Jerzy Bartnik „Magik”
Nazywam się Jerzy Bartnik, urodzony 25 stycznia 1930 roku w Warszawie, w Szpitalu Ujazdowskim. Pseudonim „Magik”, stopień wojskowy z Armii Krajowej: kapral. Przynależność do oddziałów: zgrupowanie partyzanckie Jana Piwnika „Ponurego” oddział „Habdanka”, potem byłem w batalionie „Parasol” w oddziale „Gryfa” Brochwicz-Lewińskiego, potem w batalionie „Gustawa” w oddziale specjalnym OS „Juliusz”, tak zwanych „Tygrysach Woli”, gdzie zostałem 9 sierpnia 1944 roku dowódcą sekcji butelkarzy.
- Jak wyglądało pana życie rodzinne przed wojną?
Pochodziłem z części społeczeństwa polskiego, któremu raczej dobrze się powodziło przed wojną. Mój ojciec był oficerem I Brygady Legionów Józefa Piłsudskiego. Z zawodu doktor weterynarii, był dyrektorem kombinatu rzeźnickiego w Gdyni na Chyloni, który zbudował. Od 1935 roku mieszkaliśmy w Gdyni w willi na Kamiennej Górze, ul. Sienkiewicza 35. Ojciec miał pięknego mercedesa z szoferem, prywatnie, to był jego samochód. Jako dziecko chodziłem do prywatnej szkoły „Radosna” na Kamiennej Górze. Od piątego roku życia jeździłem na polowania z ojcem i byłem obeznany z bronią.
- Czy pan pamięta jakieś tradycje patriotyczne w pana rodzinie? Czy w ten sposób rodzice chcieli pana wychować?
Ojciec był odznaczony Krzyżem Niepodległości, Krzyżem Walecznym i za Gdynię Złotym Krzyżem Zasługi. Ja od małego chłopca byłem wychowany na patriotę. Ojciec oficer I Brygady Legionów, Józef Piłsudski to był mój „dziadek” i jak miałem pięć lat, to już umiałem go narysować. Cała rodzina ojca należała do Legionów. Mam zdjęcia, gdzie matka ze znanej rodziny Zatorskich, jego trzej bracia, wszyscy z ojcem [są] w mundurach oficerów I Brygady Legionów z roku 1920. Więc pochodzę z patriotycznej polskiej rodziny. Moja matka też była patriotką, jej rodzina to byli zawodowi wojskowi, oficerowie, więc od małego moim marzeniem było, żeby dorównać ojcu, mieć takie jak on odznaczenia, a może jeszcze w dodatku być ciężko rannym. Byłem w harcerstwie, w zuchach. Harcerzem zostałem w 1939 roku, przed samą wojną dostałem krzyż harcerski „młodzika”. To samo mówi, że myśmy byli wychowani w duchu dumy z polskości. Dla mnie dziecka wszystko, co polskie było najlepsze, to znaczy samoloty polskie były najlepsze, jakieś motory elektryczne polskie były najlepsze, szewcy polscy byli najlepsi, krawcy polscy byli najlepsi. W takim duchu nie tylko ja, ale duża cześć moich kolegów ze szkoły „Radosnej” była wychowana. W domu oprócz tego miałem wychowawczynię, tak zwaną bonę, która się opiekowała mną i moją siostrą. To była Niemka, tak więc rodzice starali się, żebyśmy opanowali drugi język. Przed wojną w 1939 roku już mówiłem niemieckim tak dobrze jak polskim.
- Proszę powiedzieć o samej wojnie. Gdzie pan był w czasie wybuchu wojny i jak pan to zapamiętał?
Dopiero wróciłem z obozu harcerskiego, gdzieś 25 sierpnia. 28 sierpnia ojciec był już w mundurze oficera polskiego i nawet śmiał się, że ciągle na niego pasuje. Z szoferem moją mamę, siostrę i mnie wysłał do Zielonki do babci, matki mojej mamy, bo uważał, że w Gdyni będzie zbyt niebezpiecznie. Tak więc w dniu wybuchu wojny byłem już w Zielonce. Wojnę widziałem z Zielonki, jak polskie małe samoloty zestrzeliwały ogromne niemieckie bombowce. Pamiętam poligon w Rembertowie był bardzo blisko, a stamtąd samoloty wylatywały i widziałem dwie bitwy powietrzne, gdzie polskie samoloty zestrzeliły niemieckiego bombowca. Niemcy Zielonkę zajęli, 7 może 8 września już byli. Stamtąd myśmy obserwowali całą walkę i widzieliśmy niemieckich rannych przynoszonych i polskich rannych, [którymi] od razu matka z ciotką i babcią się zaopiekowały. W babci budynku część ich przebywała, część w innych budynkach. Ponieważ mówiłem po niemiecku i nigdy się niczego specjalnie nie bałem, więc chodziłem do jeńców i widziałem ich rannych i zabitych też. Mnie wszyscy ostrzegali, mama specjalnie się bała żebym tego nie robił, ale mnie trudno było utrzymać.
- Proszę powiedzieć o trudach życia podczas okupacji po wybuchu wojny, bo do wybuchu żyło się panu dobrze.
Z miejsca był żywności. Ja dowiedziałem się, co to jest głód. Nas było troje dzieci, moja ciotka, siostra matki miała synka Dadka, czyli byłem ja, Lalka i Dadek. Myśmy mieli, a właściwie rodzice mieli, problemy z kupieniem i dostarczeniem żywności. Powiedziałbym, od razu we wrześniu i w październiku był duży żywności i nawet my dzieci chodziłyśmy głodne. Ja potrafiłem różnymi metodami trochę chleba, bo to był bardzo wartościowy produkt, dostać od Niemców czy od sklepów czy różne interesy załatwić, ale od razu zaczął się głód.
- A jak sobie rodzice radzili ze zdobywaniem żywności?
Ojciec naturalnie był w Gdyni, wiec nie wiem. Wiem, że ojciec przygotowywał wielkie zapasy u nas w Gdyni, ale w Zielonce, u babci, prawie nic nie było.
- Proszę teraz opowiedzieć o tym, jak pan stracił rodziców, bo to było dosyć wcześnie.
Ojciec został po kilku dniach złapany i aresztowany przez Niemców. Ojciec brał udział w walkach, a potem pomagał innym w ucieczce, ponieważ transportował dużo wyrobów mięsnych, najwięcej bekonu do Anglii, i miał kontakty z kapitanami statków. Więc wielu Żydom pomagał uciekać. Ale, jak mi powiedziano, przed końcem września 1939 roku został złapany i uwięziony. Właściwie zdradził ojca jeden z jego pracowników, który przed wojną przez ojca został usunięty. Ojciec miał ojca, który urodził się wtedy w Prusach, w Nysie i konsekwentnie Niemcy uważali, że jego ojciec był Niemcem. Jego ojciec umarł w 1906 roku w Gliwicach, czyli nadal w Prusach, nigdy się nie zrzekł obywatelstwa niemieckiego. Dziadek po studiach uciekł do Kongresówki, bo nie chciał być pobrany do wojska, poza tym był też polskim patriotą. Niemcy twierdzili, że jeżeli ojca miał Niemca, ma prawo do [uzyskania statusu]
Reichsdeutsche. Ojciec powiedział: „Nie, on jest Polakiem, walczy o Polskę i nie ma zamiaru nic zmieniać”.Później Niemcy dowiedzieli się, że ojciec brał udział w III Powstaniu Śląskim. Józef Piłsudski wysłał niektórych swoich oficerów tam do pomocy na ochotnika i ojciec został ciężko ranny w bitwie o Górę Świętej Anny. Jak Niemcy się o tym dowiedzieli, no to już wróg. Inteligencję specjalnie w Gdyni tępili. Zdecydowali, że zostanie w pierwszej grupie rozstrzelany. Ojciec przesłał gosposi Zosi wiadomość, że chciałby jeszcze przed śmiercią spotkać się ze mną, więc Zosia przyjechała do Zielonki, szybko mnie spakowali i pociągiem, nie wiem jak załatwili przepustki, przyjechałem do Gdyni. Tam już było załatwione, że mam prawo zobaczyć się z ojcem. Ojciec wtedy był w podziemiach w sądzie, to jest naprzeciwko dworca gdyńskiego, poszedłem tam go zobaczyć. Ojciec przede wszystkim pytał, co się dzieje z rodziną i powiedział mi, jak ja mu powiedziałem, że się Niemców nie boję, chodzę do nich i nawet od nich dostaję wiadomości, co się dzieje na froncie: „Pamiętaj, że jesteś Polakiem i masz Polakiem zostać”. Jakieś trzy–cztery dni później ojca zobaczyłem drugi raz, już był w takim miejscu, gdzie trzymali skazanych na karę śmierci. Zośka prosiła ojca, żeby powiedział, że jest Niemcem, że może coś się uda, może złagodzą, a ojciec powiedział, że jakby miał dwa życia, to oba by oddał dla Polski. No i kazał mi się opiekować rodziną i pamiętać, że jestem Polakiem. Wiadomo było, że Niemcy po kilku dniach stania, czekania, nie pozwolą więcej ojca zobaczyć i gdzieś pod koniec października wróciliśmy do Zielonki. Mama jak to usłyszała to od razu wsiadła w pociąg i pojechała do Gdyni starając się ojca wydostać. Mama nie dała żadnej wiadomości, była chyba z miesiąc czasu w Gdyni, albo może nawet dłużej, starając się zapłacić, ale w międzyczasie ojciec może już został rozstrzelany, bo później po wojnie dostaliśmy list od pana Rutkowskiego, że 13 listopada w pierwszej grupie, którzy byli rozstrzelani, widział, jak ojca wywozili do Piaśnicy na rozstrzelanie.
- W jaki sposób stracił pan mamę?
Mama od pierwszego dnia wojny zaczęła się zajmować rannymi, pomagać w chowaniu broni. Potem z grupami pierwszymi, którzy zaczęła tworzyć podziemie. Ja nazwisk tych ludzi nie pamiętam, gdzieś je mam; pamiętam, do nas przyjeżdżali z Warszawy pan Henryk i pan Eugeniusz Ihnatowicz–Suszyński, nie wiedziałem, że to już jest Komenda Główna. Pamiętam, jako dziecko, że zamurowywali broń, różne karabiny maszynowe, w podziemiach willi babci. To pamiętam dlatego, że ja miałem też sztucer, który mój ojciec mi kupił, bo brał mnie na polowania od piątego roku życia, jak miałem prawie dziesięć lat to wojna wybuchła. Od małego celnie strzelałem, byłem bardzo obyty z bronią. Umiałem każdą broń składać, byłem celny, więc pomagałem właśnie w przygotowaniu i wmurowywaniu tej broni. Potem mama wyjeżdżała do Warszawy, nas posłała do szkoły w Zielonce, myśmy byli trzymani z daleka od tego wszystkiego, chodziło o bezpieczeństwo. Później dowiedziałem się od Zosi, że ojciec dał mamie przez Zośkę trochę pieniędzy, za co mama kupiła mieszkanie na Puławskiej 41 mieszkanie 19, wzięła w ajencję bar w Teatrze Nowości. W tym barze poznałem prawie wszystkich wtedy znanych polskich aktorów, bo ja tam przychodziłem na kolacje. Mama nie zawsze pozwalała mi oglądać spektakle, specjalnie próby generalne, dlatego, że tam przeklinali, ale ja lubiłem to wszystko oglądać naturalnie. Bardzo się zaprzyjaźniłem z tymi aktorami, często mnie posyłali po papierosy. To było do roku 1940, początku 1941. Ponieważ zacząłem się zadawać z różnymi cwaniakami, mama mnie złapała palącego papierosy, miałem wtedy jedenaście lat, wysłała mnie do ojców Marianów, powiedziała: „Nie mogę sobie z nim dać rady”. U ojców Marianów byłem do 1942 roku, był straszny głód, w całej Warszawie. Zośka poszła na wieś do swojej rodziny i od czasu do czasu przysyłała nam słoninę i inne takie rzeczy. To nasza gosposia była oddana, ona z nami była przez całe życie. Mama cały czas pracowała w AK. Ojcowie Marianie też nie mogli sobie ze mną dać rady, więc szczęśliwie rozeszliśmy się. Skończyłem tam jako najlepszy student I klasę gimnazjalną. Jeszcze dostałem od stryja zegarek, który utonął [gdy ratowałem] topiącą się w Wiśle kobietę. Bałem się cały czas, że będę głupi, bo wiedziałem od rodziców i od babci, że jak się nie uczysz to będziesz głupi i niczym nie będziesz. Więc co mi zostało? W domu była książka „Filozofia matematyki”. I też były książki takie jak Hugo, Balzaca „Komedia Ludzka” czterdzieści osiem tomów, Dickensa, Szekspira, i ja to wszystko przeczytałem. Dziś jak czytam „Komedię ludzką” Balzaka to sobie myślę, jak chłopak dwunastoletni mógł to przeczytać. Przecież tam cztery strony są o głupim nosie. Ale ja się uparłem, że nie mogę być taki zacofany, wiec łapałem się, czego mogłem i się uczyłem, czego mogłem.
- Czy jak się pan sam uczył, to pan już wtedy był bez mamy?
Nie, z mamą i później bez mamy. Później przenieśliśmy się do Suchedniowa, gdzie były oddziały partyzanckie. To był 1942 rok, moja mama została wysłana do Suchedniowa jako kontakt pomiędzy Komendą Główną a oddziałami partyzanckimi. Chyba z sześć miesięcy tam byliśmy. Potem wróciliśmy do Warszawy i mama została odesłana do Zielonki. W jednej willi babci w Zielonce zaczęli produkcję „filipinek”, ja nie wiem czy to były całe granaty, czy tylko części „filipinek”. No i wtedy mama postanowiła, że my dzieci nie możemy być razem z nią i myśmy zamieszkali na Puławskiej, babcia się nami opiekowała, bo w Zielonce było zbyt niebezpiecznie. Jednak uległa podczas lata 1943 roku. Po naszych prośbach mama się zgodziła żebyśmy przyjechali Dadek, Lalka i ja. Właśnie 8 lipca 1943 roku Gestapo Sonderpolizei z Alei Szucha otoczyło całą willę i w nocy zostaliśmy obudzeni. Zaczęli wyłamywać drzwi, no i znaleźli te różne maszyny do produkcji, zaczęli to wszystko wyciągać, myśmy byli w pokoju na dole, a te rzeczy były na górze i w piwnicy, ale w sypialni mieliśmy tylko butelki ze środkami wybuchowymi, takie jak trotyl, piorunującą rtęć. Mama powiedziała, że teraz to wszystko trzeba szybko schować, ja znalazłem drzwiczki do komina i te butelki wrzuciłem do komina, mama mówi: „Cały budynek wyleci w powietrze!”.Niemcy nas wyciągnęli w końcu i około dwudziestu ludzi, którzy byli w tym budynku wsadzili w ciężarówki i zawieźli na Aleję Szucha. Sonderpolizei chodzili w zielonych mundurach, to były najgorsze psy, a na Alei Szucha, ich główne dowództwo. Dziwna rzecz się stała, ponieważ moja siostra i ja mówiliśmy dobrze po niemiecku, więc Niemcy przez nas rozmawiali i przez nas tłumaczyli co inni mówią. I sierżant czy oficer popatrzył na mnie i mówi: „Bartnik, ty nie jesteś Polak, ty jesteś Ślązak”. Naturalnie dziadek był Ślązak. Ja mu powiedziałem ze strachu: „Nie, ja jestem Polak, ale dziadek pochodził ze Śląska”. A on mówi: „Ja mam sąsiada Bartnika, dobrego Ślązaka”. No i jak wzięli mnie do kabiny i zaczęli tłuc, żebym powiedział prawdę, co ci ludzie mówią, co kto robił, właśnie ten oficer przyszedł i kazał im przestać mnie walić. Wziął mnie, Lalkę i Dadka do takiego specjalnego pokoju, Aleja Szucha była podzielone, był pierwszy budynek, później podwórko i drugi budynek i to wszystko działo się w tym drugim budynku. Przyszedł do nas i po jakichś dziesięciu godzinach, głodni byliśmy, pić się chciało, on dał nam trochę kanapek i wodę i myśmy się napili i zjedli. Miał też kurtki nieprzemakalne jak to Niemcy nosili, myśmy byli naturalnie cały czas w piżamach, kazał nam te kurtki założyć, wytłumaczył mi, tu jest korytarz i zejście schodami, później przez plac wyjście na Aleję Szucha i w prawo do Placu Unii Lubelskiej. I powiedział: „Teraz Bóg z wami, idźcie”. Więc ja Lalce powiedziałem: „Wy się nie odzywajcie, się tylko modlicie i koniec. Odzywaniem to ja się zajmę”. Wiec ja wziąłem ich za ręce i poszliśmy korytarzem, potem schodami na dół. Na tym placu spotkaliśmy dwóch gestapowców, popatrzyli się i nic nie powiedzieli. Myśmy przeszli, tam stali żołnierze z karabinami na warcie, popatrzyli i przepuścili nas. No i skręciliśmy w prawo na Alei Szucha w stronę Placu Unii Lubelskiej. No ale wiem, że jeszcze na Placu Unii są druty i jest druga wartownia Niemców, przeszliśmy koło wartowni i nikt nic nie powiedział. Wyszliśmy na Placu Unii, jak tylko byliśmy dziesięć, dwadzieścia metrów dalej to zaczęliśmy uciekać. Zaczęliśmy iść na ulicę Puławską 41 tam, gdzie babcia mieszkała, ale nas spotkała w połowie drogi czujka AK i powiedzieli, nie chodźcie tam, bo tam na pewno już gestapowcy czekają. Mnie posłali do tego stryja. Lalkę i Dadka, nie wiem gdzie, chyba babcia ich wzięła. Potem słyszałem, że AK dużo zapłaciło, aby nas – dzieci uwolnić. U mego stryja pytali mnie gdzie ja bym chciał i powiedziałem, że do „Ponurego” w Góry Świętokrzyskie, to było moje marzenie. Mój stryj Alfred dał mi sweter, spodnie, buty z cholewami i zdjęcia takie mam no i tak ubrany, półwojskowo pojechałem pociągiem, tam na mnie furmanka chłopska czekała i chłop mnie zawiózł na Wykus do oddziałów „Ponurego”. Tam na mnie „Habdank” [Jerzy Stefanowski] czekał, tam była moja ciotka, najmłodsza siostra mojej matki Krysia no i wszyscy mnie przywitali u „Habdanka”. Krysia Olbrycht pseudonim „Przekora” była znaną, dzielną partyzantką w oddziale „Ponurego” a później „Nurta”.
- Proszę jeszcze dokończyć historię swojej mamy, kiedy pan się ostatni raz z nią widział?
Mama na Alei Szucha nie mając nic już żeby pomóc nam, zdjęła swój zaręczynowy pierścionek i obrączkę i mnie dała prosząc, że to wszystko co ma, żeby to przekazać babci dla Lalki, żeby zająć się tą Lalką i żegnaliśmy się. Nie wiedzieliśmy, czy mama będzie wypuszczona, czy wysłana do Oświęcimia. Potem dowiedzieliśmy się, że została wysłana na Pawiak, a jakiś tydzień potem dowiedzieliśmy się, że została wysłana do Oświęcimia. Ja mam jeszcze kopię właściwie tylko kwitów od paczek, jakie wysyłaliśmy mamie do Oświęcimia. Oryginały są w muzeum w Rapperswilu. Niemcy później przysłali zawiadomienie w lutym 1944 roku, że matka i ciotka umarły na tyfus w obozie oświęcimskim. Kiedy teraz byłem, bo poprzednio nie chciałem iść do Oświęcimia, to w biurze sprawdziłem, że one są na liście zarejestrowane w kartotece, jako te które tam były zamordowane.
- Wróćmy do wątku „Ponurego”.
U „Ponurego” naturalnie od razu zameldowałem się do „Habdanka”, musiałem złożyć przysięgę żołnierską i 8 sierpnia 1943 roku po złożeniu przysięgi zostałem żołnierzem. „Habdank” ćwiczył mnie tak jak każdego swego żołnierza w partyzantce. Więc, pierwsze – powiedzmy – dwa miesiące, to pamiętam, był taki plutonowy „Sęp”, który był typowym podoficerem (zupakiem) i nas bez przerwy musztrował. Myśmy mieli cztery godziny musztry dziennie. Czołgaj się, padnij, spocznij, salutuj, podejdź pod obstrzałem, wiec myśmy byli cały czas ćwiczeni. Ja teraz powiedziałem „Habdankowi” (umarł w 2007 roku), że ten „Sęp” się znęcał nad nami, a on odpowiedział: „Gdyby nie Sęp, to na pewno byś nie przeżył!”. On ma racje, on z nas zrobił prawdziwych żołnierzy, strzelanie, ataki, czołganie się, dyscyplina, te przeszkolenia bojowe, żądał perfekcji. Pamiętam jego powiedzenie do mnie: „Widzisz – ja „Sęp” to jestem matka, cały czas z wami, a on „Habdank”, jak ojciec oficer – tylko z daleka możesz go zobaczyć”. Poza tym były cały czas bitwy, szliśmy gdzieś wysadzać pociąg, później musieliśmy gdzieś uciekać, albo Niemcy robili obławy, nas gonili, samolotami bombardowali i myśmy musieli przebijać się przez te ich otoczenia. Ja pierwszego Niemca wtedy zabiłem podczas obławy, ale myśmy też mieli sporo zabitych w tych bitwach. Życie w partyzantce było straszne, jak się zbudowało szałas to się było szczęśliwym, a przeważnie nie było szałasu. Spało się na ziemi, nawet jak deszcz padał. Jeden namiot, który był to miał „Habdank” i mnie czasem do tego namiotu poprosił, jak lało i byłeś kompletnie mokry. Jeżeli chodzi o jedzenie, to czasem był taki głód, że jak maszerowaliśmy, przebijaliśmy się z obławy, to jak się dochodziło do miejsca, gdzie świnia była zakopana, to się ją okopywało, ona była cała w robakach, solą posypana. Tą sól się jakoś obmywało, robaki otrzepało, na kij się wsuwało i na kiju się to piekło nad ogniem i taką sól się jadło. Potem, jak człowiek dalej szedł, to był tak spragniony, że byle jakaś brudna kałuża była, to się padało, byleby się wody napić z tego. Wiec to były czasem marsze, które trwały piętnaście godzin bez przerwy. Życie w partyzantce nie było takie jak jakiś obóz czy coś. Ja pamiętam, że myśmy byli cały czas w ruchu, a na Wykusie, który traktowaliśmy jako główny nasz obóz, tylko czasami spotykaliśmy się z innymi oddziałami „Ponurego”. Ponieważ cały czas musieliśmy się bić z Niemcami, to byliśmy cały czas w ruchu. Naszego komendanta „Ponurego” (Jana Piwnika) i jego żonę „Marysię”, która często nas odwiedzała, dobrze pamiętam – często jakiegoś cukierka dostałem.
- Co się działo z panem po okresie partyzanckim, przed Powstaniem?
Jak Piwnik „Ponury” zobaczył mnie, jak śpię na śniegu w listopadzie, to odesłał na kwaterę do Warszawy. Na kwaterę przeszmuglowałem broń, małego Waltera 7 i zostałem podejrzany o napady na Niemców. To było przeciw regulaminowi Armii Krajowej. Przyszedł do mnie Eugeniusz Ihnatowicz–Suszyński, ten sam, który był później adiutantem „Bora” Komorowskiego podczas Powstania i powiedział, że nie mogą mi tego udowodnić, ale za taką rzecz to się rozstrzeliwuje. Miał dla mnie specjalne zadanie, żebym przewiózł jakiś dokument do Włoch. Dał mi pióro wieczne, i powiedział: „W tym piórze jest ten dokument i masz go przewieźć do Prato koło Florencji”. Wszystko było zorganizowane przez organizację Todt. Nawet kilka dni się zatrzymałem w Berlinie, znając język niemiecki bez żadnego problemu z grupą Todt dojechałem do Prato koło Florencji. Następnie uciekłem do Colenzano, gdzie Włosi po daniu hasła mnie zatrzymali. Po trzech miesiącach, gdy nadal mi odmawiali, jak było obiecane podania papierów, żeby powrócić do Warszawy, znowu uciekłem. Prawdopodobnie po prostu [AK] chciała się mnie pozbyć. A ja obiecałem mamie, że ja się będę Lalką, moją siostrą opiekował, wiec ja chciałem bardzo do Warszawy wracać. Zacząłem przygotowywać drogę. Zdobyłem jakoś mapę, wiedziałem, że muszę jechać przez Monachium. Wiedziałem, że nie chcę jechać ani przez Berlin, ani przez Wiedeń, bo się bałem różnych policji. Więc postanowiłem jechać przez Hoff do Katowic. W Będzinie już mam rodzinę, już jestem wolny. I tak zrobiłem. Pod koniec stycznia w 1944 roku zostałem wysłany przez Organizacją Todta, 1 kwietnia przed Wielkanocą postanowiłem uciekać. Po cichu o drugiej w nocy ubrałem się w mundur organizacji Todt i wiedziałem, że nie mogę iść w Colenzano do stacji kolejowej, bo tam mnie mogą poznać, więc poszedłem z piętnaście kilometrów do Prato. Tam złapałem pierwszy lepszy pociąg, no i wylądowałem na stacji. Nie wiedziałem gdzie wysiadłem, gdzie jestem. Po jakimś czasie chodzenia po mieście zobaczyłem krzywą wieżę i wiedziałem że to musi być Piza. Ja [to wiedziałem], ponieważ się nie uczyłem, bardzo dużo czytałem, żeby nie być głupcem. Babcia zawsze straszyła, że będę wyrzutkiem społeczeństwa, jak się nie będę uczył. Więc się uczyłem gdzie mogłem, czego mogłem. Postanowiłem z Pizy jechać do Werony. Na mapach się znałem, bo mapy to była jedną z rzeczy, jakich nas uczyli w partyzantce. U „Habdanka” [przeszedłem] rozpoznawanie gdzie jesteś w lesie, musiałeś opanować znajomość jak posługiwać się mapami. Wsiadłem w pociąg, to znaczy pomiędzy wagonami i dojechałem do Werony. Dworzec tam był już częściowo zburzony przez bombardowania, wsiadłem w pociąg, który jechał z wojskiem. Oni na wakacje jechali, na Wielkanoc do Monachium. Ponieważ wiedziałem, że będzie bardzo duży przegląd na granicy, Brenner-Pass, z powodu dezerterów niemieckich, muszę wyskoczyć z pociągu zanim się zatrzyma, a potem wskoczyć zanim ruszy. Musiałem gdzieś daleko się trzymać. Widziałem jak oni psami pociągi przeszukiwali, później pociąg zaczął ruszać, ja wskoczyłem. Ten pierwszy kawałek, dojechanie do Brenner-Pass z Werony, to nie było tak długo. Ale z Brenner-Pass do Monachium to było kilka dobrych godzin. W każdym razie ja jak przyjechałem byłem brudny, osmolony i ledwo się trzymałem, taki byłem zdrętwiały pod tym wagonem, nie wiem czego się trzymałem, ale dojechałem. Jak dojechałem, to się wychyliłem spod pociągu i zobaczyłem że jest bombardowanie dworca w Monachium No to bardzo dobrze, bo każdy się chowa. A ja ubrudzony, zmęczony, od razu bym na siebie zwrócił uwagę. Więc mydło miałem z sobą, bo wziąłem. Wyskoczyłem i pobiegłem do ubikacji, zamknąłem się, w sedesie się umyłem, częściowo oczyściłem sobie ubranie, powiesiłem, żeby wyschło, usiadłem na sedesie i usnąłem. Jak się obudziłem ubranie było prawie suche, więc je założyłem i wyszedłem na peron. Byłem strasznie głodny, a tam na peronie był kocioł z zupą, i dawali ją żołnierzom i ofiarom bombardowań. Więc stanąłem w kolejce, dostałem kawałek chleba i menażkę zupy. I teraz co dalej? Muszę złapać pociąg, który jedzie na Hoff. Muszę mieć przede wszystkim jakieś niemieckie pieniądze (bo włoskie to ja miałem). Więc widziałem tam na dworcu, pomiędzy tymi ruinami, kilka zwisających telefonów. Wziąłem te telefony, obciąłem, wsadziłem w worek, wyszedłem na miasto i zacząłem chodzić i szukać kogoś, komu mógłbym je sprzedać. W końcu zobaczyłem włoskich żołnierzy. Ponieważ już jako tako mówiłem po włosku, zacząłem z nimi rozmawiać i w końcu powiedziałem temu Włochowi, że mam telefony na sprzedaż za chleb, on powiedział – dobrze, dam ci bochenek chleba za każdy telefon. Dostałem dwa bochenki chleba i dał mi – nie pamiętam – coś dwie czy trzy marki. Byłem szczęśliwy, dałem mu te telefony i szybko uciekłem, bo się bałem, a nuż na mnie naskarży, [pobiegłem] z powrotem na dworzec. No i tak czekałem chyba na tym dworcu z dwa dni. Tam się chowałem czekając dwa dni, aż będzie pociąg, który będzie jechał do Katowic przez Hoff. Dowiadywałem się i powiedziano mi, że takie pociągi są. No i w końcu był taki pociąg, i ja w ten pociąg wsiadłem. A nie chciałem już jechać pomiędzy wagonami, bo już miałem tak dosyć tego wszystkiego, że pomyślałem, że w pociągu teraz jest taki bałagan, bombardowania, że mi się uda. Wsiadłem w pociąg i po jakichś trzech, czterech godzinach podszedł do mnie taki Niemiec. Patrzę, że oficer, major – to co ja jestem, w oficerskim wagonie? Źle wsiadłem, bo pociągi były zapełnione, jechali na wakacje, na Wielkanoc. No to on – ten oficer – zaprosił mnie do środka do siebie, bo mu powiedziałem, że mój ojciec zginął na wschodzie w wojsku. Matka miała być w Monachium, a tam zbombardowane, nie mogę znaleźć, ale wuja mam w Katowicach więc się staram dostać do Katowic. Jestem kompletnie sam, zagubiony. [Oficer] wziął mnie do środka, dał mi kanapkę, miał ze sobą tylko wino, więc dał mi dwa łyki, żebym się napił z tej butelki, ale to wystarczyło, żebym zasnął. A tu naraz trzęsą mną, bo wszedł żandarm, ten z tą blachą taką, co sprawdza, i konduktor. No i sprawdzają papiery i sprawdzają bilety, a ja nie mam ani jednego, ani drugiego. Wiec się zacząłem modlić, ale to tak modlić, jak nigdy w życiu, specjalnie do mamy. No i sprawdzili wszystkich, ale nie mnie. Nie wiem, jeszcze pamiętam, z jednym się kłócili, że nie dał im dokumentów [niezrozumiałe], ale mnie zostawili w spokoju. Ale jak tylko wyszli, to wyskoczyłem na korytarz i powiedziałem żołnierzom, jaka to głupota, tu przez korytarz nie można przejść przez te wszystkie tłumoki. Ja wezmę i wszystko włożę do jednej ubikacji, będzie tylko jedna ubikacja czynna, druga będzie zapełniona plecakami, ale będzie przynajmniej można przejść albo się położyć. No dobra, więc każdy zaczął mi podawać plecaki, ja się zabarykadowałem w tej ubikacji tymi plecakami i tak dojechałem do Katowic. Jak dojechałem do Katowic, to im te plecaki naturalnie się oddałem i wyszedłem na dworcu. Mój stryj mieszkał w Będzinie, więc złapałem pociąg do Będzina. No i chcę iść wzdłuż torów, żeby wyjść, bo jestem już na miejscu, myślałem, że już koniec. A tu stoi Niemiec i krzyczy, żebym wracał, że nie wolno wzdłuż torów, że mam wyjść wyjściem. A przy wyjściu sprawdzają bilety, a ja biletu nie mam. Więc idę patrzę stoi takich dwóch kolejarzy, jeden taki dziadek, co sprawdza bilety, więc do niego cicho podchodzę i mówię: „Jestem Bartnik, mój stryj jest tutaj bardzo znany, zgubiłem bilet”. On tylko machnął ręką, żebym uciekał. No i tak znalazłem się w Będzinie. Moja babcia (Bartnik) miała dużą księgarnię, a po śmierci przejął ją stryj. Niemcy to odebrali, ale on tam pracował. Zapytałem starszą panią, gdzie ta księgarnia, to mi pokazała. W księgarni się zapytałem o stryja i powiedziano mi, że on za niedługo przyjdzie. To było około godziny ósmej rano, więc czekałem tak chyba z godzinę, chodziłem po ulicy. Przed księgarnią on mnie zobaczył, jak szedłem, ja zobaczyłem też jego. A on daje mi znak, żebym do niego nie podchodził. Jak przeszliśmy obok siebie, to on mi mówi: „Idź za mną”. Więc poszedłem za nim do jego domu, kazał mi się rozebrać i powiedział: „Wiesz co, tyś był taki brudny i tak zawszony, że ubranie to z jednego miejsca na drugie samo przeszło”. Więc kazał mi się wykąpać, dał mi świeże ubranie i zatrzymał mnie dwa dni czasu. A ja chciałem okropnie dostać się z powrotem do Warszawy, do Armii Krajowej i specjalnie do mojej siostry. On następnie przeszmuglował mnie przez granicę Guberni pod ciężarówką wyładowaną węglem. Do ciężarówki włożyli skrzynkę, pod tą skrzynkę ja wszedłem i to wszystko zawalili węglem. Tak dojechałem do Częstochowy. Jak dojechałem, to pierwsza rzecz, pobiegłem na Jasną Górę, żeby już podziękować, że dojechałem. Chyba ze dwie albo trzy godziny modliłem się na Jasnej Górze. Później jak przyjechałem do Warszawy, otworzyła mi drzwi moja siostra. I zaczyna krzyczeć: „Jurek jest, ja wam mówiłam, że Jurek wróci”. Babcia prawie upadła. Mówi: „Wiesz co, ty jesteś takim bandziorem tutaj, policja i Niemcy już kilka razy o ciebie pytała, co się z tobą dzieje, gdzie jesteś. Myśmy powiedzieli – nie ma cię”. Naturalnie koledzy bardzo się ucieszyli, od razu została powiadomiona Armia Krajowa, przyszedł Eugeniusz, przyszedł Gandhi (to był taki łącznik od „Ponurego”).
- Czy pan pamięta, kiedy to było, kiedy pan wrócił do Warszawy?
Wróciłem do Warszawy w Wielki Piątek, 9 kwietnia 1944 roku. Wiem, że to był Wielki Piątek, bo chciałem być na Wielkanoc i wróciłem na Wielkanoc do Warszawy.
- I od razu zostały panu przydzielone jakieś zadania?
Naturalnie, od razu powiadomili Armię Krajową, Eugeniusz się od razu stawił i powiedział mi: „Przydzielimy cię do jednego z najsłynniejszych oddziałów, jaki jest”. A ja od razu krzyknąłem: „Parasol!”. Oni wiedzieli, co ja chciałem. [On mówi:] „Tak, do »Parasola« będziesz przydzielony”.
- Co się z panem działo, gdy wrócił pan do Warszawy i został przydzielony do „Parasola”?
W Batalionie „Parasol” byłem wysłany na kurs prawa jazdy u Prylińskiego w Alejach Jerozolimskich i też kilka razy na przeszkolenia bojowe w Kampinosie. Ponieważ orientowali się, że jestem dobrym znawcą map i orientuję się w lokalizacji, gdzie jestem, przydzielili mnie na przyszłego obserwatora. Stopień starszego strzelca już miałem w Górach Świętokrzyskich, dostałem za uratowanie amunicji maszynowej. Tytuł był kapral obserwator, to nie znaczy, że to był kapral, ale tak się mówiło. W Kampinosie dwa razy byłem na ćwiczeniach jako obserwator i wszystko było dobrze. Jak Powstanie się zaczęło, miałem zameldować się w Bemowie. Ja nie wiem, co kto mówi, że o Powstaniu, nikt nie wiedział [gdzie się zameldować]. Ja byłem powiadomiony, że Powstanie wybuchnie o godzinie trzeciej po południu 1 sierpnia, ja wiedziałem 31 lipca na zebraniu, że Powstanie wybucha. Miałem swego Waltera, ubrałem się i przygotowałem i wsiadłem w tramwaj 31 na Puławskiej przed domem, stryj mnie pyta: „Co, Powstanie się zaczęło?”. Mówię: „Cóżeś ty?”. „To dlaczego żeś tak ubrany?”. Pojechałem. Dojechałem do Bemowa, tam gdzie miało być spotkanie a jest tylko dwóch chłopaków. Słyszę w Warszawie odgłosy – nic, znaczy my jesteśmy odcięci. Trzeba się dostać z powrotem do Warszawy. Cała sprawa dojścia była taka, że tam była linia kolejowa, jak przejść przez nią? Nas trzech było, tylko powiedziałem, ja ryzykuję, ja idę. Nie wiem, co z tamtymi dwoma się stało. Zaryzykowałem, to był już wieczór, po cichutku przeszedłem przez tory kolejowe, przeskoczyłem do budynku i tam już mnie skierowali gdzie mam iść. Przechodzę na Żytnią do „Parasola” zameldować się, patrzę na podwórku jest moja siostra. We mnie jakby piorun trzasnął i mówię: „A co ty cholero tutaj robisz?”. A ona na to: „Ja jestem w »Parasolu« dłużej od ciebie prawdopodobnie. Ja jestem tu już od marca”. „I tyś mi nic nie powiedziała!?”. „A tyś mi powiedział, że jesteś w Parasolu?!”. To była tajemnica, taki rozkaz AK nawet dla siostry i brata. Następnego dnia rozkaz od podchorążego „Wołosiuka”, był to pseudonim dowódcy oddziału obserwatorów w Batalione „Parasol”, i mówi: „Poślę ciebie do jednego z najdzielniejszych oddziałów, który jest dowodzony przez partyzanta, podchorążego »Gryfa« Brochwicz–Lewińskiego”. Ja mówię: „No to jestem zadowolony, chociaż on jest podobno cholerny dyscypliniarz”. Ja się do niego zameldowałem trzeciego i tego dnia zostaliśmy ulokowani w Pałacyku Michla. Opowiadałem o walce w pałacyku Michla. „Gryf” na rozpoznanie wroga rozkazał mi wejść w linie niemieckie. Pamiętam, po drugiej stronie Wolskiej niedaleko był kościół, dalej przy Płockiej stały dwa czołgi, dwie pantery, także w mundurach kilkudziesięciu Niemców i ogromna ilość cywilów trzymanych. Tych cywilów prawdopodobnie trzymali, żeby ich wysłać pierwszych, jako tarczę ochronną. Ja przyszedłem i zameldowałem, że Niemcy w ogóle nie zdawali sobie sprawy, że w Pałacyku Michla tworzy się obrona. Oddział „Gryfa” to jest dosyć silna jednostka, karabiny maszynowe, worki z piaskiem, to wszyscy byliśmy przygotowani do walki.W międzyczasie tego wieczoru Ziutek Szczepański, który był u „Gryfa” w oddziale, w Pałacyku Michla w dużej Sali na podwyższeniu stał fortepian i Ziutek grał na nim i mówi: „Mam dla Was nową piosenkę”, tak się zaczęła piosenka: „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola”. Ktoś znalazł butelkę wina, jak dziś pamiętam i każdy z oddziału dostał szklaneczkę wina, a ja nie. Powiedzieli: „Nie, gówniarze nie dostają!”. Ja się strasznie zezłościłem: „Żeby się bić, to jestem, a jak z wami się bawić, to nie!”. Myśmy śpiewali, ale żeby jakieś tańce były, to absolutnie tego nie było. Było wesoło, Ziutek grał na pianinie, miał słowa, myśmy tych słów uczyli się, już drugi raz poszło lepiej i to wszystko. Wiedzieliśmy, że mamy przed sobą cholerną walkę. Następnego dnia o świcie znowu zostałem wysłany w stronę Płockiej. Jak Niemcy ruszyli do ataku, to nie spodziewali się, że tam będzie obrona, podeszli dosyć szybko i „Gryf” kazał otworzyć ogień do nich. To się ich zmiotło porządnie. Zatrzymali się, przyszedł czołg, Niemcy za tym czołgiem. Jak ten czołg walnął w bramę, myśmy już właściwie nie mieli szansy. Mimo to, „Gryf” krzyknął: „Z peemami za mną!” (z peemami czyli pistoletami maszynowymi). No i oni skoczyli w tłum Niemców. Czołgi nie mogły strzelać, bo oni byli pomieszani, powstańcy z Niemcami, było trudno, Niemcy się schowali za czołg, a ktoś, nie wiem, to był chyba inny oddział, rzucił granaty do tych Niemców, którzy tam byli. Kompletna panika i to wtedy czołg się wycofał. Po siedmiu atakach niemieckich w końcu wycofaliśmy się do następnego budynku, co się nazywał Wenecja i tam spędziliśmy następny dzień i znowu była walka i musieliśmy się wycofać na cmentarz ewangelicki. Udziału w tych wszystkich walkach nie brałem, bo ja byłem kapral obserwator, czyli moim zadaniem był obserwować, zobaczyć, gdzie jest wróg, ale nie pokazać się gdzie jestem ulokowany. Dlatego trzeba jak najgłębiej wejść w linie niemieckie, ale nie możesz dać znać gdzie jesteś i skąd idziesz.
- Pan walczył bezpośrednio, kiedy pan był w oddziale butelkarzy?
Tak, ale to już było później. Cmentarz ewangelicki, na nim były już bitwy prawie bezpośrednie, miedzy Niemcami a nami. „Gryf” został koło mnie ranny w szczękę, część „Parasola” się wycofała, ale głównie pierwsza kompania została, byłem w pierwszej kompanii naturalnie, do niej należał też „Gryf”. O godzinie dziesiątej, jedenastej zaczął się ostrzał z moździerzy, setki granatów padały ze wszystkich stron. Koledzy ranni, krew wypływa z ich ust i oni tą krew połykali, bo chcieli żyć. Flaki wychodzą z brzucha i on te flaki wpycha z powrotem rękoma i krzyczy, że chce żyć. Jest ogólny grób, na cmentarzu ewangelickim było w masowym grobie pięćdziesięciu sześciu „parasolarzy” z pierwszej kompanii pochowanych. Więc tam była rzeź. Z pierwszej kompanii może dwudziestu wyszło nadających się dalej do walki. Wątpię, że dwudziestu, może piętnastu. Tak że cała pierwsza kompania właściwie przestała istnieć 8 sierpnia, na samym początku Powstania została wybita. Jak przeszliśmy do Pałacu Krasińskich, gdzie była kwatera „Parasola”, powiedziałem, że ja nie chcę iść nigdzie na odpoczynek, ja nie przyszedłem na Powstanie, żeby iść gdzieś na odpoczynek, była rzeź, wyszedłem, chcę iść z powrotem na linię. „Jeremi” [Jerzy Zborowski] zdecydował, że zostanę wysłany jako obserwator z powrotem na Wolę. Będąc na Woli, przechodziłem koło barykady tak zwanych „Tygrysów Woli” później Oddział Specjalny „Juliusz”. Wtedy jeszcze żył kapitan „Juliusz”. Zapytał się: „Gdzie idziesz?”. Ja mówię: „Idę żeby się dowiedzieć gdzie są punkty mocne Niemców, gdzie są czołgi i karabiny maszynowe”. „Ty wiesz, jak mapy rysować?”. „Pewnie, że wiem”. Więc poszedłem piwnicami, tam pełno cywili leżało, biedni ci ludzie, pomagali, wszyscy współpracowali, ale tymi piwnicami wchodziło się na linie niemieckie. Po niemieckiej stronie, cywile pomagali mi – tu są karabiny maszynowe, tu stoi czołg. Wychodzę na jedno podwórko i [widzę jak] dwóch Szwabów gwałci dziewczynę młodą: jeden stoi i się śmieje, drugi na niej leży, ona wrzeszczy… Miałem błyskawicę, wziąłem ją z cmentarza ewangelickiego, z jednego z trupów „parasolarzy”. Otworzyłem błyskawicę, zabiłem najpierw jednego, co stał, a potem tego, co na tej babie leżał, jak zaczął się podnosić. Baba prawie nieprzytomna ze strachu wyje, krzyczy, a ja chcę ich broń, ich karabiny, pistolety ze sobą wziąć. Miałem kłopot. W każdym razie z powrotem się do piwnicy dostałem się przy pomocy cywili. Jak przechodziłem, to kapitan „Juliusz” mówi: „Wiesz co, widzę że jesteś wyszkolony, gdzieś ty był szkolony?”. Ja mówię „U »Ponurego«”, a on na to, że potrzebuje sekcyjnego dla butelkarzy. „Chciałbyś? Będziesz miał pięciu chłopaków pod sobą”. Ja wiedziałem, że takiej okazji nigdy w „Parasolu” nie dostanę, a to jest „Oddział Specjalny”. Więc on dał kartkę do „Jeremiego”, a on powiedział: „Chcesz, to idź”. Poszedłem i tak się znalazłem w Oddziale Specjalnym „Juliusz”. Sekcyjny od butelkarzy.Potem, jako butelkarz, pierwsza rzecz to zacząłem ćwiczyć chłopaków z bronią, oni byli pod dużym wrażeniem, widząc mnie wspaniale uzbrojonym, bo ja wziąłem broń od trupów na cmentarzu ewangelickim. Automaty, granaty, pistolety. Zacząłem ich ćwiczyć, jak podejść, jaka sprawa jest z butelką, dlaczego butelka się zapala, jak rzucać. W końcu zostaliśmy – butelkarzy – wysłani w stronę Okopowej, na inne odcinki. „Juliusz” już nie żył, zginął 9 sierpnia. Zostałem wysłany ze swoimi butelkarzami do getta, tam dwa czołgi atakowały. Ja wiem, że ten oddział, który atakowali to był jakiś rosyjski, komunistyczny, bo oni byli tak bardzo prorosyjscy. Gdy czołgi zobaczyły, że my tam spomiędzy gruzów zaczynamy butelkami walczyć, to czołgi się wycofywały. Dlatego, że to bardzo niebezpiecznie jak taka butelka upadnie na czołg, to benzyna jak woda przeleje się do środka, jak zacznie się w środku palić, oni mogą tylko wyskakiwać. Dlatego Niemcy się bali, oni czołgami strzelali tylko z daleka, jak zobaczyli butelkarzy, to od razu uciekali.
- Czy pana spotykały jakieś niebezpieczne sytuacje w związku z walką butelkami?
O tyle niebezpieczne, że trzeba było podejść blisko do czołgu. Czołg był uzbrojony – to nie chodzi tylko o armatę, ale miał pełno karabinów maszynowych. Jak tylko się pokazałeś, to strumienie gruzów i wszystkiego, bo do ciebie walili z ciężkich karabinów maszynowych. Więc musiałeś wiedzieć, jak podchodzić, jak skakać. Jak unikać tych strzałów. Byłem kilka razy, nie mogę powiedzieć ranny, ale draśnięty tymi różnymi kamieniami, odłamkami. Wracam właśnie z akcji i zobaczyłem moją siostrę. Tam zmęczeni, chłopcy młodzi walczyli z czołgami, a ona krzyczy: „Ten, co prowadzi to jest mój brat!”. Ja mówię: „Lalka! Ja zaraz przychodzę do ciebie, tylko muszę trochę odpocząć, musze się umyć”. To był ostatni raz [jak ją] widziałem, później nie mogłem jej znaleźć. Więc to okropnie przeżyłem.
- Która z akcji butelkowych utkwiła panu najbardziej w pamięci?
Zostałem wysłany do kilku akcji. Akcja, która mi najbardziej utkwiła w pamięci, to jest akcja na Placu Zamkowym, to nie była akcja z czołgiem, tylko akcja z „goliatem”. Myśmy byli wysłani do walki z czołgami, ale mówię – przeważnie jak rzuciliśmy w taki czołg i on zaczął się palić od razu czołgi uciekały. Dużo chłopców traciłem, więc ja im tłumaczyłem, bo byłem lepiej wyszkolony od nich, że jest osiemdziesiąt procent szansy, że zostaniesz zabity, a dwadzieścia, że rzucisz tę butelkę. Więc sobie zdawaj sprawę, że taka jest sytuacja, ale mimo to miałem pełno ochotników, chcieli być butelkarzami, to było jedna z najniebezpieczniejszych walk.
- Pan był od nich wszystkich młodszy, prawda?
Ale ja mówiłem, że mam trzy lata więcej, tłumaczyłem że mam siedemnaście lat. Byłem dosyć dużym chłopakiem, wiec oni wierzyli. Naturalnie dowódcy nie wierzyli, ale oni wiedzieli, że ja się dobrze w ogniu zachowuję. Nie wysyłałem kogoś, tylko zawsze starałem się iść pierwszy.
- O tym „goliacie” proszę opowiedzieć.
Szukam swojej siostry i nie mogę znaleźć. Zdaję sobie sprawę z tego, że ona musiała zginąć, to już było kilka dni, ona zginęła 13 [sierpnia], a to było już 20 [sierpnia]. 14 sierpnia zostałem wysłany na ulice Ślepą, tej ulicy dziś nie ma. To jest koło Piwnej, była kiedyś Ślepa i na górze była restauracja, a na dole w piwnicy myśmy mieli barykadę, takie półokno, półksiężycowe. Naturalnie worki z piaskiem i karabiny maszynowe tam stały, a z dużego okna na Piwnej myśmy mieli obserwację. I kilka godzin po naszym przyjściu Niemcy wysłali „goliata”. Nie widzieliśmy, jak ten „goliat” ruszał, widzieliśmy Niemców, otworzyliśmy ogień, oni zaczęli krzyczeć, ale ten „goliat” zaczął sunąć w naszym kierunku, myśmy strzelali, próbowaliśmy ten kabel przestrzelić, ale nadal „goliat” idzie w naszym kierunku. Jak on był jakieś trzydzieści metrów od nas, ja jednego chłopaka – „Mietka” – wysłałem z butelką i granatem przeciwpancernym, ale on nie doleciał, jakieś dziesięć metrów po wybiegu został ciężko ranny, upadł, rzucił tę benzynę, ale nie dorzucił do tego „goliata” i „goliat” już podchodzi do nas, jest jakieś dziesięć, piętnaście metrów od naszej barykady, wiemy że jak wybuchnie to cały dom się zawali. Był u nas taki marynarz, myśmy go „Bosman” nazywali, wielki mocny chłop, on bierze saperkę, to znaczy łopatę i do mnie mówi: „»Magik«, idziemy, ty wyciągaj kabel”. Wiedziałem już, o co jemu chodzi. Krzyknąłem: „Ogień!”. Skoczyłem, złapałem za kabel, wyciągnąłem zza tego „goliata”, a ten „goliat” dalej idzie. On wyskoczył z tą saperką i jednym cięciem przeciął ten kabel. Nim Niemcy się zorientowali, bo to było bardzo blisko dziesięć metrów od nas, to już kabel był przecięty. Nim myśmy skoczyli, wydałem rozkaz, żeby wszystkie karabiny maszynowe i wszystkie automaty otworzyły ogień, żeby Niemcy się schowali i myśmy wtedy skoczyli. Udało się, te kule tuż przy mnie waliły, jak się tam leciało. Ale to była sprawa sekund, to było ryzyko. Jak wskoczyliśmy z powrotem zza tego „goliata”, na swoje miejsca, oni znowu otworzyli ogień, nam naturalnie wszyscy gratulowali. Dowódca przyszedł, porucznik „Ryś”, który objął po „Juliuszu” [dowództwo]. Dowódca barykady był ranny i „Ryś” kazał mnie objąć na następne jakieś dwanaście godzin dowództwo tej barykady, dla mnie to był zaszczyt. Przerażony byłem ciągle, gdzie jest moja siostra Lalka.
- Jak pan wspomina bezpośredni kontakt z Niemcami? Czy miał pan kontakt z jeńcami?
Kontakt z Niemcami miałem, ale z jeńcami nie. Niemców kilka razy zabiłem kilka metrów od siebie podczas Powstania. Jeden straszny moment, którego nie mogę zapomnieć, to jak w Śródmieściu przy kościele Świętego Krzyża zabiłem Niemca. Wyszliśmy na siebie, jakieś trzy metry od siebie, tylko, że on nie spodziewał się mnie i miał pistolet w kaburze jeszcze, a ja miałem przygotowany, tak że ja go błyskawicą przyciąłem, wziąłem jego broń. Później odchodzę, patrzę: a on ma buty, a ja butów nie miałem. On woła:
Hilfe! Ale on właściwie był trup, przycięty cały, ale ja jeszcze jemu buty ściągnąłem i mu wziąłem. To wojna, zostajesz mordercą, po co tylu ludzi ja zabiłem. Na tych zdjęciach, co tutaj są z pałacu, mam właśnie te żandarmerskie buty.
- Czy miał pan kontakt z innymi narodowościami w czasie Powstania?
Chyba tylko z Żydami, którzy dla mnie byli Polakami. Tylko, że moje podejście do Niemców to trudno zrozumieć i ja sam siebie nie potrafię zrozumieć. Dlatego, że jak ja słyszę na przykład kołysankę niemiecką, to mi się przypomina dzieciństwo, a to piękne czasy były. Ja, jak mam do czynienia z inteligencja niemiecką, z kulturalnymi Niemcami, to bardzo mnie ich towarzystwo odpowiada.
- Proszę powiedzieć, jak te relacje polsko-żydowskie w czasie Powstania pan wspomina?
W czasie Powstania byli tacy, którzy byli przeciw Żydom i byli tacy, jak ja. Moja rodzina była przyjazna. Mój ojciec twierdził: „Mnie nie obchodzi, czy to jest muzułmanin, czy to jest prawosławny, czy to jest luteranin, czy katolik, czy Żyd, mnie obchodzi, czy to jest dobry Polak.” Miałem bardzo dużo kontaktów jako dziecko z Żydami, bawiłem się z nimi. Ich rodzice byli adwokatami, dyrektorami różnych przedsiębiorstw, znajomymi ojca. I oni byli moimi kolegami, wiec u nas nie było w rodzinie tego antagonizmu antyżydowskiego, ani antyniemieckiego, raczej duży był antybolszewicki. Myśmy wszyscy bolszewików [nienawidzili]. Ja od małego byłem przyzwyczajony, że bolszewik to wróg, znienawidzony kat, co dwa lata po odzyskaniu niepodległości (w 1920 roku) znowu nas chciał niewolnikami zrobić.
- Proszę powiedzieć, czy w czasie Powstania czytał pan jakąś prasę podziemną albo słuchał radia?
O tak! Przede wszystkim BBC z Londynu, kilka razy słuchałem.
- Czy ktoś to komentował, tych audycji się pewnie w kilka osób słuchało?
Tak, w kilka osób. To były bardzo prymitywne radia, te w Warszawie. Bo na przykład w partyzantce, u „Ponurego”, tam był normalny odbiornik, który mógł odbierać wiadomości z Anglii. Ja też czasami słuchałem, dużo wyraźniej było tam słychać. Na takich prymitywnych odbiornikach w Warszawie, to trzeba było specjalnie wsłuchiwać się, żeby zrozumieć, o co chodzi. Trzeba było po polsku albo niemiecku, bo ja angielskiego wtedy nie znałem.
- Czy na nastroje pana środowiska jakoś wpływało słuchanie tych audycji?
Jak najbardziej. Te środowiska, z którymi ja się zadawałem, to były środowiska patriotyczne. Myśmy zawsze wierzyli, że wygramy, że my pobijemy Niemców, tu nie było żadnych wątpliwości pomiędzy nami. W naszym domu wróg to był bolszewik, do tego stopnia, że cokolwiek lewicowe, to ja po prostu nie lubiłem. Przypominam sobie, jednego dnia, ojciec przyjechał swoim pięknym mercedesem kabrioletem i odkryty dach był pocięty nożami. Jak ci rzeźnicy poszli na strajk, to ojcu dach pocięli nożami. Dla mnie to barbarzyństwo, jak można tak. Zawsze byłem wróg leniów i naciągaczy. Ciężką praca osiągniesz wszystko.
- Czy pan pamięta, jakie gazety pan wtedy czytał?
Specjalnie nie pamiętam. Nie byłem narodowcem, nie byłem za prawicą, byliśmy demokratami. Tak samo, jeśli chodzi o politykę, to mnie nie interesowało. Myśmy pochodzili z zachodniej Polski i dla nas wschodnia Polska to był Dziki Zachód. Jak ktoś z Ukrainy czy Litwy sentymentalnie mówi o tamtych stronach, to jak dzisiaj się przysłuchuję (a pracowałem jako oficer kolonialny dla Brytyjskiego Imperium), to podobne wspomnienia słyszę od Anglików, kiedy na przykład opowiadali o Indiach, gdzie się urodzili i skąd wiele generacji ich rodzin pochodziło.
- Chciałabym pana zapytać o wspomnienia z Powstania. Pierwsze – najsilniejsze.
Jedyny dzień, w który naprawdę śmiałem się, cieszyłem się, to był pierwszy dzień Powstania. Potem nie było nic do cieszenia się, była tylko tragedia. Jak się zobaczyło polskie flagi, usłyszało się Mazurek Dąbrowskiego, usłyszało się nasze patriotyczne piosenki, to cieszyliśmy się jak cholera. To był najszczęśliwszy dzień, pierwszy dzień Powstania. Jeszcze 24 wrzesnia, kiedy na barykadzie u „Heresego” podczas wizyty generał „Bór” Komorowski osobiście odznaczył mnie Orderem Krzyża Virtuti Militari. Jaki dumny byłby mój ojciec!
- A najtrudniejsze przeżycie?
Nieznalezienie mej siostry Lalki, tragedia.Inne dwa najgorsze momenty. Jeden, kiedy zrobili masakrę z moich kolegów na cmentarzu ewangelickim, a drugi, kiedy wybuchł ten czołg na Kilińskiego. Ja spałem jakieś dwa pokoje dalej. Tam była kwatera Batalionu „Gustaw”, do której należał Oddział Specjalny „Juliusz”. Obudziłem się i widziałem tą masakrę, te głowy, te ręce na różnych gzymsach, balkonach. Setki ludzi rozszarpanych, to było straszne patrzeć.
- Co się działo z panem w czasie kapitulacji?
Na barykadach Świętego Krzyża, Czackiego, Prudentialu, Królewskiej byłem do ostatniego dnia Powstania, walczyłem.Ja nie chciałem iść do niewoli. Chciałem bić się do końca. Tak samo, kiedy byłem ranny. Straciłem oko, byłem ranny w głowę w Papierach Wartościowych. Po operacji obudziłem się o trzeciej rano, napiłem się wody i uciekłem, poszedłem z powrotem na barykady. Nie chcieli mnie wziąć z powodu tej głowy, to zdjąłem bandaż i z otwartą raną [byłem]. Nauczyłem się strzelać z lewego oka, ale barykad nie opuściłem. Potem mnie drugi raz, po wyjściu z kanałów wsadzili do szpitala. Drugi raz uciekłem, poszedłem na Kościół Świętego Krzyża, tam była cześć naszego oddziału i ja się dołączyłem. Tak, że jak Powstanie się skończyło, powiedziałem, że będę się bić na własną rękę, ale dowódca nakazał mnie iść. Powiedział: „Masz gangrenę, jedyny ratunek to iść do niewoli do szpitala”. Popatrz na cierpienia ludności. Poszedłem do niewoli, znalazłem się w szpitalu i większość czasu spędziłem w szpitalu. To było w Stalagu XI B w sekcji amerykańsko–angielskiej. Mieliśmy źle, ale Niemcy też mieli źle. Mieliśmy głód, ale ja bym powiedział, że w tym czasie to było te siedem ostatnich miesięcy wojny, to i ja biedę miałem od pierwszego dnia wojny, to do niej byłem przyzwyczajony. Ale nie było tak żeby Niemiec mnie uderzył, to było nie do pomyślenia. Myśmy mieli delegacje z Czerwonego Krzyża ze Szwajcarii. Dostawaliśmy paczki, ja papierosów nie paliłem, to sprzedawałem wszystko za chleb, żeby jako tako przeżyć. Zostałem oswobodzony przez Anglików. Mój wuj, admirał Korytowski, wiedział z Czerwonego Krzyża, że jestem w tej niewoli i rozkaz wyszedł, żebym został przewieziony do Anglii i zostałem przewieziony. Posłano mnie z powrotem do szpitala i od razu do szkół. Skończyłem wyższe studia w Anglii, przez kilka lat pracowałem jako oficer kolonialny brytyjskiego imperium, ale będąc demokratą jestem przeciwko kolonializmowi.
- Jakie studia pan skończył?
Skończyłem studia inżynierskie, ale specjalizowałem się w separacji. To jest odseparowanie odpadów od rud i innych przemysłowych odpoadów. To była kompletnie nowa dziedzina, na którą w latach sześćdziesiątych specjalnie było wielkie zapotrzebowanie na całym świecie. Bo Europa, Skandynawia, Anglia, Ameryka czy Japonia była tak zanieczyszczona, a specjalistów w tej dziedzinie było bardzo mało, że myśmy byli poszukiwani wszędzie. Więc jeżeli chodzi o ściągnięcie mnie do Stanów Zjednoczonych to mało tego, że zostałem ściągnięty, to od razu dali mnie urządzony dom i zapłacili za przywóz całej rodziny, tak samo do Szwajcarii, wszystko dali, wszystko było przygotowane przez firmę. Ja to bardzo lubiłem swój zawód, byłem dobry w swojej specjalizacji. W latach 1960–90 byłym wysyłany na projekty po całym świecie. Około trzydzieści procent czasu spędziłem na wyjazdach, chociaż jestem domatorem i bardzo kocham swoją żonę i dzieci.
- Przez ile lat mieszkał pan poza Polską?
Żyłem na wygnaniu od 1944 roku, jeniec wojenny, Anglia, USA i świat. Po 1993 roku z żoną i najmłodszą córką a właściwie od 1995 roku na stałe zamieszkałem w Polsce. Aby być szczęśliwym emigrantem musi się być pokornym, a jestem dumnym Polakiem. Jesteśmy zadowoleni z powrotu, chociaż obecne społeczeństwo wychowane przez bolszewików jest inne.
- Czy jest coś, co chciałby pan dodać na temat Powstania, co być może nie zostało jeszcze powiedziane, jakieś podsumowanie?
Uważam, że szkoda, że ci najbardziej wartościowi Polacy, polscy politycy przede wszystkim, ale tak samo naukowcy, literaci, inżynierowie, nie wrócili do Polski. Uważam, że zupełnie inaczej by się przedstawiała sprawa Okrągłego Stołu, gdyby ci politycy, którzy działali w Anglii czy Stanach Zjednoczonych wzięli w nim udział tak jak dzisiaj to miało miejsce. U nas w Polsce przegraliśmy przez to, że ci emigranci, których myśmy najbardziej potrzebowali, nie wrócili. Największa tragedia to ucieczka zdolnych ludzi w 1968 roku i w 1980 roku oraz obecna emigracja z Polski po 2003 roku.Na różne projekty byłem wysyłany jako specjalista, zwiedziłem prawie wszystkie kraje w Afryce, Europie, Południowej i Północnej Ameryce. Także Rosję, Chiny, Indie, Australię, od Tasmanii do Grenlandii. Przeleciałem dwa razy na około świata. Także po śmierci pierwszej żony drugi raz się ożeniłem. Obydwie piękne Polki. Z każdą mam dwie wspaniałe córki. Na stare lata postanowiliśmy z mą piękną żoną wrócić do Warszawy, gdzie szczęśliwie żyjemy.
Warszawa, 18 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Zielińska