oknie i patrzyłam, czy na ulicę naszą do bramy nie podjeżdża jakiś niemiecki samochód, czy Niemcy nie podjeżdżają po prostu. Bo wtedy drugimi schodami można było wylecieć i na drugą ulicę przeskoczyć przez mur. Tam była taka możliwość. Tak że cały czas u nas były tajne lekcje.
Proszę pani, dosyć często. Ja nie pamiętam, ale w środkowym pokoju przy dużym stole zawsze siedzieli.
Studenci.
Było tak z dziesięć osób mniej więcej, tak mi się wydaje. Może mniej, bo był wykładowca.
No tak, służąca była sprzed wojny. Ona zresztą wyszła razem z nami z Powstania. Ona przecież uratowała w czasie Powstania mojego brata.
Marysia Zatorska.
Nie, nie, nie. Ja się w domu potem uczyłam, a potem chodziłam na Karową do szkoły powszechnej. Teraz tam jest uniwersytet na samym końcu Karowej, przed schodami. Tam chodziłam.
Nie, publiczna szkoła. […] Później szkołę przenieśli na ulicę Drewnianą, też na Powiślu. No i któregoś dnia przyszli Niemcy i powiedzieli, że idziemy do łaźni. I doszliśmy gdzieś na Stare Miasto. Na Starym Mieście, to jest zaraz za rotundą [na Karowej], taka była ulica, tam mieszkała jakaś krawcowa mojej mamy. I ja jakoś wyrwałam się tam, udało mi się uciec i uciekłam z tego pochodu, z tej kolumny, jak nas Niemcy prowadzili, dzieci, prowadzili na Stare Miasto, niby do pralni, nie wiem, do łaźni. Ja tam uciekłam.
Wie pani, ja już raczej tak, ale nie pamiętam tego. Nie, nie, bo dzieci później były. Nie pamiętam, ale chyba to rzeczywiście były [wyjścia] do łaźni. Potem już jakoś były wakacje, bo to było chyba jakoś przed wakacjami. I w naszym budynku, bo to był budynek na Mariensztacie, Monopolu Spirytusowego i właśnie ten […] woźny chyba… Oni mieszkali w takim budynku, w mieszkaniu, które było od schodów kuchennych. A on został w szpitalu i bardzo ojcu pomagał. W chwili, kiedy ojca aresztowano, ojciec miał przy sobie ulotki. No i on nawet podszedł do ojca, to było gdzieś wysoko, mówi: „Ja te ulotki zniosę schodami, a pan już niech sam bez ulotek wsiada do windy”. I ojciec wsiadł do windy, na dole przy windzie właśnie czekało gestapo. I dzięki temu, że ojciec… No, lepiej nie miał, i tak wiedzieli, ale nie miał [ulotek], te ulotki zniósł ten pan. Tak że był przy aresztowaniu ojca. Później opowiadał mamie.
Nie, nie, nie, to było we wrześniu.
Tak, tak, to było w szpitalu. W szpitalu ojciec miał te ulotki i miał z nimi zejść windą, ale właśnie on wziął od ojca te ulotki i mówi, on zniesie je schodami, będzie schodził, a windą ojciec jechał, przy windzie było gestapo.
Tak, bardzo dobrze. Brat może mniej jakoś, bo on był bardziej chorowity. Po grypie miał zapalenie wsierdzia i zawsze był chroniony, bo „Anteczek jest słabszy, bo Anteczek…”. Zresztą Anteczek dożył 95 lat. Mój brat skończył dwa fakultety, Wyższą Szkołę Handlu Morskiego w Gdyni, Uniwersytet Prawno-ekonomiczny w Łodzi, był pracownikiem Ministerstwa Handlu Zagranicznego, był na placówce w Kairze.
Chodził do szkoły. Wiem, że robił maturę, ale też chodził na tajne komplety. Wiem, że zrobił maturę, bo jak zaczęły się takie wielkie bombardowania w Warszawie, myśmy przenieśli się do Radości, właściwie za Radość. Mamy brat, który mieszkał i był przemysłowcem w Łodzi, uciekł z Łodzi, kupił taką willę i myśmy się do tej willi razem z nimi przenieśli, bo w Warszawie były ogromne bombardowania. Ale brat jeździł do Warszawy i wiem, że któregoś dnia, tam było sporo młodzieży, wyszliśmy witać brata na dworcu, że już zdał maturę. I to pamiętam.
Do Powstania. Przed Powstaniem przenieśliśmy się z powrotem do Warszawy.
Niedługo myśmy w Radości mieszkali, bo były te największe bombardowania w Warszawie. Myśmy mieszkali przy samym moście, a najwięcej właśnie było bombardowań mostu, bo to było w czasie działań wojennych.
Moja mama była cudowną kobietą, bardzo operatywną, miała dużo przyjaciół. Z panią Neronowicz-Szpilewską, radną, posłanką na Sejm przedwojenną, wynajęły na ulicy Królewskiej w Warszawie lokal i zrobiły tam sklep z obuwiem. Ten sklep był skrzynką kontaktową. Takie regały. Jeden z regałów był skrytką. Właściwie to tylko ja tam mogłam wejść, bo byłam mała, drobna, szczupła, chuda, i ja tam mogłam odsłonić i wejść. I to też było moje zadanie, że ja właśnie do tej skrytki wchodziłam.
Dokumenty. Ja nie wiem. Wiem, że w każdym razie jakieś ważne dokumenty były tam przechowywane.
Tak, tak. Radna, pani Neronowicz-Szpilewska, […] też działała razem z matką.
Tak.
Nie, mama w ogóle przed wojną nie pracowała, bo nam się bardzo dobrze powodziło. Ojciec miał dosyć wysoką pensję, tak że mama w ogóle nie pracowała. W domu była mademoiselle Marie, uczyła nas francuskiego, a poza tym tam była Zosia, później Marysia Zatorska.
Nie było, żadnych problemów nie było. Poza tym rodzice przed wojną kupili dom, jeden to był na Wyspiańskiego, taki segment, do którego mieliśmy się przenieść, ale potem, jakoś krótko przed wojną chyba to było, został sprzedany. Tacy Holendrzy, którzy tu byli, kupili, Van de Velde. Tu była firma holenderska i oni to kupili. [Rodzice] kupili później taki plac (tam nawet już była budowa) na Żoliborzu, gdzie jest straż pożarna wybudowana.
Tak, tak. Nawet tam już były wbudowane fundamenty, nawet już były podwójne fundamenty, bo to było przed wojną, żeby to było [bezpieczne]. Już wtedy mówiło się o schronach. Zresztą w czasie okupacji, jak było wywożenie młodzieży na roboty, właśnie mama nawiązała kontakt z tymi Holendrami, bo oni byli w Polsce, oni zostali, i oni wydali nawet takie lewe dokumenty, ich firma, taki glejt, że nie szli na roboty. Nie wolno było tych ludzi, pracowników (tam niby brat pracował) wywozić na roboty. Bo były w Warszawie łapanki. Jeszcze o łapankach też mogę powiedzieć.
Dwa razy byłam. Raz byłam strasznym świadkiem. Jechałam do mojej ciotki na Mokotów. Jechałam tramwajem, przy placu Unii kazali nam wysiąść. To było chyba [wtedy, kiedy] zaczęły się już w Warszawie takie rozstrzeliwania na ulicach. Wtedy nas postawili przy rogatkach, no i patrzymy, co będzie dalej. A tu przed nami postawili karabiny maszynowe. A dalej była brama, zajezdnia autobusowa, na placu Unii. Po chwili przyjechała „buda”. Z „budy” wypychali mężczyzn, ręce związane i usta zaklejone. Wszystkich rozstrzelali. Jakaś kobieta przytuliła mnie do siebie, żebym nie patrzyła. Później była kałuża krwi. Przyjechała polewaczka i to wszystko zmyła. A drugie takie [zdarzenie] było… Jak mama już była chora, to już było krótko przed Powstaniem, pojechałam gdzieś po mleko dla mamy. Pojechałam na Kercelak. Szłam wzdłuż budynków, wchodziłam jeszcze na plac i naraz podjechały budy. Najpierw były strzały w powietrze. Oni momentalnie wyskoczyli, otoczyli bazar. A ponieważ ja szłam przy budynkach, wskoczyłam do jakiejś bramy i na klatce schodowej uciekłam na ostatnie piętro. Siedziałam na tych schodach, jakaś kobieta wyszła, zabrała mnie do siebie, do mieszkania. Mówi: „Dziecko, co tu robisz?”. No i dopiero jak to wszystko ucichło, to dopiero wtedy wypuściła mnie i wróciłam do domu.
Tak, ale bałam się, [widziałam] z daleka. Ta pani mi mówiła, bo ja byłam w takim szoku, że ja w ogóle siedziałam i się trzęsłam. No tak, tam bardzo dużo ludzi wtedy złapali.
Nie, łapanka, tylko łapanka była. Drugi raz w takiej łapance byłam… Bo ojciec mój jeszcze zaraz po wojnie, ponieważ wiedział, że już nie będziemy nigdzie wyjeżdżać na pewno, kupił jakieś ogródki działkowe na Żoliborzu.
W czasie okupacji już, zaraz po 1940 roku. Ojciec zbudował tam (mój ojciec był bardzo zdolny, był nadzwyczajny) jakąś szopę na narzędzia i posadził tam jakieś rośliny, jarzyny. I myśmy z bratem jechali właśnie na tę działkę i zjeżdżaliśmy z wiaduktu przy ulicy Zajączka, na Żoliborzu. Widzimy, że wjeżdżamy, stoją budy, łapią ludzi. Motorniczy nie stanął na przystanku, tylko powolusieńku, powolusieńku przejechał. Jak wyjechał z tego kotła, jak spuścił się, to zatrzymaliśmy się dopiero bardzo daleko, tam już przy obecnej hali [Marymonckiej], tej na Żoliborzu. Ale to też jakaś taka zimna krew tego motorniczego, że nie zatrzymał się, bo by na pewno wyciągnęli nas wszystkich z tramwaju, tylko pojechał, powolutku przejechał.
W czasie okupacji zostało utworzone getto w Warszawie. Do nas przychodziły [dzieci], chłopiec i dziewczynka, Żydzi. Mama zawsze im tam dawała jedzenie, dlatego że myśmy mieszkali nad Wisłą… Przecież Mariensztat 6 to była ulica nad Wisłą, była przystań. A przecież bardzo dużo żywności do Warszawy przywożono statkiem. I tam przychodziły kobiety i mama gdzieś, jakoś, nie wiem, znała jakąś [panią], tak że przynosiła nam do domu masło, śmietanę. Jakieś takie rzeczy przynosili do domu, zawsze tymi kuchennymi schodami, pamiętam. Poza tym w sklepie też tam przychodzili, żeby coś kupić, więc też tam mama coś kupowała. Poza tym były pieniądze, które rodzice zaoszczędzili. No a później z tego sklepu jednak też coś tam było. Bo ten sklep niby miał inną funkcję, ale handlować też trzeba było przecież.
Myśmy nigdy nie wiedzieli, czy wrócimy. Później jak Marysia wyjeżdżała do domu, to przez telefon z bratem gotowaliśmy obiady. Mama bardzo dbała o nas. Nie pamiętam… Głód był dopiero po Powstaniu. Głód był dopiero po Powstaniu, a tak głodu nie pamiętam.
Wie pani, ja sobie nie bardzo zdawałam sprawę, no bo mówię, dziecko, dziecko. Przecież tutaj na Powiślu jakoś nie było takich [sytuacji]. Ja daleko nigdzie nie wyjeżdżałam przecież, bo ja najwyżej do szkoły na Drewnianą chodziłam. Przedtem na Karową, a później na Drewnianą. Ale myśmy się o mamę zawsze bali, jak mama wychodziła, żeby mama zawsze wróciła. Bardzo często telefonowała do nas, do domu, do mnie i do brata, jak myśmy byli w domu. Ale głodu nie mieliśmy w czasie okupacji. Dzięki Bogu, zawsze mama dawała sobie jakoś radę.
Tak, mama zachorowała na ostre zapalenie stawów. I to akurat przed samym Powstaniem. I wtedy ja jeszcze pojechałam do krawcowej na Nowogrodzką odebrać chyba sukienkę mamy czy coś. Myśmy wiedzieli, że będzie Powstanie, bo przecież matka wiedziała wszystko. Tylko nie wiedzieliśmy dokładnie, o której to miało być, że o piątej. Ono wybuchło wcześniej przecież. I ja pojechałam na Nowogrodzką i dobiegłam, i właściwie już pierwsze strzały były, jak byłam na placu Teatralnym. Biegłam, później bardzo już do domu biegłam, ale nie dobiegłam, tylko wpadłam do kościoła Świętej Anny. Nie do samego, ale obok. Teraz tam jest urządzone jakieś targowisko czy coś. Tam była zakrystia i ja tam wpadłam, do tej zakrystii. Sporo ludzi [tam było]. I jakieś takie dwie kobiety z koszami jedzenia. Przyszedł zakrystian i mówi: „Ludzie, nie stójcie tutaj, bo tu mogą wejść Niemcy”. I do nas wszystkich powiedział: „Chodźcie tam dalej”. I myśmy zeszli gdzieś dalej do tych katakumb. Te dwie kobiety powiedziały, że one nie zejdą, bo one mają te jedzenie, one sobie tu usiądą na tych koszykach. Po jakimś czasie było ogłoszenie, że ludzie mogą z podniesionymi rękoma wracać do domu. Przyszedł ten zakrystian, powiedział, że możemy wyjść. My wychodzimy, a te dwie kobiety leżały zabite. Ja szybko zbiegłam Mariensztatem do domu. W bramie czekała na mnie Marysia, przerażona. Mama rozpłakana, gdzie ja byłam. I to był pierwszy dzień Powstania. Mama leżała, bardzo była chora. No, 40 stopni gorączki. Po paru dniach zaczął się palić nasz budynek od ulicy Dobrej. Bo to był duży budynek. Myśmy mieszkali tam głębiej, w drugim skrzydle. Wtedy musieliśmy stamtąd uciekać na drugą stronę, do obcych ludzi. Jacyś obcy ludzie mamie użyczyli mieszkanie i jakieś łóżko, żeby się mama położyła. A ja z Marysią jeszcze chodziłam gotować. No i pamiętam do dzisiaj, że już była gorąca prawie ściana, że już obok się budynek palił, i wyniosłyśmy taki garnek z zupą, jakąś z jedzeniem. Bo była kuchnia węglowa i gazowa u nas. I wypadła mi łyżka wazowa, taka duża, posrebrzana łyżka, zresztą ja mam taką samą teraz w domu. I ja cały czas tę łyżkę widzę na schodach. Bo ja się chciałam po nią wrócić, a ona mnie pociągnęła za rękę, że nie, nie, już schodzimy ze schodów. I ja cały czas tę łyżkę widzę na tych schodach. Później byliśmy tam w takim prostokącie…
Tak, tak, tak.
Nic, nic, kompletnie. Myśmy patrzyli, jak się nasz budynek pali. U nas w domu (ja grałam na pianinie czy uczyłam się grać) było pianino. I na dole też było pianino. I ja pamiętam, jak te dwa pianina spadały z takim brzękiem strun. Myśmy patrzyli, jak się nasz dom wali, z drugiej strony Dobrej i z drugiej strony Mariensztatu. Wszystko spaliło się do dna. Później, w czasie, jak już byli Rosjanie, to myśmy mieszkali… Ale to po kolei powiem potem. Tak że potem stamtąd to był taki prostokąt [ulic]: Mariensztat, Dobra, Bednarska i Sowia. W tym prostokącie byliśmy i kopaliśmy przejście przez ulicę Sowią, dalej, żeby wejść do Krakowskiego Przedmieścia, na górę. Ale pod arkadami mostu stali Niemcy i ktokolwiek chciał przejść przez Sowią, od razu była seria karabinów. No i nawet ja tam musiałam parę razy przebiegać (ja bardzo szybko biegałam) po lekarstwa, bo tam wyżej mieszkał profesor Kossakowski. To był ojciec mojej koleżanki ze szkoły i myśmy wiedzieli, że tam u niego są lekarstwa. Więc ja po te lekarstwa też tam biegałam.
Nie, nie tylko dla mamy, dla ludzi obcych. Dla obcych ludzi. Dlatego że gdzieś w naszym kominie był „gołębiarz”, który strzelał do ludzi, którzy chodzili po podwórku, i tam było parę osób rannych. I ja biegałam po te lekarstwa. A tutaj kopaliśmy przejście pod tym. I widocznie musiał zdradzić nas ten „gołębiarz”, bo przyszli któregoś dnia Niemcy i właśnie tam, gdzie myśmy kopali ten [przekop], już prawie był wykończony, to nas wszystkich zabrali.
Wykop pod ulicą. Nie, nie, to był wykop pod ulicą…
U nas nie było powstańczych… bo Powstańcy byli na Starym Mieście, a w tym naszym czworoboku nie było. Tam byli sami cywile. I później nas wzięli do budynku koło kościoła Świętej Anny.
Tak, wszystkich nas wypędzili.
To było 8 – 10 września.
No wrzesień, wrzesień. Nie pamiętam który.
To było krótko. Ja byłam krótko w Powstaniu.
No sierpień, tak, było ciepło. Myśmy w ogóle nie mieli ubrań, tylko to, co na sobie mieliśmy.
Tak, wypędzili nas i byliśmy tam cały dzień. Przy kościele były zakonnice. Wieczorem, tak po południu, oni nas zaczęli wypędzać, ustawiać w kolumny. I taka mała tam jest uliczka Ossolińskich.
Tak, tak, […] kościół karmelitów przy Krakowskim Przedmieściu.
Jest pierwszy świętej Anny, później karmelitów, […] koło pomnika Mickiewicza.
Tak, nie do kościoła. Ale tam jest taki budynek… Zakonnice tam były, obok budynek seminaryjny. I myśmy w tym budynku seminaryjnym byli na korytarzach. I później na wprost jest ulica Ossolińskich, wąska taka, hotel, ulica… Obecnie tam jest Ministerstwo Kultury. I tym wąskim przejściem przez plac Piłsudskiego, przez Ogród Saski dochodziliśmy do… Tam jest przedłużenie Marszałkowskiej przecież. Tam nas zaczęli wsadzać na budy, do bud. Ja byłam mała, drobna, szczupła. Nie byłam w stanie wejść na tę budę. Nie wiem, jak mama wyszła, nie mam pojęcia. No przede wszystkim był brat, który pomagał, Marysia, a ja jakoś stałam sama i ten Niemiec do mnie podskoczył, karabin mi przyłożył tutaj, wycelował we mnie, pamiętam, kraciasta koszula, zawinięta, rękaw, na szyi tutaj miał taką apaszkę małą i strasznie wrzeszczał. I jakiś pan krzyknął do mnie: „Daj ręce, daj ręce”. I ja podskoczyłam, jakoś wyciągnęłam ręce przy tym samochodzie i on mnie wciągnął na górę. I tam myśmy przejechali kawałeczek przy bazarze. Tam jest ten bazar przecież, tak?
Za Żelazną Bramę.
Tak, przy hali. Tam nas wyrzucili z samochodów i odłączyli mężczyzn od kobiet. I nasza Marysia podleciała do Niemca, nie znając ich: Klein Kinder, Klein Kinder i coś tam wołała. I mama jakoś na moment otrzeźwiała, jakoś z bratem, nie wiem, czy sama, czy ktoś, już ja tego nie pamiętam, wiem, że podeszła do Niemca i mówi: „Pan mi uratuje syna”. – „A dlaczego?” – Mama nam potem powtarzała: „Bo panu dobrze z oczu patrzy”. – „Który to jest pani?” – „Ten”. – „To niech go pani sobie bierze”. I Antek z nami szedł pochodem całą ulicą Wąską. Tego ja nigdy w życiu nie zapomnę. Tą ulicą naokoło stali „własowcy”. Co chwilę wyciągali kobiety młode, nieludzki krzyk, gwałcili i zabijali. Z daleka widzimy kościół na Bema. Przed kościołem, takie tam jest podwyższenie trochę, stoi Niemiec i bije się szpicrutą po nogach i się patrzy, i się patrzy. Mama błagała Antka, żeby włożył na głowę chustę. Powiedział: „Nie, nie, nie, nie, nie”. Przed nami szedł mężczyzna, starszy człowiek, tak się schylił i tak uciekał. Ten Niemiec jak skoczył między tłum, złapał go za kark, odwrócił i pchnął w stronę kościoła. W tym momencie mój brat przeszedł za jego plecami. To był cud. Chyba ojciec czuwał wtedy nad nami. To był naprawdę cud.
Później poszliśmy przy Dworcu Zachodnim na jakąś łąkę. Ciemna noc, podjechały elektryczne wagony, pociąg. Wsadzili nas do tego pociągu i gdzieś jechaliśmy, krótko. Mama się wychyliła, mówi: „Skaczemy na drugą stronę”. W tym momencie coś błysnęło. Okazało się, że tam stali z karabinami takimi, z bagnetami. Gwiazda spadła i się zobaczyło, że tam Niemcy stoją. No i wtedy nas wyrzucili do obozu, właśnie do obozu w Pruszkowie. Przy bramie stał Ślązak i mówił: „Ludzie, idźcie prosto, nie zatrzymujcie się, idźcie”. Taka była duża kępa drzew, krzaków. Mama mówi: „Słuchajcie, wchodzimy w te krzaki”. Trzynaście osób z naszego budynku, myśmy się wszyscy razem trzymali. Jak ludzie przeszli, jak się brama zamknęła, moja mama wzięła pieniądze, biżuterię. Nie wiem, co wzięła, nie mam pojęcia. To wszystko, mimo że była taka chora, w tej temperaturze, jakoś… Ja nie wiem, chyba Pan Bóg czuwał nad nią, że jakoś miała jeszcze siłę. Podeszła do bramy, on mógł strzelać do matki, dała biżuterię, dała mu coś do ręki. Potem nam mówiła, otworzył bramę, były snopki, „Ludzie, nie chowajcie się w snopkach”. Ale wypuścił nas. Ale gdzie, było ciemna noc, weszliśmy do snopków. Naraz słyszymy głos: „Ludzie, ja jestem kolejarz, ja tu mieszkam blisko. Rano, jak się rozwidni, przyjdą Niemcy i was stąd wyciągną. Ja was wezmę, ludzie, wyjdźcie”. No i mama oczywiście pierwsza wyszła. Blisko mieszkał, wziął nas, zajął się moją mamą. Ale mówi: „Co z chłopakiem zrobić?”. On ma taką chlewnię, gdzie ma podwójną ścianę. „Chłopak pójdzie do chlewu spać”. Powiedziałam: „Jak brat pójdzie, to ja idę razem z nim”. „[Możecie] iść, tylko – powiedział – daleko, naokoło, naokoło, żeby minąć to wszystko, bo tu chodzą Niemcy”. No, a pod Żyrardowem, w Międzyborowie, akurat mamy siostra, która mieszkała w Żyrardowie, była ze swoim synem na wakacjach, bo to było bliziutko. No i myśmy tam szli. Po drodze byliśmy bardzo głodni, nic nie jedliśmy, dwa dni bez jedzenia. Ludzie dawali nam obierki. Tego nie zapomnę, jak nam wynieśli obierki. Część osób gdzieś indziej poszła, a część razem z nami. Szliśmy do tego budynku, gdzie była ciocia, mamy siostra. Takie krzaki były i patrzymy, że tam Niemcy chodzą. Więc mnie, bo ja byłam najmniejsza, przerzucili przez płot i ja poszłam do cioci. No, ucieszyła się ogromnie. Okazuje się, że do sąsiedniego budynku wprowadzają się Niemcy i robią ambulatorium. No więc szybciutko myśmy tam wszyscy weszli. Oni się nie zorientowali, że my jesteśmy z Warszawy, bo jeszcze się nie rozeznali, kto tam obok mieszkał. No i jak coraz zimniej było, wróciliśmy do Żyrardowa, do wujostwa. Oni blisko, na brzegu Żyrardowa, właśnie od strony Międzyborowa, mieszkali w takim nowym domu. I tam u nich jakoś się zatrzymaliśmy. Któregoś dnia przyszli tam Niemcy. Ponieważ to był ładny budynek, nowy, wyrzucili nas stamtąd. A mój kochany mały chłopczyk, znaczy ten mały, zaczął tak: „Karo Adolfo per Greco bandito, pupe nabito”. No a tu jest ten Niemiec, więc wujek coś tam zaczął mówić, żeby ten Niemiec nie zrozumiał, co ten mały mówi. To pamiętam, jak tam chodził i opowiadał: „Karo Adolfo per Greco bandito, pupe nabito”. No a w rezultacie nas wyrzucili. Ale tam cioci mąż był synem Czecha, włókiennika, który przyjechał do Polski uczyć Polaków w żyrardowskich tkalniach tego lnu wspaniałego. Mieszkali w bardzo pięknym mieszkaniu, naprzeciwko dworca, duże mieszkanie. I myśmy się wszyscy tam przenieśli do nich. Tam nas zastało tak zwane wyzwolenie. Jak przyjechali Rosjanie, to myśmy byli właśnie u nich.
Była świadomość, że płonie Warszawa, łuny przecież były. Mało dochodziło wiadomości, mało dochodziło. Wiem, że w ogóle tam nie było jedzenia. Myśmy o czwartej rano stawali w kolejkę po chleb. Po jednym bochenku chleba dawali. Jakimś cudem ta Marysia gdzieś zdobywała mąkę, żeby upiec. Tak jak ja byłam niejadkiem, w ogóle nie chciałam jeść, to jak robiła zacierkę, to mówiłam: „Tylko Marysiu, gęste, gęste”. Wtedy był okropny głód.
No tam byliśmy później. Ja tam jak się jakoś tak unormowałam trochę… Nam przydzielili żydowskie mieszkanie. Nie tyle nam, co właśnie cioci. Tam niedaleko, na Dekerta mieszkaliśmy. Tam zaczęłam chodzić do szkoły. Mama jakoś, dzięki Bogu, wyzdrowiała. Na podwórku byli Rosjanie. I pamiętam, że wujek już tam w tym mieszkaniu miał jakieś futro czy kożuch, który wisiał w korytarzu. No i patrzy, nie ma. No i przyszedł jakiś oficer rosyjski i [wujek] mówi, że tu było tutaj, gdzie jest to futro. Odszedł na dół. „Który to zabrał?” Czy pani wie, że chłopak się przyznał, [a ten oficer] go rozstrzelał. Wujek sobie nie mógł później tego darować.
Mieszkałam, póki nie skończyłam szkoły, jednej klasy. Moja mama wtedy pojechała z moim bratem do Sopotu, bo były jakieś informacje, że tam są puste mieszkania. Poza tym myśmy byli przed wojną w Gdyni, byliśmy w Sopocie. Jakoś tak mama wtedy powiedziała: „No nie mamy gdzie. W Warszawie mieszkania nie ma, tutaj dłużej u wujostwa nie możemy mieszkać”. Była bardzo operatywna moja mama.
Nie, ale proszę pani, powiedzieli nam ludzie, że Rosjanie jeżdżą do Warszawy i że jacyś mężczyźni za wódkę zabierali się z nimi do Warszawy i przyjeżdżali. No i wtedy też właśnie moja mama z bratem poszła tam na taką ulicę w Żyrardowie, gdzie byli Rosjanie, wódkę takiemu Rosjaninowi dała, wziął brata i podjechał na Mariensztat. Okazało się, że piwnice ocalały i [brat] z tych piwnic wyniósł trochę wartościowych rzeczy, które były schowane pod węglem. I później wziął, i ten rusek przywiózł to do Żyrardowa. Wtedy tylko brat tam pojechał, raz, jeden jedyny. I to też nie wszystko wziął, bo on był słabym dzieckiem, nie miał siły. A były nowe srebra, nakrycia, to było ciężkie, więc tego nie wziął, ale sporo wziął rzeczy.
Przywiózł to wszystko do Żyrardowa, mama to sprzedała.
Proszę pani, ja nie wiem. Wiem, że jakieś skóry były. Coś było z tego sklepu skórzanego, coś tam było, jakieś skóry. Nie wiem, co jeszcze było. W każdym razie wiem, że przywiózł, że mama to spieniężyła i dzięki temu były jeszcze pieniądze. No i biżuterię, którą miała. Ale ludzie nawet nie chcieli kupować wtedy biżuterii. Potem mama pojechała do Sopotu, tam się zaczęło organizować szkolnictwo. Zwróciła się tam do [kuratorium], bo tam było kuratorium w Sopocie potem, i wiem, że zaczęła pracować w tym kuratorium. Dostała jakieś mieszkanie, ale jakieś takie małe, a później z kuratorium dostała połowę willi przy kościele. Znaczy taki był bliźniak, z jednej strony był kościół, kaplica, a z drugiej strony mieszkanie puste. No i tam za jakimiś jeszcze opłatami myśmy się wprowadzili. Tam były trzy pokoje z kuchnią, schody i na górze mieszkał ktoś inny. I wtedy dopiero ja przyjechałam do Sopot, bo już skończyłam szkołę, już były wakacje. I wtedy dopiero ja pojechałam do Sopot.
Tam rozpoczęłam, później skończyłam szkołę [średnią], maturę tam jeszcze zrobiłam, no a później studia w Akademii Medycznej kończyłam. A brat skończył Wyższą Szkołę Handlu Morskiego w Gdyni i później ten Wydział Prawno-Ekonomiczny w Łodzi, bo wyższa szkoła nie dawała statusu magistra. On właśnie tam zdobył stopień magistra.
Wróciłam do Warszawy dopiero po ślubie.
Wróciłam dopiero po ślubie, kiedy już się urodził… w Sopocie, bo ja kończąc studia na ostatnim roku już, [byłam w ciąży, a] przed samym dyplomem urodził się Piotr, mój starszy syn. Wtedy tam zaczęłam później pracować, jak skończyłam studia. Zaczęłam pracować w takiej przychodni międzyszkolnej.
Tak, tak. Kończyłam medycynę z wydziałem stomatologicznym, bo jeszcze stomatologii jako takiej nie było. Ja kończyłam… To był pierwszy rok Akademii Medycznej w Gdańsku, wtedy jak zaczęłam studiować, tak że to był Wydział Medyczny z Oddziałem Stomatologicznym. Tak że myśmy mieli właściwie gros wykładów razem z medycyną, to był poszerzony bardzo [program]. Ale już na trzecim roku zaczęłam pracować w międzyszkolnej przychodni chirurgicznej. Później robiłam specjalizację z chirurgii.
Do Warszawy przenieśliśmy się, dlatego że rodzice mojego męża wrócili do Warszawy i go tutaj ściągnęli. I on zaczął pracować, bo skończył Politechnikę Gdańską – Wydział Spożywczy i Inspektorat, w takiej standaryzacji zaczął tu pracować. No i później nas ściągnął. To był [rok]... O Jezu, byłam w ciąży z Andrzejem, więc pięćdziesiąty...
Tak, tak. Ale przyjechałam do Warszawy, urodził się [Andrzej]. Później byłam w ciąży, chciałam dostać pracę. Poszłam do ministerstwa, nie było… Bo Warszawa była zamknięta, więc tylko dlatego że mąż był tutaj zameldowany, rodzice go ściągnęli, ja mogłam mieszkać w Warszawie. No ale nie miałam pracy. Poszłam do Ministerstwa Zdrowia, żeby dostać pracę. Gdzieś się dostałam do jakiegoś dyrektora, mówię: „Mój mąż pracuje w Warszawie, ja przecież chcę też pracować, mam dyplom”. – „A co mnie obchodzi pani dyplom? Niech go sobie pani schowa, do pieca wrzuci!” No niestety, takie były czasy. Wróciłam do domu spłakana. Co robić? Jedna pensja za mało. Wzięłam gazetę i zobaczyłam ogłoszenie, że na wsi, w Piekutach, na drodze do Białego, Wysokie Mazowieckie, szukają lekarza stomatologa. Pojechałam tam. Zatrudnili mnie, urządzili mi gabinet u jednego gospodarza. Ja tam dwa lata pracowałam. W międzyczasie urodził się Andrzej, ale przyjechałam wtedy do Warszawy na bardzo krótko. Później tego malutkiego noworodka wzięłam tam ze sobą i dwa lata mieszkałam. Mąż dojeżdżał. No ale miałam pracę. I później wróciliśmy już do Warszawy. Już później nie mogłam tam dłużej zostać.
Ale mieszkając w Sopocie, brat zaraził mnie jachtingiem. No i tam zaczęłam pływać. Mój mąż nie bardzo miał na to ochotę. I ja zdobyłam później stopień drugiej klasy żeglarstwa. Pierwszy polski jacht, który wypłynął zza żelaznej kurtyny do Szwecji, ja byłam drugim oficerem. Wypłynęliśmy do Szwecji. Jacht tylko z rakietnicą, bez motoru, bez komunikacji żadnej. Tylko mieliśmy rakietnicę. Po drodze spotkał nas sztorm, ale szczęśliwie dopłynęliśmy do Sztokholmu. Tam nami się od razu zajęła polska placówka. Piekielnie nas pilnowali. No i potem jak wróciliśmy, jak już ja wróciłam do Sopotu, przenieśliśmy się do Warszawy. Ja zupełnie przypadkowo na ulicy spotkałam tego z ambasady, który nas pilnował w Sztokholmie, zupełnie jakiś przypadek był. No i pyta się, co ja robię. Ja mówię, że właśnie wróciłam ze wsi, tu nie mam pracy w tej Warszawie. Nie wiem, jestem w ogóle, nie mam co… „A to ja ci pomogę. Ja ci pomogę”. W ogóle byłam zdziwiona, skąd i co. „Ja ci pomogę”. Powiedział i załatwił mi pracę w przychodni z Wołoskiej. I wtedy dopiero zaczęłam tam pracować. Pierwsza praca w Warszawie, jaką miałam, to właśnie tam zaczęłam pracować jako lekarz stomatolog. No i później dalsza moja kariera, no to już nic ważnego.
Później też przypadek, kierowniczka przychodni złamała nogę. No i powiedzieli, że ja mam być kierownikiem. Dobrze, byłam kierownikiem przychodni, znaczy gabinetów takich, przychodnia stomatologiczna. Byli bardzo zadowoleni. Starałam się wtedy o jakieś nagrody dla koleżanek. No i któregoś dnia, przypadkowo, też przypadek… Ja miałam dużo pacjentów, miałam dobrą opinię. Przyszedł dyrektor do mnie. No, zaczęłam go leczyć. W pewnej chwili mówi: „A czy pani by do nas nie przyszła do Departamentu Zdrowia na inspektora?”. Ja mówię: „No, propozycja bardzo ciekawa, ale ja bym chciała się uczyć jeszcze, zrobić specjalizację”, „No to my pani pozwolimy zrobić specjalizację”. No i tym sposobem przyszłam na Krajowego Inspektora Stomatologii w resorcie. Z tym że wtedy zaczęły się właśnie specjalizacje. Zorganizowałam specjalizacje dla wszystkich kolegów. Ja wtedy zrobiłam stomatologię zachowawczą „dwójkę” i później chirurgię skończyłam. Ale jeszcze skończyłam organizację ochrony zdrowia, bo będąc na takim stanowisku, to ja też musiałam się nauczyć. Bo przecież skąd? No i właściwie stamtąd dopiero odeszłam na emeryturę, ale żeby nie zapomnieć zawodu, pracowałam albo w spółdzielni lekarskiej, bo była taka spółdzielnia lekarska, gdzie koledzy moi pracowali na pracy, albo w nocy, w pogotowiu na Hożej, na dwóch etatach.
Ożyła. Ożyły wszystkie wspomnienia. Do Warszawy zaczęło przyjeżdżać coraz więcej naszych przyjaciół. Rodzice prowadzili taki otwarty dom, mieli bardzo dużo przyjaciół, takich znanych, ludzi z jakimś statusem. W domu u nas zawsze było bardzo dużo… był otwarty dom. I na przykład komisarycznym sekretarzem Warszawy w czasie okupacji został przyjaciel ojca. I oni też wrócili, to później... Widzi pani, zapomniałam, nie mogę sobie przypomnieć. […] Później jego brat był konsulem generalnym w Londynie. Jego ulica jest w Warszawie. Ale jedna z sióstr mojej mamy była żoną dyplomaty i wujek przed samą wojną został konsulem generalnym w Marsylii. Najmłodsza siostra mojej mamy miała narzeczonego lotnika i we wrześniu miał być ich ślub. Tymczasem wujek pojechał do Marsylii. W Polsce została jego żona, czyli mamy siostra, z synkiem, małym dzieckiem, które się jako jedno z pierwszych podobno urodziło cesarskim cięciem, bo to była trzecia ciąża i powiedzieli, że nie zniesie podróży nawet w salonce do Marsylii. Wojna ciocię zastała w Polsce.
Adelajda Rozwadowska, konsul generalny Janusz Rozwadowski, doktor Janusz Rozwadowski. Z dzieckiem została w Warszawie. Ponieważ moja mama była bardzo operatywną kobietą, poszła do ambasady włoskiej. A przed samą wojną tutaj przyjechał minister spraw zagranicznych Włoch i były takie rauty w Warszawie. Wujek był wtedy dyrektorem departamentu w Ministerstwie Handlu, w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. [Minister z Włoch] przyjechał z żoną i bardzo zaprzyjaźnił się z moją ciocią, czyli żoną. No i później jak wybuchła wojna, mama poszła do ambasady, że właśnie tam zaprzyjaźniona jest żona tego Ministra Spraw Zagranicznych, niech on coś pomoże, żeby ciocię jakoś do tej Marsylii wypuścić. No i wtedy żona tego Ministra Spraw Zagranicznych Włoch napisała do Niemiec, że prosi, żeby rodzinę, która została w Polsce, wypuścić do Włoch. No i rzeczywiście dali zezwolenie. I ciocia z tym malutkim dzieckiem, noworodkiem, wzięła tę ciocię, która miała być za mąż za lotnika, jako opiekunkę. Dojechały do Rzymu, tam wujek, konsul, już czekał na nich, wziął je do Marsylii. Okazuje się, że pod Marsylią polscy lotnicy mają obóz i jest tam cioci narzeczony, Paweł Tobolski. Oczywiście znał wujka, bo przecież miał być zaraz ślub, był w ambasadzie. No i tam wujek jako konsul udzielił ślubu cioci i Pawłowi. I Paweł z całą grupą lotników później pojechał do Szkocji, do Anglii. Tam walczył w [301 Dywizjonie Bombowym]. Ciocia zaszła w ciąży, on na jednym z lotów do bombardowania Niemiec w drodze powrotnej został zestrzelony. To była załoga polsko-brytyjska. Brytyjczyka cofnęli do Żagania, bo on... Aha, nie, jak ich złapali, osadzili w Żaganiu. Wujek był jednym z organizatorów wielkiej ucieczki. Uciekł już z tym oficerem, z tym lotnikiem, z którym razem latał. Uciekli do Szczecina. W Szczecinie nie mieli gdzie przenocować, bo mieli już załatwione miejsce na statku szwedzkim. Rano mieli się zgłosić, nie mieli gdzie przenocować i poszli do obozu Francuzów. To jest opisane w książkach. I Francuz za sto marek go zdradził. Polaka, wujka, aresztowali, a lotnika, Anglika, z powrotem do Żagania. I jego rozstrzelali.
Wujka rozstrzelali. Tak że ciocia została sama w Eden, w Szkocji. Urodziła syna. Opiekowali się nią tam koledzy. I później całą grupą Polaków, lotników, przeniosła się do kolonii brytyjskiej w Kanadzie i tam umarła. Mieliśmy cały czas kontakt z ciocią.
Przysyłał listy do mamy, przysyłał książki różne. I my mówimy: „Mamo, czy wujek nie chce uciekać, bo wszystko nam przysyła do Warszawy?”. I zawsze mówił: „Elu, nie denerwuj się, my wrócimy, zajmiemy się tobą, dziećmi”. Myśmy go bardzo dobrze znali. Ja pamiętam takie ostatnie wakacje, ostatnie Boże Narodzenie, 1938 na 1939 rok. On już wtedy był narzeczonym cioci i byliśmy w Aleksandrowie Kujawskim u dziadków. Bo tam, jak mówiłam, myśmy do raju jeździli, do dziadków. Dziadkowie mieli taki duży dom na samym rogu, zaraz za przejazdem, na rogu dużej ulicy. Tam wychowywało się… Tam było ośmioro rodzeństwa mojej mamy. I tam były, pamiętam, te cudowne wakacje, takie Boże Narodzenie. Cała rodzina była, wszyscy byli i właśnie tam już był Paweł, ten narzeczony cioci, bardzo kochany mężczyzna. Zresztą mam tu ich zdjęcia. Tragicznie, tragicznie. Tutaj w Warszawie na tym pomniku jest wyryte jego nazwisko, tam za Urzędem Statystycznym, tam co są te tablice, nie wiem, czy pani wie, przecież na pewno, Paweł Tobolski. […]
Warszawa, 6 lutego 2024 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska