Halina Hellmann

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Halina Hellmann z domu Ładzińska, lat 99. [Urodzona 20 stycznia 1914 roku w Winnicy – wtedy Rosja carska, obecnie Ukraina].

  • Jak wyglądało pani życie przed wojną?

Przed wojną byłam w środowisku średniozamożnym. Najpierw zdałam maturę w Toruniu, a potem poszłam na studia do Warszawy. W 1938 roku otrzymałam dyplom magistra chemii.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Mogę sięgnąć do I wojny światowej, bo przeżyłam dwie wojny. W roku 1914 wybuchła I wojna światowa i ja się właśnie w tym roku urodziłam. Wojna wybuchła jesienią, a ja urodziłam się w styczniu, czyli na początku, czyli żyłam jeszcze pół roku, a nawet dwa lata, w Rosji carskiej. To była Rosja carska. Mój ojciec pochodził z rodziny kiedyś zamożnej, która w powstaniu [styczniowym] wszystko straciła, i Rosjanie takim ludziom, którzy pochodzili z dobrego środowiska a wszystko stracili, pozwolili dzieciom chodzić do ważnych szkół. Mój ojciec skończył Korpus Kadetów w Petersburgu. Brał udział w wojnie japońsko-rosyjskiej w 1905 roku, mając dwadzieścia pięć lat. Tam bardzo się wsławił, mimo że Rosja przegrała tę wojnę. Dostał [ważny] krzyż zasługi i bał się, że Rosjanie zechcą uznać go za Rosjanina i wobec tego poprosił o dymisję i wycofał się z wojska, żeby nie mieć z nim nic wspólnego. Wyjechał do wtedy rosyjskiego miasta, które nazywało się Winnica. To było duże miasto. Nie było to miasteczko, tylko duże miasto. Tam poznał moją matkę. Pobrali się w roku 1913. Ojciec pracował jako urzędnik bankowy, oczywiście w banku rosyjskim. Przez cztery lata trwania wojny rosyjsko-polskiej udało mu się uciec do Warszawy, gdzie zgłosił się jako stuprocentowy Polak, którym był przez cały czas, mimo ukończenia szkół rosyjskich. Brał udział w obronie Warszawy w roku 1920. Otrzymał Krzyż Virtuti Militari. Tylko należał do obozu Dmowskiego, a nie do obozu Piłsudskiego, a to w tamtych czasach było bardzo trudne. Ojciec mój poszedł na przymusową emeryturę około roku 1930. Przedtem był dowódcą artylerii w Toruniu. [Ojciec był na emeryturze, więc przenieśliśmy się do Warszawy i zamieszkaliśmy] na Żoliborzu. Mimo że poszedł na emeryturę, skończyłam toruńskie gimnazjum i z Torunia przenieśliśmy się do Warszawy, gdzie skończyłam studia na Uniwersytecie Warszawskim. [Maturę zdałam w 1932 roku].

  • Czy miała pani rodzeństwo?

Miałam siostrę, która zmarła w tragiczny sposób. W tym czasie lekarze nie byli tak [kontrolowani], jak są teraz. Zdarzały się omyłki. W roku 1920 było modne lekarstwo [dla] dzieci: kalomel, na żołądek. Moja siostrzyczka, która była młodsza ode mnie o dwa lata albo trzy, zachorowała troszeczkę na żołądek. Matka poprosiła lekarza. To było w Milanówku, bo uciekła w 1920 roku z dziećmi do Milanówka. Lekarz podał albo matka podała tę truciznę. Otrute dziecko zmarło. To nie był jedyny taki przypadek w roku 1920. Takich wypadków w Warszawie było kilkanaście. To było nie do końca zbadane lekarstwo i obecnie [jest] wycofane. Nazywało się kalomel. O tym dosyć dużo było w prasie. Stąd miałam siostrę, która zmarła tragicznie. Potem brata miałam, który się urodził w Toruniu i był o trzynaście lat ode mnie młodszy. Jako dziecko byłam poważna i już nim się zajmowałam z przyjemnością i uważałam go za nieomal własnego synka. [Brat mój żyje do dziś i łączą nas dobre stosunki. Był profesorem na Politechnice – obecnie na emeryturze].

  • Jak zapamiętała pani wybuch II wojny światowej?

II wojnę światową... Byłam już po studiach i dostałam bardzo dobrą posadę w Państwowych Zakładach Teleradiowo-Technicznych. To były ogromne zakłady na Pradze, wytwarzające aparaty radiowe. O telewizyjnych się jeszcze wtedy w Polsce nawet nie mówiło. Dostałam tam bardzo dobrą posadę, z tym że pracowałam już rok przed ukończeniem studiów, żeby ją mieć. Przed wojną też było bezrobocie i dostać dobrą posadę to była wielka okazja. Pracowałam tam do 1 września II wojny światowej. Zakład został, podobnie jak wiele innych zakładów, właściwie nie wiem dlaczego, rozwiązany [w chwili wybuchu] wojny. Pracownicy mogli wyjeżdżać. Mi podstawiono samochód i mogłam wyjechać z Warszawy, tak jak wyjechała cała dyrekcja tego mojego przedsiębiorstwa. Nie miałam ochoty ze względu na moich rodziców i mojego brata. Zostałam. Jednocześnie miałam narzeczonego, z którym miałam brać ślub. Nie śpieszyłam się z tym ślubem, bo miałam dobrą posadę w Warszawie, a on miał dobrą posadę w Katowicach. Często do mnie przyjeżdżał. Miał własny samochód, co też było rzadkością. Należeliśmy do takiej sfery troszkę uprzywilejowanej. [Wybuch II wojny światowej był dla mnie zaskoczeniem. Byłam młoda i polityka mało mnie interesowała].

  • Jak zmieniło się pani życie podczas okupacji?

Podczas okupacji bardzo zmieniło się [moje] życie. Nie wiem, czy państwo powinni o tym wiedzieć, ale [obok] stałego prezydenta miasta Warszawy – Starzyńskiego, [który] był naprawdę wspaniałym człowiekiem, który zginął już grudniu 1939 roku, byli najrozmaitsi ludzie nieodpowiedzialni za swoje czyny i swoje słowa. Między innymi w pierwszych dniach września został nadany przez radio, które jeszcze mieliśmy w domu, komunikat, że radzą wszystkim mieszkańcom, którzy mają rodzinę na wsi, za miastem opuszczać Warszawę. Moja mama, która […] [ciągle pamiętała tragiczną śmieć swojej młodszej córki], chciała z [moim] bratem uciekać. Wobec tego mówi mi: „Uciekamy!”. Nie zgodziłam się na to. Powiedziałam: „Zostaję w tym domu”. Ojciec włączył się normalnie do wojska. Matka wzięła mojego brata i wyszła. Były tam tłumy. Mieszkaliśmy na Żoliborzu w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. To była na owe czasy spółdzielnia troszkę lewicująca. Dlaczego myśmy tam zamieszkali? Mój ojciec poszukiwał mieszkalnia w Warszawie, a ładne mieszkania w Warszawie w Śródmieściu kosztowały 500–600 złotych miesięcznie. To z pensji było szalenie kosztowne. […] Mnie się udało, dzięki temu, że byłam młoda i miałam duże znajomości wśród młodzieży, znałam osobiście Osóbkę-Morawskiego i udało mi się dostać przydział do tego domu [przy ulicy Krasińskiego]. To było wielką rzadkością, bo tam się dostać było trudno. Wpłacając niewielką kaucję – 2 000 złotych, to nie była zawrotna kaucja, można było dostać mieszkanie: przyzwoite, trzypokojowe, z kuchnią i łazienką w ładnej dzielnicy za jakieś dwieście złotych miesięcznie. Mój ojciec uległ moim namowom i tam właśnie zamieszkaliśmy.

  • A jak z czasów przedwojennych wspomina pani Osóbkę-Morawskiego?

Ja go wtedy [mało] znałam. W ogóle mało znałam. Był pewnie moim rówieśnikiem, a ponieważ obracałam się wśród tej młodzieży raczej prawej niż lewej… Ale nie było wtedy takich gwałtownych podziałów, wiedziało się tylko, że ten jest taki, a tamten troszkę inny. Wiedziałam, że przez niego dostanę skierowanie do spółdzielni. To jedyne, co o nim wiedziałam. I to mi załatwił. Ale żadnych kontaktów towarzyskich z nim nie miałam.

  • Jak wyglądał pani ślub w czasie okupacji? Czy kwestia toczącej się wojny wpłynęła na przebieg?

Mój ślub [wyglądał] wyjątkowo tragicznie. Wszystko przeżywałam bardzo smutno. Jak już powiedziałam, moja matka uciekła wraz z moim bratem w nocy, bo tak przez radio namawiano, a ja zostałam sama w domu. Tymczasem te namowy spowodowały, że matka uciekała, ale po drodze mój brat ledwo już szedł. Miał dwanaście lat, ale był wątłym dzieckiem. Mama podeszła do jakiegoś samochodu i pokazała legitymację, że jest żoną pułkownika. To nic, że na emeryturze, ale była żoną pułkownika. „Bardzo prosimy, jak pani chce wsiąść do tego samochodu. Bardzo prosimy”. Mama z moim bratem wsiadła i samochód pojechał. Szybciusieńko przekroczyli granicę, już rosyjsko-niemiecką. Znaleźli się po stronie [rosyjskiej] i tam mamę wysadzili z samochodu, a mama powrotu nie miała. W międzyczasie wrócił mój ojciec, bo też całe wojsko, w którym on był, rozpadło się. Powrócił [do domu] mój ojciec i: „Gdzie mama?”. Na skutek tego nie powróciła.[…] Następnego dnia, jak kamienica Żoliborz na Kasińskiego 18, ogromna kamienica ciągnąca się kilkanaście metrów i tworząca czworobok, wewnątrz było ogromne podwórze, więc tak jak mama wychodziła, to tego dnia, tego wieczoru i nocy wychodziły tłumy. Obserwowałam to przez okno. A następnego dnia nieomal takie same tłumy wracały. Ludzie po drodze opamiętywali się, gdzie oni właściwie idą, opuszczając własne mieszkania. Byli zdziwieni i powracali. Tłumy, takie same jak powychodziły w nocy, rano wracały. Oczywiście, że wśród nich może kilka, może kilkanaście nie wracało. Tą niewracającą była moja matka, bo już granica rosyjsko-niemiecka była zamknięta. Samochód przejechał i pojechał gdzieś w dal, a mama wrócić już nie mogła. Mama została w tej Rosji pół roku. Po pół roku nastąpiła jakaś ugoda między Niemcami i Rosją. Wtedy mama... Aha! Dlaczego moja mama przeżyła? Jako przedwojenna kobieta miała kilka pierścionków, bransoletkę złotą i z tym wszystkim poszła. Za te pieniądze jakoś jej się udało. Przedtem nigdy w życiu nie pracowała. Nigdy w życiu nie pracowała. Mając troszeczkę złota, udało jej się z tym synkiem przeżyć. W kwietniu lub maju następnego roku, kiedy była otwarta granica, dosłownie parę dni, moja mama wróciła do Polski.

  • Jak wyglądał pani ślub?

Mój ślub wyglądał tragicznie. Mój ojciec był człowiekiem nerwowym i uważał, że mama wyszła przeze mnie, że to ja ją namówiłam. Obraził się na mnie. Wobec tego ja z moim narzeczonym... W międzyczasie mój narzeczony, mam nawet taką fotografię, mój mąż skończył Wydział Elektryczny Politechniki Warszawskiej i dostał bardzo dobrą posadę przy elektryfikacji węzła warszawskiego. Pracował. Nie zajmował się polityką, wojskiem, ale odsłużył służbę wojskową. Został […] powołany, już w sierpniu, do wojska. W sierpniu [1939 roku] spędzałam wakacje sama, bez mojego narzeczonego, [gdyż] mój [przyszły] mąż został powołany do wojska, a wtedy ojciec mojego męża, który też był przedwojennym pułkownikiem, zawiózł mnie samochodem do Modlina, żebym w przededniu wojny się z moim [narzeczonym] pożegnała. Tu jest fotografia. Mój mąż na moście w Modlinie, żegnamy się. To było przed samym wybuchem wojny. […] [Włodzimierz Hellmann był moim narzeczonym od maja 1939 roku, a mężem od 8 października 1939 roku]. Poszłam do kościoła i ksiądz nam bez żadnych zapowiedzi dał ślub. Szybko, na poczekaniu. Byłam dosłownie w jakiejś domowej sukience, w ogóle nieubrana. Nie miałam później żadnej uczty po ślubie, tylko po ślubie rowerem... To znaczy ja byłam na ramie roweru, bo nie miałam własnego, bo nie lubiłam tego, pojechaliśmy do Anina [do mojej teściowej, która przyjęła mnie bardzo życzliwie].

  • Jak dalej potoczyły się pani losy?

Dalej moje losy potoczyły się z różnych względów rozmaicie. Mieszkałam z moją teściową w Aninie, która przyjęła mnie bardzo dobrze […], była dla mnie miła. Może byśmy mieszkali tam dłużej. Mój mąż był bez pracy, bo musiał się ukrywać. Jak zaczęła się wojna, to Modlin padł od razu, bardzo szybko. Może tydzień, może dziesięć dni. To nie było tak, że dużo ludzi tam zginęło, ale po prostu został wzięty, otoczony. Żołnierzy tam będących wywożono do obozów jenieckich, które nie były takie bardzo złe. Mój mąż dostał się do obozu jenieckiego, ale [pamiętał], że ma w Warszawie narzeczoną, do której chce wrócić. Ponieważ chciał wrócić do narzeczonej, to szukał pretekstu i jakoś tak było, że jechał samochód do Warszawy. Wtedy tak było, że mało ludzi prowadziło samochody, bo w Polsce samochód jeszcze w 1939 roku był rzadkością. Mój mąż zgłosił się jako kierowca, że może zaprowadzić samochód do Warszawy. A ci, którzy jechali, musieli wrócić. Dawali przysięgę. Mój mąż miał pojechać tylko jako kierowca. Wobec tego skorzystał z tego i już nie wrócił tym samochodem. Został w Warszawie i zgłosił się do mnie. Myśmy wzięli ślub jeszcze w kościele żoliborskim. Bez gości, bez zawiadomienia. Po ślubie właściwie poszliśmy: pół rowerem, pół piechotą do Anina, gdzie moi teściowie mieli willę. Anin był wtedy Zamoyskich, ziemiaństwu się wtedy źle powodziło. Ziemiaństwo rozprzedawało dosłownie bardzo tanio swoją ziemię. Korzystając z tego mój teść kupił ziemię, a ponieważ jeden z kuzynów był architektem, to bardzo szybko postawili tam domek […].
Tam mieszkałam do [końca 1939 roku]. Może mieszkałabym dłużej, [ale] w grudniu, chyba 1939 roku, było straszne morderstwo w Wawrze. A Wawer sąsiadował z Aninem. Tam jacyś dwaj rozbójnicy zamordowali dwóch żołnierzy niemieckich. Na tej podstawie Niemcy mścili się na ludności. Wybierali najlepszych, młodych ludzi i około setka została rozstrzelana. Wtedy mój mąż i jego brat, który był w Aninie, przerazili się tego i chcieli za wszelką cenę Anin opuścić. Mój mąż zgłosił się do AK, że prosi o jakąś posadę, ale taką, która by go ukryła. Mąż był właściwie uciekinierem z obozu, a w Wawrze wszystkich łapali. Więc było tragicznie w tej sytuacji. Wtedy mój mąż dostał się pod opiekę Maurycego Potockiego. O nim różnie ludzie mówią. Jedni mówią bardzo dobrze, drudzy mówią bardzo źle. To był hrabia, który był właścicielem wspaniałego majątku Jabłonna. Dwór był piękny, park uroczy. Dzisiaj jest tam, zdaje się, Akademia Nauk.

  • Jak wyglądało życie w dworze, bo rozumiem, że państwo tam mieszkali?

Z pałacem nie mieliśmy nic wspólnego. [Potocki] miał tam małą elektrownię, którą obsługiwała Jabłonnę. Mój mąż był kierownikiem tej elektrowni. Maurycy Potocki bardzo wielu ludzi tak bronił. W tej elektrowni mój mąż miał mnóstwo pracowników, młodych ludzi, którzy nie byli tam nawet potrzebni, ale Potocki tam ich zatrudniał i oni się utrzymywali. Mieszkaliśmy poza pałacem w skromnym domku. Z pałacem zasadniczo nie mieliśmy nic wspólnego. Potem, jak urodziła się moja córka w roku 1940, to [spacerowałam] po alejach parku [pałacowego]. Ludzie ukrywani przez Potockiego nie utrzymywali bliskich stosunków między sobą. Może zetknęli się państwo z nazwiskiem Pląskowscy?
  • Nie. A dlaczego to nazwisko?

Jednym z głównych ukrywanych przez Potockiego był taki inżynier Pląskowski z dziećmi w wieku mojego brata. Z nimi jeszcze utrzymywaliśmy bliskie stosunku, ale na ogół ludzie jedni drugich się troszkę bali. Nigdy nie było wiadomo, kto się ukrywa i dlaczego się ukrywa.

  • Do kiedy pani przebywała w Jabłonnej?

[…] [Z Jabłonnej wyjechałam z mężem i dziećmi (cztery lata i pół roku) samochodem 31 lipca 1941]

  • Czy w tym okresie miała pani jakikolwiek kontakt z Niemcami? Czy oni nachodzili?

Nie, [z Niemcami nie mieliśmy żadnego kontaktu]. Muszę powiedzieć, że zarzuca się Potockiemu, że w jego domu bywali jako goście Niemcy i odbywały się tam przyjęcia. Drugą żoną Potockiego była aktorka, nie pamiętam już jej nazwiska. Była polską aktorką. Miał córeczkę z drugą żoną. Tam bywało sporo Niemców. Odbywały się tam zabawy wesołe. Kwitło tam życie dosyć wesołe. Potem Potocki, nie mając żadnych pieniędzy założył w Warszawie restaurację. Podobno bardzo znaną, w której bywali przeważnie Niemcy. Dużo rzeczy mu się zarzuca. Myśmy z tym nie mieli nic wspólnego, ale ukrywaliśmy się tam dzięki niemu. Niemcy się nas w ogóle nie czepiali. Muszę powiedzieć, że nie mieliśmy z Niemcami [żadnych kontaktów].

  • Czy wśród ukrywających się byli wyłącznie Polacy, czy może też osoby innej narodowości?

Zetknęłam się tylko z Polakami. Tak blisko, to tylko z nazwiskiem Jezierski, teraz to nazwisko jest [znane]. Zna go pani?

  • Nazwisko kojarzę.

[Jacek Jezierski jest jak mi się wydaje prezesem N.J.K, a jest to syn Józefa Jezierskiego, którego znałam w Jabłonnej, a po latach spotkałam w Gdańsku]. To jest syn hrabiego Jezierskiego, siostrzeńca Potockiego, który był ode mnie młodszy. Ja miałam, wychodząc za mąż, dwadzieścia pięć lat, czyli mieszkałam tam niemal do trzydziestki. On był ode mnie trochę młodszy, ale mniej więcej w moim wieku. Był oczywiście jeszcze kawalerem, młodym człowiekiem. Tam był [również] znany pisarz, którego nazwisko zupełnie wyszło mi z głowy. Taki znany, polski pisarz, który został zupełnie zapomniany. Leszek Prorok, znają państwo? To był wybitny pisarz! W tych czasach był rozchwytywany przez ludzi. On tam mieszkał i bardzo się z nim przyjaźniłam. On po wojnie przestał być pisarzem i często jeździł do Ameryki. Zawsze się u nas zatrzymywał. Takie kontakty towarzyskie potem po wojnie miałam. To byli tacy ludzie, którzy powinni byli się wybić, ale... Ten Jezierski, który teraz jest w rządzie, jest synem tego mego młodszego kolegi z Jabłonnej.

  • Jak to się stało, że znalazła się pani w Warszawie podczas Powstania?

To tak się znalazłam, że hrabia Potocki w 1944 przed swoim [wyjazdem do Anglii] wezwał do siebie męża i powiedział wyraźnie, że on stąd zniknie. Nie mówił jak zniknie, ale zniknie. Wobec tego, od tej chwili nie czuje się opiekunem mego męża, że mój mąż musi już zdać się na siebie. Mój mąż nawiązał bliższy kontakt z AK, bo wtedy utrzymywał rzadki. Miał kontakt z AK, ale też nie taki bliski, bo Warszawa a Jabłonna to jest prawie dwadzieścia kilometrów. To nie był bliski kontakt, ale był. Kiedy byliśmy [pozbawieni opieki hrabiego], to już Powstanie się zbliżało. Mąż otrzymywał takie znaki i myśmy postanowili wyjechać. Miałam już wtedy dwoje dzieci. Nie powiedziałam jeszcze, że ja także troszkę pracowałam, zarabiałam, robiłam dulcynę. To był taki środek zamiast cukru, który był poszukiwany. […] [Produkowałam dulcynę w niewielkich ilościach]. Lubiłam być zawsze na swoim utrzymaniu. Wszystko to zwinęliśmy i postanowiliśmy wyjechać do Anina. Mój maż myślał, że jedzie do Anina, do swojej matki. Tylko matka była w Aninie ze swoją opiekunką, bo źle chodziła. Myśmy wyjechali chyba w piątek, w dzień przed niedzielą. W środku drogi, miałam taki głos dość stanowczy, powiedziałam do męża, że ja nie jadę do Anina, bo mało znam swoją teściową. [Powiedziałam, że] jadę do swojego rodzinnego domu, w którym nie było najlepiej, ale do niego jadę. Mój mąż był dosyć uległy i wobec tego mnie, moje dwie dziewczynki i miałam (jak już miałam dwie dziewczynki) taką pomoc ze wsi do dziewczynek, taką dziewczynkę siedemnaście lat… Powiedziałam jej, że może nie jechać z nami, ale ona chciała jechać, bo wszyscy się bali. Ona chciała jechać i pojechała z nami. Mój mąż i cztery kobiety. Myśmy przyjechali do moich rodziców, którzy byli w bardzo złych [warunkach materialnych]. Mieli mieszkanie przedwojenne, już wymienione w tej spółdzielni, ale na gorsze. Przedwojenne. Byli bardzo w złych warunkach finansowych. Nie zrobiłam najmądrzej. Może lepiej było jechać do Anina, ale przyjechałam [tutaj]. Mój mąż rano, po przespanej nocy, myśli sobie, że trzeba pojechać po rozkazy do AK, dowiedzieć się, co dalej robić. Wyszedł z domu, powiedzmy, o godzinie dziewiątej rano. Myślałam, że w porze obiadowej wróci. Tymczasem na Żoliborzu zaczęło się... Na Dworcu Gdańskim wybuchła strzelanina. Dworzec Gdański oddzielał miasto Warszawę Śródmieście od Żoliborza. Nastąpiły tam jakieś rozruchy i mój mąż nie mógł już powrócić. Miał już drogę zamkniętą. Tak samo ja miałam drogę zamkniętą do Warszawy. Także zostałam zupełnie przypadkiem bez męża z [dwójką] dzieci i z moim bratem, którego uważałam za [trzecie] dziecko, z mamą [bardzo nieporadną]. Mama jeszcze przed wojną [źle się czuła], bo I wojna strasznie wytrąciła ją z życia takiego, jakie prowadziła kiedyś, więc była [zagubiona]. I bez [męża], który gdzieś się tam zgłosił do oddziałów. Zostałam w bardzo ciężkich warunkach, ale w przyzwoitym mieszkaniu w kamienicy z wodą, ze światłem. To było na Żoliborzu.

  • Jak dalej przebiegały dni Powstania?

Dni Powstania. Muszę powiedzieć, że nie miałam właściwie nikogo znajomego w tej kamienicy. Byłam dosyć samotna, ale miałam tak dużo pracy, że tego nie odczuwałam. Potem podczas jakiejś większej strzelaniny moja matka, ta młoda dziewczyna i moje dzieci siedziały w ciągu dnia w piwnicach. Na noc wracali do domu, żeby spać w łóżkach. Od początku nie miałam za bardzo pieniędzy, bo... Może mój mąż miał przy sobie, bo ja nie miałam nic. Bałam się jakiejś katastrofy i od początku zaczęłam [myśleć o moich bliskich]. Żoliborz był jeszcze takim niewykończonym przedmieściem. Było tam pewno działek, które nie należały do nikogo. Tak że jeśli chodziło o warzywa, marchew to można było sobie pójść, bo niektórzy mieli wielkie zapasy. W moim domu nie było zapasów. Chodziłam po te warzywa na cudze działki. Wyrywałam, brałam. Powoli jednak jakiś zarząd zajął się tym, żeby dzieci miały mleko czy coś. Nie mogę powiedzieć, zawsze jakieś przydziały dostarczano mi. Nie ginęłam z głodu.

  • To była samoorganizacja?

Tak, samoorganizacja. Muszę powiedzieć, że w tej olbrzymiej kamienicy mieszkało tysiąc osób. To była ogromna kamienica. Tam było dwieście pięćdziesiąt mieszkań czy ileś. Tam to szło jakoś tak dosyć, że nie umieraliśmy z głodu. Na dzisiejsze czasy to było bardzo źle, to było więcej niż skromnie, ale w tym czasie przeżyłam straszną rzecz, którą do dnia dzisiejszego nie wiem, komu zawdzięczam. Otóż Żoliborz był kompletnie odcięty od miasta. Wojsko, które tam było, głównie poszło do lasów kampinoskich. Wyszło. Część oddziałów została. Mój brat został w oddziale i mój ojciec był w oddziale miejscowym.

  • Niedaleko pani mieszkania?

Tak. Niedaleko mieszkania. Mój brat raz na tydzień lub częściej był w domu. Mój ojciec też od czasu do czasu bywał w domu. Myśmy jeszcze ich dożywiali, a nie oni nas, bo wojsko nie miało nic do jedzenia. Wojsko było raczej na utrzymaniu mieszkańców. Tam było pod tym względem bardzo źle.

  • Mogła by pani opowiedzieć, co takiego strasznego się zdarzyło?

Zdarzyła się straszna rzecz. Byłam wiecznie zajęta zdobywaniem żywności i gotowaniem jej w domu, bo ta pomoc domowa pomagała mojej matce. Moja matka [nie] umiała i [nie] bardzo lubiła zajmować się dziećmi. […] Ta moja pomoc była raczej przy dzieciach. Któregoś dnia, pod koniec września, wzięłam i wyciągnęłam ich z piwnicy, bo miałam coś do ugotowania i stanęłam w kuchni. Myśmy wtedy w tym domu mieszkali na parterze. To było parterowe okno i w kuchni stał pod samym oknem stół kuchenny, na którym wszystko się przyrządzało. Miałam tam jakiś seler, kartofle. Takie najskromniejsze rzeczy, z których trzeba było coś zrobić. Stanęłam. Ta siedemnastoletnia dziewczyna, między nami Hania – moja córeczka, która miała wtedy 4 lata, była już rezolutną dziewczynką i potem ja stanęłam. Taka trójka stała przy oknie i coś tam robiła, obierała kartofle i coś tam. Raptem jakaś zbłąkana kula... Nie było strzelaniny, był spokój na Żoliborzu. W oddali były strzały, ale na Żoliborzu była kompletna cisza. Nic nie było. Myśmy tak stały i raptem kula. Ja cała we krwi na ziemię upadłam. A ta siedemnastoletnia dziewczyna wybiegła przed dom i zaczęła krzyczeć, że tu leży pani chyba nieżywa, że coś. Z kamienicy od razu tłum przyszedł, którzy znali mnie chociażby z widzenia. I co się okazało? Od razu lekarz i do szpitala. Ale nie do szpitala, tylko w każdym domu był jakiś oddział szpitalny. W ogromnej kamienicy był oddział szpitalny. Był jakiś lekarz. Zabrano tę dziewczynę i mnie do szpitala. Otóż potem stwierdzono, że gdyby moja córeczka była o dwa milimetry wyższa, to już by nie żyła, bo prosto w głowę [byłaby postrzelona]. Kula przeszłą przez żołądek tej mojej siedemnastoletniej dziewczyny, nad głową mojej córki i przeze mnie. Byłam świeżo po porodzie, dosyć niedawno, nie bardzo dbałam o swoją figurę w tym czasie, więc miałam dużo tłuszczu. Ta kula nie przebiła mi tkanki życiodajnej, a warstwy tłuszczu, ale zalałam się krwią. Więc nas obie wzięli do szpitala. Szukali w domu kuli. Potem zamknęli w domu moją mamę z dwójką dzieci. Doszłam do przytomności, zatamowali mi krew. Mówią, że będzie operacja, bo muszą szukać tej kuli. Powiedziałam, że na żadną operację się nie zgadzam, bo mam tam dwoje dzieci z moją mamą niezupełnie przytomną. Dramat. Trudno, oni mnie nie wypuszczą. Zostawili mnie na noc i tę dziewczynę. Dziewczyna miała niestety przestrzelone swoje wnętrzności. Powiedzieli, żeby, broń Boże, nie piła wody. Ona napiła się wody i do rana już nie żyła. [...] Może przy większej opiece? Do rana już nie żyła. Powiedziałam wtedy rano, że jednak żyję, że jestem przytomna. Wyszłam z tego szpitala i przyszłam do domu. Zastałam mamę w okropnym stanie, dzieci w okropnym stanie, bo nimi już nikt się nie zajął. Nami dwiema się zajmowano, ale nimi już [nie]. Moja mama miała 50 lat, a wyglądała młodziej, tylko że była [bardzo nieporadna]. To była taka sytuacja. Ten dzień, ten wypadek to ja...
Potem wszystkie rzeczy tej dziewczyny spakowałam. Miałam jej dowód, jakieś jej świadectwo chrztu, jej papiery. Wszystko to spakowałam do walizki i byłam pewna, że swego czasu o tym wszystkim zawiadomię rodziców. Nie znałam jej rodziców, ale znałam wioskę. Tymczasem pod koniec wojny w październiku przyszli Niemcy i momentalnie [każą] wychodzić. „Jak to wychodzić?”. Dziesięć minut na ubranie.

  • Zostańmy jeszcze chwilę na etapie Powstania. Jaki był stosunek ludności cywilnej do żołnierzy?

Do żołnierzy? Raczej pozytywny. Nie widziałam żadnej wrogości. To przeważnie były dzieci tych ludzi albo mężowie. Przed wojną, na przykład na Pomorzu, gdy mieszkałam w Toruniu, to zawsze byli żołnierze ze wschodnich granic, przeważnie analfabeci. Pamiętam, że jako dziecko uczyłam pisać i czytać ordynansa mego ojca. Taki był mój stosunek. Ale tu to były przecież ich rodziny.

  • A czy wiedzieliście państwo, co się dzieje w innych rejonach miasta?

Myśmy to nieomal widzieli i słyszeli, ale żebym czytała jakieś pisma... W ogóle nie brałam w niczym takim udziału. Kiedyś czytałam zapytanie: „Czy chodziła pani podczas Powstania na rauty czy jakieś tam zabawy?”. Takie są zapytania. Dla mnie to śmieszne, bo wydaje mi się, że z mojego domu nikt nigdy nie chodził. A może tak mi się wydaje, może byli tacy, co chodzili.
  • A czy była pani świadkiem zbrodni wojennych popełnianych w czasie Powstania?

Za zbrodnię wojenną uważałam ten strzał w mój dom. Wprawdzie moja rodzina mówi, że to był przypadkowy strzał, ale ja w taką przypadkowość bardzo nie wierzę, więc nikt tego nie dochodził, ale strzał był. Zginęła siedemnastoletnia, zupełnie niewinna niczemu dziewczyna.

  • Czy miała pani kontakt z mniejszościami narodowymi?

Z mniejszościami. Najwięcej było Żydów. Muszę szczerze powiedzieć, że stosunki Polaków z Żydami były rozmaite. To znaczy: Żydzi dzielili się na bogatych i biednych. Natomiast ci biedni, to byli bogatsi od [biednych] Polaków. Oni wyglądali biednie, ale oni zawsze mieli jakiś sklepik, coś mieli. Nędzy tam nie było, żeby im pomagać. Natomiast stosunek Polaków do Żydów przed wojną nie był dobry, nie był dobry. Ja sama robiłam pracę dyplomową u profesora – Żyda, Centnerszwer, dosyć znanego profesora, który bardzo mnie lubił i ja go bardzo lubiłam. Tak że indywidualne jednostki bardzo się lubiło, ale jednocześnie z Żydem nigdy bym nie poszła. Moje towarzystwo należało do AK, a AK nie stykało się z Żydami. Była separacja. Muszę powiedzieć, że była. Nie byłam świadkiem jakichś walk, ale taka wewnętrzna separacja na pewno była.

  • Czy w czasie Powstania zdarzały się jakieś niesnaski pomiędzy narodowościami?

Mieszkałam w domu, w którym mieszkał Korczak. Korczak to była wybitna postać i nadzwyczajny człowiek, który swoje życie poświęcił żydowskim dzieciom. On wychowywał... Wśród tych dzieci upatrzył sobie jakąś bardzo ładną dziewczynkę, którą uważał za swoją córkę. Nie wiem, czy nawet jej nie adoptował. Nie wiem. W każdym razie, jedna z tych małych dziewczynek wychowywała się jako jego córka. Potem została żoną [Newerlego]. Jest taki pisarz, Newerly?

  • Newerly.

Ten Newerly mieszkał w tym domu. Newerly to nie był Żyd. To był stuprocentowy Rosjanin. Za czasów, kiedy te ziemie należały do Rosji, to jego dziadek, dziadek Newerlego był dyrektorem wszystkich Lasów Państwowych w Polsce. Ten Newerly wychowywał się w Polsce, wśród Polaków. Kochał tę Polskę. Jak w 1920 roku powstała Polska, to ten dyrektor wyjechał do Rosji. Pewnie tam smutnie skończył, tego nie wiem. Newerly wobec tego tam chodził do szkoły i tam zdał maturę. Zdał maturę w rosyjskiej szkole. Nie wytrzymał tego i wrócił do Polski. Spotykałam się z nim. Nie mogę powiedzieć, że go znałam, ale spotykałam się z nim. On ożenił się z tą wychowanką Korczaka, czyli Żydówką. [...] On z pochodzenia był Rosjaninem, z uczucia Polakiem, a ożenił się z Żydówką. To przemieszanie było zawsze i wszędzie. Czasami było to bardzo dobre. A co robi teraz ich syn? Podobno jest w Australii. Wyjechał. Podobno jest tam znanym pisarzem. On, jak mój brat miał, powiedzmy, 13 lat, to ten mały Newerly miał 5 lat. Dzisiaj ma najwyżej 80 lat, ale nie wiadomo, co tam... Nie wiem, co się z nim dzieje.

  • A czy w pani otoczeniu podczas Powstania istniało życie religijne?

Muszę powiedzieć szczerze, że obecnie jestem bardziej religijna niż byłam w młodości. Przed wojną... Ilościowo wieś była bardzo religijna przed wojną, a miasta mniej. Tak można to powiedzieć. Teraz to się zmieniło, bo wieś przyszła do miasta. Wobec czego miasta stały się może bardziej religijne, nie wiem. Przed wojną należałam... Owszem, chodziło się do kościoła na święta rozmaite, tak jak trzeba, śluby były, ale takiego życia bardzo religijnego nie było. Nie mogę powiedzieć, że... Owszem, chodziłam do kościoła od czasu do czasu, jak mi się trafiło, ale nie było to podwaliną mojego życia.

  • A wśród osób, z którymi przebywała pani podczas Powstania, zdarzały się na przykład wspólne modlitwy albo coś takiego czy raczej nie?

Nie, nie należałam do takiego koła. Nie byłam osobą bardzo religijną. Wszystkie obrzędy: dzieci były chrzczone i tak dalej, wszystko, co trzeba, to się robiło, ale to nie było takie... Większą wagę przykładało się do samej wojny, a nie do religii. Tak było przed wojną. Zdaje się, że teraz społeczeństwo jest bardziej religijne.

  • A czy w tej okolicy pamięta pani jakieś akcje wojenne z Powstania?

Szczerze mówiąc, takich walk nie widziałam. Nie. Ten dom był wyjątkowo spokojny. [Spokój był na całym Żoliborzu].

  • Przejdźmy do momentu, w którym przychodzą Niemcy i każą wychodzić.

Tak.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć, jak to wyglądało?

Kiedy do nas przyszli, że trzeba wychodzić, byłam już tylko [z dziećmi i mamą]. Znaczy mój brat i [ojciec] z mężem byli w Wojsku Polskim], zupełnie nie wiedziałam, [Żoliborz był odcięty od Śródmieścia]. Przez całe Powstanie mąż nie mógł, nie miał możliwości dać mi żadnego znaku życia. W ogóle nie wiedziałam. Mogłam myśleć, że nie żyje. Brat mój był u nas prawie co tydzień. Nawet przychodził, żeby u nas coś zjeść, bo w wojsku nie było co jeść. Mój ojciec przychodził rzadziej, ale też przychodził. Przed samym końcem też u nas był. Do pewnego stopnia ich widziałam. Kiedy przyszli Niemcy, to momentalnie wszyscy […] mają [się wynosić]. Więc żeby ubrać się, to dziesięć minut na ubranie się, pozwolili mi. Nawet żadnych dowodów... To, co mam, to po wojnie sobie wyrabiałam, bo nic stamtąd nie wzięłam. Wszyscy musieli wyjść po tych dziesięciu minutach. Zależało mi, żeby swetry wziąć ciepłe, coś ciepłego wziąć, bo szła zima. Miałam futro, to je wzięłam na siebie. To futro, na które było stanowczo za ciepło. To co zdołałam wziąć... Pędzili nas drogą do Pruszkowa, ale przypuszczam, że nie szliśmy całą drogę piechotą, tylko nas wieźli pociągiem. Jakiś czas piechotą, a większą część pociągiem do tego Pruszkowa.

  • A jak doszliście państwo do Pruszkowa, to jak to dalej wyglądało?

W Pruszkowie... Na pewno dojechaliśmy pociągiem do Pruszkowa. W Pruszkowie wyrzucili nas... Oczywiście okropny pociąg: na stojąco, jeden przy drugim, zduszony... Jak nas wyrzucili w tym Pruszkowie, to muszę szczerze powiedzieć, że nami zawsze zajmowała się jakaś część Czerwonego Krzyża. Zawsze byli jacyś Polacy, którzy tym się zajmowali. Do mnie specjalnie ktoś podszedł i mówi: „Proszę panią, widzę, że jest pani dobrze ubrana, przyzwoicie. Czy ma pani jakąś rodzinę?”. A ja właśnie nie mam żadnej rodziny. Dlaczego? Moja cała rodzina, szczerze mówię, pochodzę z zamożnej rodziny, kiedyś wybita była przez Rosjan podczas I wojny [światowej]. Moja mama […] nie utrzymywała żadnych stosunków [towarzyskich]. Ta wolna Polska trwała właściwie dziewiętnaście lat. A co to jest dziewiętnaście lat? Dzisiaj pani chyba wie, że dziewiętnaście lat to było bardzo niedawno. Prawda? Przynajmniej mi [tak się wydaje], chyba każdemu. Te dziewiętnaście lat minęło mojej mamie bardzo szybko i nie miała jakichś przyjaciół, znajomych, do których pójść. Do teściów, do mojej teściowej nie chciałam iść, bo wiedziałam, że jest chora, schorowana, nie pomagałam jej przedtem. Była dla mnie nieznaną osobą. Nie miałam... Nie mogli tego zrozumieć. „Ma pani jakieś babcie?”. „Nie”. Miałam matkę, a moja babka prawdziwa zmarła w Toruniu, gdy tam mieszkaliśmy. Nie miałam żadnej rodziny. Cała moja rodzina z mojej strony wyginęła w czasie I wojny światowej. Zginęła cała moja rodzina. Tak że nie mam rodziny.

  • Proszę kontynuować.

Skończyłam, że oni przyszli, żebyśmy wyszli z domu, tak?

  • W obozie w Pruszkowie.

Już jestem w Pruszkowie. W Pruszkowie było strasznie. Nie było łóżek, tylko jakieś coś w rodzaju łóżek. Sprężyny [były] na wierzchu. Nie było gdzie siąść. Widok straszny. Co tu dużo mówić, przeważnie ludność bardzo biedna, niemająca nikogo. Ja wyglądałam na tym tle niby zamożnie, miałam dobre rzeczy, a jednocześnie nie miałam do kogo pójść. Oni wmawiali we mnie: „Na pewno ma pani jakiegoś wujka, jakiegoś...”. – „Nie mam żadnego! Nie mam żadnego wujka, nie mam nikogo!”. Uparłam się, że nie mam. Oni zrozumieli, bo następnego dnia... Jedni byli tam tydzień, inni jeszcze dłużej. Następnego dnia podeszli do mnie: „Jest transport do Jędrzejowa. Może pani jechać”. Wobec tego znowu niewygodnie w wagonie z tym malutkim dzieckiem, ale jedziemy do Jędrzejowa. W tym składzie ja, dwoje dzieci, moja mama. […] My jedziemy tym pociągiem. Tam w Jędrzejowie wyrzucają nas na dworcu, na takim jakimś... I zostawiają. Pytamy się: „Co będzie z nami dalej?”. Wszyscy się pytają.

  • Jak duża grupa osób to była?

Może z trzysta osób. Nie jakaś olbrzymia [grupa], ale kilkaset osób było. Co dalej? Dalej, okoliczni chłopi, którzy mieli mieszkania nietknięte, bo tam wojna się nie toczyła, jedzenie mają. „Wszyscy was chętnie przyjmą do domu”. Pomyślałam sobie, że mam pójść na wieś do chłopa doić krowy, do których boję się zbliżyć, kury, których w życiu z bliska nie widziałam... Typowo miejski człowiek, typowo. Nigdy nawet nie byłam na wsi. Wobec tego pomyślałam sobie: „Okropne rzeczy”. Rozścieliłam moje futro na ziemi, żeby było trochę wygodniej, posadziłam mamę i tych moje dwoje dzieci, a sama poszłam do miasteczka. Jędrzejów wydał mi się pięknym miastem. To jest w ogóle... Z czego znany jest Jędrzejów? Z zegarów. Tam Przypkowski – taki sławny zegarmistrz, który pierwszy w Polsce zbierał zegary od niepamiętnych czasów. Miasto nietknięte wojną. Czyste, porządne, ale puste, bo wszyscy się boją, nikt nie wychodzi. Puściusieńkie ulice, ale czyściusieńkie, bez wojny. Idę tak rynkiem, widzę taki duży napis „Towarzystwo Ziemskie”. Wstąpiłam tam, siedzi jakaś urzędniczka i mówię: „Proszę panią, jestem z transportu z Pruszkowa”. – „A tak, wiem. Przyszedł transport”. Powiedzieli mi potem, że: „Będziemy rozsyłać ludzi, żeby was zabierali”. – „Właśnie w tej sprawie do pani przyszłam, że ja nie chcę dać się zabrać na wieś, bo ja nigdy na wsi nie byłam. Nie umiem nic wiejskiego. Mam troje dzieci, osób na opiece. Muszę... Skończyłam wyższe studia. Mogę byle jaką posadkę, ale tu w mieście. Dajcie mi jakiś kąt, żebym siadła, to już coś znajdę”. [odpowiedziała:] „Niestety, nie damy pani żadnego kąta, bo takiego nie mamy. Trudno. Musi pani wracać i czekać na przyjazd”. Wychodzę zrozpaczona, uchodzę parę kroków i dochodzi do mnie jakiś pan i mówi: „Proszę panią, słyszałem wszystko, co pani mówiła, bo siedziałem w sąsiednim pokoju. Jestem tutaj obywatelem ziemskim – to był […] pan Różycki z Opatkowic Wielkich, taki majątek – słyszałem wszystko, co pani tutaj mówiła. Doskonale panią rozumiem. Mam właśnie dwóch synów dziesięcioletnich, którzy nie mogą się uczyć. Mnie jest bardzo potrzebny nauczyciel do tych dzieci. Wezmę panią jako nauczycielkę tych dzieci”. Wobec tego wsiadłam do tego powozu, podjeżdżam pod tych wysiedlonych, wzbudzając... Myśli pani, że zadowolenie? Nie. Straszną niechęć ludzi. Ludzie w takich okolicznościach nie są dla siebie dobrzy. „Jak to? To jedna poszła i jej coś się udało?”. To jest wielka niechęć ludzka. Znowu ktoś chce wsiadać. Mówię: „O ile pan pozwoli. Ile tu się zmieści?”. A tu się zmieści: moja mama siada, dwoje dzieci, a to mały powozik. I my odjeżdżamy.

  • A nikt z Niemców nie oponował?

Nie. Oni chcieli, żeby ktoś jakoś umieszczał. Za dużo było już tych rzeczy, które oni musieli umieszczać. Pojechałam do tych Opatkowic Wielkich i tam uczyłam tych chłopców. [Mieszkałam] w warunkach bardzo skromnych, bo on miał pełen dom swoich krewnych albo bliskich znajomych. Pełen dom. Mieszkałam w takiej chacie obok. Ale w dzień szłam jako nauczycielka do tych chłopców, obiad zjadłam u tych państwa, razem z nimi, tak że moje warunki były już zupełnie inne.
Poprosiłam go, bo on mógł podróżować, a jechał do Krakowa. Dałam mu trzy ogłoszenia: „Szukam męża”, „Szukam ojca” i „Szukam brata”. Bo ci trzej... Na ogłoszenie, że szukam męża, nigdy nie dostałam żadnej odpowiedzi. Nigdy żadnej. I ojca [ciała], mimo że potem mama szukała, nie znalazła. Tak że ojciec zaginął bez wieści. Pierwszy odezwał się mój brat, bo mój brat został wzięty jako żołnierz do obozu. W obozie było mu bardzo źle, ale był chory na zapalenie płuc i był w szpitalu. Był w szpitalu, więc warunki miał stosunkowo lepsze. Jakoś mógł się trzymać. Znalazł mnie. Był uszczęśliwiony, że myśmy się znaleźli. Miał wtedy 17 lat, więc był już młodym człowiekiem. Na poszukiwanie mojego męża bardzo długo... Mój mąż jakoś krakowskiej gazety nie czytał, tylko warszawskie, i bardzo późno mnie znalazł. Znalazł mnie dopiero w pierwszych dniach grudnia. W pierwszych dniach grudnia przyjechał. Oczywiście [była] wielka radość, ale co robimy dalej? Mój mąż już sobie załatwił posadę przez Polski Czerwony Krzyż czy przez co... Dlaczego wyszedł z Warszawy? Też brali do niewoli, ale mój mąż był styrany życiem, więc nie wyglądał młodziutko. Był razem z kolegą, który mieszkał w Warszawie i miał dwoje dzieci w wieku moich dzieci. Jedno dziecko kolega wziął na ręce, drugie dziecko mój mąż i obaj jako mężczyźni... Kobiety po pięćdziesiątce, zdaje się, że mogły wszystkie wychodzić, mężczyźni po sześćdziesiątce, młodzież do piętnastu lat też mogła wychodzić, bo to było Niemcom na rękę, by wychodzili. Co by robili? Mój mąż w taki sposób wyszedł z Warszawy i już znalazł sobie posadę dyrektora... Mówię dyrektora, ale jakiegoś kierownika, elektrowni na Olczy. Więc jedziemy teraz pociągiem na Olczę, bo jednak za Niemców te pociągi chodziły.

  • Nie miała pani problemów z dokumentami, żeby się przemieszczać?

Mam. Wszystkie dokumenty w porządku [za dokumenty służył wtedy stosunek Niemców – moje nazwisko]. Co miałam, to miałam. Myśmy przyjechali z mężem, bo mąż miał skierowanie na Olczę. Przyjeżdżamy na Olczę. Tymczasem przyjechaliśmy na Olczę dosłownie w jeden dzień, mieliśmy takiego pecha, po tym jak już na Olczy nie byli Niemcy, którzy szli nam na rękę [tylko Sowieci]. Może moje nazwisko, Hellmann, Niemcom odpowiadało, to też może [odgrywało] jakąś rolę. W każdym bądź razie przez Niemców miał to załatwione. To znaczy przez Czerwony Krzyż, ale Niemcy to aprobowali. Już [obszar] był w rękach rosyjskich. Już Zakopane było w rękach rosyjskich. I znowu jesteśmy... No właśnie. A kierownikiem tej elektrowni, bo nie był potrzebny dyrektor, był taki bardzo miły pan, kierownik, który wiedział, że mamy... „Tak, Niemcy stąd wczoraj wyszli”. On dał nam swój pokój, tego... Potem, ponieważ on był właściwie robotnikiem, przelał to kierowanie na mojego męża. I mój mąż został za rosyjskich czasów kierownikiem tej elektrowni na Olczy. Tam przeżyłam straszne chwile, bo moja córeczka druga umierała na zapalenie płuc. Była umierająca, ale był jakiś lekarz z Poznania, bardzo dobry, znalazłam go. Uratował ją. Jednym słowem jakoś tam się żyło.
Byliśmy w wielkiej przyjaźni... Ten kierownik elektrowni miał trzech synów. Mniej więcej w wieku mojego brata, może troszkę starszych. Myśmy bardzo z tymi synami się zaprzyjaźnili. Potem dzięki tym synom załatwiałam dużo rzeczy. Kiedy myśmy? W maju już, nie pamiętam, jak to było, czy zakończenie wojny zupełne? Myśmy w okolicach tego zakończenia wojny... Mój mąż już zawiązał [kontakt] z Czerwonym Krzyżem, z AK już miał nawiązane [kontakty], został mianowany już naprawdę kierownikiem ogromnej elektrowni, bo całego okręgu pomorskiego. Dzięki tym stosunkom, które miał, został mianowany kierownikiem okręgu bydgoskiego. Myśmy znowu jechali pociągiem z tego Zakopanego do Bydgoszczy. Też były okropne warunki, ale jedziemy do Bydgoszczy na określoną posadę, już prawdziwie kierownicza w elektrowni czy całego okręgu bydgoskiego... Przyjechaliśmy do Bydgoszczy, ale jechaliśmy przez Warszawę, taką drogą. Moja mama, o której opowiadałam, […] mówi do mnie w pewnym momencie tak: „Ale w Warszawie ja wysiadam, bo będę szukała ojca. Brat się zgłosił, ale to do mnie niech przyjedzie, przecież to mój syn”. Moja mama miała prawie... Miałam trzydzieści [lat], to moja mama miała pięćdziesiąt lat, więc jeszcze nie była stara. Nie chciałam mamy puścić, mówię: „Mamo, ja mam wyższe wykształcenie. Pójdę do pracy, a mama zajmie się dziećmi”. [odpowiedziała:] „Nie umiem zajmować się dziećmi i nigdy nie zajmowałam się dziećmi. Nie. Wysiadam w Warszawie”. Byłam na moją mamę strasznie oburzona, strasznie. Mama wysiadła. […] Wysiadła w Warszawie, a my pojechaliśmy do Bydgoszczy.
Tymczasem życie pokazało, że miała rację. Moja mama po II wojnie [światowej] oprzytomniała. Dosłownie. Moja mama... Przedtem była niesprawiedliwość: jedni mieli pieniądze i nic nie robili, myśląc o sobie, a drudzy ciężko pracowali i nie mieli. Mnie się to wszystko... Zachwyciła się ustrojem komunistycznym. W Warszawie poszła do tej spółdzielni, gdzie miała już płacone... W spółdzielni mamie przyznali mieszkanie – jednopokojowe, ale przyznali jej mieszkanie. Jeden pokój z kuchnią i z łazienką. Jednym słowem mieszkanko. Moja mama, która przed wojną skończyła pensję Penny Rudzkiej w Warszawie, taka znana pensja, znała dobrze języki. Była wykształconą osobą, tylko nigdy w życiu nie pracowała ani w kuchni, ani w biurze. W ogóle nigdzie. Została bibliotekarką. Jak na starość, a umarła, mając dziewięćdziesiąt trzy lata, tu u mnie, bo jak była już umierająca, to ją wzięłam do siebie. A przedtem moja mama mówi: „Najszczęśliwsze moje życie to za czasów komunistycznych, kiedy pracowałam i byłam bibliotekarką”. Tak człowiek może zupełnie [zmienić się] w takich okolicznościach.

  • A jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

Najlepsze? Najgorsze to zabicie tej mojej dziewczyny. To najgorsze. A najlepsze? Chyba nie mam najlepszych. Mam jedno gorsze od drugiego. Nie. Nie mam najlepszych.

  • A po latach jak pani ocenia Powstanie Warszawskie?

Po latach rzeczywiście oceniam jako właściwe, słuszne. Gdyby nie było Powstania, nie byłoby Polski. Co tu dużo mówić. Anglia się sprzeciwiła, nic nie pomagała. Rosjanie... Przecież Rosjanie po dwóch tygodniach wojny już byli pod Warszawą na Pradze. Przecież Rosjanie byli od razu na Pradze. Gdyby chcieli, to by tych Niemców przegnali. Oni wszyscy byli z sobą w... Te rządy były ze sobą pogodzone, pojednane, […] [a my nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy]. To jest inna sprawa. Ale naprawdę tak było. Gdyby Polska nie dała się poznać jako taki kraj, który jednak potrafił o siebie walczyć, to Polski do dzisiaj by nie było, dzisiaj by nie było. Jestem głęboko o tym przekonana. Jeszcze nie wiem, czy będzie dalej, bo dalej czekam, aż przyjdą Chińczycy.



Gdańsk, 27 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Halina Hellmann Stopień: cywil Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter