Zofia Czekerda
Zofia Czekerda, z domu Jadczak.
- Gdzie pani była w Powstaniu?
Byłam na Powiślu, na ulicy Browarnej, a później na Drewnianej w szkole, a później na Radnej.
- Co pani robiła przed wybuchem II wojny światowej? Chodziła pani do szkoły?
Tak. Chodziłam do szkoły. W tym czasie, w lipcu byliśmy nad Bugiem w Gródku. Chodziłam do świetlicy Wandy Piłsudskiej. Tam pojechaliśmy w lipcu na letnisko. Później w sierpniu wyjechaliśmy do babci na wieś, to jest, jak się jedzie na Białystok, za Małkinią, sto kilometrów. Tam zastała nas wojna.
- Pamięta pani dokładnie, jak to było 1 września?
Tak. Pierwszego września przyszła moja mama, przyjechała po nas do szkoły. Wujek dostał już wezwanie do wojska.
- Było wiadomo, że coś się dzieje.
Tak, [było wiadomo], że coś się dzieje. Wujek został wezwany do wojska, bo był trochę starszym żołnierzem. Oni nas zostawili, babcia mówi: „Nie zabieracie ich”. Miałam dwie siostry i ja. Rodzice wrócili do Warszawy, a myśmy tam zostali. To tak się zaczęło. Siedemnastego września kopiemy kartofle w polu i ludzie mówią: „Patrzcie!”. Po skosie jest szosa, widać było, jak jedzie wojsko konne, Rosjanie wchodzą! Nie było wiadomo nic, nie było telefonów.
- Do tej pory nie widziała pani innych żołnierzy, niemieckich?
Do tego dnia nie widziałam. Oni doszli do Bugu, tak się wydawało. Niemcy z jednej strony doszli do Bugu, a Polacy tak jak w tej dzielnicy, co ja mieszkałam. Tam był kościół w Zuzeli, co Wyszyński się urodził i tam jego rodzice mieszkali, no i moja…
- Czy zobaczyła pani tych żołnierzy radzieckich z bliska?
To był dzień, kiedy jechali. Potem już zaczęli... Dziesięciu u nas mieszkało. To były trzy kilometry od tej szosy. Później oni te tereny zabrali. Osiem kilometrów od granicy, od Bugu, wysiedlili ludzi. Rodziny [poszły], gdzie miały rodzinę, wszyscy musieli opuścić tamte tereny na szerokości czterech kilometrów, a myśmy osiem. To był pas pograniczny, nie wolno było [tam mieszkać]. Później rozstawili po wszystkich domach swoich żołnierzy, żeby nocowali. U nas, na przykład, w parniku [pomieszczenie], jak to na wsi, gdzie się zupy gotowało, to dziesięciu nocowało.
- Jak oni się zachowywali w stosunku do was?
Grzecznie. Stryjek to był zdolny człowiek, szybciutko ten rosyjski złapał. Oni nocowali. Stryjek im słomę wysypywał w pokoju. Duży pokój zabrali, a myśmy musieli... Tam były trzy pokoje, więc my z siostrami spałyśmy na piecu, co zima się zbliżała, żeby było dla nich miejsce. W listopadzie padał już śnieg. Wtedy był spokój, ale oni chodzili na ćwiczenia. Wstawali o godzinie czwartej rano, a o piątej już szli do lasu. Do lasu było jakieś pół kilometra. Jak szli, to brali harmoszkę, wracając, jak złapał już trochę mróz, to oni śpiewali taką piosenkę: „Wy burżuje, wy kułaki,
my wam pakażu”. Tak było. Stryjek mówi: „Czekajcie”. I tak to się zaczęło. Później oni się wyprowadzili bliżej granicy. To był krótki okres, do czasu, kiedy tam wysiedlili ludzi.
- Czy ludzie się ich bali? Czy przyjaźnie ich wspominali?
Było grzecznie. Oni byli u nas dosyć długo. Jak ludzie pouciekali z majątków, gospodarze, albo ich aresztowali, bo różnie to było, to było strasznie dużo tych buraków słodkich. Hodowali je na cukier. Do gospodarzy jeździliśmy na obżynanie. Ja, jako młoda dziewczyna, miałam 14 lat, też jeździłam. Były moje siostry, pasły krowy u babci. A ja więcej stryjkowi pomagałam, bo stryjenka akurat była w ciąży. Bardzo pomagałam, byłam taka chętna. Jeździłam. Buraki były takie wielkie, że jak… – o, ten palec – kroiłam tego buraka, prześlizgnęło mi się i do dzisiejszego dnia mam tu takie znamię. Przyłożyłam liść od kapusty, owinęłam jakąś szmatą, chustką, wróciliśmy do domu, rozwijam i zaraz przylecieli, ich było u nas może z dziesięciu. Zobaczyli mój palec, owinęli bandażem, zrobili mi [opatrunek]. Bardzo grzecznie, bardzo. Obok, u drugiej stryjenki, mieszkał taki dowódca. Ona miała ładny, malowany dom. Miała brata księdza, więc dom był piękny. No to tam mieszkał ich dowódca. To była duża wieś, nazywała się Słomy. Później mój inny stryjek przeprowadzał generałów, wojsko, bo zima była, przed Niemcami na stronę radziecką. Była straszna śnieżyca, więc stryjek jakiegoś generała...
Polaka, który uciekał przed Niemcami w stronę ruskich, a tu ruscy weszli! Nie mógł jego przeprowadzić przez tę granicę. Tam gdzieś możliwe, że do domu. Musiał wrócić, bo była śnieżyca, przyprowadził go do starszego brata: „Bolek, przetrzymaj tego generała, bo nie mogę go [przeprowadzić]”. Było to dosyć długo, dwa czy trzy miesiące on u nas zajmował [miejsce]. Aha! Ruscy już się wyprowadzili bliżej granicy. Stamtąd wysiedlili ludzi i tam się wyprowadzili. On nie mógł go przeprowadzić i on jakiś czas był [u nas]. W drugim domu mieszkał wójt, mój chrzestny. Wójt kiedyś przed wojną na wsi to była figura. Oni rozmawiali więcej o polityce. Miał większe mieszkanie, bo nas było więcej. Wójt wziął tego generała do siebie i tam był jakiś czas. Okazało się, że ten generał, nie pamiętam, co z nim dalej, czy go przez tę granicę przeprowadzili, co się z nim stało, w każdym bądź razie, było już blisko czerwca, aresztowali mojego chrzestnego, wójta. Tam już rząd się ustawił, niektórzy już na 1 maja…
Już zaczęli tam chodzić. Jedni na drugich psioczyli, jedni się podlizywali, żeby było dobrze. Mojego chrzestnego aresztowali. Nareszcie, tak jak stryjek mówi: „Wy burżuje, wy kułaki,
my wam pakażu” – zaczęli wywozić „kułaków” na Syberię.
- Z okolic gdzie pani była też?
Tak. No i mojego stryjka wywieźli (dojdziemy do tego). To trwało jakiś czas, zabrali go. W którym roku wojna wypadła?
- W 1941 – niemiecko-radziecka.
Tak. Do tego czasu tam byliśmy. On był aresztowany, a naszego stryjka się jakoś nie czepiali. Stryjek był sołtysem. Ale później były głosy, że my jesteśmy bez opieki, trzy córki, że nie mamy rodziców, że rodzice w Warszawie, a my tu. Stryjek przychodzi i mówi: „Niebezpiecznie. Musicie dziewczyny iść do wujków”. Jedna poszła do jednego wujka, taki był plan. „Was chcą zabrać do Moskwy, na komsomolców”.
- Do domu dziecka jakiegoś?
Tak, bo nie mamy opieki. Dziadkowie staruszkowie, a że stryjek był sołtysem, to znał tych wszystkich. Tam zawsze bronił, odwlekał to. W 1941 roku doszło do tego, że zaczęły się wywózki. Wywożą tą moją chrzestną, wujka.
Jego żonę. Oni nie mieli dzieci, ale wzięli dziecko siostry, takiego małego Januszka, do wychowania. Tam przed wojną przyjeżdżali z Ostrowii Mazowieckiej goście do wójta. Oni mieli już rower, myśmy nie mieli. On miał dużo zabawek. Przyjeżdżają i mówią, że Netrową wywożą. Nikt nie chce do niej iść, bo się boi, a ja odważna, uważałam, że mi nic nie zrobią, poszłam i pomagałam.
Mieli pasiekę. Była taka olbrzymia beczka miodu. Byli bardzo grzeczni, dobrzy Rosjanie. „Bierz!
Bierit, bierit! ”. Januszek miał pod stołem dużo zabawek, jak goście przyjeżdżali, to [ponieważ] był dzieckiem, miał cztery latka, to wszystkie zabawki do worka:
Bierit!, nawet mi pomagali, żeby on wziął ze sobą te zabawki. A ja siedziałam na stołeczku, nachyliłam się i co mogłam, to w bańki miodu skrobałam na drogę. Pozwalali, żeby wszystko brać. To był czerwiec, było widno wcześniej, musieli wcześniej przyjechać.
- Czym przyjechali? Samochodem?
Tak, samochodem.
- Ktoś już w tym samochodzie był? Czy tylko czekali na nich?
[Czekali] tylko na nią, bo ona brała swoje rzeczy, pościel, nawet zabawki. I oni pojechali. Rozpacz i w ogóle! Nareszcie (nie było telefonów) ktoś przychodzi i mówi, że stryjka Janka brata rodzonego mojego stryjka, cztery kilometry [dalej] (był żonaty i miał pięcioro dzieci) i chłopaka do wojska, miał 21 lat, chcieli wziąć. U nich z kolei mieszkał ktoś wysokiej rangi. No i ten Józef, najstarszy syn, bywał u nich w domu. Dostał wezwanie do wojska, ale nie chce iść. Ponieważ jego siostra była w Warszawie, wyszła za mąż przed samą wojną, moi rodzice (a mieliśmy nad samiusieńkim Bugiem rodzinę: babcię, babci siostry dzieci tam mieszkały) uradzili, że Józef ucieknie za Bug i nie pójdzie do wojska. Tak się działo. Jak moją chrzestną wywieźli i dał znać komuś, konno przyjechali do babci, do dziadków, że: „Waszych Janków wywożą na Syberię”. Ich już wywozili później, bo dziewczynki mojej siostry, stryjeczne w moim wieku, ja jestem z grudnia, ona ze stycznia, już były na polu, pęłły len. Tam były ze dwa kilometry, bo to taka wioska nad rzeką, a pola [były] dalej. Oni pojechali po nie i kto był w domu, a był jeszcze jeden syn, w sumie to sześcioro wszystkich. Jak ktoś powiedział, że Janków, to stryj zaraz konia [zaprzągł], a ja tam chodziłam. Nad wodą było dużo młodzieży, a u babci było mało młodzieży. Było smutno. A ja lubiłam tak [przebywać z młodzieżą], chodziliśmy kąpać się, dużo młodzieży to... Bardzo lubiłam u nich bywać. Jak ja się dowiedziałam, to ja na skos przez żyto leciałam do nich. Doleciałam do takiej wioski, jedna [droga] jedzie do Czyżewa, taka główna z ich wsi, a tutaj idzie [droga] tak na kolonie, jak ludzie mieszkają. Doleciałam do tej drogi i była tam wierzba, ale już nie dałam rady przez te kłosy, tylko ścieżką, słyszę, że jedzie samochód od tej wsi. To było pół kilometra odległości. Słyszę straszny krzyk, płacz. Usiadłam pod tą wierzbą i zaczęłam płakać. Odpoczęłam. Teraz już nie biegłam, ale wolno szłam. Dochodzę. Cała wieś przy tym domu, bo mieszkali pośrodku wsi. Oni byli podli. Nie dali im dużo zabrać. Ludzie ze wsi nie byli przygotowani. Chleba na tyle [nie mieli]. Ludzie bochenki chleba rzucali im na ten samochód. Kto, co mógł, krowy, świnie, dużo majątku mieli. Wywieźli ich na Syberię.
- Ludzie wiedzieli, co ich tam czeka na tej Syberii?
Nie. Oni nie wiedzieli. Nikt nic nie wiedział. O Syberii nikt nie słyszał. Wywieźli ich. Zaraz babcia z dziadkiem przyjechali i zaopiekowali się tym wszystkim. A stryjostwo zostało. Ale stryjek też był niepewny. Jak Netra aresztowali, to i do nas mogli [przyjść]. On miał trochę chodów, by to poodwlekać, ale powiedzieli: „Bolek, nie wiemy, czy cię uratujemy”. Tak tam było. Co dalej?
- To były okolice niedaleko Jedwabnego, prawda? Czy jakieś historie z Żydami w tej pani okolicy były, czy coś się działo?
Nie. Tam tak nie było. Było w Czyżewie dużo Żydów, bo moja mama tam ubrania szyła, jak mieszkaliśmy tam jeszcze przed wyjazdem do Warszawy. Myśmy wyjechali w 1935 roku, a tatuś w 1930 roku, bo dostał posadę na poczcie, też po znajomości. Kuzynka wyszła za mąż, za dyrektora poczty. Któregoś lata mama mnie wzięła i poszłyśmy do niego i mama prosiła, że może jakąkolwiek pracę, bo mąż się nie nadaje na gospodarkę, a został jeszcze młodszy stryjek. I załatwił mu! Ale wie pani, jak przed wojną… Mama miała trzy córki, wzięła od rodziców, kupiła, bo ktoś sprzedawał, majątek, takie sześć morgów. I mówi: „Posiedzę jeszcze na wsi i ty będziesz mi przysyłał pieniądze”. Kupiła to na posag dla córek. Jak już kupiła, załatwiła wszystko, myśmy we wrześniu 1935 roku przyjechaliśmy do Warszawy. Ojciec kupił mieszkanie na Browarnej, nieduże, ale nie wiadomo było, jak nam się ułoży w Warszawie, to niech będą pieniądze, a później można zmienić na większe. Na Browarnej. Był duży, ładny pokój.
- Wróćmy do wojny. Czy pani spotkała się z tym, by ludzie radośnie przyjmowali tych Rosjan, którzy przychodzili?
Nie. Musieli przyjmować. Radości żadnej!
- Czy chodziła pani do szkoły?
Kilometr [od domu] była szkoła, ale tylko do trzeciej klasy. A ja chodziłam do czwartej, zdałam do piątej. Zaczęłam chodzić, ale w zimę śnieg był duży i...
- Uczyli rosyjskiego? Pamięta pani?
Nie. Nauczycielka przedwojenna byłą, pani Mochowska, ona chciała tak te dzieci... Ale to się rozleciało.
- Czy pani pamięta, na tamtych terenach było głosowanie, gdzie ludzie chcą należeć? Czy chcą być Rosjanami?
Wiem, że jakiś tam kuzyn to zrobił ten… 1 maja. Czy on dostał nakaz z gminy, żeby tam zrobić? Pamiętam tylko parę osób, był później bardzo nielubiany. To mojej mamy jakiś stryjeczny, dalszy brat. Później był szantażowany, dokuczano mu. Nie wiem, czy on został zamordowany, czy umarł. Nie wiem.
- Sympatii do Rosjan pani nie zauważyła?
Nie. Ci, co mieszkali u mojego stryjka, to byli bardzo inteligentni. Jeden to był taki kulturalny, a ten jeden to był taki ruski. Stryjek nie mógł się pogodzić, za co oni go wywieźli, że Józef uciekł.
Któregoś dnia nie mogłam spać, tak mi się przypomniało, dzwonię do tej mojej, jedna jeszcze żyje, druga umarła miesiąc temu, co była na Syberii, ja do niej zadzwoniłam, bo mi się przypomniało: „Gienia, popatrz, Józef uciekł przed wojskiem jeden, a was sześć osób wywieźli na Syberię. Po co to?”. Mojej stryjenki brat poszedł, nic nie zabrał i wrócił, wrócił i został w Anglii. Później pisał, przyjeżdżał. Mój stryjek nie wytrzymał tego, dokuczał im: „Za co? Za co wyście mnie wywieźli!?”. Zamknęli go do więzienia. Był nieduży, szczupły, biedak. Pytam się teraz, przed świętami: „Gieniu, czy ty ojca widziałaś?”, ona mówi: „Widziałam ojca tylko raz, tak daleko stał w więzieniu, chudziutki”.
- W jaki sposób dostała się pani z powrotem do Warszawy?
Dokończę jeszcze o tej rodzinie. Oni wyjechali tam. Ten syn, co miał 17 lat, dostał się do Andersa. Doszedł, jakieś dwa tysiące kilometrów, z tej Syberii do Andersa. Został tylko w kalesonach. On [później] mieszkał w Anglii, w Liverpoolu, jak ta piłkarska drużyna.
- Nas interesuje to, co pani widziała. W jaki sposób dostała się pani do Warszawy?
Jak wyjechałam za Białystok, bo przyjechała ciotka po mnie, że: „Jak wywiozą was w tym czasie na Syberię, to za Białymstokiem nie mamy wrogów, to nas nie wywiozą. To mnie zabierz, może Zosia ocaleje”. A te siostry poszły do tych braci. Ten dzień, co to wywozili na jeden, a na drugi [dzień] ciotka po mnie przyjechała (nie wiem, jakim cudem, jak nie było telefonów) i mnie zabrała. Szliśmy pięć kilometrów do pociągu. Pociągiem towarowym dojechaliśmy do Białegostoku. Zajeżdżamy, za Białymstokiem trochę pieszo, trochę furmanką jechaliśmy, pijemy mleko i siedzimy zmęczone na progu, a tu bombardują Białystok! Wojna!
- To był czerwiec 1941 roku?
Tak. Mówię: „Ciotka, po co ja tu przyjechałam?! Wojna!”. Tego dnia moi dziadkowie i stryjek mieli być wywiezieni. Już piekli chleb, bili świniaka, jeszcze pomagałam świniaka przytrzymać stryjkowi, bo już mieli po nas przyjechać. A tu nad Bugiem niemieckie wojska! Do Bugu było te osiem kilometrów, jak zaczęły armaty [strzelać]! Ruscy w koszulach uciekali. Wszyscy prędko uciekali.
- Czyli do czerwca 1941 roku pani nie widziała wojny?
Nie. Tylko słyszałam w Białymstoku, jak zajechałam. Tam siedzimy, jak to, wojna na nowo?! Za parę dni wojsko idzie. Oni mieszkali na kolonii. Patrzymy, już Niemcy! Niemcy czyściutko ubrani, myją się przy studni, bo gorąco, taka kultura. Wszystko opowiadają. Już Białystok zajęty, idą dalej.
Za jakiś czas do tej rodziny nad Bugiem przyjechała mama. Przeszła ileś tam kilometrów do tej wsi. Zobaczyła, że mnie nie ma, tylko moje siostry, które jeszcze nie zdążyły do wujków, chodziły tylko na noc spać. Wsiadła w pociąg towarowy, jakimś cudem pięć kilometrów do Czyżewa do stacji, a później do Białegostoku. Mama wsiadała w to, co jechało. Biedna przyszła te piętnaście kilometrów za Białystok. Moja mama przyszła i wtedy mnie zabrała. Znowuż jakiś kuzyn mojej mamy miał restaurację w Zarębach, blisko granicy. Zaprzyjaźnił się z tymi Niemcami. Nie wiem, jakim cudem. W każdym bądź razie, stryjek nas odwiózł do tej wsi, mam jeszcze zdjęcie, jak z mamą przechodzę przez Bug. Rodzina odwiozła nas do Małkini, bo to było osiemnaście kilometrów od pociągu. A że wujek miał tam kogoś, bo w pociągach tylko Niemcy jechali, to nie było tak... Wsadzili nas bliżej jakiegoś przedziału, że byli tam Niemcy. Wtedy wróciłam do Warszawy.
- Jak ta Warszawa wyglądała? Czy widziała pani jakieś zniszczenia?
Wtedy to nie. Warszawa była taka normalna. Koleżanki, niektórzy chodzili do szkoły. Tu miałam przerwę taką, nie chodziłam. Mama mówi: „Może do krawcowej? Będziesz się fachu uczyła?”. Poszłam tam ze dwa razy, ale na Krakowskim Przedmieściu była straszna łapanka, mama się dowiedziała, „Nie chodź, Zosia, może przeżyjemy jakoś”. Jako młoda, miałam wielu kolegów, do dziś dzwonimy. Latałam, jak to młodzież. Mama mnie pilnowała, bo siostry były jeszcze na wsi, a ja [tu], żeby mnie Niemcy nie zabrali. Z łapanki do Niemiec wywozili do roboty.
- Z czego rodzina się utrzymywała?
Ojciec pracował na poczcie. Na początku nie chciał iść do Niemców. Jak przyjechał do Warszawy, mieszkał jako sublokator w tym domu, co mieszkaliśmy na Radnej, mieszkał szewc. Miał duże mieszkanie i ojciec tam jako sublokator [mieszkał]. Jak przychodził z pracy, to uczył się, a był zdolny, pomagał temu szewcowi. Nauczył się trochę tego szewstwa, jak komu co było [potrzebne], to zrobił. Mama siedziała w kościele i się modliła. Jak już wróciłam, było nas więcej i ojciec poszedł na pocztę do pracy. Wtedy ludzie przesyłali dużo żywności ze wsi do Warszawy. No i ojciec był przy tych paczkach, zarabiał napiwkami. Z tego żyliśmy. Ojciec dobrze zarabiał. Bałam się tych łapanek, bo tego wywieźli, tego złapali.
- Czy zetknęła się pani z prasą podziemną przed Powstaniem?
Nie. Miałam tych kolegów i przychodzili. Miałam takich dwóch. Jeden to później był nawet moim mężem, rozeszłam się z nim. A ten jeden to nawet wczoraj do niego dzwoniłam. Mieli rykszę i przewozili, tylko o tym słyszałam, jak mówili, jakieś towary. Nie byłam taka wciągnięta w to towarzystwo podziemne. Z ojcem przychodzili chłopaki i rozmawiali.
- Było tak, że dziewczyny się nie interesowały takimi wojskowymi sprawami?
Tak.
- A czy zapamiętała pani wybuch Powstania?
Tak. Wybuch Powstania. Byłam w domu, mama była w sklepie, przez ulicę, siostra na Solcu, a już siostra dawno przyjechała, bo mama ją sprowadziła, a jedna jeszcze tam została. Ojciec mój, ponieważ tego dnia w nocy zbombardowali Dworzec Wileński, a mój ojciec miał rodzonego brata, był krawcem, mieszkał na Targowej, mówi: „Przejdę się”. Był jeszcze w sandałach, w pocztowym ubraniu. „Przejdę się do Antka, zobaczę, jak ten Dworzec Wileński”. A Niemcy uciekali, wieźli świnie…
- Pani widziała ucieczkę Niemców?
Tak! Przez most Kierbedzia, my blisko mieszkaliśmy. Jak oni uciekali! Jeden za drugim. Ojciec poszedł się cieszyć, że oni uciekają. Ojciec przeszedł most Kierbedzia i wybuchło Powstanie! On biedak, nie mógł się ani cofnąć, ani do Targowej dolecieć. Doczołgał się jakimś cudem do szpitala Przemienienia Pańskiego i dostał się do domu naprzeciwko Władysława, tego gimnazjum. Tam w piwnicach siedział z ludźmi i płakał, co on zrobił. A my sami! Pił tylko wodę parę dni, nikt mu nie dał jeść. Robili przekopy, do Targowej też nie można było dotrzeć, bo strzelali. Widocznie zrobili tam jakieś przekopy, że później się dostał. W tym czasie jakaś kobieta przechodzi: „Panie Jadczak?! A pan co tutaj robi?”. A to była salowa na poczcie. Dała mu jeść i już nie pamiętam, czy on tam był jeszcze długo i jakoś się przedostał na Targową.
- Przez cały czas Powstania nie wiedziała pani, co się dzieje z ojcem?
Nie. Nic nie wiedzieliśmy. Przychodzą koledzy... Maciej Kolecznik, śpiewak, potem miał restaurację, chodziłam z nim do trzeciej klasy, a jego ojciec na roku Karowej i Browarnej był magistrem i kierownikiem, tam też mieszkał. Przychodzą koledzy, Maciej i jeszcze jacyś, mówią: „Zosia, na Karowej jest zabity jakiś listonosz!”. Razem z tymi kolegami myśmy [poszli] pomiędzy domami, bo straszny był tam ostrzał, do Maćka do mieszkania i patrzymy. Mówię: „Nie, to nie ojciec”. To nie był ojciec.
- 1 sierpnia o godzinie siedemnastej usłyszała pani strzały, zobaczyła pani Powstańców?
Tak! Jestem w domu, mama była w sklepie, wyglądam przez okno. To był budynek dwupiętrowy, mieliśmy ogródek. Tam było dużo domów trzy- i czteropiętrowych. To Mazurek miał tyle domów. My mieszkaliśmy w ostatnim, a dalej jeszcze facjaty były. Patrzę: „Maciek!”. To był kolega dużo młodszy ode mnie. Był w mundurze i lata po dachu! Mówię: „Boże! Co to?! Maciek? W mundurze?”. Miał biednych rodziców. I mówię: „O Jezu!”. Zaczęła się strzelanina. Słyszałam, że coś się dzieje, że są jakieś strzały. A ja się martwię, gdzie moja mama, gdzie siostra, gdzie ojciec. Dopiero jakoś wieczorem moja mama przeleciała przez ulicę i jakoś przyszła. A Gieni nie ma jeden dzień, drugi… „Boże! Co będzie?!”. Ale do Zbyszka Lewowskiego, on bardzo działał w Powstaniu, mówię: „Zbyszek, Gieni nie ma!”. On jakimś cudem, przekopami pod ziemią, przyprowadził moją siostrę do domu. Byłyśmy już w domu ja, mama i siostra. A o ojcu nic nie wiedziałyśmy. Tak strzelali z Karowej, tam teatr Malickiej...
- Gdzie był Teatr Malickiej?
Na Karowej. Była szkoła i teatr. Znaliśmy bardzo [dobrze] ten teatr. Woźnym w szkole był pan Władysław. Był też woźnym w teatrze. On wpuszczał nas bez biletów! Myśmy przedstawienia, takie „Idą żaczki z miseczkami”, wszystkie się uczyliśmy.
Nie. Przed wojną. Gdy jeździłyśmy z siostrą do babci, to jej te „Żaczki” odstawiałyśmy. Babcia się cieszyła.
- Wróćmy do Powstania. Były panie w mieszkaniu, nie w piwnicy.
Nie, nie. Tego wieczoru, jak mama przyszła, wszyscy szybko poszłyśmy z ludźmi do piwnicy.
- Jakie były nastroje? Co ludzie mówili? Czy to była radość, że jest Powstanie? Czy strach?
Nie. Myśmy nie wiedzieli. Nie było takich... Do mojego ojca przychodził kiedyś Stasiek Zieliński, ale nazywali go Smolak. Był postrachem Powiśla. Kiedyś nawet przed dziewiątą musiał stawić się do komisariatu, żeby [sprawdzić], czy nie rozrabia. To był cwaniak i był przystojny. Coś się pewnie działo, tylko ja nie wiedziałam. W tym bloku nie mieszkał [żaden] działacz. A były trzy siostry, stare panny. One były działaczkami, walczyły. Pod bramą Żydówka miała słodycze, zawsze miała tańsze i u niej kupowałyśmy. Wtedy ona: „Zosia! U Żydów kupujesz!?”. One należały do narodówki. A na Złotej były zebrania, jasełka. One to tam prowadziły. Zapraszały wszystkie dzieciaki. To była rozrywka przed wojną.
- Czyli nie miał pani kto powiedzieć, co się dzieje?
Nie. Może byłam za młoda. Później miałam już kolegów, w 1941, 1942 roku. Robili sylwestra, mam nawet zdjęcia!
Tak, w czasie okupacji. Kolega pracował u Niemców. Sylwestra zrobiliśmy na Nowym Zjeździe, ale baliśmy się, żeby nas nie aresztowali. Wzięliśmy [na sylwestra] tego Niemca, takiego przyjaciela, by był osłoną. Mam nawet zdjęcia! Dlaczego mam zdjęcia? Gdy skończyło się Powstanie na Starówce, to wszystkich rannych ze Starówki poprzenosili do szkoły na Drewnianą. Myśmy spod Browarnej, spod uniwerku uciekaliśmy do szkoły na Drewnianej. W każdym kąciku, w tych olbrzymich salach była jakaś rodzina. Tam chyba były łóżka polowe. Nie pamiętam. Były chyba takie piętrowe łóżka. Ja i mama miałyśmy takie dwa łóżka w kąciku. Mogłam jeszcze polecieć do domu kanałami. Zabieraliśmy, [co mogliśmy]. Zdjęcia na przykład.
- To było po upadku Starówki, czyli we wrześniu.
Nie. To jeszcze nie. To był jeszcze sierpień. Musieliśmy uciekać ze szkoły. Mój ojciec mieszkał w mieszkaniu na Radnej. Tam był taki młody chłopak, do którego ojciec nawet na imieniny chodził. To myśmy do Bronka! Miał trzydziestoparometrowy pokój. Tam jeszcze syn tego szewca, co mieszkał, przyszedł z żoną. Byliśmy tam parę dni. Tam była piwnica. Chodziłam jeszcze do tego naszego domu i zabrałam na przykład album. Powiesiłam go na ścianie w piwnicy. Ludzie powynosili ubrania, futra, kufry. Gdy wróciliśmy, wszystko poginęło, a album chyba komuś wypadł i tak ocalał.
- Czyli najpierw byłyście panie w piwnicy w swoim domu, potem było trzeba przenieść się na Drewnianą?
Tak. Przeszliśmy przez siostry – zakonnice. Uciekaliśmy najpierw do sióstr. To było takie połączenie.
Siostry urszulanki.
Nie, nie. Na Gęstej, na Dobrej. Tam dano nam obiad, coś do jedzenia, bo tam je gotowali. Myśleliśmy [nad tym], gdzie iść. Nie mogłyśmy u nich [zostać]. U nich to tylko wpadanie przed ostrzałem. Gdy już zrobili przejścia podziemne, poszłyśmy do tej szkoły. W tamtej szkole, gdy Starówka [upadła], musieliśmy uciekać. Wróciliśmy na Radną. Tam było już dużo tych rodzin. Wszyscy z pięter byli w piwnicach. Siedzimy tak i siedzimy. A tu nagle zaczynają Powiśle bombardować. Zaczęli [bombardować] elektrownię. Mówią, żeby się już poddać, że nie ma wyjścia, że ostrzał jest na wszystkie strony. I z uniwerku, i z góry...
- Tak mówili w tych piwnicach, żeby się poddać?
Tak. Myśmy byli pod szóstym, a pod dziesiątym byli Powstańcy. Mówią: „To się poddajecie?”. Chcieli jakieś prześcieradło, że się poddają. „Jak się poddacie, to my nie mamy na Niemców broni, to nas wystrzelają”. Nie było wyjścia. Tak ktoś zarządził, że wywiesił w bramie prześcieradło. Byliśmy już przygotowani. Miałam taką jesioneczkę, w ręku przygotowaną torbę, żeby ze sobą wziąć. Rzeczywiście! Brama była zamknięta, ale od dwunastej, od Browarnej, Niemcy widocznie już zajęli ten [budynek], w którym były zakonnice, przekopali się do nas, ale nie wiem, jakim cudem! Mama stała w piwnicy przy schodach, patrzyła. Byliśmy bliziutko. A tu Niemiec! I z bronią. Mama mówi: „Zosia, Gienia, wychodźcie!”. Wzięliśmy to, co mieliśmy już wcześniej przygotowane. Wychodzimy na podwórko. Już były zrobione przekopy pod dwunastką.
- Tam, gdzie byli Powstańcy, tak?
Tak. I już są Niemcy! Patrzymy, a dwunasty już się pali. Radna 12 pali się. Miałam pierścionek z czerwonym rubinem, zawiązaną chusteczkę [wokół głowy] i kolczyki pod nią. Chciałam coś ze sobą wziąć. Zasłoniłam się ręką, przechodzimy między nimi. Było tam dużo ,,ukraińców”. Ten pierścionek tam zabłysnął, że ten „ukrainiec” zatrzymał mnie w tej dziurze i chciał mi zdjąć ten pierścionek. Ale podskoczył Niemiec, krzyknął na niego i nie zdążył mi go [zabrać]. Przed tym braliśmy jeszcze cukier od Fuchsa.
Fuchs był bliziutko. Chłopaki po to chodzili, czasem w mundurze... Na Foksal mieli swój sztab.
Tak. To byli moi koledzy. Przynosili nam cukier.
- Miała pani w kieszeni cukier?
Tak. W kieszeni w marynarce. Miałam też Matkę Boską w kieszeni, ale to później powiem. Gdy nas już wyprowadzili, może to był szósty, może dwunasty – nie wiem. Było nas już dużo na tym podwórku. Niemcy prowadzą nas...
- Jak oni się zachowywali względem was?
Grzecznie. Słychać było, gdy prowadzili nas na Wolską do kościoła Świętego Wojciecha, że tam podobno gwałcili.
- A pani się z tym nie zetknęła?
Nie. Ja założyłam chusteczkę [na głowę], byłam szczupła... A siostrę jakimś tuszem [pobrudzili pod oczami], była jednak młodsza. Jakoś tak cudownie... Myśmy jeszcze wychodziłyśmy ze swoimi mężczyznami – tam był Bronek, koledzy. Było nas sporo osób. Mój chłopak, który nie był na akcji. Był taki zazdrosny, że mnie pilnował. A biedny Zdzisio był w mundurze.
Nie! On był w swoim oddziale. A ten wychodził. Widocznie może się udzielał. Mówił, że rikszą woził broń. Zaprowadzili nas do kościoła Świętego Wojciecha. W bramie oddzieli kobiety od mężczyzn. Myśmy były w kościele chyba jeden dzień. Później zaprowadzili nas aż do Włoch, do pociągu.
- A w kościele jak dużo ludzi było?
Oj! Dużo, dużo!
- Czy Niemcy dawali wodę, czy...
Nie pamiętam. Człowiek zapłakany, przestraszony, nie patrzył... Później, gdy zabrali nam już chłopaków, pewnie by ich do Niemiec wywozić, zaprowadzili nas na kolej. Zawieźli nas do Pruszkowa.
- Wrócę jeszcze do sierpnia. Co ludzie mówili? Co pani mama, pani sobie myślała? To Powstanie potrzebne, niepotrzebne?
Myśmy nie wiedzieli, co to jest.
- Ale nagle musiałyście schodzić do piwnicy, uciekać z domu.
Uciekać!
- Jak to ludzie przyjmowali, mówili coś?
Każdy ratował się. Nikt nic nie mówił.
- Czy wiedziała pani, co się dzieje w innych dzielnicach? Czy dostawali się do was jakiś uciekinierzy?
Nie.
- Czy pani wiedziała, co się dzieje na Woli, na Starówce?
Nie.
- Czy gdy była pani jeszcze na Powiślu, widziała pani, że coś się dzieje na Starówce? Że jest bombardowana?
To tak. To było słychać. Pod mostem Poniatowskiego była „krowa”, armata. Jak ona się nakręcała, to było słychać. Gdy nastawili ją na Starówkę, to jakiś czas tam walili. Później nakręcali na Powiśle. Później na Śródmieście. Wiedzieliśmy, że już jakiś czas tą krową tam walą. To był taki odruch. Były takie momenty, że… Moje siostry chodziły z Hesse-Bukowską, tą pianistką, do jednej klasy w szkole, i ona nam dawała koncerty!
W czasie Powstania. Były głośniki, nadawali z Anglii – Radio „Wolna Europa”.
Na ulicach były [głośniki], w szkole nie było wolno. Chodziliśmy po ulicach i tam wszystko było. Ubrałam się nawet w sukieneczkę, w koreczki i szłam na ten koncert do Hesse-Bukowskiej.
U niej.
Nie. W konserwatorium. Na Tamce, na górze.
- Czyli można było wejść aż tam?
Tak! Tam można było wejść. Było nas tam dużo, tej młodzieży. Ale jak oni się dowiedzieli, że tu coś jest, to zaczęli walić! Myśmy prawie nóg nie połamali. To było na piętrze.
Tak. Z tego koncertu. Uciekaliśmy jak nie wiem. Później już nigdzie nie chodziliśmy.
- A jakieś życie religijne?
Brali śluby. Blisko był kościół Świętej Teresy na Tamce. Pierwszego lipca moja koleżanka miała normalny ślub. Później byłyśmy razem w Pruszkowie. Mężczyzn zabrali, a myśmy później się spotkały na „jedynce”. Były numery. Numery wyjazdu były inne, a inni inne... Jak ktoś miał od lekarza zwolnienie, to był w innym bloku. Chłopaki siedzieli na dachu, a my na innym.
- Gdzie na dachu? W Pruszkowie?
W Pruszkowie. To była już swoboda. Każdy miał swój blok. Ludzie z dziećmi byli gdzie indziej, starzy gdzie indziej, inni w innych blokach. Ale nie wszyscy. Na przykład był lekarz, który dawał skierowania. Stałam całą noc, mimo że była mama i siostra. Czasem mama przychodziła na zmianę. Stałam w nocy w kolejce do lekarza. Byłam szczuplutka, podmalowałam sobie tuszem, że jestem sina, a siostrze zabandażowałam głowę, że niby ranna. Ona była większa ode mnie i młodsza o trzy lata. Stałam w strasznej kolejce w nocy, bo wszyscy chcieli dostać kwitek od lekarza, że do Guberni, a nie do Niemiec. Zbliżała się godzina czwarta po południu, stałam przez całą noc do popołudnia, a lekarz mówi, że kończy pracę. Mieliśmy już wszystko wypisane, tylko podpis lekarza!
- To był Polak czy Niemiec?
Niemiec. Były też tam Polki – tłumaczki, dwie siostry. Stałam tyle czasu, a tu tylko podpis lekarza! A on uciekł oknem! To był parter. Ja w płacz, a ona mówi: „Przyjdźcie jutro rano do okna”, bo ja mówię: „Pani, tylko podpis”. I rzeczywiście, na drugi dzień rano poszłam do okna, zapukałam. Ta siostra dała mu, on podpisał mi te skierowania. On zobaczył, że siostra w bandażu, ja chuda i powiedziałam też, że mam gruźlicę. Niemcy bali się gruźlicy. Mama też była już starsza. Dostaliśmy wyjazd na Gubernię, nie do Niemiec. Takim cudem przeszliśmy z ogólnej „czwórki” na „jedynkę”. Tam było już spokojnie.
- Było tam jakieś jedzenie?
Tak, tak. Gotowali tam zupy.
Niemcy gotowali w dużych kotłach. To chyba byli Niemcy, nie wiem. Gotowali zupy, ale w czym pani zje? Znalazłam puszkę od gazu, na której była dziura przy dziurze. Była zardzewiała. Wyszorowałam tę puszkę piachem. Nie śpieszyło się z wyjazdami, bo to była „jedynka”. Wyjazdy do Niemiec były szybciej. Wyszorowałam tę puszkę i staliśmy w kolejce po pomidorową. Nawet dobra była. Najpierw ja zjadłam, potem mama i tą puszką jedliśmy. Najgorzej było z tym jedzeniem, że nie było w co to [włożyć]. Na rogu Browarnej i Karowej stał taki dom z ogrodem, leżała tam torba z pieniędzmi, tyle ich było! Nie można było zabrać tych pieniędzy, bo Niemcy szli. Gdy byliśmy w Pruszkowie, to ludzie przynosili chleb. Rzucali przez siatkę.
- Złapała pani taki bochenek?
Nie. Długo tam nie byliśmy. Później się ustawialiśmy i podjeżdżały po nas pociągi towarowe. Wyjeżdżaliśmy tam, gdzie pociąg był przydzielony. Trafiliśmy do Konińskiego. Wchodząc do pociągu, były tam tłumaczki. Mimo że miałyśmy ten kwitek, to Niemiec [zwrócił się] do siostry, że ona taka… Na mnie nie zwrócił uwagi. Siostra mówi, że jest ranna. Puścił ją. Co byśmy zrobiły, gdyby ją zabrali! Musiałybyśmy z nią pojechać. Moja koleżanka, która wyszła za mąż w lipcu, z nią rozmawiałyśmy z chłopakami na dachu. A te pielęgniarki wcześniej: „Nie wiecie, kobiety, co robić? Wypychajcie sobie brzuchy!”.
Te Polki, pielęgniarki, które były przy Niemcach. Że jest się w ciąży. One widocznie sobie wypchały. Jedna z nich była sąsiadką, matką chrzestną jednego dziecka. Wzięła to dziecko ze sobą, a matka drugie i je przepuścili. A Zosia wyszła za mąż i nie miała. Ona sobie widocznie [wypchała brzuch]. Wcześniej mówiła mężowi, że jest w ciąży. Pokazuje dla męża, a on jej pogroził, że ona jest w ciąży. Takim cudem dojechaliśmy do Konińskiego.
W Konińskim poszliśmy do sołtysa czy do szkoły. Zrobili nam ze słomy [posłanie]. Tam się przespaliśmy. Potem przyjechały podwody ze wsi. Trafiliśmy na wieś Nadolną. Nie pamiętam, ile kilometrów tam było. Sporo. Przyjechał gospodarz z dwoma końmi i nas zabierał po wsiach, jak kto był przydzielony. Ja z mamą, siostra mojego kolegi z dzieckiem i z matką i te dwie z rodzicami. Znaliśmy się z jednej ulicy, jeszcze z Browarnej. Trafiliśmy do wsi Nadolnej. Najpierw zawieźli nas do młynarza. Młynarz miał mieszkanie. Nagotowali nam jedzenia.
- Jacy byli ci ludzie? Chętnie to robili?
Chętnie. Młynarz, nazywał się chyba Grzęda, nagotował nam jedzenia. Siedzieliśmy tam chyba do rana. Potem sołtys dawał przydział. Ja z mamą dostałyśmy [jako gospodarzy] takie stare panny. Miały majątek i były same. A siostra do innych. Tam była dziewczyna w wieku mojej siostry. Te drugie dostały w tej samej wsi, ale trochę dalej. Rodzice i te dwie siostry poszły do jednego gospodarza. Oni jeszcze żyją.
Wyprowadzili nas 4 września z Radnej. Byłyśmy robotne. Moi rodzice pochodzili ze wsi, też pomagałam stryjkowi, gdy byłam na letnisku, bo wiedziałam, że trzeba. Dlatego byłam chętna. Chodziłyśmy z żytem, bo dostałyśmy, żeby jedzenie nam dawali. Pani Słoniowa miała trzech synów: Edek, Rysiek i Czesiek. Czesiek był w partyzantce w lesie. Rysiek miał mniej więcej tyle lat co ja, siedemnaście. Edek był młodszy. Ona była wdową po kolejarzu. Nie mieli dużo ziemi, ale...
- Mówiła pani, że pani mama sprzedawała dolary? Jak to było?
Dojdę jeszcze do tego. Byliśmy u pani Słoniowej. Gdy ona szła kopać kartofle, to trudno, żebyśmy my nie szły. Kopałyśmy, pomagałyśmy, przywoziłyśmy. Gotowało się przeważnie żurek. Miała jedną krowinę, miała króliki. Chłopaki trzymali te króliki.
- Czy wiedziała pani, że Powstanie upadło, będąc już na wsi?
Nie pamiętam. To była taka wieś Nadolna, daleko od miasta. Tam była duża partyzantka, bo tam lasy i lasy. Była tam różna partyzantka: komunistyczna i nasza – polska.
- Pytałam o sprzedawanie dolarów.
Byliśmy u pani Słoniowej, spaliśmy tam, ona gotowała żurek, kartofelki. Ktoś puka do szyby! Ona była porządna kobiecina, ale strachliwa. Mąż zginął. Bała się o tych synów. Moja mama była dzielna kobieta. Wstała: „A kto tam?”. Nie mieliśmy czym się przykryć, paltami. Ona co mogła, to nam dawała. Ktoś puka. Mama pyta: „A kto?”. „Lodzia. Pani otworzy, tu Lodzia!”. Ona mieszkała w tej samej wsi, tylko że dalej. Skoro Lodzia, to ona otwiera jej drzwi. A ona: „Mamo, chodź, bo Czesiek i Rysiek i jakiś kolega przyszedł”. W kuchni była taka ławka i oni na niej usiedli. Witają się, bo Czesiek przyszedł. Wtedy przynieśli te dolary. Były zagraniczne zrzuty i nie wiem, jakim cudem je dostali. Mój ojciec stawiał karty i ja też do dzisiaj stawiam karty, sobie też. Stawiałam karty tej gospodyni i mówię: „Wie pani co? Chyba dwóch przyjdzie do domu”. Tak mi wyszło, jak Boga kocham! Ona mi mówi: „Panno Zosiu, jakby Czesiek przyszedł, to zabijamy tego największego króla i robimy gościnę”. Gdy oni usiedli, to ja wstałam i przeszłam z pokoju do kuchni. Zdjęłam jednemu i drugiemu czapkę: jeden blondyn, drugi szatyn. Mówię: „No widzi pani! Mówię pani, że moja wróżba od tego się zaczęła”.
- Jak oni dogadali się z pani mamą, żeby te dolary sprzedać?
Powiedzieli, że mają to i chcieliby tego... Moja mama była handlowa. W czasie okupacji, gdy stryjek miał magle na Targowej, które prowadziła stryjenka, to Niemcy przywozili bieliznę, i ten kontakt był. A to spodnie sprzedawali, a to buty.
Niemcy sprzedawali. Też chcieli za to pieniędzy. Zostawiali tam stryjkowi za parę złotych. Stryjek nie poszedł handlować. A mama handlowała za okupacji. Musiała. Chodziła na Mariensztat i sprzedawała. Tak to się zaczęło. Mama mówi: „Ja wam to sprzedam, ale gdzie?”. Mówią, że najlepiej byłoby w Radomiu. A do Radomia trzeba dojechać. Kawałek, ale nie tak dużo. Oni zostawili mamie te dolary. Mama wybrała się do Radomia z tymi dolarami, by je sprzedać. Oni potem przyszli. Tam dowódcą był Czarnecki, znany był. Był chyba generałem. Później przywieźli mi pół worka jabłek. Na koniu! Było wesoło i smutno, różnie było. Mama pojechała do Radomia. Szła ulicą i spotkała swojego kuzyna. To wszystko od Boga! To Matka Boska Loretańska!
- Pani powiedziała, że zabrała ją pani z domu.
To ona mnie uratowała. Jak wychodziliśmy, to ją zabrałam. Za okupacji dostałam ją od ciotki… To też pani powiem. Ona była gosposią u profesora politechniki, miała dziesięć pokoi. Nieraz do niej chodziłam i tam latałam, wiadomo, jak to dziecko. Gdy w czasie okupacji aresztowali profesora, ona musiała wyprowadzić się na Stare Miasto, przy kościele Matki Boskiej na Nowym Mieście. (Teraz chodziła oglądać, czy ten dom jest). To nie była zakonnica, tylko tercjarką. Ona miała widocznie dużo pięknych rzeczy. Gdy kiedyś poszłam ją odwiedzić, to miała na komodzie dużo tych figurek. Mówi: „Zosia, masz tą Matkę Boską”. Nawet księża, jak teraz przychodzili, to pytałam ich, jaka to Matka Boska jest, a oni nie wiedzieli. Okazuje się, że jest z Lourdes. Gdy miałam ten cukier w kostkach od Fuchsa, to włożyłam też Matkę Boską. Ta Matka Boska przeżyła. Ja jej teraz mówię: „Ja ciebie uratowałam, bo byś zginęła w gruzach, to teraz ty mnie ratuj!”. I ona mnie, kochana, ratuje. […]
- Wróćmy do pani mamy. To była taka jednorazowa sytuacja?
On się ucieszył, że się spotkali, bo znali się od dawna. W końcu to jakaś rodzina, bliska nawet. „Nastula!”. Powiem jeszcze, dlaczego moja mama Nastula się nazywa. „Nastula! Co ty tu robisz?”. Moja mama mu opowiada. „Chodź! Tutaj mieszkam i mam dozorstwo w tym domu”. Zaprowadził ją do jubilera i jubiler uczciwie, bo mama powiedziała, o co chodzi, że to chłopaki z lasu. Sprzedała te dolary.
- Pani opowiada, jakby to była bezpieczna sytuacja? A Niemcy?
Chyba tak bardzo nie kontrolowali. Nie wiem, ile było tych dolarów. Zawiozła i sprzedała je.
- Za co dostała pani te jabłka?
Za sympatię. To był starszy generał i jeździł ze swoim adiutantem na koniu. Przyjeżdżał najwidoczniej do chłopaków w lesie. Nie wiem. W każdym bądź razie dowiedzieli się, że są Powstańcy. My jako Powstańcy.
W kuchni podkładałam ogień, a w oknie koń! Zapukali w okno. Wiedzieli, że ja jestem, już się o to dowiadywali. „Jak wam się tu żyje? – pogadali – Przywieźliśmy dla pani jabłek”. On nawet wziął mój adres i był na Radnej. Ale to już był starszy pan, a ja byłam przy nim dziecko. Najwidoczniej podobałam mu się. Później moja siostra ogląda w oknie: „Co to? Koń do tych babek?”. Taka sensacja była!
- Kiedy wróciła pani do Warszawy? Już po wyzwoleniu?
Siedemnastego weszli Rosjanie. Byliśmy u pani Słoniowej.
- A na tej wsi Niemcy nie chodzili? Nie szukali?
Szukali. Była straszna obława. Myśmy gehennę tam przeżyli. Była obława na partyzantów. Niemcy przyjeżdżali konno i aresztowali. Chłopaki pouciekali. A my uważaliśmy, że jak przeżyliśmy Powstanie, to gdzie będziemy uciekać do lasu? To byli „ukraińcy”. Gwałcili kobiety. Wybrali nas dwadzieścia osób, mama, ja, zostali ci staruszkowie. Zostaliśmy, a Niemcy nam ogłaszają, że jak zginie jeden Niemiec, to nas dwadzieścioro rozstrzelają! Weszliśmy do takiego chlewka, była tam krowa. Podkopałam się pod żłób. Ja, siostra i mama się schowałyśmy. W dwadzieścia osób modliliśmy się, żeby żaden Niemiec nie zginął. To była już noc. Chlew był oddzielnie, nie przy chałupie. A od siostry, która była z nami jako zakładnik, taka dziewczyna uciekła na górę. Oni chyba widzieli, jak ona uciekała. Jeden rzucił granat tam na górę. Dom zaczął się palić. Ona wskoczyła w ten ogień i uratowała się. Dom spłonął... Dobrze, że zdążyli wyprowadzić konia. Jakoś go wyciągnęli, bo nie chciał wyjść. Niemcy już uciekali. Oni nie zginęli i myśmy ocaleli. Wyszliśmy i dziękowaliśmy Bogu, a Niemcy uciekali.
- To byli Polacy – żołnierze? Czy partyzanci? To było wojsko?
To było wojsko. Nie! To chyba byli ruscy. Ruscy. Widziałam taki moment, jak Niemiec przez łąki leciał, a ruski go zabił. Byłam chyba najdzielniejsza. Zrobiłam sobie woreczek i miałam tam zegarek, kolczyki, pierścionki. Miałam taki zegarek, za który kupiłam od ruskiego ubranie i naszyłam z nich bamboszy. Miałam korki, siostra też. A tu zima, styczeń. Uszyłam bambosze i w nich szłam. Oni weszli siedemnastego, to my byliśmy jeszcze dwa, trzy, [może] cztery dni. Przyszli i byli u tej gospodyni. Podziwiałam ich, jak oni jedzą kartofle z chlebem. Ugotowała im też barszczu. Chyba ona to gotowała i częstowała, już nie pamiętam. Chleb z barszczem, to tak, ale kartofle z chlebem? A oni tak jedli. Później dostałyśmy taki pokoiczek, we trzy byłyśmy. Dostałyśmy pierzynkę, ale było zimno. Chłopaki pojechali do lasu i przywieźli nam cały wóz drzewa, że tej gospodyni starczyło. Cieplutko nam już było. Jak chodziłyśmy pomagać, to dawali nam mąki. Mieliśmy tyle tej mąki! Wzięliśmy jej trochę na drogę.
- Czym pani do tej Warszawy jechała?
Z tej wsi doszliśmy do Szydłowca, już nie pamiętam kolejności. W Szydłowcu był już ruch, jeździły samochody wojskowe. Mama poprosiła i jacyś wojskowi wzięli nas na samochód ciężarowy. Dojechałyśmy do Radomia na przyczepie. To był styczeń. W styczniu byliśmy też już w Warszawie. W Radomiu przenocowaliśmy u wujka. I potem szliśmy piechotą. Śnieg walił, zawieja, a myśmy szli. W jakimś mieście, już była noc, zapukaliśmy do pani doktor dentystki akurat, żeby nas przetrzymała, bo noc. I rzeczywiście, przenocowała nas. To była dentystka. Rano znowu szłyśmy. Doszłyśmy do alei Krakowskiej, a tam mieszkała rodzina mojego chłopaka. Oni byli wysiedleni do Warszawy. Oni mieszkali też u nas, tak się zapoznaliśmy.
Tak. Oni mieli zakład fryzjerski i malutkie mieszkanko na alei Krakowskiej. Przyjęli nas, jakoś przenocowaliśmy.
Szliśmy po gruzach. Doszliśmy do Radnej, bo tam zostawiliśmy swoje koce. Szliśmy do punktu, z którego wyszliśmy. Z Okęcia to kawał drogi po tych gruzach. Zachodzimy... Nic jeszcze nie wiedzieliśmy ani o mojej siostrze, ani o ojcu. Szłyśmy same. Przyszliśmy na Radną 10. A tam ci państwo...
Byli. Syn tego pana, który był szewcem. On już umarł. On mieszkał na Bednarskiej, ale też miał zniszczony dom. Przyszedł do tego domu, w którym kiedyś mieszkał jego ojciec. Mieliśmy za szafą dwa łóżka i tam spałyśmy. Oni się wyprowadzili, bo znaleźli na Czerwonego Krzyża mieszkanie. A myśmy później zaczęli szukać mieszkania. Wszystkie były takie malutkie. Trzeba iść na Pragę, do stryjka. Czy żyją? Może coś wiedzą o ojcu? Zostałyśmy z siostrą, a mama poszła do stryjka.
- Jak przez Wisłę przechodziła?
Był już most pontonowy. Tak jak Karowa, tak był most. Mama zachodzi, a przy stole siedzi mój ojciec i stryjek! To było Matki Boskiej Gromnicznej – drugiego lutego. Co to była za radość! Wielka radość, że ojciec żyje. Nie wiadomo, co z Jadzią, ale... A ojca zabrali, byli wywiezieni. W tym domu mieszkał aktor Olsza, znał ojca. Mieszkała też jego teściowa. W tym czasie Niemcy zrzucali ulotki po niemiecku: „Polacy, poddajcie się!”. Prawie nikt nie znał niemieckiego. Jego teściowa znała niemiecki i przeczytała ją. Taka jedna ulotka była na dziesięć osób. Stryjek miał te magle, więc się znali. Zabierali samych mężczyzn, bo stryjenki nie zabrali. Więc stryjek, ojciec, sąsiad Jankowski, miał pralnię, wszystkich najbliższych od Olszy, od tej teściowej. Oni się poddali. Wywieźli ich do Stutthofu. Stryjek podał, że jest krawcem. Stryjek ubrał ojca w ciepły garnitur, buty, bo to już zimno. Nie pamiętam, czy wywieźli ich we wrześniu, czy w październiku. Nie pamiętam. Jak ich wywieźli, to Niemcy zainteresowali się stryjkiem. Wykorzystywali go, by im łatał i cerował jako krawiec. Ojciec chodził na okopy. Nie do obozu, a na okopy, ale musiał robić za siebie i za stryjka. I tak przeżyli.
- Proszę pani, a kto jest na tym zdjęciu?
To mój chłopak. Przenieśli mnie do tej szkoły...
- To był pani chłopak czy sąsiad z podwórka?
To mój chłopak, moja sympatia.
Zdzisław Krzyczmowski. Dałam jego zdjęcie i jest ono podpisane. Pewnego dnia przynieśli gruszki, mama je ugotowała i je jedliśmy. Mieli swoją siedzibę na Foksal. Kiedyś przyszli i przynieśli mi zdjęcie. On poszedł jeszcze po te gruszki i zginął w ogrodzie. Pochowany był na Foksal. Przeżyłam to. Mając piętnaście lat, dostałam od niego kosz kwiatów, dwadzieścia osiem tulipanów, z tego samego ogrodu. Huśtałam się na huśtawce na Wisłą, a taki kolega, mam jego zdjęcie...
- To było przed Powstaniem?
Przed Powstaniem.
- Odwiedzał panią w czasie Powstania?
Tak. Przychodził do szkoły, odwiedzał mnie i dał mi to zdjęcie.
- Pani sądzi, że on zginął, gdy poszedł rwać dla pani gruszki?
Był wojskowym.
- Czy wie pani, w którym był oddziale?
„Krybar”. On tam był. Janek taki... On mieszkał na Kopernika 7, a Zdzisiek Krzyczmowski jedenaście albo trzynaście, nie pamiętam. Jego ojciec miał restaurację na Woli, na Smolnej. Miał siostrę. Później matka mu zmarła.
- Czy i jak zapamiętała pani koniec wojny? Połączyliście się z ojcem?
Połączyliśmy się z ojcem, mieszkaliśmy na Radnej. Myśmy wrócili, ojciec wrócił. Później ojciec był zajęty, rozwoził piwo. Był bardzo zajęty. Ja [zostałam] z siostrą, bo matka wcześnie umarła. Byłyśmy na pogrzebie jego matki. Później mną zainteresował się inny chłopak. Jak wyremontowaliśmy to mieszkanie na Radnej, to ten chłopak, z którym razem wyszliśmy z Powstania, wrócił z Niemiec. Pomagał ojcu. Oświadczył mi się, żebym wyszła za niego za mąż. To był rok 1945. Wyremontowaliśmy to mieszkanie. Wyszłam za niego za mąż. Janek przyszedł do mnie i powiedział, że Zdzisiek zginął. Jak zginął, to nie miałam już na co liczyć. Zawsze 1 sierpnia jeździliśmy na Powązki, na groby. Szukałam jego. Ale miałam to zdjęcie. Miałam na sumieniu, że poszedł po te gruszki, żeby nam przynieść do jedzenia. A ten Różycki miał takie zajęcie, że konie musiał zabijać, bo nie miałby co jeść. Chłopaki chodzili i zabijali konie. Przynosili nam koninę. W szkole żeśmy ją gotowali i jedni drugim pomagali. Tak się przeżyło. Później, gdy wyremontowaliśmy to większe mieszkanie na trzecim piętrze, to zgłosiła się babcia profesora, bo tam profesor politechniki wcześniej mieszkał. Został aresztowany z żoną i zginęli w Oświęcimiu. Został synek, miał trzynaście lat i babcia, osiemdziesiąt lat. Ta babcia, staruszka została z tym wnukiem. Jak to zająć komuś mieszkanie, a może ona albo Kwiatkowska, chciałaby je wyremontować. Ona mieszkała u sąsiadki. Wojna zbliża ludzi, sąsiadów. Ona mówi: „Pani Jadczak, nie będę…”.
- Czyli ludzie jednak się pytali? Nie wprowadzali się bez pytania?
Mój ojciec był tak sumienny, że poszedł. Częściowo było spalone, ale jak tam coś było, to sąsiadom oddała [rzeczy] czy może sprzedała. Jak to wyremontowaliśmy to był już grudzień.
Tak. W grudniu już wiedziałam, że Zdziśka nie ma, to wyszłam za mąż za Janka. W międzyczasie poznałam jeszcze Staśka…
Warszawa, 11 stycznia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek