Adamowicz Eugeniusz Ryszard, urodzony 4 stycznia 1929 rok, pseudonim „Chmura”, batalion „Bończa”, zgrupowanie „Roga”. Obecnie porucznik, wtedy strzelec, jeszcze młody, doszedłem do tego stopnia później.
Uczyłem się jeszcze, bo to była szkoła podstawowa. Miałem takie nastawienie katolickie, bo chodziłem do oratorium, przy Bazylice, było [tam] oratorium, młodzież się tam zbierała. Przyjemnie wspominam działalność salezjanów, którzy tam byli. Potem okres 1939 roku, kiedy wojna się rozpoczęła, dnia pierwszego września... pierwszy nalot na Warszawę i bomba spadła na mój dom rodzinny.
Na ulicy Wołomińskiej 17A. W tym czasie działalność moja społeczna to była w organizacji LOPP, Liga Ochrony Przeciwpowietrznej. To polegało na alarmowaniu, na dyżurach jakby się pożar zjawił czy jakieś nieszczęście, to trzeba było mieszkańców alarmować. [Przez] ten przypadek zbombardowania mojego domu, trafiłem na [ulicę] Elektoralną 2, gdzie mój ojciec pracował. Później, jak się już okupacja zaczęła, kończyłem szkołę podstawową na ulicy Sewerynów, z tym, że w 1943 roku rozpocząłem szkołę zawodową przy zakładach „Philipsa” na Karolkowej.
W czasie okupacji należałem do „Szarych Szeregów”. To się wiązało z różnymi akcjami sabotażu w Warszawie. Różne były sytuacje takie… wesołe historie też były […]. W każdym bądź razie - Dworzec Wileński, długi barak, na którym w czasie niemieckiej sjesty takiej, że zwycięstwa na całym froncie – Niemcy wywiesili napis „Zwycięstwo Niemców na wszystkich frontach”. Nasza organizacja zmieniła treść napisu, pierwszy wyraz zmieniono na „Wycięto Niemców na wszystkich frontach”. No to oczywiście cała Warszawa miała się śmiać z czego, przy takiej sytuacji okupacyjnej. W czasie okupacji, chodziłem do szkoły „Szarych Szeregów”. Myśmy na ulicy to trudno powiedzieć – w Przystani Bankowców… na Wiśle, naprzeciw Syrenki była tak przedwojenna przystań […] Ministerstwa Przemysłu i Handlu i to się nazywało Przystań Bankowców i tam myśmy urządzali półkolonie latem. Półkolonie dla dzieci Warszawy. Dzieci przychodziły na teren tej przystani, harcerki i harcerze opiekowali się nimi. Dostawały, te dzieci drugie śniadanie, obiad i podwieczorek i szły do domu. Całą organizacją sterowała organizacja „Szarych Szeregów”. Z tym, że to do okresu do Powstawania.
Prowadziliśmy te półkolonie dla dzieci Warszawy, z biednych rodzin, bo tu była też nędza, okres biedy. [Była taka] organizacja RGO, Rada Główna Opiekuńcza, która dostarczała nam materiały żywieniowe, bo trzeba było zrobić drugie śniadanie tym dzieciom, obiad przywoziliśmy z ulicy Czerwonego Krzyża, była tam RGO komórka. Myśmy pychówkami przez Wisłę, bo to było tak naprzeciw Syrenki, przywoziliśmy to wszystko. Ale wiadomo, że oprócz zabaw takich dla dzieci, to było patriotyczne szkolenie, trudno powiedzieć, że to była jakaś nauka historii, ale patriotyczne szkolenie. W tym czasie obóz, znaczy te pół kolonie maskowały podchorążówkę, która się odbywała tam na tym terenie, bo to duży był budynek AK, podchorążówka AK [tam] miała zajęcia mapy plastycznej i tak dalej no bo Wisła blisko, piasek był, więc mapy plastyczne a jeden z naszych kolegów, na wieży był, bo przystań się w czasie działań spaliła, [i on] na wieży miał straż. Jeśli się poruszały jakieś oddziały niemieckie, to żeśmy likwidowali, tylko dzieci, półkolonia zostawała, a reszta, albo łodziami na Wisłę się wycofywała… A ci młodsi, to takie ciekawe historie, do Portu Praskiego, bo tam był wjazd do Portu Praskiego, teraz jest ulica nad Portem Praskim, nad tym wjazdem a obok był most kolejowy strzeżony przez Niemców. Jak się było wycofać? Reszta zdejmując ubranie do naga, wiążąc paskiem na głowie, przez tan kanał Portu Praskiego przepływała na drugą stronę i do mostu Kierbedzia, obecnie Śląsko-Dąbrowskiego, przepływała i tam się wtapiała w ruch śródmiejski. Tak to wyglądało mniej więcej działanie.
Dalej, jeśli chodzi o te zagadnienia, to dochodzimy już do samego początku atmosfery zbliżającego się z drugiej strony frontu sowieckiego. Słychać już było strzały armatnie, Niemcy wycofywali swoje oddziały tutaj przez Warszawę, przez trakt – teraz jest aleja Solidarności to była kiedyś ulica Leszno. Co jeszcze z ciekawości opowiem: mieszkałem na ulicy Elektoralnej na granicy getta. Getto było tutaj, tak połowę jezdni Elektoralnej, było murem przegrodzone no i dostarczało się tym biednym dzieciom różnego rodzaju żywność. Nawet mam medal za to…Tak wyglądało to Powstanie. Wszyscy wiedzieli, że już Powstanie będzie, bo tu już sytuacja była taka, że armia sowiecka zbliża się, Niemcy opuszczą Warszawę, będzie wolność. Akcja „W”, wielka euforia. Na wszystkich balkonach w oknach biało czerwone flagi… Armia sowiecka nie uznała tego za dobry akcent, tylko jak były nocne już potem przeloty nad Warszawą, kukuruźniki, dwupłatowce latały tylko i te płomienie i Warszawę oświetlały. Czasami słychać było silniki, czasami wyłączali lecieli tak... W każdym bądź razie zatrzymały się czołgi sowieckie na brzegu praskim, już chodziły po Wale Miedzeszyńskim a Niemcy dalej się bronili na linii Wisły.Zaczynając o tym, że była ta wielki zryw, wielka euforia, szczególnie młodzieży, bo w powstaniu Warszawskim w większości to była młodzież od czternastu do dwudziestu kilku lat. Dowódcy byli starsi. Ale tak reszta tych ludzi starszych, którzy byli przestraszeni potęgą niemiecką nie brała udziału w tym wszystkim. Pomagali w jakiś sposób powstańcom ale nie było to takie czynne, raczej bierne. […]Mój brat, wyszedł wcześniej przed godziną „W”, ponieważ był w AK… Mama mu dała chleba, kawał słoniny żeby miał czym się wyżywić, coś tam jeszcze i poszedł wcześniej. Ja zostałem na Elektoralnej, ponieważ byłem w „Szarych Szeregach”, myśmy nie mieli takiego zgrupowania jak akowcy, więc zaczęło się od budowy barykad.
Na Elektoralnej przy Przechodniej była wielka barykada, ponieważ niemieckie oddziały, czołgi były w Saskim Ogrodzie, trzeba było bronić tej dzielnicy, z drugiej strony tak jak Chłodna jest, był kościół Karola Boromeusza, on tak się nazywa jak ten na Powązkach... Tam już zajęli Niemcy, stały czołgi i atakowali z tamtej strony. Druga barykada była na Chłodnej i przy Solnej, obecnie Jana Pawła [...]. Więc w pierwszych dniach mieliśmy taki przypadek obrony barykady.
Zastał mnie w domu. Byłem w „Szarych Szeregach” bo chciałem być czynny, bo nie byłem w Armii Krajowej, potem dopiero składałem przysięgę w czasie Powstania, no i te budowy, działalność przy tych budowach barykad, trzeba było budować te barykady. Sytuacja była taka – bronimy barykady przy Chłodnej na skrzyżowaniu z Solną i [tam był] tramwaj, czy stara polewaczka taka przewrócona i obudowana płytami tak żeby była barykada. Myśmy byli w oknach z butelkami z benzyną, z granatami. Tam nie mieliśmy miotacza płomieni, na drugiej barykadzie mieliśmy. I ten czołg [niemiecki] chciał staranować tramwaj, rozsunąć [i] zrobić drogę wjazdową. Dostał tych butelek z benzyną sporo, zapalił się. Całe szczęście – dał do tyłu i… straszny wybuch! Amunicja w tym czołgu wybuchła! Wczesnym rankiem patrzymy, bo tak to nie było wiadomo co to jest, to kopuła tego czołgu została oderwana, w środku te ciała rozmazane po całym [czołgu]. Do dzisiejszego dnia jeszcze pamiętam – kopuła i ten właz dolny w czołgu były przyspawane ucha i na kłódki przyspawane, żeby obsługa nie uciekła z czołgu. Takie były sytuacje, to do dzisiejszego dnia pamiętam. Druga sytuacja, to obrona tej barykady przy Przechodniej. Elektoralna – Przechodnia. To była dosyć wysoka barykada bośmy spodziewali się ataku z Saskiego Ogrodu, bo nasze zgrupowanie zaczynało się… Dowódca zgrupowania „Roga” był na Placu Żelaznej Bramy, to trwało siedem dni, żeśmy w tej enklawie musieli się wyżywić, bronić barykad, wszystko, dyżury, spać i znów działać. Ci młodsi koledzy to mieli butelki, granaty tylko. Mieliśmy jeden miotacz płomieni tu, jak jest rotunda nad Muzeum Jana Pawła, to na pierwszym piętrze było pierwsze zebranie powstańcze, to mieliśmy na tym okrąglaku, obronić barykady z góry. Teraz jak jest odbudowane. Tam mieliśmy butelki z benzyną…
Cała organizacja działała w ten sposób, że na zmianę było – obstawa, trzeba było i wyżywienie…
Jeden taki fakt pamiętam, trzeba było zorganizować… chleb zdobyliśmy w piekarni […]. Na Lesznie była piekarnia i piekarz z zasobów, które miał, piekł jeszcze chleb i mieliśmy chleb. Ale chleb to za mało... W Hali Mirowskiej był sklep Kuryluka, tak to się nazywało no i tam dowiedzieliśmy [się] że jest cukier, no a jak młodzi to wiadomo, że cukier potrzebny, no to żeśmy zorganizowali tam worek cukru w kostkach. Ale to jeszcze mało, trzeba coś zdobyć, więc dowiedzieliśmy się znów, że w zatopionych podziemiach Hali Mirowskiej, są takie okna zakratowane, w chodniku, tam w magazynach konserwy są, ale zalane wszystko, ale młodzież wszystko potrafi. Wiązało się jednego sznurkiem, linką, wiązało się, nabierał powietrza dawał nur, łapał tam dwie konserwy, dawał znak, żeby go wyciągnęli i tak żeśmy worek konserw naciągnęli. Potem już chleba nie było, ale konserwy były i cukier.
Więc takie właśnie sytuacje były możliwe. Potem już, to był siódmy, ósmy… oddziały z bronią wycofały się na Stare Miasto, myśmy jeszcze byli w gmachu przy Elektoralnej 2, tam było bardzo dużo ludzi ze względu na to, że okoliczne domy były popalone a to jeszcze stało, no wiec tam dużo ludzi było, mój ojciec był komendantem.
Czternastego [września] wpadły oddziały Ukraińców i Niemców i… mojego ojca rozstrzelali. Mężczyzn ustawili pod takim budynkiem, myśmy go nazywali „G”, bo to tam te numery tych budynków były, kobiety i dzieci wypędzali niewiadomo gdzie… Mężczyźni stali w szeregu i tak Niemcy tego pilnowali z karabinami. Ja osobiście nie mając żadnej broni ze sobą w tym trakcie, kiedy to zamieszanie było przeskoczyłem do tej kolumny wyprowadzanej kobiety i dzieci. Byłem taki mikry chłopaczek, drobny dosyć, tak, że jeszcze się schyliłem. I całe szczęście, bo ominęła mnie śmierć. Wszystkich tych mężczyzn rozstrzelano w Hali Mirowskiej. Z tym, że jeden z moich kolegów, starszych, który był tam właśnie z tymi mężczyznami uratował się. On już nie żyje, ale opowiadał mi dokładnie – to była taka sytuacja, jak ich wprowadzali do Hali Mirowskiej, tam było zawalone, ropa paliła się czy coś takiego i on w ostatniej chwili, kiedy rozstrzeliwali, wprowadzali do tej hali grupami, on skoczył na palące się schody na pierwsze piętro, drewniane schody. Tam któryś Niemiec doleciał, zaczął strzelać, ale on był już na górze, ugasił to odzienie na sobie, tam przeczekał tą gehennę, kiedy wszystkich rozstrzelano.
Przeczekał noc i rano wrócił na gruzy dawnego Ministerstwa Skarbu. To jest tak, lokalizując, to jest jak Muzeum Jana Pawła, na górze był spalony dach, [kawałek] był spalony ale dach blaszany i on tam się ukrywał, przez wiele dni. We wrześniu czy w październiku zauważył, że ze Szpitala Maltańskiego, na Senatorskiej, tam ambasada belgijska jest teraz, wyprowadzają kolumnę rannych, bo to i Niemcy byli ranni też, więc dlatego, cała historia, że nie rozstrzeliwali nam miejscu… i on w tej bramie, tu jak jest właśnie Muzeum [imienia] Jana Pawła, wyjrzał, zagadnął do tych, co szli sanitariuszy, jeden z nich skoczył z fartuchem, jego ubrali i zabrali ze sobą. I tak się uratował z tej całej historii.
Jak przyjmowała? Z euforią. Potem były takie oznaki, jakiegoś zniecierpliwienia jakiegoś żalu, bo to miało trwać kilka dni a to już trwa tyle czasu w głodzie. Bo to był głód przecież nie było żadnych dostaw. Na ogół oznak takich przeciwnych powstańcom nie było. W każdym bądź razie ta euforia pierwszych dni przygasła pod koniec.
Reszta mojego oddziału z bronią przeniosła się na Stare Miasto, broniła Starego Miasta i tam już kanałami, potem do Śródmieścia tak jak to normalnie ten okres, kiedy wycofywano się ze Starówki, kanałami do Śródmieścia przeszli.
Bardzo dobra, koleżeńska, jeden drugiemu pomagał, wszyscy chcieli walczyć.
Była sytuacja, że mieliśmy tylko butelki, granaty. Granaty ze zrzutów takie amerykańskie piaty, z takim przyciskiem… krótka rączka, daleko tego rzucić nie można, ale do obrony barykad wystarczyło. I mieliśmy sidolówki, to ciekawostka jest, to powstańcza broń była, granaty obronne. W ten sposób [to] wyglądało – jak puszka od konserw jest to w środku był ładunek wybuchowy i gwoździe, różne odłamki jakieś takie metalowe były nasypane i był taki sznurek wychodził na zewnątrz, ten sznurek był owinięty wokół tej puszki przez otwór i był zaklejony papierem klejącym. Żeby odbezpieczyć ten granat, tę sidolówkę trzeba było przez ten papier oderwać ten sznurek, pociągnąć, szybko rzucać, bo nie wiadomo, kiedy ten granat wybuchnie, czy zaraz czy za parę minut.
A tak. Mam dwóch kolegów, Andrzej Rumianek, Stanisław Rumianek, żyją do dnia dzisiejszego. Spotykamy się do dzisiaj na Długiej.
W religijnym, w pewnym sensie na Starym Mieście ten kościół garnizonowy – tam się odbywały msze, tam była ta pierwsza parada wojskowa, można nazwać, z udziałem księży. Mieliśmy kapelanów tak samo… To było jak oddziały wojskowe zupełnie, dowódców bardzo dobrych, rozumiejących...Miałem takiego, żyje jeszcze Bolek Filipiak, moim dowódcą był. On był tak koleżeński, zabiegał o wszystko, żeby wszyscy wszystko mieli w miarę możliwości. […]