Eugenia Adamiak
Nazywam się Eugenia Adamiak.
- Jak wyglądało pani życie przed wojną?
Przed wojną, cóż, mieszkaliśmy na Starym Mieście 28. To jest róg Krzywego Koła i Rynku Starego Miasta. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze z całą rodziną. W 1939 roku, jak wybuchła wojna...
- Do tego dojdziemy. Czym zajmowali się pani rodzice?
Ojciec był drukarzem. Mamusia nie pracowała.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Tak. Miałam czworo rodzeństwa.
Jeden brat i dwie siostry.
- Zaczęła pani szkołę przed wojną?
Tak. Na Rybakach.
- Jak pani wspomina swoją szkołę?
Pozytywnie. Wszystko było w porządku. Skończyłam szkołę powszechną, z tym że miałam przerwę, bo byłam ranna. Ta przerwa była spowodowana tym, że byłam ranna. To była ciężka rana – w 1939 roku. Siostrę mi wtedy też zabiło. Jedną siostrę. Jedna siostra była wtedy mężatką, to nie mieszkała z nami. Druga siostra, Helena, kształciła się najpierw na uniwersytecie. Jak się uczyła, to dosłownie każdy przedmiot był w innym, prywatnym mieszkaniu. Narażała życie. I profesorowie, i studenci. Ale była dzielna. Jakoś się udało, że skończyła. I wybuchło Powstanie.
- A jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Miałam 11 lat, byłam dzieckiem. Okropne.
- Czy zachowały się pani jakieś obrazy w pamięci z tego czasu?
Mogło mi się zatrzymać w pamięci tylko to, że byłam ciężko ranna. Moja mama... Jedną córkę już wywozili na cmentarz, a mnie zabrali do szpitala. Nie wiadomo, do którego, bo szpitale płonęły. Mamusia nie wiedziała, gdzie mnie zabrali. Szukała mnie. Szukali mnie z bratem po wszystkich szpitalach. Poszli do Świętego Ducha. Miałam narzucone na siebie takie paletko w kratkę. Poszła tam mamucia z bratem do Świętego Ducha. A mnie zostawili tam na schodach, bo nie było miejsca. Jak mamusia z bratem mnie szukała, to zobaczyła: „Zobacz, Giesi paletko jest! Musiała spłonąć, musiała zginąć”. Brat mówi: „Chyba tak”. Ale byli jacyś państwo, którzy zobaczyli, że jestem tylko w nogę ranna, jestem dzieckiem i zrobili takie siodełko i zabrali mnie do szpitala Karola i Marii na Wolę. Jak mamusia mnie szukała, już pewnie mówili: „Giesia zginęła”. Poszli. [Mama] mówiła: „Chodź, Janek, do kościoła, pomodlimy się”. Weszli. Mamusia wyszła z kościoła, opowiadał mi to brat, i mówi: „Janek, Giesia żyje”. A Janek mówi: „Skąd, mamusiu, wiesz?”. – „Modliłam się i wiem, że trzeba dalej szukać Giesi”. I tak dotarli do szpitala Karola i Marii. A ja tam siedziałam i jeszcze miałam przytomność. Siedziałam na takiej ławie, a ponieważ nie było miejsca, więc powoli tak jakbym traciła przytomność. Ale jeszcze ją odzyskiwałam. Pytali mnie, jak się nazywam, a ja cały czas wzywałam moją siostrę. Ta siostra, która została zabita, zawsze się mną opiekowała. I wołałam: „Irka, Irka!”. Później mnie pytali, nic nie mogli ode mnie wydobyć, bo już traciłam przytomność. Pytają mnie, jak się nazywam, żebym powiedziała dane, więc zapisali „Irena Adamiak”. Jak mamusia szukała mnie z bratem, to powiedzieli: „Jest Adamiak, ale Irena”. Mamusia z bratem mówi: „Słuchaj, przecież ona zginęła. Irka była wywieziona na cmentarz”. Nie wiedzieli, kogo zastaną: czy mnie, czy siostrę. Ale zobaczyła... Byłam zawsze jasna, jasne miałam włosy, a siostra była ciemna. I zobaczyła. I się ucieszyli. Powiedziała do brata: „A widzisz, mówiłam ci, że Giesia żyje”. Tak mnie znaleźli. Potem zaczęły się nasze, właściwie to mamusi, odwiedziny z bratem. Później, jak wyszłam ze szpitala, to brat woził mnie najpierw na sankach, a później na takim wózku na zabiegi.
- Jak długo była pani w szpitalu?
Długo. Aż do zimy. Musiałam długo być. Nie pamiętam dokładnie. Brat później woził mnie na sankach po śniegu. Tak że to musiało długo trwać. We wrześniu byłam ranna.
- A czy z okresu pobytu w szpitalu pamięta pani jeszcze jakieś wydarzenia, osoby? Jak to wyglądało?
Pamiętam. Leżał taki chłopiec, był spalony. Leżał pod takim szkłem, był taki biedny. W ogóle już się nie odzywał, ale jeszcze jego ratowali. Poza tym to był szpital dla dzieci, więc były tam same dzieci. Jak mamusia do mnie przyszła, bo czekałam, aż ktoś do mnie przyjdzie, to najpierw pytałam o siostrę, o Irkę. Irka się nazywała. Mówię: „Co z Irką?”. Najpierw... Sama leżałam ciężko ranna, a pytałam o Irkę. Mamusia zmieniła temat i nie chciała o tym rozmawiać. Ale później, jak wyjęła z teczki, bo przyniosła mi jabłka i ciastka, zobaczyłam, że był tam krzyż z takich zwykłych desek zbity i na nim było: „Irena Adamiak”. Zaczęłam strasznie płakać i straciłam przytomność. Zabrali mamusię. Mówią: „Niech się ona uspokoi”. Pytali, dlaczego płaczę. Więc mamusia powiedziała, że bardzo kochałam siostrę i nie wiedziałam, że siostra zginęła. Tyle z tego pamiętam. Później brat woził mnie na zabiegi. Jakoś powoli doszłam [do siebie]. Ponieważ nie było lasek, nie było tak jak teraz, są kule, to musiałam później skakać, jak już troszkę lepiej się poczułam. Po prostu skakałam na lewej nodze.
- Jak dalej wyglądało pani życie podczas okupacji?
Cały rok to w ogóle byłam, że tak powiem, nieczynna. To co mówiłam, brat mnie woził i jakoś doszłam do siebie. Ojciec zaczął pracować, bo też nie miał pracy.
- A gdzie pani tata zaczął pracować?
W drukarni u braci Wyszyńskich.
- A w kolejnych latach okupacji? Co się działo? Jak wyglądało pani życie? Chodziła pani do szkoły?
Tak. Chodziłam wtedy do szkoły. Miałam 11 lat, jak byłam ranna, więc jeszcze chodziłam na Rybaki do szkoły. Kończyłam szkołę powszechną, z tym że miałam przerwę. Jeden rok albo więcej. Już nie pamiętam dokładnie. W każdym bądź razie chodziłam na Rybaki do szkoły. Tam skończyłam szkołę powszechną.
- A czy obecność Niemców w Warszawie spowodowała, że działalność szkoły wyglądała inaczej?
Ba! Jeszcze jak! Byli Niemcy.
- Czy mogłaby pani powiedzieć, co się zmieniło?
Gdzie?
W szkole się zmieniło. Wszyscy byli zastraszeni. Jak to za niemieckiej okupacji... Baliśmy się. Wszystkiego się człowiek bał. Przecież za jednego Niemca to dziesięciu Polaków wieszali. Myśmy byli na placu Teatralnym (teraz to Piłsudskiego), to wisiało dziesięciu Polaków. Kiedyś poszliśmy z bratem, mamusia mówiła: „Nie chodźcie tam, nie chodźcie”, a tam dziesięciu Polaków powiesili. Jakbyśmy poszli, to byśmy na własne oczy zobaczyli. Wisiało dziesięciu młodych Polaków. Taka była okupacja.
- Czy oprócz tego zdarzenia była pani świadkiem innych represji ze strony Niemców?
Nie. Po prostu byłam młoda i nie interesowałam się tym tak bardzo. Cały czas staraliśmy się, żeby pomóc siostrze, żeby skończyła najpierw liceum, później zaczęła studia. A u nas też było ciężko. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze, gdzie nie dochodziło światło. Ona siedziała biedna przy lampie naftowej, a czasem i przy świeczkach, uczyła się. Trzeba było jej po prostu pomagać. Jeśli chodziło o [kwestie] finansowe, to mamusia uszczuplała dla nas jedzenie i wszystko co potrzebne, żeby siostra skończyła studia. Bo ona była bardzo zdolna. Taka była zdolna, że wszystko umiała.
- A czy pamięta pani Żydów z okresu okupacyjnego?
Więcej takich rzeczy to nie pamiętam. To był dla mnie taki jeszcze młodzieńczy okres, nie przejmowałam się, nie włączałam się do tych spraw.
- A czy ktoś z pani otoczenia uczestniczył w życiu konspiracyjnym?
Koleżanka, która mnie zaciągnęła, ale ona zginęła. Zginęła na Rybakach, bo była z Rybaków. Basia Kowalska.
- A gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Obudziliśmy się rano, po śniadaniu. Róg Wąskiego Dunaju a Starego Miasta, gdzieś wysoko były zainstalowane głośniki. Słyszymy „Jeszcze Polska nie zginęła”, hymn Polski. I oczywiście wszyscy wyszli z piwnic i wszyscy płakali. Płakali, a o piątej po południu już wybuchło Powstanie. Robiliśmy barykady. Tak jak u nas, róg Rynku Starego Miasta a Krzywego Koła. Wszystko znosili, stare... Wszystko z tych piwnic, żeby zrobić barykady. Wiedzieliśmy już, że coś będzie się działo. Jeszcze nie ogłosili, jeszcze nie było Powstania. Wszyscy budowali barykady. Nie wiem dlaczego, ale u nas wszystkie piwnice się opróżniły: tapczany, szafy, wszystko. Takie wysokie barykady. I się zaczęło. Siostry już później nie widzieliśmy, bo poszła już do akcji. Tatuś poszedł do drukarni. Drukarnia była na tyłach jezuitów, kościoła jezuitów. Tam tatuś wydawał gazetki dla Powstańców. Tatuś już w ogóle do nas później nie przychodził w czasie Powstania Warszawskiego. Cały czas tam był.
- A czy była pani podczas Powstania w tej drukarni?
Nie.
- A gdzie pani siostra służyła?
Też nie wiem. To było poza moim, nawet rodziców, zasięgiem. Nigdy nic nam nie powiedziała. Po prostu nie przychodziła na dzień, dwa. Później zaglądał do nas od czasu do czasu. Później był straszny głód. Jak później, gdy odeszłam z tej restauracji, w której uczestniczyłam, bo siostra mnie prosiła, mówi: „Idź, Giesia, bo mamusia jest sama w piwnicy. Jak wszyscy zginiemy, to ona zostanie sama”. Poszłam do piwnicy i już cały czas byłyśmy w piwnicy, jak zaczęło się Powstanie.
- A wróćmy na chwilę do momentu samego 1 sierpnia. Co się potem wydarzyło? Po wybudowaniu barykady, o której pani wspominała.
Naloty, strzały. Leciały bomby, pociski. Myśmy wprawdzie nie wychodziły. Kiedyś tylko siostra do nas wpadła, bo w Wytwórni Papierów Wartościowych jakoś Niemcy utracili postój. Wiedziała Helenka, że jesteśmy głodni, to nam przyniosła płatków ziemniaczanych, suszonych płatków ziemniaczanych, bo tam zostawili Niemcy. I kostki cukru. Tyle mogłyśmy się pożywić, a głód był. Nie było co jeść. A tatuś to w ogóle do nas nie zaglądał. Cały czas tam był i pewnie się tam żywił. Tam cały czas. Tylko od czasu do czasu Helenka do nas wpadała i mówiła: „Tatuś żyje, nie martwcie się. Tatuś żyje”.
- To było już w tym okresie, kiedy pani wróciła do domu, tak?
Tak.
- A kiedy brała pani czynny udział w walkach jako łączniczka?
Jak tylko zaczęło się Powstanie. Około dwóch tygodni.
Nie zgłosiłam się. To Basia Kowalska, ta co zginęła, zaprowadziła mnie tam.
Róg Zapiecka i Podwala. Restauracja. W tej restauracji... Pamiętam tylko jedną rzecz, jak nasz porucznik, nawet nie wiem, jak się nazywał, grał pięknie na pianinie, a myśmy śpiewali.
„Jeszcze Polska nie zginęła” przeważnie. Śpiewaliśmy to, co kazał. Cieszyliśmy się, że może wreszcie coś się zmieni, że może Niemcy wyjdą, że będzie lepiej. To przecież głód, nędza i strach. To było coś okropnego.
- Co należało do pani zadań?
Dawali mi w kopertach, później nawet kopert nie było, mówili, gdzie mam z nimi iść i co zanieść. Nikt do tych kopert nie zaglądał. Przeważnie w rejonie Podwala i placu Zamkowego. Tylko te dwa odcinki były najważniejsze, bo byliśmy tacy małoletni, że nie chcieli nas bardzo narażać. Myśmy w odcinkach tych ulic [biegali]. Później, jak już przyszłam do mamusi, to skończyło się. Tylko od czasu do czasu wpadała siostra.
- A czy pamięta pani swoich kolegów z oddziału? Albo przełożonych?
Nie. Zupełnie tego nie pamiętam.
- Czy z czasów, kiedy pani działała, zachowały się pani jeszcze jakieś obrazy, wspomnienia?
Jedną rzecz pamiętam dokładnie. Po drugiej stronie byli Niemcy. My po jednej, a po drugiej Niemcy. Tylko wywiesili taki duży plakat i napisali: „Poddajcie się”. A chłopcy krzyczeli: „Spytamy się teściowej”. I dalej walczyli! Wcale się nie przejmowali. To byli młodzi chłopcy. Naście lat.
- A to był napis po polsku?
Napis był po polsku.
Taki wielki... Na takim białym, powiedzmy, dużym... Plakat. Tam był napis: „Poddajcie się”.
Na białym tle na czarno.
- A czy pamięta pani jakieś rozmowy z innymi Powstańcami?
Pamiętam tylko, jak w tej restauracji wszyscy się martwili, bo nie było broni. Jak porucznik się martwił: „Nie mamy broni. Co my zrobimy?”. Po prostu nie było broni. Nie było jak walczyć. Tylko butelki z benzyną, co się rzucało w Niemców. Jeszcze jedno pamiętam, jak „goliaty”, cztery czy pięć „goliatów” było, chłopcy-Powstańcy zdobyli, a okazało się, że to była niemiecka pułapka. Wszyscy zginęli na tych „goliatach”.
Nie, nie widziałam tego. To było chyba na Długiej. Nie widziałam, tylko mi powiedziano, że chłopcy się cieszyli, a później okazało się, że to była niemiecka pułapka i wszystkich wysadzili w powietrze.
- A czy pamięta pani jeszcze inne akcje, w których brano udział?
Nie pamiętam.
- Jak wyglądał taki zwykły dzień Powstańców?
Jeśli chodzi o mnie, to nie mogę tak bardzo powiedzieć. W ciągu dwóch tygodni to przeważnie chodziło o to, żeby zdobyć coś jeść, żeby jakoś przeżyć.
Co się jadło? Chleb. Skądś dowozili chleb, widocznie gdzieś piekarnia działała. Piliśmy kawę. Kawę zbożową. To tylko to, takie było jedzenie.
- Jak wyglądał moment, w którym powiedziała pani, że musi wracać?
To był bardzo przykry moment. Przyszłam z akcji...
Akcja, że między innymi podawałam te koperty. Wróciłam do mamusi. Wróciłam i powiedziałam: „Mamusiu, jestem taka zmęczona”. Tam leżała pierzyna, było małe [pomieszczenie], jak to w piwnicy. Mamusia mówi: „Wiesz co, Giesia, połóż się, odpocznij, na którą masz iść?”. Mówię: „Dwie godziny mogę się przespać”. I usnęłam. Jak sunęłam, budzę się i mamusia pyta: „Na którą idziesz?”. A ja mówię: „Mamusiu, ja nie idę”. A mamusia się pyta: „Dlaczego?”. A ja mówię: „Wiesz co, mamusiu, przyśniła mi się siostra Irka. Przyszła do mnie i mówi »Giesia, więcej nie chodź, bo zginiesz«”. Mamusia mówi: „Słuchaj jej. Posłuchaj jej. Dobrze, nie chodź więcej”. A przed tym jeszcze siostra mnie prosiła, ale z siostrą nie miałam kontaktu. Mamusia mówi: „Jak ci Irka tak powiedziała – we śnie oczywiście – to nie chodź, bo rzeczywiście zginiesz”. Nie poszłam, bo bym zginęła. Moja koleżanka Basia Kowalska zginęła, a ja jakoś przeżyłam.
- A czy zgłosiła pani porucznikowi, że nie będzie pani już dłużej służyć?
Chyba wtedy jeszcze Basia żyła. To Basia poszła i powiedziała, że już więcej nie przyjdę.
- Jak pani się czuła, przechodząc ze służby czynnej na stronę cywilną?
Bardzo źle, bo cały czas myślałam, co to będzie dalej, jak chłopcy dają radę bez broni, bez żadnego wsparcia. Mieli przecież Anglicy zrzut zrobić, zrzutu nie było. Zrzut broni. Cały czas się martwiłam, ale byłam szczęśliwa, że mogłam poratować matkę, że była sama, że się martwiła. Oj, co się martwiła. O siostrę się martwiła i o mnie się martwiła, jak ja chodziłam. A brat był wywieziony do Niemiec z łapanki. Był w Niemczech. Właściwie nikogo nie było, tylko my. Byliśmy we troje: ojciec, ja i Helenka w akcji. Także mamusia była sama i mówię, że jak wszyscy zginą, to zostanie sama. Musiałam jakoś [ją] poratować. A jeszcze jak mi to się przyśniło, to mamusia powiedziała: „Zostań”. I zostałam z mamusią. Cieszyłam się. Był głód. Siostra nam od czasu do czasu coś przyniosła, jeśli zdobyła. Ale później to już rzadko przychodziła. Ojciec w ogóle nie przychodził, bo nie wychodził z drukarni, tylko te gazetki wydawali.
- A jak wyglądało życie wśród cywili?
Życie? Każdy siedział w piwnicy i trząsł się ze strachu. Takie było życie. Jakie mogło być życie? Tu była walka. Później, jak pierwszy raz Niemcy wygonili, bo zapalił się nasz trzypiętrowy budynek i się zawalił, to Powstańcy przyszli... Jest taka brama. Musieli odkopać gruz z tej bramy, żebyśmy jakoś odetchnęli i wydostali się. Odetchnęliśmy, bo kurz, tyle kurzu. Odsunęli, wyrzucili gruz i siedzieliśmy w tym. A później już Niemcy nas wyrzucili. Później straciliśmy kontakt z siostrą, z ojcem. Później tylko nam siostra powiedziała, że do drukarni wpadli „ukraińcy” z nożami i wyrżnęli wszystkich. Został tylko mój ojciec i jego kolega, nazywał się Wanat. Ojca zabrali do Essen i tego kolegę do ciężkiej fabryki zbrojeń. Tam ciężko pracował, bardzo ciężko pracował. Jak do nas wrócił, to ważył czterdzieści kilo. Same kości...
- Czy w czasie tych dni w piwnicy pamięta pani, co się robiło? O czym się rozmawiało?
Prawie wcale się nie rozmawiało. Ludzie modlili się po prostu. Modlili się, żeby to się zakończyło w jakiś sposób. Jeżeli nie było broni, to ludzie wiedzieli, że być może Niemcy zwyciężą. To my też zginiemy. Co nam więcej zostało? Modlitwa.
- To były wspólne modlitwy?
Wspólne. W piwnicy byli wszyscy lokatorzy z trzeciego piętra. Dwadzieścia, może trzydzieści [osób], może tego nie było. To były wspólne [modlitwy]. Od czasu do czasu wpadł jakiś ksiądz, z nami się modlił.
- Jak często księża bywali?
Rzadko.
Nie, nie msze. Tylko tyle że się z nami pomodlili. Byli parę minut i z powrotem lecieli. W każdej bramie troszkę, parę minut.
- A ile osób siedziało u pani w piwnicy?
Około dwudziestu, może mniej. Wszyscy, którzy mieszkali w kondygnacji trzech pięter. Na drugim piętrze była lecznica.
- A wiedziano, co się dzieje w innych dzielnicach miasta?
Nie, myśmy nie mieliśmy żadnego kontaktu.
- A czy wiedziała pani, że Starówka upada, że w tej dzielnicy skończą się walki?
Tak, bo wyszedł ktoś z tego i powiedział, że Starówka się pali. Tak że pewnie już wejdą Niemcy i nas wygonią. I tak było.
- A wiedziała pani, że żołnierze przeszli kanałami albo przez Ogród Saski?
Nie. Po prostu Niemcy wpadli i tak jak siedzieliśmy w tej piwnicy, kazali nam podnieść ręce do góry. Niewiele się wzięło. Wygonili nas z tych piwnic. Szliśmy dosłownie po trupach. Coś się paliło, leżały trupy. Tego nikt nie sprzątał. Przez Wolę. Wygonili nas do Żyrardowa. Tam były tak zwane warsztaty, gdzie były układane wielkie, gumowe opony do ciągników. Tam były poukładane maty ze słomy. Tam się dostaliśmy. W międzyczasie, jak Niemcy nas pędzili, to oddzielali młodych od matek, rodziców. Ponieważ byłam mała, mamusia cały czas mnie trzymała, to mnie nie oddzielili. I jako matka z dzieckiem trafiłyśmy do tego Żyrardowa. Na tych matach tam spałyśmy.
- Czy będąc jeszcze na Starówce, była pani świadkiem zbrodni wojennych?
Tak specjalnie to nie. Jako dzieci, to mamusia pilnowała, żebyśmy tego nie oglądali. Jak mówię, że na placu Teatralnym wisiało tych dziesięciu, to byliśmy po prostu przerażeni. Baliśmy się sami przez się. Jak się słyszało niemiecką mowę, to już się człowiek bał.
- Podczas pani pobytu na Starówce, podczas Powstania, pod koniec tego okresu, wiedziała pani, jak Niemcy zachowują się w stosunku do ludności cywilnej?
Niektórzy Niemcy byli przyzwoici. Muszę powiedzieć, że jak nas pędzili później przez Wolę, to jeden z Niemców podszedł, zobaczył, że mamusia jest z dzieckiem, i dał, żeby nikt nie patrzył, poczęstował nas plackiem. To był taki jedyny wypadek. A ci Niemcy to nas dosłownie pędzili. W ręku takie pejcze i pędzili. Do tego stopnia, że mojej koleżanki mama była bardzo chora i nie mogła już iść, to zostawał w tyle. A paskudny Niemiec popchnął ją, żeby zostawiła tę matkę. Ona zostawiła tę matkę. Wziął ją na bok i strzelił jej w głowę, ten Niemiec. Ta biedna dziewczyna to osiwiała, dosłownie osiwiała w ciągu kilku godzin. Paskudni byli Niemcy. Ale to rzadko, rzadko kiedy był jakiś przyzwoity Niemiec. Przeważnie byli podli. Podli. Nie liczyli się z nikim, ani z dziećmi, ani z matką.
Później nas wywieźli. Podjechały pociągi i nas wywieźli. Myśmy z mamusią później trafiły do Opoczyńskiego, takiej wsi, Ławki się nazywały, do gospodarza. Tam już zostałyśmy. Nie miałyśmy kontaktu ani z Helenką, z bratem nie, bo on w Niemczech, ani z ojcem. Nie wiedziałyśmy, co się z ojcem dzieje. Jak Helenka nam nic nie powiedziała, gdzie jest ojciec, co jest z ojcem. Później dopiero się dowiedziałyśmy. Siostra gdzieś przez Czerwony Krzyż się dowiedziała, że ojca wywieźli do Essen. Przyjechała do nas, do Ławek. Dowiedziała się, gdzie jesteśmy. Powiedziała, że tatuś żyje, ale jest w tej fabryce.
- A jak pani była traktowana?
Gdzie?
U gospodarzy też było ciężko, nie można powiedzieć, bo też mieli biedę. Z początku spaliśmy z mamusią na takim łóżku, że ja musiałam spać dosłownie na mamusi, bo było ciasno. Przy samym piecu. Mamusia poszła, bo zima się zbliżała. Ja nie miałam żadnych zimowych ubrań i mamusia poszła kopać kartofle. Nigdy w życiu tego nie robiła, ale musiała, żeby zarobić dla mnie, żebym miała coś ciepłego. Zarobiła trochę i kupiła mi taką łowiecką zapaskę i drewniaki. Ale już się zaczął, był mróz i śnieg spadł. I siostra do nas zawitała. Dowiedziała się, gdzie jesteśmy. Przyleciała, zobaczyła, że mam tylko tę zapaskę i za dwa dni przywiozła mi futerko. Nie wiem, skąd zdobyła pieniądze, pewni jacyś znajomi. Cały czas była już z nami w kontakcie później. Wiem, że chodziła kanałami, ale to wszystko dokładnie nie wiedzieliśmy jak i co. Powiedziała, że się wydostała, że dużo jej kolegów i koleżanek zginęło. Przecież Niemcy wrzucali do kanałów granaty. Wykańczali tych, co jeszcze pozostali po Powstaniu. Także cieszyliśmy się, że siostra żyje.
- Do kiedy przebywała pani na tej wsi?
Do wyzwolenia, aż ruskie weszli. A jak ruskie weszli pijani... Najgorsi ludzie, jacy byli, to ich dali na front. Mamusia się strasznie bała o mnie. Miałam 16 lat. Gwałcili dziewczyny! Mamusia zamykała mnie w takim pustym, niewykończonym mieszkaniu. Trzęsłam się tam ze strachu i z zimna, ale jakoś się udało, że mnie przetrzymała. A oni pili. Zachowywali się w najgorszy sposób, jaki można.
Pojechała kiedyś taka furmanka i powiedziała, że kto chce wracać do Warszawy, to: „Zabierajcie się” – mówi. Mamusia mówi: „Chodź, Giesia, jedziemy do Warszawy”. Przyjechaliśmy do Warszawy, a nie ma domu. Dom w gruzach, wszystko w gruzach. Dopiero jacyś znajomi nam... Mieszkaliśmy, nocowaliśmy w przedpokoju. Później trochę u siostry, bo siostra mieszkała na Pradze, była mężatką. Później mieszkała u teściów. Później trochę u niej. Nie można było dłużej, bo tam też było dużo ludzi. I pan spod Warszawy dał znać, nie wiem, czy Helence, czy tej najstarszej siostrze, że jest taki gospodarczy domek, że możemy z mamusią zamieszkać w tym domku. I tam już mieszkałyśmy. Było źle, ale był dach nad głową.
W Płudach, pod Warszawą. Rejon już teraz wielkiej Warszawy.
- Była tam pani do końca wojny?
Tak.
- A czy w czasie Powstania w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?
Nie.
- Wspominała pani, że pani tata pracował w drukarni.
Tak.
- A czy miała pani dostęp do prasy powstańczej?
Nie. Już jak ruskie weszli, to tatusia aresztowali. A dlaczego? Ojciec pracował w nocy, robił korektę. A ponieważ był kiedyś na Syberii, to znał rosyjski. Więc robił korektę w nocy: z rosyjskiego na polski i odwrotnie. Zabrali ojca do pałacu Mostowskich i później dowiedzieliśmy się dlaczego, bo nie wiedzieliśmy dlaczego. Przecież normalnie pracował w drukarni. Okazało się, że przepuścił taki błąd: zamiast „posła”, „p” było opuszczone i napisane „osła”. Uważali, że to jest polityczne, jakaś przesłanka, jeśli chodzi o tatusia pracę. Trzymali go tam sześć tygodni. Potem go wypuścili. Okazało się, że nie był winien.
To było przed śmiercią ojca. To był gdzieś 1948, bo ojciec w 1958 umarł. To było parę lat przed śmiercią ojca. Później nie mógł dojść do siebie. Nie dość, że w Essen tak [go] wymęczono, to człowiek zmęczony, głodny, przyjechał, ledwo dostał się do tej pracy, żeby jakoś nas utrzymać, to później jeszcze w pałacu Mostowskich... Jeszcze ruscy, nasi „przyjaciele” go wsadzili.
- Czy miała pani kiedyś problemy w związku z działalnością podczas Powstania?
Nie.
- Jak po latach pani ocenia Powstanie Warszawskie?
Jak oceniam? To był konieczny zryw, bo po prostu nie dało się żyć na co dzień. Kto poszedł? Poszli patrioci. Byli też tacy, co nie poszli. Mojej mamusi to wymyślali, że wszystkie dzieci to są bandyci, bo poszli w Powstanie. Był taki jeden pan.
- Mówił tak jeszcze w czasie Powstania?
Tak. Właśnie w czasie Powstania. Była rodzina i nie ma rodziny. Dowiedział się, że wszyscy jesteśmy w akcji, że walczymy. Wydaje mi się, że to był folksdojcz, ale mniejsza z tym. W każdym bądź razie...
- A jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Z Powstania to właściwie nie ma takich dobrych wspomnień. Cieszyliśmy się, jak siostra do nas przyszła i powiedziała, że tatuś żyje. Cały czas dawała nam znać, żeby się nie martwić, że tatuś żyje. To były takie najlepsze, że po prostu ojciec żyje. Bo ojciec jest najważniejszy. Matka i ojciec.
- A jakie jest najtrudniejsze i najgorsze wspomnienie z Powstania?
Kiedy nas wypędzali. Szliśmy po trupach, nie wiedzieliśmy, gdzie jest siostra, gdzie ojciec. Nie wiedzieliśmy, po kim idziemy, bo szło się po trupach. Paliło się, przecież cały rynek to się palił naokoło. To było najgorsze z tego, co mogło być. Nie wiedzieliśmy, gdzie idziemy, co z nami będzie. To było najgorsze.
- Jak się wtedy pani czuła?
Chodzi o fizycznie czy psychicznie?
Fizycznie to źle się czułam, bo dostałam wtedy krwawienia i nie miałam żadnych higienicznych... Nie było ani waty, ani ligniny. Nic nie było. Cały czas się martwiłam, co będzie dalej, co ja z tym zrobię. Proszę sobie wyobrazić, że wszystko się zatrzymało. Raptem. Po prostu momentalnie. Przez cały czas, nawet jak byłam tam na wsi, to też nie było. Tylko później, jak mamusia mówiła, że byłam tylko głodna i chciałam powietrza. Karmiła mnie na leżąco, bo nie chciałam wejść do żadnego mieszkania. Rozłożyli taką matę i na śpiąco dosłownie mnie karmiła. Mówiła tylko: „Giesia, otwieraj buzię. Nic nie mów”. Leżałam na tym materacu i mnie tak karmiła, a ja spałam, mamusia trochę mi jeść dawała. Tak dwa dni. I w nocy też. Nie chciałam iść do żadnego… Jak później dostaliśmy się już do tego gospodarza, to dostałam krwotoku. I oczywiście, jak to na wsi, ludzie nie orientują się. Myśleli, że może ja poroniłam. Nie byli tacy świadomi. Mamusia ich uspokoiła, że tak i tak się stało. Czy do gospodarza to dotarło, to nie wiem. W każdym bądź razie już później siostra mi dostarczała od czasu do czasu te higieniczne potrzebne środki, żebym mogła jakoś tam przetrwać. To były ciężkie czasu. Wojna zostawia na psychice i fizycznie takie rany, które nie są do wyleczenia. Najlepszy dowód, że mają tyle lat – pamiętam.
Warszawa, 4 grudnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz