Nazywam się Jadwiga Wasiluk.
Przed wojną chodziłam do szkoły podstawowej. Mieszkałam na Saskiej Kępie. Spokojnie było.
Tato pracował w Yacht Klubie Polskim, był takim zarządzającym bosmanem, nawet miał pracowników. Opiekował się żaglówkami, motorówkami. Na sezon letni to było spuszczane na wodę, po sezonie do hangarów wciągane. Mieliśmy domek osobno. Yacht Klub Polski był bardzo pięknym klubem, bardzo ładny. Leci w tej chwili trasa Łazienkowska przez ten teren.
A obok był klub „Strzelca”, gdzie często widziałam „Dziadka” Piłsudskiego, który przyjeżdżał samochodem cadillakiem z białymi oponami. Więc my, dzieci, biegłyśmy, jak na Wał Miedzeszyński „Dziadek” przyjeżdżał, bez obstawy, bez adiutanta, kierowca i „Dziadek”. Stawaliśmy na taki próg w samochodzie, gromadka, brama się otwierała, „Dziadek” wjeżdżał do środka, do klubu, myśmy z „Dziadkiem”. Wyciągał z kieszeni cukierki, częstował nas cukierkami i już wtedy uciekaliśmy z powrotem na swoje pole zabawy. To takie wspomnienia są.
Ale wybuch wojny wszystko [zmienił]. Cieszyłam się, że będzie wojna, bo do szkoły nie będę musiała chodzić. Ale potem, już po pierwszym dniu, to już mi się odechciało.
Pierwszego września? Byłam nad Wisłą, żeby pomoczyć się w wodzie, bo bardzo piękna pogoda była, słoneczna. Raptem samoloty nadleciały, most Poniatowskiego chciały zbombardować. Przeciwlotnicza od razu odezwała się, więc wtedy ja pędem do domu, schowałam się. To był później już tylko nalot za nalotem i tak jako… Ile wtedy miałam? Jedenaście lat, no to specjalnie jakoś tak nie bałam się.
Okupacyjne…
Były bez przerwy oglądanie się czy łapanki nie ma, czy nie łapią do samochodów. Wiem, że kiedyś, bo już wtedy chodziłam do gimnazjum, takiego prywatnego. Mieliśmy zajęcia przy placu Bankowym, bo nie wolno było ogólnokształcących, tylko zawodowe, więc to było gimnazjum handlowe Aleksandra na Saskiej Kępie. No i to się dojeżdżało na plac Bankowy na zajęcia z maszynopisania i jeszcze jakieś inne […].
Wracając, krzyczy konduktor: „Proszę wysiadać, bo łapanka na Saskiej Kępie, na rondzie Waszyngtona”. Więc ludzie pouciekali, a ja wiem, że mam rodziców na Saskiej Kępie. Zostałam w tramwaju. Przyjechaliśmy na rondo Waszyngtona, wysiadłam i ulicą Francuską maszeruję do domu. Była obstawiona cała ulica Francuska, karabiny maszynowe, bo okazało się, że nad Wisłą robili egzekucję dziesięciu zakładników, bo w nocy czy wieczorem został jeden Niemiec napadnięty, broń mu zabrano, więc rewanż – dziesięciu Polaków do odstrzelenia. Jakoś tak przeszłam, wyciągnęłam legitymację szkolną, tylko machałam tą legitymacją. Szłam i oni pogłupieli chyba, bo mnie przepuścili i doszłam do domu. W domu było o tyle już… Jakiś taki spokój, bo troszeczkę dalej od mostu, bo to było przy moście Poniatowskiego to rozstrzeliwanie. Tak że jakoś tak udało się, ale makabra była z tymi łapankami.
Nie, raczej nie, raczej spokój, bo to był taki klub nad Wisłą. Dużo młodzieży przychodziło właśnie, bo… Nie wiem, czy obiło się wam o uszy – „Antek Rozpylacz”? Więc on u nas pomieszkiwał, bo mama jego, pani Aniela, bała się, że w centrum Warszawy, oni na Marszałkowskiej mieszkali, że wyjdzie gdzieś i go złapią, więc on raczej u nas mieszkał. On sobie w dzień gdzieś wychodził, ale zawsze wieczorem wracał. Taki mały pokoiczek miał i tam pani Godlewska nieraz spała.
Kogo?
To moja miłość pierwsza i on mnie też nazywał zawsze „moja narzeczona”, przedstawiał mnie. On mi wynalazł ten pseudonim, że ja żadna „Jagusia”, „Wisienka”, tylko „Jaga”. Mówił: „Bez Baba, ale Jaga” i tak zostało. On mnie wprowadził do tego oddziału, bo z początku to powiedział, że mam siedzieć z panią Godlewską na Marszałkowskiej, tam siostra moja już była, a rodzice jeszcze zostali na Saskiej Kępie, już nie mieli możliwości dojścia, bo już wtedy rozpoczęło się Powstanie, więc już zostali. Tak że myśmy we dwie tylko… I ja od razu rwałam się coś działać, ulotki przenosić…
I przyszedł adiutant ojca „Antka Rozpylacza”, który był przy „Monterze”, zawiadomić, żeby Antoś nie wychodził nigdzie, bo Powstanie rozpocznie się o godzinie siedemnastej. Antek mówił: „»Jaga«, ty pędź prędko, zawiadamiaj”. Na kartce napisał mi […] adresy kolegów i pobiegłam. To był wtorek, pamiętam, deszcz zaczął padać, ale popędziłam. Maciek Dorociński, jeszcze inni, zawiadomiłam i wróciłam. Chciałam razem z nimi… Oni się już ubrali odpowiednio do Powstania. Buty myśliwskie sznurowane, bryczesy, jakaś kolorowa chustka na szyję, z fasonem. Ale nie chciał mnie wziąć, powiedział, że mam być z panią Godlewską. Więc się zgłosiłam do innego na Piusa, tam był taki oddział. Potem w nocy przyszli Niemcy… Żulińskiego, ten budynek i tam gmach taki był. Niemcy weszli w nocy, wieczorem późnym na nasze podwórko. Mnie nie było akurat, bo przeprowadzałam ludzi na Piusa od nas. Wtedy Antek już widział, że jednak nie popuszczę i będę dalej biegała, to mówi: „To lepiej będziesz pod moją opieką na Nowogrodzkiej”, bo tam zorganizowali oddział. Rotmistrz „Sokół” Olszowski, on to zaczął organizować i Morozowicz i jednym z pierwszych był. Zdobył z rozpylacza, dlatego go nazywali wszyscy „Antek Rozpylacz”. Bardzo z fantazją chłopak. Mam jego zdjęcia, mogę pokazać.
Tak.
Przyszłam do oddziału. Jak mnie Antek przyprowadził, to pułkownik z początku nie chciał mnie przyjąć, że za młoda jestem, nie wiem, bo wtedy byli sami starsi. Później młodszych przybyło, ale na początku byli starsi. Mówi: „Dziecko, nie możesz się narażać”. Przysięgłam, że będę posłuszna, i zgodził się. Tak że najpierw w 1. kompanii u porucznika „Żuka”, a potem za dużo… To był taki partyzant z lubelskiego i na Powstanie Warszawskie przeniesiony do… Już wiedzieli, że będzie Powstanie, przeniesiony do Warszawy.
A drugi to był „Litwos”, cichociemny, zrzucony też nad Polską. Też mam pamiątki po nim, bo jeszcze kontakty utrzymywaliśmy do ich śmierci, jak oni w Stanach zostali. Po wyzwoleniu nawiązaliśmy kontakty, oni u nas byli, przyjechali do Polski. Byli zaskoczeni, bo myśleli, że tu ich zaraz wsadzą, zapuszkują, ale jakoś udało się. To było trzydziestolecie Powstania chyba, już nie pamiętam dokładnie daty.
Właśnie w tym pokoju zrobiłam przyjęcie, to się za głowę złapali. „Tyle pieniędzy! Czyś ty…”. Mówię: „Wasze czy moje?”. A tak, no to była jedna wielka rodzina. Byliśmy wszyscy w Powstaniu. Jeden za drugim to… Antek szybko zginął, bo był wariatem dosłownie. Tam gdzie nie można, to on właśnie właził. Już 8 sierpnia zginął, tak że niestety…
Do moich obowiązków najwięcej to powierzono mi zawsze przechodzenie przez Aleje Jerozolimskie, bo nie było komórek, nie było telefonów. Porozumiewanie się to było za pomocą nóg, kto szybciej dobiegnie, przez Aleje przejdzie, uda mu się przejść, tam odda rozkaz czy pismo, dostanie odpowiedź i z powrotem wracał. To taka cała komunikacja była. Tak że miałam czterdzieści przejść, to znaczy dwadzieścia w jedną, dwadzieścia w drugą, czterdzieści razy biegałam przez Aleje Jerozolimskie.
Poza tym zostałam później awansowana i krzyżem walecznych… Tylko że ten krzyż walecznych gdzieś, ktoś, coś… Mam nawet takie oświadczenie pułkownika Morozowicza, że nie wie jak to się stało, że ktoś inny… Ale to nieważne było. No i wszystkie akcja na BGK, Bank Gospodarki Krajowej, potem Muzeum Narodowe. Mam nawet opisane zdobywanie, „Litwos” mi właśnie przysłał ze Stanów Zjednoczonych. Siedział, nudził się i to opisał. Mogę nawet podarować, to jest bardzo ładnie opisane, jak [przebiegało] przygotowywanie się do tej akcji na BGK, żeby tam Niemców zdenerwować.
Był strach. Jak przez ścianę się słyszy niemiecką mowę, jesteśmy przez ścianę dosłownie, budynek koło budynku, to jednak troszeczkę była emocja, adrenalina […]. Ale w sumie potem było dużo śmiechu, było naprawdę… Płakało się, bo tu się rozmawia z kolegą bliskim, on idzie na posterunek i za chwilę ktoś przybiega, mówi: „Już nie żyje”. „W mogile ciemnej śpij na wieki… Ojra, ojra, rach, ciach, ciach” i przechodziło się dalej. Tak że to mnie uratowało, bo jak wróciłam, to rodzina cała zginęła, musiałam odkopać, to znaczy nie ja, tylko robotnicy i potem pochować. To mi nawet łza z oka nie poleciała, bo byłam tak zahartowana. To już nie było tego… W tej chwili sobie nie wyobrażam, gdyby mi tak rodzina zginęła czy ktoś bardzo bliski, to bym to przeżyła, chyba bym się załamała. Ale mając siedemnaście lat, to wiedziałam, że tak musi być.
No oczywiście, bo to takie połączenia były, to przychodzili, odchodzili. Koleżanka szła na Mokotów, to ktoś na Starówkę, potem ze Starówki oddziały wycofując się do naszego oddziału dołączały na pewien czas i potem odmaszerowali w dół na Powiśle, tam gdzie była przeprawa. To już jak Rosjanie weszli na Saską Kępę, już do Wisły doszli. Tak że wiedzieliśmy dokładnie. Zresztą ryk tych „krów” to był potworny, bo takie wielkie kolejowe pociski leciały.
Kiedyś byliśmy na górze, taka była kawiarenka malutka, gdzie Fogg śpiewał, i jeśli ktoś miał wolne, to tam tymi korytarzami, piwnicami przechodziło się. Znałam świetne przejścia. Dostawaliśmy dwie takie małe kanapeczki z czarnego chleba upieczone i do tego filiżaneczkę zbożowej kawy i czuło się taką atmosferę jakąś… Śpiewał Fogg, ktoś grał i w pewnej chwili słyszymy ten zgrzyt jak to te ryczące „krowy”. Zgrzyt. „Aha, zaraz będzie” – i wtedy za worki z piaskiem, bo to było wyłożone. Widziałam wtedy, jak ten pocisk niedaleko padł. Dziewczyna biegła, łączniczka jakaś albo sanitariuszka biegła i raptem golusieńka została. Wszystko się na niej spaliło i padła, bo to było strasznie… Potem jeszcze były te pociski takie z góry… Jednak pamięć mnie zawodzi, zapomniałam. Bo to „gruba berta”, ryczące „krowy”… Aha, „gruba berta” to były te pociski z armat, a „ryczące krowy” to były… Musiałabym sobie przypomnieć. Nie wiedziałam, że będzie takie pytanie.
Tylko jedyny. No i stamtąd później już… Tak że jednak na początku Śródmieście nie było tak bardzo bombardowane. Dopiero już jak Starówka zdobyta, Wola zdobyta, ulica Królewska i już podchodzili pod Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, to już wtedy zaczęli nas bombardować. No jedno jeszcze takie to było makabryczne, ale to jest troszeczkę późniejszy okres. Rosjanie już Pragę zajęli. Wiersz nawet taki, nie wiem, kto to napisał, ale wiersz był piękny. Deklamowaliśmy: „Czekamy ciebie, czerwona zarazo”. Piękny.
Było ogłoszenie, że będą zrzuty, kukuruźniki już rosyjskie nad nami latały, że będą zrzuty żywności i amunicji. Więc apel, żeby wyjść, ogniska rozpalić, żeby wiedzieli gdzie mają zrzucać. A ja byłam tak przemęczona, że potrafiłam na stojąco zasypiać, bo w nocy się akcje robiło. Mówię: „Nie chcę, nie idę na żadne zrzuty”. Moja taka przyjaciółka Nina Grzybowska, która ranna była w nogę, więc też nie mogła iść. Położyłam się spać, a miałam kwaterę, którą wyżebrałam dosłownie u pułkownika i u Grossównej, bo Helenka Grossówna, aktorka, była w naszym oddziale, była komendantką. Przeurocza pani. Na pewno nie wiecie, jak ona wyglądała, bo to była przedwojenna aktorka. Mam jej zdjęcia nawet. Zasnęłam i koleżanka przybiegła… Aha, na trzecim piętrze miałam…
Nad szturmówką, Nowogrodzka 3/5. Na parterze była szturmówka, tam wszyscy się gromadzili, odprawy były i… A po schodach na trzecie piętro i ja z moją koleżanką miałyśmy pokój, pozwolono nam tam mieszkać, bo umotywowałam, że jak bomba rąbnie, to z góry to się wszystko obsunie. Bałam się strasznie zasypania, bo to było najgorsze. Jak runęły gruzy, ludzie żywi w piwnicy i trzeba ich było odkopać albo się nie dało. Nieraz nie było możliwości odkopania, tylko ginęli. I powiedziałam, że chcę… Trzecie piętro, to zostanę na górze, to mnie łatwiej będzie wydostać. No i właśnie… Tak chaotycznie opowiadam… No i koleżanka, która jeszcze jest, mieszka w Warszawie, przybiegła: „»Jaga« wstawaj, bo jest strasznie dużo rannych i zabitych”. – „Gdzie?” Mówi: „Zamiast żywności i amunicji dostaliśmy bomby i zostało dużo osób rannych i zabitych”. Więc szybko… Nie miałam się co ubierać, bo się nie rozbierałam, więc było bardzo wygodnie, nie trzeba było czasu tracić. To takiej jatki nie widziałam. Wtedy rzeczywiście to było coś makabrycznego. Poznosiliśmy do bramy, to było gdzieś do półtora metra wysokości warstwami układanie. Bo tylko się patrzyło, czy żywy, czy nie.
Bo jeśli jeszcze był żywy, to pod siódemkę. Tam został zbudowany prowizoryczny szpital, gdzie prowadził doktor Wężyk. On był dermatologiem, ale musiał się zająć i chirurgią, i wszystkim, bo jedyny lekarz był u nas. Jeszcze był jeden student, który brał udział, no to pomagał mu.
Kto zrzucił te bomby, to do tej pory nie wiadomo. Czy to poszły z BGK granatniki, czy to z kukuruźników, tego nie wiadomo, nie rozszyfrowano. Ale w każdym razie z naszego oddziału zginęło siedemnaście osób, a już nie mówię o cywilach. Bo cywile też wyszli, że też skorzystają, że jakąś żywność, suchary, bo przecież głód był potworny. Wszystkie psy z okolicy zjedzone były, wyłapane.
Nie, studnia była na Książęcej zrobiona taka, czy starą odnowili. Tam z wiaderkami panie, które nam gotowały „pluj-zupę” i piekły chleb […] z tego ziarna zmielonego. Tylko że jak się jadło, to trzeba było pluć, bo te plewy nie dały się przełknąć. Więc one przynosiły i tacy chłopcy też biegali z tymi… No, ale przy tej studni nie byłam osobiście. Kolega przyniósł kiedyś, ja tak ubolewałam, że tak bym się trochę chociaż umyła. No to poszedł i wiadro wody nam przyniósł. No to najpierw żeśmy się gąbką jakąś czy szmatką obmyły, a reszta do picia.
Z początku to w spódnicy, ale było niewygodnie, więc spodnie. Spodnie narciarskie były takie zwykłe, buty, bluza. Potem zaczął kwatermistrz nam miarę brać, bo był taki sklep z materiałami koloru khaki, że już Rosjanie są na Saskiej Kępie, więc wejdą, to zrobimy defiladę jako wojskowi. Więc szyto nam spódnice, spodnie i bluzy. No, ale już nie dostałam tego, bo już nie zdążyli, nie dokończyli szycia. Ale kolorowa chusteczka z fasonem, zawsze takie w groszki albo w kwiatki, albo coś takiego. Antek na przykład… Szarfa przez pas przewiązana mu zwisała, na hełmie też biało-czerwone… Po prostu, no, bawiliśmy się.
Dlatego chcieliśmy jak najszybciej zdobyć jak najwięcej, żeby jak wejdą Rosjanie, że już jest Warszawa oswobodzona. Ale to niestety nie wypaliło. Trzeba było porozumieć się, oni specjalnie się cofnęli. Bo jak podchodzili już pod Warszawę, to na rowerach z Antkiem pojechałam pod Wawer, to już było słychać działa tam, już Rosjanie byli. A potem jak Powstanie wybuchło, to oni się cofnęli o ileś kilometrów i czekali, aż się wykrwawi Warszawa.
Tak.
Przychodził od „Nałęcza”, było dużo, oddział „Nałęcza”. Potem jeszcze był jeden oddział, to już nie pamiętam. W każdym razie zmęczeni chłopcy potwornie byli, bo przecież kanałami przechodzili. A kanałami, to co można było przejść górą w pół godziny, to oni szli kilkanaście godzin.
Ale z AL-u był ze Starówki oddział jeden. Nie było jakiegoś takiego: „Ach, AL won, bo tu jest Armia Krajowa”. Wszyscy żeśmy się naprawdę tak… No to była jedna wielka rodzina. Pozdrawiali się, spotykając się gdzieś na trasie, mijając się w korytarzach w piwnicy to z pozdrowieniem.
A teraz jest tylko tak jakoś.
Ojej, mam zdjęcia, mam ich pełno, bo myśmy przecież co roku robili przyjęcia w Warszawie. Rozrabialiśmy, mówiąc szczerze.
Ostatnio takie było, to było sześćdziesięciolecie, był upał straszny w Warszawie. Byliśmy na cmentarzu i potem wracamy autobusem, jedziemy na Świętokrzyską, bo tam już było przygotowywane wszystko. Tam wtedy było trzydzieści siedem stopni ciepła, było strasznie gorąco. Siedzimy w autobusie już, żeby jechać. Kolega krzyczy z przodu, bo część normalnych pasażerów, ale większość była nasza. Kolega Wojtek woła: „Słuchajcie! Wstajemy, bo na tym przystanku wysiadamy”, żeby bliżej, bo u niego w domu miało być przyjęcie. Koleżanka Halszka, dwa lata temu zmarła, wstaje i krzyczy na cały autobus: „Rany Boskie, zlałam się!”, bo tak pot leciał nam po plecach. Mówię: „Hania nie martw się, bo mnie nerkami, plecami już mocz wychodzi”. Tak że to na wesoło. I tam się jedna z pań odezwała: „No tak, jak jadą Powstańcy, to zawsze jest wesoło”.
Na początku bardzo serdecznie, niesamowicie serdecznie. Co tylko mogli, to naprawdę pomagali. Przecież w tej kuchni pracowały panie od rana do wieczora i jakoś tak ten uśmiech na twarzy, bo myśleli, że szybciej się zakończy. Ale potem to już było wrogo, już z taką niechęcią, że przez nas cierpią.
Było dwóch pochodzenia żydowskiego, taki „Miki” i „Paweł”.
W moim oddziale. „Miki” to trzymał się mnie nawet jak Antek zginął, bo on był takim przybocznym Antka. Gdzie się nie dało, to „Miki” wszedł. Bardzo był odważny chłopak. Małe to było. Myślałam, że ma dwanaście lat maksymalnie, a okazało się, że on był w moim wieku. Miał brata Piotra też. To wszyscy wiedzieli, że są żydowskiego pochodzenia.
Nie absolutnie. U nas nie było żadnych nieporozumień. Nikt nie zjadł… Jeśli znalazł woreczek sucharów, to nie schował sobie, żeby zjeść, tylko od razu dzielił między innych. Naprawdę to była jedna wielka rodzina. Niesamowite teraz. Najgorzej, że „Miki” jako parlamentariusz poszedł do Niemców, do BGK, żeby się poddali. Tylko mówi: „»Jaga« pamiętaj, jutro szukajcie mi szerokie spodnie, bo mi nogi będą dygotały ze strachu, żeby Niemcy nie zobaczyli, że ja się boję” i poszedł. No, ale nic nie wskórał, Niemcy się nie poddali, ale go nie ustrzelili. Nie był taki podobny do Żyda, nie. Nie miał tych charakterystycznych rysów twarzy. Zresztą później już w obozie w Pruszkowie spotkałam taką, która też pracowała, ona mnie rozpoznała, to też była Żydówką, przyznała mi się od razu. Ale też bardzo… Może być mahometanin, to obojętne tam było, grunt żeby dobrze walczył, żeby miał broń, żeby się nie bał i nie panikował. To było najważniejsze.
Panika nie. Teraz to bym panikowała, ale wtedy? Jak się ma tyle lat? Jak u nas porucznik, kapitan miał dwadzieścia parę lat? Był dowódcą, to był Olszowski starszy i Morozowicz. A Morozowicza żona to była rodzoną siostrą Dołęgi-Mostowicza i druga aktorka Magierówna była i Helenka Grossówna była komendantką łączniczek. […] Nie było kłótni, tam o nic się nikt nie kłócił. Wiedział, że… Nawet jeśli ktoś raz mi przyniósł, „Miki”, ten taki mały łącznik przyniósł mi słój i w nim śliwki […] zalane. Ale wypili ten alkohol, tylko mi śliwki… Ja myślałam, że to są takie normalne śliwki. Zjadłam trzy i byłam kompletnie pijana. Tak że nie było takiego… Wszystkim się dzielono. A jak chciałam chłopaków zdenerwować, że jak mnie wkurzyli, to siadałam i mówiłam: „A teraz ja bym zjadła kotlet schabowy, ziemniaczki i taką kapustkę, taką przysmażoną, zaprawianą” – to myślałam, że mnie rozniosą.
Były tam, roznosili gazeciarze, jak myśmy ich nazywali. Roznosili listy, prasę, ale to wszystko lądowało w dowództwie. To tam nieraz zerknęłam, spojrzałam coś, ale nie interesowało mnie to.
Nie.
Nabożeństwo, które było odprawiane na podwórku oczywiście. Księdza mieliśmy wspaniałego, zawsze nam rozgrzeszał wszystkie grzechy, jak była akcja. Jak szliśmy na akcję, to on od razu… Wszyscy szli… Kto miał czas, szedł. Nie miał czasu, wolał się wyspać, szedł spać. Nikt mu nie wytykał.
O Boże… Gdzieś mam w notatkach, jak się ten ksiądz… Nie zgłosił się do nas po wojnie, bo myśmy wyszukiwali. A ja już byłam dociekliwa, to tak przy telefonie wisiałam, poszukiwałam naszych. Także mam takie zdjęcie ze spotkania, to jest cała nasza… Mój mąż zresztą na wszystkie rocznice jeździł. Także powiedzieli, że go akceptują: „Możesz być u »Sokoła«”.
Wolałabym o tym nie mówić, bo to było przykre.
PAST-ę… Nie, tam nie brałam udziału, tam sami chłopcy poszli, bo to była bardzo taka… Ale zdobyli. To było z kilku oddziałów różnych, zebrali się i PAST-ę zdobywali.
Zmęczeni, bo to… No Niemcom wkopaliśmy. To było takie podsumowanie. Trzeba było, zrobione, koniec. Idziemy dalej.
Dlatego ten wiersz był napisany na początku drugiej połowy września.
Była. A przedtem to nas przydzielali, jak się skończy już, gdzie kto będzie przydzielony jako… Ja do lotnictwa się zapisałam oczywiście.
No bo mi się podobało jak samoloty latały. Ale później już nic z tego nie było. Wyszłam później już jako cywil, bo miałam młodszą siostrę czternastoletnią. Pułkownik powiedział, że nie mogę ryzykować jej życia, bo nie wiadomo, jak będą nas traktować Niemcy.
U pani Godlewskiej, z panią Godlewską razem. Tak że… A ponieważ pan Godlewski załamał się psychicznie… Jak Antek zginął, to ja poszłam, jeszcze koleżanka i kolega, zawiadomić go o śmierci Antka. Wtedy ten człowiek zupełnie przestał funkcjonować normalnie. To był jego jedyny syn i załamał się strasznie. Już wtedy wycofał się z dowództwa od „Montera”. Tam była właśnie moja siostra, pani Godlewska i razem wychodziłyśmy z Powstania. Wiedziałam, że ona musi się opiekować mężem, a kto się moją siostrą zaopiekuje? No to wychodziłam razem z nią.
Jako cywil wyszłam.
Pieszo do Pruszkowa, do tych wielkich hal kolejowych, bo to jeszcze były hale… W każdym razie takie wielkie wszy chodziły po tych deskach, że coś makabrycznego, że brzydziłam się usiąść nawet. Nie siadałam, chodziłam, gdzieś przykucnęłam. No i właśnie tam mnie odszukała ta Marysia z kuchni. Ona świetnie po niemiecku mówiła. Mówi: „Słuchaj, będę próbowała załatwić coś, żeby nas zwolnili. Czy godzisz się wyjść?”. Mówię: „Oczywiście, że się zgadzam na wszystko. Ja chcę z tobą”. Ona była starsza ode mnie. No i ona poszła, potem przyszła, mówi: „Załatwiłam, wychodzimy”. Jakiegoś Niemca spotkała, że bateria przeciwlotnicza była, to na Służewcu była ta bateria i oni potrzebowali kobiet do pracy do kuchni i do pralni. A ona była jeszcze z taką panią Zofią, jeszcze starszą od niej, też Żydówka. Też mi się przyznała, nie wiem, zaufanie miały do mnie, bo przecież jeszcze była wojna, to w sumie jednak trochę ktoś mógłby powiedzieć i mogły zostać stracone.
Szukałam ich tyle lat… A ona powiedziała, że duże pieniądze zapłaciła. W Warszawie się ukrywały, w okolicach placu Trzech Krzyży. To była babka z bardzo bogatej rodziny, bardzo bogatej, dlatego że… Futerko mi swoje oddała jak się rozstawałyśmy, bo później uciekałam z siostrą, one jeszcze zostały. Futerko, zegarek tissota, pieniądze jakieś, oczywiście gubernialne, takie były… I chciała mi jeszcze plan napisać koło Spały, gdzie ma zakopane różne kosztowności, że gdyby ona nie, to ja mam to wykopać. Powiedziałam: „W żadnym wypadku nie biorę” – i nie wzięłam żadnego planu. Powiedziałam, że nie chcę. Potem po wojnie ją szukałam. Byłam w tym muzeum… To nie muzeum… Żydowskie… U Edelmana. Bardzo chciałam ją odszukać, bo rzeczywiście była naprawdę wspaniała dziewczyna. Raz włączyłam i ona w telewizji występowała, to były wspomnienia młodych żydowskich z czasów okupacji w Warszawie. Właśnie też ten „Miki” i „Paweł”, co mówiłam, to ten „Paweł” wystąpił, bo „Miki” już nie żył, zmarł i ona wystąpiła też. Ale krótko, nie wiedziałam, jaki numer telefonu do telewizji i tak jakoś przeszło. Później jak zaczęłam szukać, to tyle dowiedziałam się, że była ostatnio w Katowicach i koniec, nie podała adresu, dokąd wyjechała, czy do Stanów Zjednoczonych, czy do Izraela. Nie wiem. A mnie ona nie mogła odnaleźć, dlatego że mój dom został spalony, rodzina wyginęła, ja wyjechałam tu, tak że nam się kontakty… [...] Dziś bardzo ubolewam nad tym.
To był taki domek zajęty, była woda, trzeba było prać te gacie niemieckie, podkoszulki i tak dalej. Rozwieszać, a […] już było zimno, bo to był listopad, grudzień, styczeń… Tak, do stycznia. To się skończyło, bo to od świtu trzeba było prać, dlatego reumatyzm mnie chwycił, leczę się do tej pory.
Tam były dwie Ukrainki i nas cztery. Marysia z tą panią Zofią, ja i moja siostra. Potem przechodziłyśmy, jak to już poprałyśmy, to do kuchni. Obieranie ziemniaków, mycie garów. Za to żywność była, że nam dali do jedzenia tyle, ile mogłyśmy zjeść. Bo ten kucharz, bo tylko personel kuchenny był, to był z Gdańska, po polsku nawet trochę mówił.
Nie, nie było. Każda robiła swoje. A potem jak już zaczynał front ruszać, to oni zwinęli ten cały obóz i uciekali. Tylko tyle, że przystanek był koło Sochaczewa, blisko Wisły, i wtedy postanowiłam z moją siostrą, że uciekamy.
Pozwolili nam spać u gospodarza i położyłyśmy się, ale nie zasnęłyśmy… Oni mieli około pięćset metrów dalej swoje obozowisko, cała ta bateria przeciwlotnicza, to myśmy się wymknęły, schowałyśmy się w stodole w sianie. Aż rano nas wołają, nie ma [Niemców]. No to uciekli na pewno i odjechali. Oni odjechali, no to myśmy wtedy już…
Do Warszawy idziemy. Szłyśmy piechotą, był trzydziestostopniowy mróz, buty już były przedarte, podeszwy to jakimś papierem się wypychało, żeby… Ręce poodmrażane… Doszłyśmy prawie pod Modlin, nie wiem ile to było kilometrów, w każdym razie bardzo… Aha, jeszcze z lasu to do nas strzelali Niemcy, którzy się tam ukrywali, po drodze, jak maszerowałyśmy we dwie. Koło Modlina w takim domku przyjęła nas rodzina i wtedy rzeczywiście umyłyśmy się, [dali] pierzynę i pod tę pierzynę nas wsadzili, bo dygotałyśmy z zimna. Nakarmili i na drugi dzień […] gospodarz mówi, że załatwi samochód, jakiś transport do Warszawy, że nas zawiozą. Wziął pół litra spirytusu i poszedł. Przyszedł z ruskim takim, w średnim wieku i mówi, że on ma nas zawieźć. Trochę miałyśmy stracha, ale jeszcze nie znałyśmy Rosjan na tyle. Wsiadłyśmy na tą przyczepę, ciężarówę i do Warszawy dojechałyśmy jakoś szczęśliwie. Tam już na rogatkach nas wysadził i stamtąd piechotą. To był szokujący widok Warszawy. Właśnie od strony zachodniej przyjechaliśmy tym samochodem i […] ten widok. Jedna kupa gruzów i to tak góra, dół, góra, dół. Przyszłam na Saską Kępę, okazuje się, że rodzina cała zginęła, bo ich ewakuowali. Jak Rosjanie przyszli, to znad Wisły wszystkich tych mieszkańców w głąb i na Pragę przerzucili rodziców. I bomba jedna, potem druga w to samo miejsce, tak że zginęło pięć osób, cała rodzina. W sumie chyba ze dwanaście, trzynaście osób z mojej rodziny zginęło. Tak że krwawe żniwo [zebrała] wojna z moich najbliższych.
U koleżanki siostry w budynku Wedla, bo tam jej mąż pracował. Tak, że tam zatrzymałam się. Potem [..]był pokój na Saskiej Kępie na Zwycięzców. Najpierw musiałam pochować… Wszystko to co zostało spieniężyłam, żeby opłacić. A resztę jeszcze pieniędzy to maszyna do szycia, coś jeszcze i tyle dałam odstępnego, bo tak było. Między sobą umawiali się: „Ja ci odstąpię pokój, ale mi dasz tyle i tyle”. Już się zaczęło wtedy liczenie zysków. No i wiem, że zapłaciłam tam sporo. Potem przyjechałam tu, na Wybrzeże […] po moją siostrę, bo ona tu przyjechała z koleżankami moimi, mojej koleżanki ojciec był tu piekarzem, a jej mama […] sprzedała ten pokój, odstąpiła komuś. Mówię, że wracam do Warszawy, a ona mówi: „Nie masz po co wracać, bo tego mieszkania już nie ma, bo ja je sprzedałam”. No i tu zostałam.
Jesienią 1945 roku albo…
W Warszawie to była makabra, pracy nie mogłam dostać. Ale później jakoś dostałam […] pracę jako pomoc biurowa, bo miałam już wtedy małą maturę, więcej nie. Pomoc biurowa, w Ministerstwie Rolnictwa na Nowogrodzkiej pracowałam. Ale to było…Namawiano, żeby rodowici warszawiacy wyjeżdżali na Ziemie Odzyskane, i pojechała wtedy moja siostra. Ja ją chciałam ściągnąć, bo ją zapisałam do szkoły w Warszawie. Chciałam ją ściągnąć, przyjechałam tu, ona jeszcze nie bardzo [chciała wracać]. Okazało się, że już nie mam po co wracać, bo już nie mam mieszkania, no to zostałam i tu do pracy szukałam. Pracowałam z dyrektorem Seredyńskim, otworzyliśmy Państwowe Liceum Spółdzielcze. Dyrektor Seredyński przed wojną był dyrektorem Polskiej Szkoły Handlowej w Gdańsku. Nawet jest ulica jego imienia. Tak że na dwóch etatach [pracowałam].
Nie przyznawałam się. Była jedna zasada, bo spotkałam pułkownika Olszowskiego, w Warszawie jeszcze jak byłam i on mówił: „Pamiętaj, nie przyznawaj się. W ogóle nic nie mów na temat Powstania”. Dopiero w 1967 albo w 1968 roku przyznałam się, że… Napisałam do Warszawy, do ZBoWiD-u, że byłam w oddziale „Sokół” i poszukuję swoich kolegów i koleżanek. To mi odpisali, że jest pułkownik Morozowicz, mieszka na ulicy Dzielnej, bodajże tam to było, i żebym się do niego zgłosiła. No to akurat byłam w Warszawie, poszłam tam do niego, bo to było niedaleko. Dzwonię do drzwi, otwiera mi pani Morozowiczowa. Pytam się, czy pana pułkownika zastałam. Ona mówi: „Geniu! Ktoś do ciebie”. […] Wychodzi. On był bez nogi. W I wojnie światowej stracił nogę i o kulach chodził po barykadach, po wszystkim fantastycznie. On tak stanął w drzwiach, mówię: „Ja nie wiem, czy pan pułkownik – bo to dwadzieścia lat minęło – czy pan pułkownik mnie poznaje”. Przecież dwadzieścia lat dla kobiety to jest bardzo dużo. On się tak przygląda, przygląda: „»Jaga«, cholero, w piekle bym cię poznał”. To był najpiękniejszy komplement, jaki usłyszałam w życiu, że dwadzieścia lat minęło, a on by mnie nawet w piekle poznał, bo byłam wesoła. Wszędzie, jak gdzieś komuś było smutno, to: „Idźcie po »Jagę«, ona was rozweseli”. Taki plakat […] był robiony, tam gdzie „Litwos” miał granaty, robił butelki samozapalające… To: „Jesteś smutny, wstąp na chwilę, tu się rozweselisz”. Coś takiego, taki plakat zrobiłam, na drzwiach powiesiłam. Czy szukasz rozrywki? Mam zapisane nawet.
To nie można powiedzieć, najlepsze, najgorsze. To są wspomnienia, których się nigdy nie zapomni, nigdy. To jest coś niesamowitego, ta… Ci chłopcy z Powiśla, cwaniacy… Był taki „Ksiądz” i „Tur”. Jeden był w […] berecie, w kombinezonie granatowym, drugi tak jak menele chodzą. Przeuroczy ludzie, obydwaj zginęli. Coś wspaniałego. I był […] pułkownik Morozowicz, którego matka była aktorką, jego żona była siostrą Dołęgi-Mostowicza. Olszowski to samo, przed wojną bardzo znany w Warszawie. Była śmietanka. Antek Godlewski, jego ojciec był przecież wicewojewodą Nowogródzkiego. Śmietanka taka była i byli jednocześnie normalni mieszkańcy, jak to się mówi, z podwórka. Nie tak wychowani jak w ogródkach, elegancko, nie mający kontaktu z nikim. Bona odprowadzała do szkółki albo… Nie odczuwało się… I po wojnie została ta przyjaźń. Radość niesamowita. Zawsze na 1 sierpnia o godzinie szesnastej jest nabożeństwo u Świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży. No ale teraz to już nas trzy osoby zostały. Wojtek, Teresa i ja. Aha, jeszcze Mery, cztery. I to tak odchodzą każdego roku po dwie osoby. No tak, już niedługo. Ale na przykład przecież Halszka zmarła… Nie, Jana najpierw na zapalenie płuc, za dwa dni Halszka zmarła. Niesamowite… To jest porażające dosłownie. Żeby jakiś odstęp był między tym. No, ale to już jest ten wiek. Osiemdziesiąt pięć lat, cudów ni ma. Ja się prasuję żelazkiem.
Szkoda mi, że nie zwyciężyliśmy, bardzo mi szkoda. Bo teraz mówią potrzebne, nie potrzebne. Gdyby ktoś żył, może tak się wypowiadać, że nie potrzebne. I tak by wybuchło, nawet gdyby zabronili. Myśmy już mieli naprawdę serdecznie dosyć Niemców, a oni już uciekali. Jak szłam, przenosiliśmy rzeczy z Saskiej Kępy do Godlewskich na Marszałkowską, to całe transporty, wozy drabiniaste nawet końmi, nie tylko zmechanizowane, ale konie ciągnęły wozy z dobytkiem i zmęczeni uciekali, po prostu uciekali przez most Poniatowskiego na tę stronę warszawską, żeby się wydostać. Myśmy byli pewni, że trzy dni i będzie Warszawa opanowana. A już nienawidzić, to ich tak nienawidziliśmy. Jak byście zobaczyli takie rozstrzeliwanie… Na początku to jeszcze krzyczeli: „Jeszcze Polska nie zginęła”. To się Niemcom nie podobało, to gipsowali usta. Związane ręce, nogi i zagipsowane usta. Nie ma ulicy w Warszawie, gdzie nie było rozstrzeliwania i mordowania. Była nienawiść do Niemców potworna. Mąż może powiedzieć przecież, ile lat nie mogłam słuchać mowy niemieckiej. W tej chwili już nie, już mi to przechodzi. Ale nie mogłam, bo sobie przypominałam. Miałam większy żal do Niemców jak do Rosjan. Chociaż Rosjanie Katyń i też naszych wywózka przecież na Syberię. Ciężko strasznie było przecież, makabrycznie. Ale większy żal miałam do Niemców, bo oni… Tam nie zginął ode mnie nikt, a tu cała… To kilkanaście osób z rodziny. Ale już… Teraz jest nowe pokolenie, mam nadzieję, że będą w zgodzie wszyscy żyć. Daj Boże. Amen. Tak zakończyłam.