Barbara Braun „Basia Biała”
Barbara Braun, urodzona 4 grudnia 1928 roku w Warszawie. Pseudonim „Basia Biała”. W Powstanie właściwie nie miałam stopnia żadnego. Strzelec to był pierwszy stopień. Byłam w łączności w „Baszcie” w K4, to jest kompania 4, łączność.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku? Mieszkała pani z rodziną?
Mieszkałam z rodziną, dom został spalony, przeprowadziliśmy się. Ojciec był na wojnie. Jak wrócił, to gdzieś wynajęliśmy mieszkanie, znaczy rodzice wynajęli na Marszałkowskiej. Nas było trzy siostry. Jedna była starsza ode mnie druga młodsza. Ja byłam średnia. Średnia byłam, ale najwięcej robiłam w tym sensie, że tak: nie było wody, jeździłam do Łazienek tam do Agrykoli po wodę, na placu Zbawiciela był skład z węglem, to węgiel na sankach przywoziłam i właściwie dużo takich pomocniczych rzeczy w domu robiłam. Później już zaczęłam do szkoły chodzić.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Do szkoły chodziłam do Roszkowskiej, później do Żelewskiej na placu Zbawiciela.
- Jaki wpływ wywarło na pani wychowanie rodzinne przed 1 września 1939 roku, kiedy pani mieszkała z rodziną?
To była bardzo dobra rodzina, bardzo kochająca. Ja uwielbiałam ojca, byłam taką… właściwie przypuszczam, że ojciec jeszcze chciał koniecznie mieć syna i ja właściwie tak zastępowałam tego syna i wszystko robiłam. Byłam przezywana przez wszystkich znajomych i przyjaciół sekretarka tatusia, bo wszystko ojcu załatwiałam i już w czasie okupacji ojciec mnie bardzo strzegł, że tak powiem… i przystosowywał mnie do życia. Ja nie należałam do konspiracji, bo jeszcze byłam za młoda, dwanaście, trzynaście, czternaście lat. Piętnaście lat było jak Powstanie wybuchło w 1944 roku. Ale pamiętam jak do rodziców często wieczorem przychodzili z podziemia koledzy i dużo młodych przychodziło, zostawiali gazetki, które trzeba było rozwieźć, to ojciec mnie dawał. Jechałam na przykład na plac Narutowicza, już nie pamiętam adresów, ale [ojciec] mówi – „masz gazetkę zawieź na plac Narutowicza”. Pamiętam chodziłam na Świętokrzyską… nie, to była Szpitalna. Wiem, że na Szpitalną chodziłam, zanosiłam te gazetki, więc ja ojcu tak trochę pomagałam. To już tak zostało. Później po śmierci ojca w 1943 roku miałam bardzo dużo kolegów, którzy byli w konspiracji. Ja nie byłam zaprzysiężona, ale pomagałam im. Po śmierci ojca… rodzice wynajęli na lato takie mieszkanie w Zalesiu Górnym, to później mieszkanie stało puste, bo myśmy już po śmierci ojca nie pojechaliśmy na te wakacje, bo ojciec zmarł w maju, ale to mieszkanie stało puste i ja tam wszystkich kolegów sprowadzałam, którzy mieli kłopoty, nie mieli gdzie spać czy musieli… nie mogli wrócić do domu. To ja zawsze ich tam zawoziłam zostawiałam, przywoziłam im tam jedzenie. Taka była moja praca w czasie okupacji.
- Czym się pani zajmowała w czasach okupacji?
Właśnie tym co mówię, uczyłam się…
- Czy pani mieszkała w tym samym miejscu przed wybuchem wojny?
Tak. W tym samym miejscu mieszkałam do… Ojciec mój w 1943 roku [umarł] i później się przeprowadziliśmy… mama, do mniejszego mieszkania na Nowinkarską. I na Nowiniarskiej już do Powstania mieszkałam.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny, powrócimy jeszcze do tych czasów sprzed wojny, jak zapamiętała pani?
Tak zapamiętałam, że na przykład w domu, w którym mieszkaliśmy na Nowym Świecie, to jak ojciec wrócił z wojny, to był Nowy Świat 30, odgruzowywaliśmy tam nasze mieszkanie, wynosiłam… Nawet mam obrazek jeszcze z 1939 roku wyjęty z gruzów. On wisi na ścianie.
- Jakie zajęcie było pani legalnym źródłem utrzymania przed Powstaniem?
Byłam przy rodzicach, nie pracowałam. Uczyłam się, do szkoły chodziłam.
- To znaczy takimi obowiązkami na przykład, była właśnie praca w domu, pomoc rodzicom, jak również to, co pani mówiła pomoc tacie?
Więcej pomagałam jak już później po śmierci ojca... już jak przeprowadziliśmy się na Nowiniarską, ale to też miałam kolegów i koledzy przychodzili i koleżanki przychodziły do domu, ale pracować nie pracowałam.
- Czy to właśnie dzięki jakby ojcu zetknęła się pani z konspiracją takimi pierwszymi?
Pierwsze takie moje zetknięcie z konspiracją to było przez ojca.
- A gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Mieszkałam na Nowiniarskiej. Siostra moja miała takich przyjaciół Tadeusza Rogalskiego […] i on mnie bardzo lubił. Kiedy miało wybuchnąć Powstanie, on mówi pójdziesz ze mną do Powstania, bo trzeba młodych ludzi. Tego dnia… ja będę pamiętać, lepiej ja ciebie zabiorę do Powstania. To był już dzień Powstania pierwszego… Przyszedł koło trzeciej i mówi „O piątej jest godzina ‘W’, musimy być na Okęciu. Przyszykuj się, za godzinę będę po ciebie i zabieram ciebie.” I tak się zaczęło moje Powstanie. Poszliśmy, nasz oddział miał być na Okęciu. Do wieczora jakoś się przedarliśmy… na godzinę „W”, ale okazało się, że tam są Niemcy i gdzieś na jakichś polach, do nocy czekaliśmy jak się ściemni i przedarliśmy się, to jeszcze był spokój, jeszcze nie było tak niebezpiecznie, nie było jeszcze wszędzie Niemców, można było przejść uliczkami, ulicami. Przeszliśmy na Mokotów i nasz oddział był na Pilickiej. I tam już zostaliśmy.
- W jakich warunkach walczyła pani, pełniła pani służbę w czasie Powstania?
Pilicka była taką ulicą domków jednorodzinnych, willi i myśmy w jednym z tych domów w piwnicy, mieliśmy swoje schronienie. Tam była łączność i myśmy mieli telefony i łączność z innymi oddziałami. Stamtąd chodziliśmy… Moja rola to była zawsze, że nosiłam bęben z kablem i jak szliśmy to ja ten kabel rozwijałam a chłopcy tam szli i swoje tam prace wykonywali. Przeważnie to było w nocy, a w dzień siedzieliśmy tam na Pilickiej.
- A jak długo pani tam była?
Dwa miesiące, od 1 do 26 [sierpnia]. 26 [sierpnia] już był rozkaz, że mamy przejść do Śródmieścia.
- A czy i jak była pani uzbrojona?
Ja nie miałam broni, nie.
- Z jakim dużym ryzykiem i z jakimi trudnościami wiązała się pani służba właśnie w tej łączności?
Ja nie miałam nigdy żadnych lęków, tam trudności… jakie trudności były? Głodni nie byliśmy nigdy, dlatego, że to były domy w ogrodach, to był okres moreli. Myśmy straszne ilości tych moreli zjadali, prawie, żyliśmy morelami. Nawet nie pamiętam, co myśmy jedli, jak myśmy jedli, bo tam specjalnie dostawy nie było, nie można było nic dostać, tam nie było sklepów, tam nie było skąd wziąć tego jedzenia… Więc tylko tyle, co w tych domach może było. Nawet nie pamiętam żeby tam ktoś mieszkał w tych domach.
- Ile osób było z panią tam?
Nie pamiętam, kilkanaście osób, nie pamiętam, nie wiem.
- Jaka atmosfera panowała w oddziale, w którym pani była?
Atmosfera była nadzwyczajna tak jak między młodymi, nie baliśmy się, chłopcy chodzili na wypady, ja również z nimi chodziłam. Jak trzeba było nawiązać łączność z Sadybą, to przechodziliśmy… przy Racławickiej był rów przejściowy przez Puławską. Myśmy tamtędy przechodzili i polami na Sadybę szliśmy. Tam chłopcy zakładali właśnie łączność, telefony a ja czekałam jak oni to skończą, bo moja rola to była właśnie z tym bębnem, żeby ich odciążyć.
- Z kimś się pani zaprzyjaźniła podczas Powstania?
Przyjaźniłam się z wszystkimi, nie miałam jakichś przyjaźni specjalnych, nie było tam żadnych takich przyjaźni.
- A jak wyglądało pani życie codzienne podczas Powstania?
Żywiliśmy się tymi morelami, poza tym… co jeszcze… Niektórzy koledzy byli ranni, to chodziliśmy do elżbietanek do nich, odwiedzaliśmy ich. Nasza praca polegała właściwie na nocy głównie. Telefony były w piwnicy, każdy miał swój dyżur, żeby przyjmować i łączyć ewentualnie z innymi oddziałami.
- Często pani miała te dyżury?
Ale ja tylko mogłam łączyć, przecież był porucznik „Kępa”, który był naszym dowódcą.
- W co pani była ubrana w czasie Powstania?
Ja miałam piękny szary kombinezon. Wszyscy mieliśmy właśnie te kombinezony, takie szare koloru lotniczego.
Całe takie. Nie wiem, każdy dostał z nas i mieliśmy opaski. To już później opowiem jak będę mówiła o kanałach.
- Jak pani wyglądał czas wolny?
Czas wolny - spałam. Naprawdę spałam. Te wypady to ja bardzo przeżywałam, dlatego że to były pod obstrzałem. Co tu dużo mówić… miałam wtedy piętnaście, szesnaście lat. Właściwie piętnaście lat miałam. Musiało to jakieś wrażenie zostawić. Zawsze ten powrót… później tam, na przykład na Sadybie jak byliśmy, chłopcy tam mieli swoje… w każdym razie ja czekałam na nich zawsze w pokoju takim, w zależności gdzie byliśmy, ale tak upamiętnił mi się jeden dzień, kiedy były te krowy, które tak ryczały. To był narożny pokój, ale wtedy wszyscy byliśmy w pokoju, łącznie z porucznikiem i chłopcy, było ze czterech chłopców, ja i taka krowa uderzyła w sam róg tego pokoju. Nikomu się nic nie stało, ale wszyscy byliśmy… to był taki pokój, był taki przedpokoik, łazienka, kuchenka i część kolegów znalazła się w kuchni, ja się znalazłam w toalecie przy sedesie, tak nas wyrzuciło, a nikomu nawet nikogo nie zadrasnęło. A cały róg pokoju poszedł, a pęd powietrza to nas wyrzucił z pokoju. Więc właśnie o takie… To już musiałam to przeżyć. Jak wróciliśmy, a wracaliśmy też w nocy pod obstrzałem… często się zdarzało, że któryś z kolegów czy z koleżanek był ranny, to trzeba z powrotem tam do naszego oddziału przenieść, później zaprowadzić do szpitala. To były takie sprawy codziennego życia.
- A czy miała pani kontakt z najbliższymi w czasie Powstania?
Nie, nie miałam.
Nie, nie miałam.
- Nie wiedziała pani co się dzieje z pani rodziną?
Nie, ja nie wiedziałam i nikt nie wiedział, co ze mną się dzieje. Nawet jak już po Powstaniu, jak mama i siostry poszły na cmentarz, to tam znalazły na grobie kasztan i na kasztanie było wyryte „Basia nie żyje”. Więc ktoś myślał, że ja zginęłam. Widocznie w jednym z takich wypadów czy może w kanałach jak byłam. Nie wiem, kto to napisał, kto to wyrzeźbił. W każdym razie mama ten kasztan znalazła.
- Wspominała pani o pewnym zdarzeniu z jednym z kolegów, czy może pani o tym opowiedzieć?
Jak już wiadomo było, że mamy przejść do kanałów. Już szliśmy z Pilickiej na Szustra, ale to szliśmy Odolańską, Bałuckiego i chłopcy i dziewczęta i jeden z chłopców, taki bliski kolega, z którym zawsze byliśmy razem, znaczy taka grupa tych kolegów, gdzieś skombinował taki kawał kiełbasy i mówi „Słuchaj, przy kanałach na pewno się rozstaniemy to ja ci dam połowę tej kiełbasy, żebyś miała w razie czego, żebyś miała czy w kanałach, czy jak wyjdziesz z kanałów, żebyś miała co zjeść.” I ja ten kawałek kiełbasy włożyłam sobie tutaj za ten kombinezon. A później zgubiłam tą kiełbasę - w tych kanałach, szliśmy, wyleciała. A z kolegą tym się nigdy nie widziałam. Nie wiem czy on zjadł swoją kiełbasę czy nie.
- Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Nie, nie mieliśmy żadnych ani mszy, ani nikt… nie. Jakoś nie.
- Czy miała pani kontakt z żołnierzami strony nieprzyjacielskiej?
Kontakt miałam już po wyjściu z kanałów.
W czasie walk nie.
- Jak pani zapamiętała tych żołnierzy drugiej strony?
To już musiałabym powiedzieć jak nas wzięli do kanałów, bo to się wiąże z kanałami.
- Może jeszcze później. Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Właśnie dlatego, że myśmy byli na tej ulicy Pilickiej i w piwnicach siedzieliśmy przeważnie a nie mieliśmy w ogóle kontaktu z cywilną ludnością. Tam nie było tej ludności cywilnej w tych domach. Ja nie wiem co z nimi było, czy oni wyjechali, bo to był okres letni, może i wyjechali. Dlatego, że myśmy tylko byli w piwnicach, nie przypominam sobie żebyśmy byli w tych mieszkaniach, nie przypominam sobie. I nie przypominam sobie w ogóle ludności cywilnej.
- Czy podczas Powstania czytała pani prasę podziemną?
Prasę? Gazetki jak czasami były no to czytaliśmy.
Nie pamiętam, nie pamiętam.
Radia nie, nie.
- Czy dyskutowaliście na temat zamieszczonych artykułów w gazetkach, między sobą?
Być może rozmawialiśmy, ale naprawdę nie pamiętam. To już takie życie normalne było codzienne, być może… na pewno rozmawialiśmy, trudno nie rozmawiać, trudno nie przeżywać tego, co każdy z nas przeżył tego dnia, czy gdzieś był, czy wrócił. Ale tak, żeby jakieś rozmowy takie prowadzić to nie pamiętam, specjalnie o tym… Żyło się chwilą codzienną, żyło się chwilą dnia. A nie było żadnych spotkań takich żeby usiąść tak jak przy ognisku i sobie opowiadać, nie.
- A jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze to chyba wyjście z kanałów.
- A jak to się odbyło właśnie?
Nas wzięli dwudziestego szóstego, dwudziestego siódmego weszliśmy do kanałów na ulicy Szustra. Mieliśmy przejść do Śródmieścia. Było nas kilkadziesiąt osób chłopców i dziewcząt. W kanałach zbłądziliśmy. W kanałach byliśmy dwadzieścia kilka godzin. Dwadzieścia kilka godzin szliśmy różnymi kanałami i tymi burzowymi i tymi… prawie, że trzeba było na klęczkach iść. I po dwudziestu kilku godzinach, nie pamiętam dwadzieścia sześć czy dwadzieścia cztery godziny byliśmy, wyszliśmy z kanałów, Niemcy nas wyciągnęli na ulicy Dworkowej. Więc weszliśmy na Szustra a wyszliśmy na Dworkowej. Zbłądziliśmy, ciągle błądziliśmy w tych kanałach. A poza tym trzeba było iść, ciągle nam mówili, że tymi kanałami nie wolno, dlatego, że Niemcy wrzucają granaty do włazów. To musieliśmy się cofać, w inne kanały wchodziliśmy… Przez to nawet ci, którzy nas prowadzili to też błądzili. Później wrzucali granaty, później wyciągali. To było jedno przeżycie. A później na Dworkowej otworzyli właz i zaczęliśmy wychodzić, wyciągać nas zaczęli, naturalnie za włosy do góry, ustawiali nas i co którąś osobę rozstrzeliwali, przeważnie chłopców. To był już szok dla nas straszny. Ustawiali nas, kazali nam ręce trzymać na głowie i tak nas trzymali ładnych kilka godzin aż wszystkich z kanałów wyciągnęli. Ustawiali osobno chłopców, osobno dziewczęta. I takie właśnie jedno krótkie przeżycie. Myślałam, że to są moje ostatnie chwile jak podszedł do mnie taki gestapowiec, a tam własowcy byli, gestapowców tych Niemców mało tylko najgorsi to byli ci własowcy w czarnych mundurach. Podszedł do mnie, ja naturalnie miałam opaskę, zdarł mi tą opaskę założył tak za pagon i wymierzył do mnie i mówi… coś tam po niemiecku do mnie powiedział, że to już mój koniec. I w tym momencie podszedł stary Niemiec, chyba też gestapowiec, bo innych tam nie było, ale pamiętam jego, mały, stary i taki… I jego w rękę uderzył, kazał mu odejść ode mnie. Uratował mi życie. To było też takie przeżycie ogromnie ciężkie, ale krótkie. Później pognali nas, było nas czterdzieści, pognali nas do Pruszkowa pieszo. I tej podróży ja nie pamiętam. Ja całą tą podróż idąc - przespałam, naprawdę. Nic nie pamiętam z tej podróży tylko... tam mówią, że ciężko było im. Mnie się zdawało, że ja przeszłam to w pół godziny. Właściwie wyszliśmy z kanałów, Puławską szliśmy i później ja już nic nie pamiętam, tylko pamiętam już jak się znalazłam w Pruszkowie. Tam ja, nie wiem, miałam… coś w palec mi się stało, nie wiem czy jakiś odłamek miałam czy coś, ale miałam strasznie ten palec spuchnięty, okropnie mnie bolał. Od razu Czerwony Krzyż mnie wziął na tą salę taką opatrunkową, tam byli Japończycy i [mówią, że] muszą mi przeciąć ten palec. I na żywo, ale to praktycznie bez znieczulenia. Dobrze, bez znieczulenia… przecięli mi ten palec i zabandażowali mnie, wróciłam z powrotem, zdążyłam wrócić do swoich tych koleżanek do oddziału, nas było czterdzieści i znowuż pognali nas do wagonów, wsadzili do wagonów i właśnie wywieźli do Stutthofu. Droga trwała też około dwóch dni, to znaczy dwa dni i noc i ja też przespałam. Jak wsiadłam do wagonu bydlęcego tak się obudziłam w Stutthofie na rampie. Zazdrościły mi wszystkie [dziewczęta] które przeżywały tą podróż – bo nie mogły spać, a ja spałam. Dużo miałam szczęścia w tym wszystkim, że tych najgorszych chwil nie przeżywałam. To była droga ciężka. Po dwudziestu kilku godzinach niespania i później z tym palcem cierpiałam strasznie, bo strasznie mnie bolało, to znowuż przespałam. I znalazłyśmy się w obozie.
W obozie byłyśmy 29 sierpnia. Tam nas trzymali znowuż całą noc na dworzu dlatego, że jak wysiadłyśmy z wagonu tego bydlęcego od razu nas na bok wzięli jako czterdzieści dziewcząt z AK, ludność cywilną osobno wzięli, a nas trzymali znowuż całą noc, bo nie wiedzieli co z nami zrobić. Nie było stalagu wobec tego nas zawieźli do Stutthofu. W Stutthofie nas nie chcieli, zaczęły się właśnie te pertraktacje (co pokazywałam te listy wszystkie). Jedna z koleżanek starsza taka od nas, ona znała dobrze niemiecki i ona tam z nimi pertraktowała i nie wiedzieli, co zrobić. Wzięli nas do baraku, tam była główna aleja
Arbeit macht Frei, to były same baraki takie z chodakami z ubraniami, jeden taki pokój był i tam nas wsadzili czterdzieści. Tam byłyśmy trzy miesiące. Wyprowadzali nas trzy razy dziennie tylko do łaźni. Tam też ciągle przychodzili Niemcy i mówili, [że nas spalą]... Na mnie straszne wrażenie robiły transporty Żydów. Bo myśmy to wszystko widziały, bo okna wychodziły na tą główną aleję, którą całe wagony tych Żydów przywożonych od razu ich [palili]… A na końcu był taki drut, parkan taki z drutu i było krematorium i palili tam, łaźnia i krematorium. Myśmy wiedziały o tym, i tych Żydów od razu prowadzili prosto z rampy prosto z tego, prowadzili do spalenia, do krematorium. A później przychodzili ci Niemcy i mówili z wami zrobimy to samo. Jeszcze trochę i wy pójdziecie. A później przychodzili i mówili wczoraj rozstrzelaliśmy francuskie lotniczki, a jutro wasza kolej. To były takie pogróżki. Po trzech miesiącach zabrali nas do baraków na nowy obóz, który tam był dla ludności cywilnej i tam nas przenieśli, ale ponieważ myśmy ciągle walczyły, byłyśmy strasznie buńczuczne i ciągle czegoś żądałyśmy, nic nie otrzymując, to za karę dali nas do tego nowego obozu, ale do baraku żydowskiego. Tam z Żydówkami byłyśmy w baraku.
- Jakie tam warunki panowały?
Normalne prycze, po trzy na pryczy, niektóre były po dwie. Ja byłam z taką koleżanką z Izą na jednej pryczy, ale miałam takie z kolei szczęście w nieszczęściu. Ponieważ miałam ten palec operowany i trzeba było zmienić opatrunek, to prosiliśmy żeby mnie tam zaprowadzili na tą sztubę tam gdzie lekarz jest i żeby mi ten opatrunek zrobić. Tam był lekarz Polak. On mi te opatrunki robił i raz na tydzień tam wzywali mnie. Niemcy mnie tam prowadzili, oni mi tam opatrunek zrobili i wracałam z powrotem. Jak nas przenieśli do baraku, ja w tym baraku byłam może miesiąc, może półtora miesiąca i ten lekarz załatwił mi, że… tworzyli ten nowy taki, przy tym nowym obozie stworzyli taki punkt przyszpitalny można powiedzieć. Tam dla tych ciężko chorych szpital i taki malutki pokoik był i ten doktor Polak wziął nas dwie koleżanki, które były starsze ode mnie, już były po akademii medycznej, one kończyły medycynę, one były jako lekarki i trzy wzięli, bo były sanitariuszki [potrzebne], i wzięli trzy sanitariuszki i doktor mnie wziął, ja byłam najmłodsza tam, i wziął mnie do pomocy. Wtedy już myśmy miały lepsze warunki. Ja nie byłam ani lekarzem ani sanitariuszką, byłam salową. Ponieważ przez ojca byłam bardzo krótko trzymana, i nie wolno mi było się niczego wstydzić, niczego bać, tak byłam chowana, wobec tego ja niczego się nie brzydziłam. Najgorsze roboty przy tych [chorych], tam były Rosjanki, Estonki, Litwinki, Polki w tych najgorszych warunkach, bo warunki tam były straszne w tym szpitalu. Przyprowadzali na przykład Estonki, które miały w oczach, całe gałki oczne, one w ogóle nic nie widziały, bo one były całe we wszach. Ja się nie wstydziłam, wstydzić się nie było czego, ja się nie bałam, nie brzydziłam, ja im te oczy wycierałam, ja im zmywałam, one miały ten szkorbut taki straszny, im gniły te usta. Mogłam najgorsze roboty robić… robiły pod siebie ja to zmieniałam. Tam dotrwałam do… bo już były ostatnie miesiące, bo byłam do maja w obozie do wyzwolenia i zachorowałam na tyfus plamisty. Zresztą nie tylko ja zachorowałam, bo wszystkie zachorowałyśmy, wszystkie leżałyśmy w tym swoim pokoiku i wtedy więźniowie z obozu męskiego przywozili tam tym chorym i nam zupy i ten chleb, tą kawę rano przywozili. Jak myśmy zachorowały to ci mężczyźni się nami opiekowali, dlatego że nam przywozili, starali się ze szpitala przywozili nam zastrzyki, później jakieś, mnie na przykład przywozili rosół z królika. Taki był w konspiracji obozowej pan Brzozowski, on był nadzwyczajny, to był cudowny człowiek, który pomagał wszystkim jak tylko mógł. Dzięki niemu właśnie to ja dostawałam ten rosołek z tych królików. Jeszcze chciałam powiedzieć, że jak byliśmy w tym baraku, to bardzo często tam przychodzili mężczyźni więźniowie na roboty, bo oni tam pracowali przy tych chodakach, przy tych ubraniach, podnosili dach i nam wrzucali papierosy, wrzucali nam zapałki i draski, z siarką tą. Czasami nam wrzucali, czy dostali tam, bo tam byli i Szwedzi i Norwegowie, jak oni tam dostali czekoladę to nam wrzucali po kawałku czekolady i też się w jakiś sposób nami opiekowali. To takie przeżycia były obozowe.
- A wspomniała pani o konspiracji obozowej?
O konspiracji obozowej właśnie, to właśnie pan Brzozowski, on tam głównie kierował.
Pomagali wszystkim nie tylko nam, na męskim obozie jeszcze więcej mogli pomóc jak nam, bo tam byli.
- Na czym to polegało właśnie, skąd oni mieli kontakty, wie pani?
Jedzenie w tych kotłach i rano kawę dostawaliśmy, dostawaliśmy chleb, w południe dostawaliśmy do tych samych menażek, co kawa, wlewali nam zupę. Ja byłam straszny niejadek, więc ja na przykład swoim chlebem jeszcze się dzieliłam z koleżanką, z którą na pryczy spałam, dlatego że dla mnie było za dużo, ja nie musiałam jeść, ja byłam chuda taka szczapa. Chuda, ale w ogóle nie byłam nigdy głodna. Tej zupy to ja do dzisiejszego dnia, jak zielona zupa jest, to ja nie mogę patrzeć, bo to z trawy tam nam gotowali tą zupę, tam te robaki pływały, ja w ogóle tego nawet nie jadłam. Nie mogłam. Tylko kawałek chleba, albo z kapusty była zupa, albo ta niedobra, nie do jedzenia.
- Jak długo pani tam przebywała w tym obozie?
Dziewięć miesięcy, od końca września… od października można liczyć do maja, do piątego maja.
Później już od kwietnia zaczęły się marsze śmierci tak zwane, czyli ewakuacja obozu. Ja w ewakuacji nie byłam, dlatego że ja jedna z ostatnich chorowałam na tyfus, jeszcze byłyśmy trzy, których nie wzięli do marszu śmierci, nie dołączyli tak zwany marsz śmierci, nas zostawili. Mężczyźni nas któregoś dnia nas zabrali i schowali u siebie na męskim obozie, bo zostali tylko ci mężczyźni, którzy likwidowali obóz. Nas tam przechowywali, bo jeszcze byłyśmy chore, jeszcze byłyśmy leżące i to było już do wyzwolenia obozu, czyli do momentu jak Rosjanie weszli. Rosjanie nas wyswobodzili. To już była ewakuacja taka już wyswobodzonych, bo taki ten marsz śmierci to był strasznie, bo to przez Niemców prowadzony, tam masę zginęło. I dużo właśnie moich koleżanek z tej czterdziestki też zginęło. A tu nas pognali też pieszo do Elbląga, już jak wyswobodzili obóz. W Elblągu się zakończyła nasza udręka.
- I co później się z panią działo?
Później z koleżanką myśmy zaczęły… Bo chciałyśmy dostać się do Warszawy, to zaczęłyśmy pracować żeby zarobić na powrót. Krótko pracowałyśmy.
W Radzie Narodowej, tam dopiero organizowali. To było w okresie organizacji, nie można powiedzieć, że myśmy tam, już nie wiem, nie pamiętam, co myśmy tam robiły w tej Radzie Narodowej, nie wiem czy to się Rada Narodowa nazywała, jak to powstało. Później poznałam swojego męża, jeszcze tam w Elblągu, zakochałam się a on wrócił z oflagu. Nie wiem dlaczego… on przez Elbląg… chcieli do Bydgoszczy się dostać, nie wiem jakim cudem już nie pamiętam… wiedzieć to wiedziałam. Jedna z koleżanek, która zresztą już nie żyje, zakochała się też w jednym z tych oficerów, ja w drugim, pobraliśmy się, ale już jak wróciłam do Warszawy to rozeszliśmy się. Później po roku poznałam swojego drugiego męża i do tej pory jesteśmy [razem].
- […] A czy była pani przesłuchiwana przez Rosjan po 1945 roku, co się z panią działo?
Tak. Z koleżanką Dziuńką Radomińską byłyśmy przesłuchiwane w Elblągu, z koleżanką, która też nie żyje już, byłyśmy przesłuchiwane, ale nas wypuścili, bo co myśmy mogły?
Nie pamiętam, czy byłyśmy w AK czy byłyśmy... Młode dziewczyny, co oni mogą, rozsądni jacyś byli, że nas wypuścili, bo widocznie rozkaz mieli żeby przesłuchiwać tych wszystkich, którzy wychodzą z obozu, bo tak samo mężczyzn przesłuchiwali jak i nas przesłuchiwali, ale to bez żadnych represji, bez żadnych. Potrzymali nas tam dwa czy trzy dni i wypuścili.
- Tylko raz była pani przesłuchiwana?
Tak. Tak jak oni mają zwyczaj to w nocy było przesłuchanie, ale już nawet nie pamiętam, co oni się pytali. Co ja mogłam powiedzieć?...
- A w jakiej formie to było, jak to wyglądało takie przesłuchanie?
Byłyśmy normalnie w celi zamknięte, brali nas, wpierw ją wzięli, później mnie wzięli na przesłuchanie, potrzymali dwa dni i wypuścili.
- Tylko jedna osoba zadawała pytania czy było na przykład kilka osób?
Jedna. Jak pamiętam to jedna osoba była. Nie przypuszczam żeby to robili… nie orientowali się. Chore, zmęczone, po drodze te trzydzieści kilometrów przecież szło się pieszo, wymęczone, brudne, zawszone, bo takie byłyśmy, co oni mieli z nami? Nie było w ogóle, nie było o co pytać nawet. Piętnaście lat miałam.
Warszawa, 15 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Oraczewska