Marta Mikuła "Murzynek"
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września zdawałam maturę.
- Chodziła pani jeszcze do szkoły.
Tak, do gimnazjum.
- Jaki wpływ na pani wychowanie wywarła rodzina i szkoła?
Rodzina – ja jestem wnuczką powstańca z 1863 roku. Mój dziadek był hrabią herbu Pobóg; oczywiście [w 1863 roku] był młodym chłopcem, miał skończone dwadzieścia lat, ale stracił cały majątek, musiał się cały czas ukrywać. Działał na terenach wschodnich – białostockie, Tykocin, Ostrołęka, w tamtych stronach. A pochodził właściwie ze Żmudzi. Aleksander Grabowski. Niewiele mogę o nim powiedzieć. Rodzice, to znaczy moja mama – trudno jej było mówić o tym wszystkim, co działo się w powstaniu i po stracie majątku. Że musieli – większa rodzina, rodzeństwo – musieli się rozejść po miastach, zarabiać, utrzymywać się, chociaż byli młodzi. Nie wiem, czy o tym wspominać, bo mama tego nie wspominała – dowiedziałam się tego dopiero od mamy brata, że siedmiu Kozaków zastało dziadka mojego w palącej się szopie i w tej szopie bronił się, sam zabijając siedmiu Kozaków. To umieściła nawet w książce Kossak-Szczucka, a ja niechcący [dowiedziałam się] – mamy brat powiedział mi o tym. Wszystkie papiery dziadka zaginęły w czasie Powstania, mojego Powstania.
Rodzice nie żyją. Ojciec ranny był w 1939 roku, zmarł w 1940, a mamusia zmarła w czasie Powstania. Mieszkałyśmy wtedy na ulicy Grzybowskiej – w czasie Powstania mamusia zmarła, a ja cały ten czas byłam z bratem. Brat był w Wytwórni Papierów Wartościowych w straży pożarnej, a ja byłam łączniczką. Od czterdziestego roku zaczęłam pracować w Wytwórni Papierów Wartościowych. Nie pamiętam, w jakim miesiącu wstąpiłam do organizacji. Chyba w sierpniu; nie pamiętam w tej chwili. W każdym razie, w czterdziestym roku zaczęłam pracę konspiracyjną. Byłam łączniczką i sanitariuszką.
- W jaki sposób pierwszy raz zetknęła się pani z konspiracją?
Właśnie w czterdziestym roku w Wytwórni Papierów Wartościowych. Chodziłam na tajne komplety, ale zaczęłam pracować w Wytwórni Papierów Wartościowych. Wśród załogi zdobyłam zaufanie i wstąpiłam do organizacji. Dowódcą był major „Pełka” – Mieczysław Grzyński.
W czasie Powstania byłam sanitariuszką.
- I pracowała pani cały czas w Wytwórni Papierów Wartościowych?
Cały czas okupacji pracowałam w Wytwórni. Myśmy Wytwórnię zdobyli 2 sierpnia, bo była w rękach niemieckich. Niemcy zarządzali Wytwórnią. A w Wytwórni przyjmowali przede wszystkim młodzież, żeby ukrywać młodzież od wywózki na roboty, więc dużo nas pracowało; w organizacji było około sześciuset osób. Chyba ponad tysiąc osób… Nie pamiętam tej liczby, ale bardzo była duża liczba pracowników Wytwórni Papierów Wartościowych. Z innych oddziałów też się łączyli z naszym dowództwem. Brat był w straży pożarnej i też cały czas brał udział w Powstaniu, ale zginął w Mauthausen. Dostał się do obozu w Mauthausen i zginął przed wejściem Amerykanów. A ja z Pruszkowa dostałam się do Berlina. Tylko dwa tygodnie byłam w Berlinie, a po dwóch tygodniach przyjechali gospodarze, bo jeszcze wtedy zapisywali po prostu Niemcy, kto jaki zawód ma. Pewnie tam i Ślązacy pracowali, bo spisywali, kto jaki zawód ma; ja powiedziałam, że jestem sanitariuszką, pielęgniarką, a on mówi do mnie: „Po co pani mówi, że jest pielęgniarką? Jeszcze panią wezmą do szpitala czy coś; lepiej panią wpiszę na roboty”.
- Wróćmy do Powstania. Gdzie walczyła pani w Powstaniu?
Tylko w Wytwórni Papierów Wartościowych. Dla nas, sanitariuszek, to był obiekt zamknięty. Myśmy się nie ruszały; rzadko gdzieś wyruszałyśmy na miasto w okolicach, ulicach. Co dzień przybywało bardzo dużo rannych. Odchodzili, umierali przy operacjach; obcinało się ręce, nogi. Po prostu nie było czasu, żeby gdzieś poza teren Wytwórni wychodzić. Chyba tylko na dziedziniec czy do bram, zanieść posiłek naszym żołnierzom.
- Jakie panowały warunki na co dzień?
Warunki na co dzień były możliwe, dlatego że myśmy w Wytwórni mieli dobre zaopatrzenie. Przede wszystkim naprzeciw Wytwórni była szkoła podstawowa, do której chodziłam dawniej; to był magazyn Niemców, magazyn żywnościowy i mundurów. Jak myśmy 2 sierpnia opanowali Wytwórnię, to przede wszystkim zabraliśmy im klucze od bram, a Niemcy zabrali nam telefony – odcięli nas, żebyśmy nie mieli łączności z nikim. Przy bramach stali już nasi oficerowie i wpuszczali. Nie wszyscy wiedzieli, że wybuchło Powstanie; jak dowiedzieli się i przychodzili do Wytwórni, to przy bramach stali nasi oficerowie i poznawali naszych pracowników, [którzy] wchodzili do Wytwórni na 2 sierpnia. W tym czasie opanowało się też szkołę i mieliśmy całą żywność, i żeśmy karmili ludność ze Starego Miasta, ile dało; przychodzili po żywność właśnie do nas, do Wytwórni, bo mieliśmy zapasy. Tak że głodu żeśmy nie odczuli, ale my, jako sanitariuszki – nie miało się apetytu do jedzenia. Nie można było jeść przy ciągłym opatrywaniu ciężkich ran i przy umieraniu młodych chłopców. Była nasza pani doktór, która była razem z nami – pani doktór Petrynowska. Cały oddział – nie pamiętam właściwie, ile nas było sanitariuszek – zmieniałyśmy się, praktycznie pracowało się dzień i noc. Sypiałyśmy w piwnicach, na półkach, bo nie było łóżek. Ale szpital był urządzony wspaniale przez panią doktór. Przybył do nas później też doktór z ratusza; nazwisko mnie teraz wyleciało. Pracował i doktór, i pani doktór nasza, która pracowała w ogóle w Wytwórni Papierów Wartościowych. Nosiłyśmy posiłki tym, którzy mieli dyżury przy bramach, czy dyżury jak wychodzili poza teren Wytwórni, czy jak zdobywali budynek mieszkalny przy Wytwórni. Myśmy nie udzielały się na zewnątrz tak bardzo.
- Z jak dużym ryzykiem, z jakimi trudnościami wiązała się pani służba?
Człowiek wychodził z domu – nie wiedział, czy wróci do domu. Cały czas był zagrożony. Zagrożony był oczywiście łapankami; obawa była, że ktoś może donieść, ale o tym się nie myślało właściwie. Człowiek wiedział, że musi to robić, bo szkoła nas tak wychowała i przede wszystkim pamiętało się, że Bóg, Honor i Ojczyzna.
- Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?
Ze strony nieprzyjacielskiej? Żołnierzy? Jak traktowałam?
Dla mnie to była dzicz. Strzelali, zabijali. Zresztą wszystkie rodzaje broni były skierowane na Wytwórnię, kiedy już zdobywali Stare Miasto; to był najważniejszy obiekt. Wytwórnia Papierów Wartościowych to była twierdza. Był schron wybudowany dla prezydenta Mościckiego, ale prezydent nie skorzystał ze schronu, bo wyjechał za granicę. W tym schronie chroniła się ludność cywilna, która dom opuszczała i chroniła się u nas w Wytwórni. Ja tam nie chodziłam; tłok był straszny. Tam ludność cywilna chodziła – byli zabezpieczeni, czuli się pewniej w Wytwórni niż w domach, piwnicach. I przede wszystkim posiłki mieli, korzystali. Kiedy zdobyliśmy Wytwórnię i opanowaliśmy, Niemcy uciekli – ci, którzy byli wewnątrz naszego gmachu. To była bitwa po schodach, piętrach; ganiali Niemców, a my miałyśmy szpital w piwnicach. Fakt był jeden, że pouciekali Niemcy, a nie wiadomo było, co się stało z przełożonymi, to znaczy z prezesami Niemcami. Prezesi Wytwórni – było ich trzech. Jeden znaczył po polsku, jak się mówiło, „świnia” – bardzo nieprzychylny Polakom i bardzo szkodził. On odebrał sobie życie, jak schronił się z pasem, a pas był cały bronią – miał amunicji dużo, ale z chwilą, kiedy zobaczył, że zbliżają się do niego nasi oficerowie, strzelił sobie w usta. Myśmy go opatrywali. A dwóch prezesów, komisarzy właściwie niemieckich – oddali broń i poddali się. Była z nimi jednego przyjaciółka, Polka. Miał być sąd, czy rozstrzelać ich na miejscu, czy oddać do komendy. Jak ja weszłam do sali i spostrzegłam, że oni się poddali, złożyli broń, a na pewno byli głodni, bo czterdzieści osiem godzin chowali się na strychu gdzieś – po prostu przyniosłam im kanapki i krople uspokajające podałam. Dlatego że uważałam, że z chwilą, kiedy oddali broń… Ich nie rozstrzelali, tylko oddali do komendy. Miałam taką satysfakcję, że z chwilą, kiedy mnie zabierali Niemcy na placu Krasińskim… Jak myśmy uciekli z Wytwórni i zabrali nas z piwnic domów Niemcy na plac Krasiński, i ustawialiśmy się w szeregach, Niemcy z piwnic, którzy siedzieli uwięzieni przez nas, wychodzili też i też się ustawiali. I jeden z komisarzy poznał mnie, ale tylko ukłonił się ładnie. Gdyby powiedział, gdyby wskazał, żeby mnie… Ja wtedy nie miałam fartucha białego, ale gdyby wskazał, mógłby mnie rozstrzelać na miejscu – nie wiem, co by było innego. Ale tylko się ukłonił. Po wyjściu z Wytwórni, z chwilą gdy już uciekaliśmy z Wytwórni, zgłosiłam się do kościoła Dominikanów na ulicy Freta. To było tak tragiczne, że popatrzyłam tylko – nie ma sufitu, jest niebo i bomby lecą. Cały kościół – nie było miejsca, pomiędzy rannymi trzeba było chodzić, a nie było już pomocy dla nich, bo to ostatnie dni były. Poszłam do znajomych na ulicę Długą i zgłosiłam się do szpitala. Tam było Ministerstwo Spraw Wewnętrznych czy Sprawiedliwości – nie pamiętam. Tam też był szpital i tam trzy dni czy dwa urzędowałam, ale już też zdobywali i trzeba było uciekać. Do kanałów trzeba było, ale nie wszyscy mogli dostać się do kanałów. Ponieważ ja nie miałam swojej torebki, nie miałam żadnych dokumentów przy sobie. Stanęłam na placu Krasińskim przed kanałem, ale nie miałam żadnych dowodów. Pomyślałam, że jeżeli zginę, to nikt nie będzie wiedział, kto ja jestem, dlatego cofnęłam się. Stanęłam w szeregu i wyruszyliśmy wszyscy do Pruszkowa. Tam [byłam] już zupełnie głodna, bo nawet nie miałam menażki, żeby zupy dostać trochę. Dwa dni żeśmy byli w Pruszkowie i zapakowali nas w wagony do Berlina. W Berlinie byłam dwa tygodnie i po dwóch tygodniach, po spisie zawodów, w którym Niemiec mi odradził, żebym mówiła, że jestem pielęgniarką, przyjechali gospodarze. Wtedy pomyślałam, że jak w „Chacie Wuja Toma” – przyjechali gospodarze, tamci otwarli bramy, ci wpadli i po prostu wybierali sobie pracowników. Ja pierwsza zostałam zabrana przez Niemkę; za mną stała moja koleżanka z gimnazjum z mamą i zdążyła zapisać adres tej Niemki, bo później mnie odwiedziła. Ona została w Poczdamie – w fabryce pracowała. Ja z tą Niemką pojechałam na wieś i pracowałam na wsi. U niej pracował Francuz. Ponieważ rozmawiałam po francusku, więc pierwsze pytanie było, czy tam nie było co jeść – ja tak okropnie wyglądałam. W obozie [przez] dwa tygodnie właściwie dostawało się tylko kromkę chleba rano, obiad – jakąś zupę – i kromkę chleba na kolację. Ale mówili nam, że będą nas jeszcze gdzieś dalej wieźć, więc ja pół kromki odkładałam do torby, żebym w podroży miała chociaż ten suchy chleb. Przyjechałam do Niemki. Ona sama prowadziła gospodarstwo i był do pomocy Francuz, wojskowy. Mieszkał u niej; właściwie to z nim pracowałam. On zajmował się końmi, uprawiał; ja niewiele, nawet nie miałam siły, żeby pół wiadra podnieść. Dopiero później zaczęłam nabierać, zaczęłam móc. Niemka była po prostu bardzo humanitarna i ludzka. Ona razem z nami jadła posiłki, tak że po dwóch miesiącach ja lepiej wyglądałam. Nawet jak inni gospodarze mnie spotykali, to mówili: „O, Dora dobrze karmi” – bo ja miałam już policzki zaróżowione i lepiej wyglądałam. Ale ciężko się pracowało. Dla mnie, nieznającej pracy na wsi… Na przykład zimą do lasu się jeździło, ścinało się drzewa; ja nie miałam siły utrzymać piły z tym Francuzem, więc on po prostu kłócił się z Niemką, z gospodynią, żeby ona mnie oddała do obozu, dlatego że ja nie nadaję się do tej pracy. Ale jakoś nie posłuchała – z nim zaczęła ścinać te drzewa, a mnie kazała gałązki obrywać siekierą z tych drzew. Ciężko było, ale spotkałam się też z przychylnością. Jej koleżanka przyjechała z Berlina, porozmawiała ze mną po francusku o Powstaniu troszkę; później zimno się zrobiło, przyjechała i przywiozła mnie ciepłe spodnie, bardzo ładną bluzeczkę do pracy, fartuszek. Ja chciałam osobiście jej podziękować, ale gospodyni powiedziała, że ona przywiozła to dla mnie, ale już wyjechała, tak że nawet nie miałam możności podziękować osobiście za dar taki, humanitarny bardzo.
- Wróćmy teraz znowu do Powstania. Mam pytanie, jak przyjmowała działalność waszego zgrupowania ludność cywilna.
Ludność cywilna – w pierwszych dniach Powstania cała Warszawa to była radość, oszołomienie… Spontanicznie to przyjmowała. Chłopcy młodzi i zupełnie dzieciaki zgłaszali się jako kurierzy do pracy. Ludność znosiła [wszystko] zupełnie dobrze w pierwszych dniach Powstania. Z chwilą, kiedy już kończyło się, kiedy nie było dla nas – gazetki podawały – broni, nie było czym walczyć, to ludność cierpiała, ale nie burzyła się. Po pięciu latach okupacji strasznej, kiedy wychodziło się z domu – nie wiadomo, czy się wróci, i terror, jaki stosowali – łapanki, rozstrzeliwanie na ulicach ludzi – po prostu człowiek miał dość pięciu lat takiej okupacji. Więc spontanicznie wszystko się przyjmowało i tym bardziej młodzież bardzo spontanicznie. Zresztą młodzież tak była wychowana. Myśmy nie myślały o medalach, odznaczeniach, o niczym – ratowało się ludzi i niosło się pomoc. A nie myślało się, co jeszcze będzie. Ale to było tragiczne. Ja byłam na przykład półprzytomna w obozie w Pruszkowie, nawet nie odczuwałam głodu; nie chciało mnie się żyć. To było dla nas tragiczne – poddanie się, że musieliśmy, że Powstanie upadło. Radość była, zanim Powstanie się zaczęło – radość wielka, bo Niemcy zaczęli likwidować urzędy i uciekali z Warszawy. Widziało się rodziny niemieckie, samochody, furmanki, dorożki na dworcach – uciekali już do Niemiec.
- Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?
Człowiek widział, że będzie Powstanie, ale nie wiedział, w którym dniu. Brat wrócił z dyżuru – bo w straży pracował – do domu i mówi, że jestem proszona, żebym o czwartej godzinie stawiła się w Wytwórni. Jeszcze nie przeczuwałam, bo na trzy dni przed Powstaniem też już z magazynów rozdawali nam troszeczkę żywności – puszki mięsne i to, co było w Wytwórni w zapasie. Jeszcze człowiek nie wiedział. Właśnie brat powiedział mi, że o czwartej muszę się stawić. Jak przyszłam o czwartej godzinie przed Wytwórnię, zobaczyłam, że jest strażnik, oficer przy bramie, i mówi: „Dobrze, że przyszłaś, bo już się zaczyna”. Usłyszało się pierwsze strzały w Śródmieściu, a Wytwórnia dopiero na drugi dzień została opanowana. Niemcy zaczęli uciekać, myśmy opanowali, wywiesiliśmy flagę – mieliśmy już w swoich rękach Wytwórnię.
- Co pani czuła, kiedy wybuchło Powstanie?
Co ja czułam? Czułam radość, że Niemcy już uciekają. A nie myślało się, jak tragicznie to będzie. Nie spodziewałyśmy się takiego wielkiego… Tych rannych chłopców, których trzeba było przynosić do szpitala naszego – przychodzili, umierali na naszych rękach, mamy ciągle swoje wołali. To było dla nas tragiczne. Ale też człowiek nie miał czasu o tym myśleć. Automatycznie właściwie człowiek wszystko robił. Nie miał sił myśleć, co będzie dalej, chciał do końca być na posterunku. Ale jak trzeba było uciekać… Pani doktór i sanitariuszka zostały rozstrzelane, wszyscy ranni zostali zabici, którzy nie byli w stanie wyjść o własnych siłach z Wytwórni.
- Jaka atmosfera panowała u pani w zespole?
Jaka atmosfera? W zespole naszym w pracy, w Wytwórni? Wspaniała była. Chroniło się młodzież, więc my byłyśmy chronione. Dbało się bardzo – mieliśmy obiad, posiłki. Wszyscy darzyliśmy się zaufaniem wśród pracowników. Inspektorzy byli dla nas wspaniali, dyrekcja była wspaniała. To była po prostu dla nas taka odskocznia – przychodziło się do pracy z zapewnieniem, że człowiek ma ausweis, że może poruszać się po Warszawie z ausweisem i że jak będzie legitymowany, to nie groziła nam wywózka do Niemiec.
- Z kim przyjaźniła się pani podczas Powstania?
Z koleżankami, z którymi pracowałam, które zostały razem ze mną. W tej chwili jest już nas mało, garstka. Po powrocie z obozu i [kiedy] inni, którzy się dostali do obozu, wracali, to żeśmy się spotykali. Ja na początku nie miałam kontaktu z koleżankami i dowódcą naszym, który był już w Warszawie. Po powrocie z obozu dom był spalony, mamusia nie żyła; spotkałam się tylko z siostrą. Brat nie wrócił, więc po prostu wyjechałyśmy na Śląsk i zamieszkałam w Bytomiu. Później mieszkałam w Opolu; wróciłam do Warszawy dopiero w siedemdziesiątym drugim roku, po prostu cudem – zamiana mieszkania. Wróciłam, to szłam po ulicach Starego Miasta i płakałam z radości, że wróciłam już do Warszawy.
- Jak wyglądało pani życie codziennie podczas Powstania? Chodzi mi o kontakty z najbliższymi, czas wolny.
Nie miałam kontaktu z najbliższymi, to znaczy z rodziną. Mamusia i siostra mieszkały na Grzybowskiej, niedaleko Hali Mirowskiej. Nie miałam kontaktu, nic nie wiedziałam, co się dzieje z siostrą, mamą. Brat był w Wytwórni, ale nie miałam kontaktu, bo miał dyżury inne w straży pożarnej. Spotkałam go tylko, gdy szliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie też jeszcze spotkałam się z nim, ale już wsiadaliśmy do pociągu. Ja byłam z kobietami, a on był dołączony do mężczyzn. On się dostał do Mauthausen, a ja na wieś.
- Jak wyglądał pani czas wolny w czasie Powstania, kiedy nie musiała pani opiekować się rannymi?
To były tylko momenty. Czasu wolnego myśmy nie miały – tylko tyle, żeby można coś wypić. Można było wypić kakao. Pamiętam – było kakao, herbata. Wypić coś, zjeść i spać. I w nocy były dyżury – w nocy się pracowało i w dzień się pracowało, tak że właściwie tylko żeby dwie, trzy godziny usnąć, troszeczkę przespać…
- Jak radziła sobie pani z kwestią żywnościową?
W Wytwórni żywność była. Były kucharki, które gotowały posiłki dla ludności, rozdawało się. Nam posiłki przychodziły też; ja na bramę wychodziłam zanieść obiad tym, którzy mieli wartę. A na śniadanie każdy urywał jakiś moment, przychodził – w piwnicy była kawa, herbata, były obiady. Zupy były, bo się nie miało czasu gotować, jak były ciągłe walki.
- Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Życie religijne? Tak, oczywiście. Była msza w Wytwórni i na ulicy Długiej, w kościele garnizonowym, ale wtedy ja miałam dyżury, tak że ja na mszy nie byłam. Ale przyjmowało się komunię.
- Czy podczas Powstania czytała pani podziemną prasę, słuchała radia?
Prasy to nie czytałam. Po prostu dowiadywałam się. Kto przychodził z miasta, jeden drugiemu wszystko opowiadał, co się dzieje na mieście, co się dzieje na Starym Mieście, czy ktoś się przedostał na Żoliborz, czy na Mokotów. Były te rozmowy, co się dzieje, że już broni. Rozmawiało się, ale to były urywki – widziało się tragedię i człowiek był bezsilny, tylko ratował rannych i opatrywał.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?
Jakie jest wspomnienie najgorsze? Bezsilność. Człowiek był tak otumaniony, że co z nim się działo, to właściwie jak automat się chodziło. Nasza pani doktór też była już bezsilna, ale ona zażywała… nie morfinę… przytykała do nosa i też była oszołomiona. Dlatego że po prostu już nie miała sił do tego wszystkiego, co się działo, ale do końca jednak została z rannymi. W ostatnią noc przed ucieczką z Wytwórni siedziałam obok doktora, który był z nami. Mówi: „To już nie jest szpital, to jest jatka. Moje nerwy nie wytrzymują”. Faktycznie – opuścił posterunek, przeszedł na Żoliborz i walczył pod Warszawą. Tam się spisywał, ale tutaj opuścił, bo już nie wytrzymywał tych scen i tego obcinania rąk i nóg. Ja dwa razy oddawałam krew swoją żołnierzom w ciągu miesiąca, tych dwudziestu ośmiu dni, ale ani jeden, ani drugi nie przeżył, mimo że oddawałam swoją krew. Może nie było czasu na mierzenie, jaka grupa, czy zgadzała się z tym rannym – ale nie przeżyli chłopcy…
- A jakie są te dobre wspomnienia, które dotyczą Powstania?
Dobre? Dobre to były, jak się słyszało, że Niemcy uciekają z Rosji, że kończy się, że wreszcie będzie koniec wojny.
- Czy miała pani kontakt z przedstawicielami innych narodowości uczestniczących czynnie albo biernie w Powstaniu?
W czasie Powstania? Z innych narodowości to nie. Byli żołnierze, ale ja nie miałam kontaktu z nimi. Ja nie miałam czasu. W szpitalu byłyśmy, sanitariuszki, swoim rejonem zajęte; byłyśmy tak zapracowane, że nie miałyśmy czasu na jakieś kontakty. Myśmy były zamknięte w obiekcie, gdzie trzeba było od rana do nocy dyżurować, pracować, opatrywać.
- Skąd brałyście materiały opatrunkowe?
Miałyśmy zapas. Już przed Powstaniem szpital był przygotowany. Miałyśmy zapas i też opanowałyśmy zapasy ze szkoły, z magazynów niemieckich.
- Czy korzystano ze zrzutów?
Nie, w naszym rejonie nie. Może inne oddziały, bo w ostatnich dniach przychodziły do Wytwórni inne oddziały ze Starego Miasta, ze Śródmieścia; szli na Żoliborz, więc zatrzymywali się u nas. Ale nie pamiętam, żeby jakieś zrzuty były na terenie Wytwórni.
- Do jakiego obozu trafiła pani po zakończenia Powstania?
To był przejściowy obóz w Berlinie, ale nie wiem… To było bez nazwy. Jakieś koszary, duży teren bardzo. Oni nas tam zatrzymali. Właściwie to był koniec ich, ucieczka; oni nie wiedzieli, gdzie nas umieścić wszystkich, różnie rozrzucali. Ja trafiłam akurat do obozu w Berlinie, ale jaką nazwę, to nawet nie wiem.
Coś koło dwóch tygodni.
- Jakie tam panowały warunki?
Warunki były okropne. Spało się pryczach, straszne robactwo było i jedzenia żadnego nie było. Jak lunatycy chodziliśmy wszyscy. Ciągle się zastanawialiśmy, dokąd jeszcze nas wywiozą. Wiedzieliśmy, że to jest [obóz] przejściowy. Kromka chleba rano, kromka wieczorem i zupa jakaś była.
- Jak zapamiętała pani koniec wojny? Kiedy się pani dowiedziała o końcu wojny?
Najradośniejszy dzień, to był dzień, kiedy o czwartej rano niebo było usiane samolotami – tak, jak ptaki, leciały samoloty – i wszystko leciało na Berlin, a ja byłam za Poczdamem na wsi, na gospodarstwie. Ale straszny… Oczywiście jak się przyłożyło… Jęk ziemi od bomb padających na Berlin słyszało się na wsi po prostu! To był dzień, gdzie od czwartej rano [niebo] usiane, srebrne ptaki na niebie – wszystko szło na Berlin. Wtedy zdobywali Berlin; już wiedziało się, że to jest koniec wojny. To była wielka radość, że to już jest koniec.
- W jaki sposób wróciła pani do kraju?
Pracowałam u Niemki – ten Francuz, ale byli jeszcze inni oficerowie francuscy, pracowali na roli – ja miałam z nimi kontakt i oni namawiali mnie, żebym z nimi jechała do Francji. Ja mówię, że nie, bo muszę wracać, szukać rodziny. Napisałam do Czerwonego Krzyża, czy oni mają jakieś wiadomości o rodzinie mojej – napisałam do Krakowa na parę dni przed końcem wojny. Nie, nie na parę dni, ale chyba na dwa tygodnie przed tym, kiedy już Niemcy wiedzieli, że jest ucieczka; moja Niemka nawet powiedziała, żeby napisać gdzieś i dowiedzieć się, więc napisałam do Krakowa. Przyszła odpowiedź, że nie mają żadnych wiadomości. Byłam bardzo zrozpaczona. W ostatnim dniu w tej wsi, gdzie byłam, Rosjanie walczyli z Niemcami, więc gospodarze pouciekali do lasu, a ja byłam w schronie z Francuzami. Nad ranem kogut zapiał i któryś tam mówi, że już koniec wojny. To było nad ranem; wyszliśmy z tego schronu. To był po prostu dół wykopany w ziemi, w ogrodzie u któregoś z gospodarzy. Zobaczyliśmy jeszcze, jak Niemcy się bronią – stają jak mur i strzelają, walczą z Rosjanami. Rosjanie szli dalej, ale zostawiali rannych, więc opatrywałam jeszcze Rosjan i Niemców rannych w ten dzień. Moja gospodyni też wyjechała do lasu i wróciła na drugi dzień. Już miała wiadomość, że ja nie przyznaję się, a jestem chyba doktór – bo wszyscy mówili, że opatrywałam tych rannych. Na tydzień przedtem jakieś walki były i zmarł jeden z robotników Polaków; też go opatrywałam. Przypuszczała, że nie przyznałam się. W tym dniu, w którym opatrywałam, na drugi dzień rano już się szykuję, że będę mogła może wyjechać. Moja gospodyni zauważyła, że fura jedzie i chłopcy Polacy, co pracowali, jadą. Zabrałam tylko białe futro, [które] na sobie miałam, jak wychodziłam z piwnicy na Długiej, jak mnie tam Niemcy zabierali – bo z piwnic nas zabierali, jak już miasto zostało opanowane. To zabrałam i dwie kromki chleba dała mnie. Musiałam dogonić furę, żeby się zatrzymali, że chcę zabrać się razem. Oni ukradli po prostu tę furę – zabrali konia i furę, żeby do jakiejś pierwszej możliwej stacji dojechać. W międzyczasie wstępowało się do domów opuszczonych i jakieś tam jedzenie znajdowało się, tak że można było coś zjeść. Nocowaliśmy w jakiejś szopie czy w jakiejś stodole; byli Rosjanie. Przyszedł oficer rosyjski i powiedział: „Chłopcy – po rosyjsku mówił, ale po polsku też trochę – pilnujcie dziewcząt, dlatego że ja nie mogę ręczyć za swoich chłopaków”. Ostrzegł po prostu nas, żeby nigdzie się nie wychylać – gwałcą po prostu kobiety Rosjanie. Dostałam się do Rawicza. W Rawiczu ludzie przyjmowali w domach; mogłam się umyć, jakiś posiłek dostałam. Na dworcu czekałam na jakiś pociąg do Poznania; jechał pociąg z Rawicza do Poznania, a z Poznania do Warszawy. Tylko było mi przykro, bo [gdy] wsiadłam do pociągu, byłam strasznie głodna – nie jadłam ze dwa dni i pić mi się chciało. Podchodzę do kobiety, która na dworcu… Zniszczony Dworzec Zachodni, ale kobiety stały z wiadrami z wodą i sprzedawały wodę. Podeszłam, żeby troszkę dała mi się napić wody. Odmówiła, bo nie miałam pieniędzy. Strasznie się rozpłakałam, że odmówiła, że nie dała mi się troszkę napić wody. Takie było powitanie na dworcu. Idąc Alejami z płaczem, spotkałam koleżankę swoją, która powiedziała, że jeśli nie znajdę nikogo z rodziny, to u niej mogę się zatrzymać; dała mi adres. Ona też u kogoś się zatrzymała. Powiedziała, że są karteczki na bramach. Jeśli rodzina jest, to karteczki na bramach są; może jakąś karteczkę zastanę i z rodziną się spotkam. Rzeczywiście – dom spalony, ale brama była i karteczkę zobaczyłam siostry, że jest na Solcu u ciotki. Pobiegłam, bo to trzeba było na nogach; dobrze, że nie miałam żadnych paczek. Tam na Solcu spotkałam się z siostrą u ciotki, ale też ciotka miała zniszczone mieszkanie na parterze, trzy pokoje. Spałyśmy na podłodze. Nie miałyśmy się czym przykryć – swetrami tylko. Ja koc jeden wzięłam w tym czasie – w jakimś domu koc jeden wzięłam. Mamusia była pochowana tak, jak wszyscy chowali, na podwórkach. Siostra o tyle była szczęśliwa, bo w naszej kamienicy stał oddział akowców – z chwilą, kiedy mamusia umarła, przynieśli metalową trumnę, tak że siostra mogła mamusię pochować w trumnie i tę trumnę zakopali na podwórku. Było zawiadomienie, że ci, co nie sprzątną zwłok z podwórek, to zrobią pochówek wspólny, będą zabierać. Więc siostra postarała się o jakiś wózek i z panem takim ciągnęła wózek, żeby pochować na Bródnie mamusię. To akurat dzień przed moim przyjazdem. Jeszcze parę dni byłyśmy u ciotki i dowiedziałam się, że można gdzieś zamieszkać, może na Śląsku. Trafiłam do Katowic; w Katowicach było Caritas. Siostry przyjmowały do domów drewnianych za cmentarzem; to było takie prowizoryczne, ale była woda, światło, dostałyśmy pokoik. Woda w kranie i światło było, więc wielka była uciecha, że mogłyśmy nareszcie umyć się, mieć troszeczkę. Siostra zaczęła starać się o pracę. Pierwsze słowa, jak spotkałam się z koleżanką w Alejach – położyła palec na ustach i powiedziała tylko: „Nie przyznawaj się, że byłaś w organizacji, że byłaś w AK”. Ona widziała mnie w czasie Powstania; widziała, że byłam w Wytwórni. Zresztą w czasie Powstania jak uciekłam z Wytwórni, to do niej trafiłam na ulicy Długiej, bo tam kiedyś mieszkałam. Do niej trafiłam na jeden dzień; ona wiedziała, że jestem w organizacji. Bo nie wszystkie koleżanki wiedziały – nie można wszystkim było mówić, że się pracowało w organizacji. I ona uprzedziła mnie, żeby się nie przyznawać. Na razie nie podejmowałam żadnej pracy; kupowałam jakąś odzież i sprzedawałam na rynku. Ale siostra dostała pracę w fabryce w Bytomiu i dostała przydział na mieszkanie. Ja założyłam kiosk w Bytomiu z gazetami. Niechcący poznałam pana, ponieważ podszedł do kiosku, kupował papierosy i coś po francusku mówił; ja mu opowiedziałam po francusku, zaczęła się rozmowa i później troszeczkę żeśmy się zaprzyjaźnili. On przychodził na brydża do siostry i szwagra; później dowiedziałam się, że on był asem wywiadu na terenie Lwowa i był w procesie szesnastu jako komendant z tamtych terenów. Było dwudziestu komendantów aresztowanych tam i on dostał dwadzieścia lat. Po roku czasu, jak już zupełnie był wykończony, podpisał z nimi umowę, że będzie z nimi współpracował tak, jak oni chcieli. Uwierzyli mu, że podpisał umowę i skierowali go do Przemyśla, ale on powiedział, że ma depozyt swój i musi odebrać we Lwowie; dostał się do Lwowa, a ze Lwowa uciekł właśnie na Śląsk. Przychodził do kiosku; w kiosku kupował i spotykał się z kolegami z urbanizacji lwowskiej. Nie wiedziałam o tym, o jednym wiedziałam tylko – powiedział mi o nim, że on był też we Lwowie. On przychodził i pytał się, czy [tamten] był już, czy kupował gazety. Ja wzięłam wspólniczkę, koleżankę z Warszawy, właściwie z Mirkowa; ona mieszkała koło Konstancina, pracowała w fabryce, a ja tam z Wytwórni jeździłam na dyżury do Mirkowa w czasie okupacji. Przyjęłam ją do pomocy, ona zgodziła się – przyjechała do Bytomia i na pełne zmiany pracowałyśmy w tym kiosku. On był zresztą szpiegowany; coś ktoś wywąchał. Musieli dowiedzieć się, że ona jest wspólniczką; jakiś kontakt, że ona zaczęła z nimi współpracować. Ona powiedziała, że ja mam kontakt, że on przychodzi do nas. On miał brata w Poznaniu, lekarza; chciał wyjechać do Anglii, mówił, że tutaj nie ma miejsca dla niego. Nawet nie znałam jego nazwiska, tak jak w konspiracji człowiek się nie pytał.W Poznaniu został aresztowany; po tygodniu czasu zostałam ja aresztowana. Także zawieźli mnie do Poznania. Trzy miesiące siedziałam w więzieniu w Poznaniu – we wrześniu mnie aresztowali do grudnia. Całe śledztwo było bardzo ciężkie. Po nowym roku w czterdziestym ósmym przewieźli nas do Katowic i od początku śledztwo. Dostałam rok czasu w tym więzieniu. A on… Jakieś napady robili, inna organizacja podziemna z terenu Lwowa. On przyznał się w czasie śledztwa, że tam pomagał – czapką machał, że samochód przyjechał do fabryki – jakieś papierosy ukradli, jakąś sól… W każdym razie on bronił, żeby nie doszli do tego, że on uciekł z Rosji, z obozu. Przecież od razu by go z powrotem zawieźli na Łubiankę do Moskwy, oddali by go w ręce tam. Ale do tego nie doszło. Dostał osiem lat więzienia. Jego kolega, który przyjeżdżał do Bytomia, oficer polski, dostał cztery lata, przesiedział trzy lata. Ja rok czasu. To był bardzo, szalenie zdolny człowiek – on kończył Eichelberga w Poznaniu, szalenie zdolny, pracował jako lotnik, był za granicą. Skierowali go, że musi wracać do Polski – bo zna język angielski, niemiecki, rosyjski, więc skierowali go, żeby pracował na terenie Lwowa. Pracował tam w czasie całej okupacji, był komendantem; oni do tego nie doszli. Bronił się, żeby oni się o tym nie dowiedzieli. Ja miałam narzeczonego, byłam w pierwszym miesiącu ciąży i nie zdążyliśmy wziąć ślubu. Całe śledztwo byłam w ciąży, więc to wszystko bardzo źle znosiłam, bardzo tragicznie. Poznałam też ludzi, którzy potrafili przy swoim patriotycznym wychowaniu zachowywać się twardo, przyzwoicie. A nawet natknęłam się na panią, która pracowała w Urzędzie Bezpieczeństwa, ale podała więźniarce ciepłą bieliznę, bo było w celi bardzo zimno. Dostała za to cztery lata więzienia – za podanie ciepłej bielizny. Takie metody były Urzędu Bezpieczeństwa. Żal mi jej było bardzo.
- Co się stało z panią później?
W Katowicach była sprawa; właśnie urodziłam dziecko w szpitalu. Dwa tygodnie przed porodem przyszła jakaś oddziałowa i powiedziała, żebym sztucznie wywołała – powiedziała, że mam bóle i pojechałam do szpitala. Dwa tygodnie w szpitalu byłam, ale nawet tam cały czas był na korytarzu strażnik z UB – pilnowali mnie, że może będę uciekać. Urodziłam córeczkę i skończyło się, bo córeczka urodziła się, ale z chorym sercem, bo po prostu tragiczne było śledztwo, ciężkie bardzo. Codziennie wywozili nas na niedźwiadki. Co dzień, że już samochody będą przygotowane, że od razu mnie wywiozą, żebym się przyznała, że należałam do bandy – bo nazywali nas bandytami. W Niemczech też nas nazywali bandytami. Jak szliśmy do obozu, jak nas prowadzili, to ludność niemiecka mówiła: „Bandyci warszawscy idą”,
„Banditen [aus] Warschau” . Tutaj też nas nazwali bandytami – że nie chciałam współpracować z nimi, że powinnam była dać znać o takim człowieku. Powiedziałam oczywiście, że nie znam jego historii, nie znam jego nazwiska. Wiedziałam tylko, że ma wyjechać do Anglii, że starał się o wyjazd do Anglii. Ale to też było zabronione w tym czasie. Dostałam rok czasu, ale zwolnili mnie, kiedy urodziłam dziecko. W ten dzień przyszło zwolnienie – siedziałam osiem miesięcy, a nie cały rok. Ale córeczka mając cztery i pół roku zmarła. Skutki były, że miałam artykuł 148, więc trudności czasami miałam w pracy i zawsze miałam zawiadomienie, że byłam karana. Nie byłam pracownikiem takim, żebym mogła dostawać premie czy jakieś nagrody. Starałam się o rentę inwalidzką wojenną – nie przyznano mi. Bo w szpitalu na Długiej, po ucieczce z Wytwórni, był wybuch silny i dziurę miałam, przebity bębenek – dziurę miałam w uchu od wybuchu. Tam był lekarz, napisał zaświadczenie; straciłam przytomność, nie wiedziałam o tym i w ogóle nie wiedziałam, że mam tę dziurę w uchu. Po paru latach, jak w Bytomiu byłam, ucho mnie zabolało i lekarz wyciąga – ileś metrów wyciągnął bandaża z tego ucha. I w ogóle się dowiedziałam, że ja nie słyszę na to ucho i mam dziurę. Później z Bytomia wyjechałam do Opola, wyszłam za mąż; w międzyczasie córeczka zmarła. W 1972 wróciłam do Warszawy i w 1991 roku, kiedy już można było, napisałam do Katowic o unieważnienie wyroku. Ta sprawa się ciągnęła przez dwanaście lat. Sądzono mnie i tego kolegę, oficera polskiego, który miał Virtuti Militari z trzydziestego dziewiątego roku. A w międzyczasie główny oskarżony, ten Klaren Hagen, as akowskiego, lwowskiego wywiadu, zmarł. Więc nas dwoje – [ja i] ten kolega, który w czasie śledztwa stracił słuch, zawał serca miał, przeżył bardzo ciężko śledztwo, zresztą tak jak ja. Straszono mnie ciągle biciem, zamykano mnie, po cztery godziny dziennie i rano, i wieczorem, i w nocy czasami przesłuchiwano mnie, żebym się przyznała i że uda się, że z nimi może będę współpracować – odmówiłam. Tylko powiedziałam kiedyś jednemu z panów, że za dwadzieścia lat, to może ja będę siedziała na pana miejscu – jak nie wytrzymałam już. Ale to przeszło. Dwanaście lat żeśmy jeździli do Katowic. Dostałam unieważnienie wyroku w 2003 roku dopiero. I osiągnęłam swoją teczkę ubowską, ale nawet całej nie skończyłam czytać, bo to jest stek kłamstw. Co prawda mnie było obojętnie to, co oni mówili do mnie, a ja mówiłam do nich; on pisał wszystko, ja tego nie czytałam, bo mnie i tak było wszystko jedno, co on pisze. Ale to, co jest napisane w teczkach, podziwia kunszt bajek. To jest jedno kłamstwo. Zupełnie o coś innego mnie pytano, zupełnie coś innego ja odpowiadałam, a zupełnie co innego jest pisane. Że on u mnie nocował, że kontakty miałam… Ale to wszystko współpraca – domyśliłam się – mojej wspólniczki z kiosku. Mnie aresztowano… Przyjechał ubowiec, podał się za kolegę tego głównego oskarżonego, że on jest w Poznaniu i wyjeżdża właśnie do Anglii, i prosi, żebym ja przyjechała, ponieważ będzie chciał ze mną korespondować. Jakieś paczki – trudności były z żywnością – może przysyłać. Podał się za kolegę. Ponieważ w tym dniu nie mogłam z nim jechać do Poznania, on nawet nocował u mnie dwie noce; w międzyczasie poszłam z nim do kina i z moją wspólniczką. To był film rosyjski o temacie, że żołnierz wraca z niewoli do ojca, a ojciec go wyrzuca z domu, że on powinien był odebrać sobie życie, czy jakoś uciekać, a nie siedzieć w niewoli u Niemców. Na zakończenie moja wspólniczka pyta mnie się: „Podoba ci się ten film?” Ja nie miałam zaufania – troszeczkę jakoś tak on dziwny mi był, tylko ona tak wszystko… Bo ona nawet mieszkała z nami – ze mną i z siostrą. Pokręciłam jej głową, że nie podoba mi się. W czasie śledztwa to mi wypowiedzieli: „Nawet pani film rosyjski się nie podobał”. To były takie sprawy. Mam chociaż tyle satysfakcji, że po tylu latach uzyskałam unieważnienie tego wyroku. Chciałam odszkodowanie, bardzo marne, ale… Podziwiam panią prokurator, podziwiam – był jeden krzyk tylko, że muszę pamiętać – a ja już niewiele pamiętam – jakie miałam dochody, jakie miałam oszczędności, jakie paczki otrzymywałam od siostry. Po sześćdziesięciu latach jak ja mogę pamiętać? Jak była zmiana waluty, zmiana wszystkiego, i ode mnie z krzykiem się żądało… „To ja będę kłamać” – mówię. Nawet się zgodziła pani prokurator – niech będzie kłamstwo, ale niech powiem, jakie to sumy. O tyle przykre, że w tym czasie, kiedy jest demokratyczna Polska, nasze sądy tak ciężko pracują i tak utrudniają. Po prostu człowiek człowiekowi wilkiem. Kiedy chodzi o nasze sądy, o nasze prawo, to powiem szczerze, że to nie jest prawo, tylko bezprawie.
- Powróćmy może od współczesności do pani lat młodości, pani szkoły, rodziny.
Dziadka miałam powstańca. Tatuś mój był stolarzem, ale takim mistrzem stolarskim. Miał niezwykłe zdolności do rysunku. Nawet było, że kiedy Maria Curie-Skłodowska w zdaje się dwudziestym piątym roku przyjechała do Polski, tatuś się zetknął – z jakąś protekcją, że był wspaniałym rzemieślnikiem – żeby projektował meble do zakładu, który chciała otworzyć Maria Curie-Skłodowska. Była taka moja kuzynka, lekarka, zdziwiona, że może ja jestem jedyną osoba, która pamięta Marię Curie-Skłodowską. Byłam małą dziewczynką, miałam ze cztery czy pięć lat – po prostu ukłoniłam się ładnie, pocałowałam w rękę i widziałam tę Marię Curie-Skłodowską, bo poszłam z tatusiem. Chodziłam do gimnazjum prywatnego na Senatorskiej, do Władysławy Lange. Wspaniałe, z wielką tradycją gimnazjum. Na szóstym piętrze mieściło się – był wtedy taki duży gmach na Senatorskiej róg Miodowej, Miodowa 5, a Senatorska 6. Była kaplica nawet w gimnazjum; ksiądz Detkens, który zginął w obozie, wspaniały. Został aresztowany za kompozycje nagrobne na Wielkanoc. Wspaniały ksiądz. Przełożona była. Wychowywali nas w tradycji jeśli chodzi o Polskę, o ojczyznę. Harcerstwo było bardzo rozszerzone. Miałam wychowawczynię, która była harcmistrzynią. Wycieczki; nauczyciele, profesorowie byli wspaniali. Jak wróciłam ze Śląska w siedemdziesiątym drugim roku, było pierwsze spotkanie po trzydziestu latach – zjazd naszych koleżanek. I profesorki przyjechały – te, które żyły, bo przełożona nie żyła, zmarła w czasie Powstania czy w czasie okupacji. Miałyśmy spotkania. A jak ja przyjechałam, to zorganizowałam, że cała klasa się spotykała, a potem inne się dowiedziały i miałyśmy comiesięczne spotkania w pałacu Dunikowskiego. Opłacałyśmy składki i tam co miesiąc na herbatce żeśmy się spotykały. Przyjeżdżały i z zagranicy koleżanki na te spotkania, parę profesorek jeszcze przyjeżdżało; miałyśmy kontakt. To się urwało jakieś pięć lat temu, jak więcej koleżanek odeszło i profesorki też odeszły. Ale przez cały czas miałyśmy ze sobą kontakt z całego gimnazjum, ze starszych klas, z młodszych. Wspaniałe, wspaniałe były te spotkania. Najmilsze były te wspomnienia, że miałyśmy takich profesorów i takich wspaniałych ludzi.
Warszawa , 2 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska