Edmund Szaniawski, rocznik 1922, emerytowany reżyser filmów dokumentalnych.
W czasie Powstania byłem w Warszawie. W moim mieszkaniu mieścił się magazyn broni.
Należałem początkowo do Bojowej Organizacji „Wschód”, potem została przemieniona na „Wigry”. Potem przeszedłem do „Pasieki”, będąc adiutantem szefa oddziału wschodniego „Pasieki”. W czasie Powstania byłem w oddziale „Wigry”, [pluton] „Narocz”. Najpierw byłem w „Parasolu” na Woli, potem w „Zośce” na Starówce, w Śródmieściu.
Pochodzę spod Białegostoku, z Zabłudowa. Ojciec, który służył w 10. pułku ułanów, poznał w czasie wojny w 1920 roku moją matkę i tam już został. Po skończeniu szkoły powszechnej w Zabłudowie uczęszczałem do 1939 roku do gimnazjum Zygmunta Augusta w Białymstoku.
Miałem brata młodszego, już nieżyjący.
Będąc w szkole powszechnej, już należałem do harcerstwa i potem kontynuowałem przynależność do Związku Harcerstwa Polskiego w Białymstoku, w gimnazjum Zygmunta Augusta. Ojciec był ochotnikiem w 1920 roku, w wojnie z bolszewikami [w 10. Pułku Ułanów Litewskich. Tak że jak weszli Sowieci w 1939 roku we wrześniu, to pamiętam taką scenkę, że na podwórku u nas była studnia i koryto dla pojenia zwierząt; tam było masę żołnierzy radzieckich, którzy poili swoje konie i myli się, pili wodę. Ojciec nie pozwolił nam wyglądać przez okno, bo bał się, że będą strzelali do nas. Natomiast zabrał ze ściany obraz „Cud nad Wisłą”, kopię naturalnie, swoje dokumenty i odznaczenia z 1920 roku, i schował to na strychu. Wszystko się spaliło niestety. W domu była sympatyczna atmosfera, miła, prawdziwie rodzinna.
Trudno mi w tej chwili mówić na ten temat. Byłem na wakacjach koło Narewki, w leśniczówce u mojego wujka i ciotki. Tam nas zastały pierwsze dni wojny. Niewiele pamiętam z tego czasu.
Atmosfera była, wszyscy wiedzieli, że musi się ten konflikt zakończyć awanturą wojenną.
Siedemnaście lat.
Nie, byłem za młody, żeby brać udział. Nawet jak na ochotnika bym się zgłosił, to by mnie nie przyjęli. Nastrój był entuzjastyczny, wszyscy myśleli, że za parę dni się spotkamy w Berlinie. Inaczej się stało. [Jeśli dobrze pamiętam to pod koniec września lub w październiku 1939 roku, po wytyczeniu granicy niemiecko-sowieckiej, wojska niemieckie wycofały się z Białostocczyzny i weszły wojska sowieckie]. Byłem przez jakiś czas w Białymstoku. Sowieci utworzyli dziesięciolatki.
Tak.
Byłem w domu wtedy. Ojciec nie pozwolił nam wyglądać przez okno, patrzyć na Sowietów, [bo mogą strzelać]. W Białymstoku zacząłem chodzić do dziesiątej klasy, której nie skończyłem, bo powstał instytut, Wyższa Szkoła Pedagogiczna i po to, żeby się bronić przed wzięciem do wojska, chodziliśmy do tego instytutu. Potem był bardzo ciekawy okres. Masę aktorów ze Lwowa, z Warszawy, z Wilna uciekło do Białegostoku. W Białymstoku [władze sowieckie] utworzyły białoruski teatr [Aleksander]. Węgierko był jego szefem. Masę aktorów z całej Polski ściągnęło do Białegostoku i wystawiali wiele sztuk teatralnych, ciekawy repertuar. Potrzebowali statystów, utworzyli przy tym teatrze [Studio] Teatralne. Szereg moich kolegów i ja żeśmy się zapisali do tego [Studia] Teatralnego i statystowaliśmy przy niektórych sztukach. To była enklawa polskości. Pierwszy raz mieliśmy okazję oglądać sztuki teatralne z prawdziwymi aktorami.
To był 1940 [i 1941] rok. Wyjechaliśmy na występy artystyczne do Mińska, stolicy Białorusi. W [czerwcu] 1941 roku i zastał nas tam wybuch rosyjsko-niemieckiej wojny.
Tak, naturalnie. [„Pigmalion” brytyjskiego dramaturga, noblisty, G.B. Shaw. Sztuka atakuje społeczno-moralne konwencje epoki. Teatr Węgierki wystawił sztuki: „Intrygę i miłość” F. Schillera, Beaumarchais „Wesele Figara”, Aleksandra Fredry najwybitniejszego komediopisarza polskiego przedstawiający barwny obraz życia i obyczajów polskiej szlachty w sztukach „Zemsta” i „Dożywocie”, Gabrieli Zapolskiej „Moralność Pani Dulskiej” i „Panna Moliczewska” demaskując w tych sztukach obłudę moralną i obyczajową polskiego mieszczaństwa. Jedyną sztuką radzieckiego autora – „Optymistyczna tragedia” – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
Nie. Dyrekcja była sowiecka, przysłali z Mińska panią dyrektor – Łamakina. Kilku Sowietów było w dyrekcji, zarządzało. Natomiast Węgierko był reżyserem i aktorem jednocześnie. Było wielu znanych aktorów, którzy tam się znaleźli. Mam to zapisane nawet, jaki repertuar był. To jest o tyle ważne, że potem, jak pojechałem do Warszawy, to pierwsze kontakty były z tymi ludźmi, którzy byli w teatrze Węgierki.
Miałem ciotkę i babcię w Białymstoku, mieszkałem u nich. Nie było specjalnych problemów, nie pamiętam, przynajmniej mnie to w niewielkim stopniu dotyczyło. Nie musiałem dbać o to, żeby kupić chleb czy jakieś produkty. Zarabiałem w teatrze. Niewiele mieliśmy tam gaży, ale jakieś pieniądze dostawaliśmy za udział jako statyści.
Naturalnie, całe życie było kontrolowane przez nich. Były od razu, jeszcze w 1939 roku, wybory do parlamentu [i referendum]. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach wszyscy byli za przyłączeniem tych terenów do Związku Radzieckiego. To, co Stalin mówił, że nieważne, kto głosuje, ważne, kto liczy głosy. Tak że wszystkie wybory, które przeprowadzali Sowieci, były entuzjastycznie według prasy przyjmowane przez społeczeństwo miejscowe. Były wywózki ludzi, z mojej rodziny masę ludzi zostało zesłanych na Sybir. […]
Na przykład wujek, u którego byłem na ostatnich wakacjach, który był nadleśniczym na tych terenach w Białostockim. Został zesłany z całą rodziną do Rosji. Tam zginął, ciotka wróciła.
Rodzice mieli kłopoty. Ojciec jakoś się wybronił przed wywózką. Rodzice zaczęli prowadzić restaurację w Zabłudowie i przetrwali.
Znałem od dziecka, byłem osłuchany z językiem rosyjskim. Mieliśmy przyjaciół Rosjan. Był majątek obok, właścicielem tego majątku był Rosjanin [P. Dykałowicz]. Potem uczyłem się w szkole dziesięciolatce przez rok. Wykłady były w języku rosyjskim. Tak że potem to mi się przydało, bo dużo tłumaczyłem z rosyjskiego na polski po zakończeniu wojny.
Z harcerstwem byłem związany cały czas, bo masę kolegów, którzy byli również w drużynie harcerskiej, spotykało się na co dzień. Potem, będąc czy w [Studio] Teatralnym, czy też w Instytucie Pedagogicznym, miałem skierowanie do artylerii ciężkiej, fortecznej na Kaukaz, ale wybroniłem się dzięki temu, że byłem w [Studio] Teatralnym i w Instytucie Pedagogicznym na studiach. […] W czasie występów artystycznych teatru w Mińsku białoruskim [w czerwcu 1941 roku] wybuchła wojna niemiecko-radziecka i zastała nas tam. [Już po kilku dniach oddziały niemieckie dotarły do Mińska]. Wszyscy mężczyźni musieli się zgłosić na stadion w Mińsku i tam przez parę dni wszyscy byliśmy, również ci z teatru. Było bardzo wielu Żydów w teatrze [Węgierki] w Białymstoku. Niemcy wyłapywali tych Żydów i komisarzy politycznych. Po trzech dniach siedzenia na stadionie ci, którzy zostali, kobiety przede wszystkim, aktorki, uprosiły Niemców, żeby nas zwolnili. Kilkunastu nas zostało zwolnionych z tego obozu i wracaliśmy do Białegostoku. Węgierko został potem aresztowany przez Niemców i rozstrzelany, i jeszcze kilku innych aktorów.
Tak.
W czasie [okupacji] sowieckiej były próby, ale niestety społeczeństwo było tak zastraszone, że wtedy nie miałem żadnych kontaktów i nie było takiej organizacji, która by wystąpiła przeciwko bolszewikom.
Była większa swoboda, Niemcy byli mniej rygorystyczni, można się było dogadać łatwiej z nimi. Potem byłem w organizacji, do której wstąpiłem, i zajmowałem się sprawami wywiadu.
Dokładnie nie pamiętam miesiąca ani daty, ale to przeważnie byli koledzy z gimnazjum. Potem z jednym z nich, Andrzejem Gaweckim, wyjechaliśmy do Warszawy. On był w tej samej komórce wywiadu, w której ja byłem. On miał problem, bo był [jednocześnie] w komórce likwidacyjnej. Kilku folksdojczy zostało [zlikwidowanych przez] Polaków, którzy […] i byli agentami policji niemieckiej, zostali zastrzeleni. Z Andrzejem Gaweckim wyjechałem do Warszawy. On był w tej samej organizacji.
W Białymstoku.
Tak.
To była Bojowa Organizacja „Wschód”, tak się nazywała. Początkowo zajmowaliśmy się zbieraniem wiadomości, informacji o dyslokacji oddziałów niemieckich, jakie to są oddziały, o tych, którzy współpracowali z Niemcami ze strony społeczeństwa polskiego. […]
Tak, naturalnie. Tutaj znowu muszę wrócić do teatru. Ten teatr w Białymstoku mieścił się w nowoczesnym budynku, który naturalnie Niemcy przejęli dla swoich potrzeb. Tam od czasu do czasu odbywały się koncerty dla wojska niemieckiego, jakieś inne spotkania. Natomiast na co dzień jednym z dozorców w tym teatrze był pan [John], którego [córka – Gienia] była naszą koleżanką i należała do organizacji. Często żeśmy się spotykali w tym teatrze, jak nie było naturalnie koncertu dla Niemców. [Gienia John] wyszła za mąż za aktora, Jerzego Śliwińskiego, znany przedwojenny aktor filmowy i teatralny z Warszawy. Wrócili potem do Warszawy i jak żeśmy przyjechali do Warszawy, to mieliśmy od razu kontakt z [Gienią i jej mężem]. […]
Tak.
Tak. [Przyjmował ode mnie przysięgę przy wstąpieniu do Organizacji Bojowej „Wschód” (BOW)]
To był ojciec późniejszego ministra zdrowia z PRL-u. Widziałem go raz czy dwa razy w życiu.
Nie. Kilku kolegów, którzy potem byli w Warszawie w „Parasolu” i „Zośce” ze mną razem – to Andrzej Gawecki (zginął w pałacyku Michlera) i Czerewacz „Sojka”, również tych dwóch mogę podać. Jest jeszcze kilku innych, którzy byli, Motylski. Nie pamiętam [więcej] nazwisk.
Tak.
Tak, naturalnie.
W tym pierwszym okresie strzelania były, wyjeżdżaliśmy do lasu niedaleko. Bardzo lekkomyślnie, bo w końcu Niemcy byli, [stał] dosyć potężny garnizon w Białymstoku. Była obsługa pistoletu, rozbieranie, składanie, strzelanie, pierwsze lekcje obchodzenia się z bronią.
Tak, były, naturalnie.
To było lato, może na początku jesieni 1942 roku. Dostaliśmy dokumenty. Bezirk Białystok był wydzielony, nie należał ani do Guberni Generalnej, ani do Reichu. Jak się chciało jechać do Generalnej Guberni, trzeba było mieć specjalny Bescheinigung, specjalny dokument zezwalający na podróżowanie. Dostaliśmy takie dokumenty z Andrzejem Gaweckim „Sławem”, który zginął w pałacyku Michlera. Przyjechaliśmy do Warszawy. W Warszawie mieliśmy pierwsze spotkanie z [Eugenią Śliwińską z domu John], z teatru, która nas skontaktowała z „Damazym”, szefem. W międzyczasie ta organizacja się rozrosła, bo skupiała wszystkich harcerzy ze wschodnich terenów, którzy znaleźli się w Generalnej Guberni. To był tak zwany „Złoty Ul”.
Nie brałem udziału.
To był mój najbliższy przyjaciel ze szkoły. Mam jego zdjęcia, mieszkaliśmy razem, w pierwszych dniach. Piątego sierpnia zginął w walkach o pałacyk Michlera.
Przede wszystkim na to, że mieliśmy rozkaz wyjazdu.
Dostaliśmy od Sztachelskiego. Nie wiem, czy to był prawdziwy dokument zezwalający, czy to był podrobiony, tak że legalnie wyjeżdżaliśmy z Białegostoku do Warszawy.
Tak, już wtedy było połączenie z AK i stanowiła normalny oddział.
Tak. [Pierwszym dokumentem jaki otrzymałem od „Damazego” była kenkarta na nazwisko Edmund Skrzyński].
Dostawaliśmy żołd od „Damazego”, który nam wystarczał na wynajęcie wskazanego przez organizację pokoju. Najpierw mieszkaliśmy na Młynarskiej, potem przy Marszałkowskiej u profesora matematyki. Potem dostałem dokumenty węgierskie i z Wohnungsamtu (to jest biuro mieszkaniowe niemieckie) dostałem skierowanie i przydział mieszkania. To było na Mokotowskiej 36 róg Piusa. Tam na drzwiach wisiała flaga węgierska i napis, że właściciel tego mieszkania jest sojusznikiem Niemiec hitlerowskich. Dokumenty, które miałem, w jakimś sensie zabezpieczały [mnie] przed łapankami. W tym mieszkaniu był schowek w tapczanie na broń naszego oddziału. Po wybuchu Powstania wyjechaliśmy na punkt zborny, który mieścił się na Woli.
Tak, miałem [autentyczne dokumenty z konsulatu węgierskiego i] dokumenty ze sztabu armii węgierskiej, że jestem zarejestrowany na powrót do Węgier. Była cała legenda, skąd się wziąłem w Polsce, że jestem Węgier, tym bardziej że nazwisko Szechenyi, to jest tak, jak u nas Poniatowski, Kościuszko, bardzo znana postać z okresu Wiosny Ludów, węgierski działacz [polityczny] i gospodarczy.
Tak.
W 1944 roku kazano mi się uczyć węgierskiego. Dostałem kilka samouczków i słowniki węgiersko-polskie. Dwa czy trzy razy spotkałem się z jakimś instruktorem, który przyszedł sprawdzić, jak mi to idzie. To język, dla nas do niczego [niepodobny]: jó reggelt kívánok (dzień dobry), viszontlátásra (do widzenia), köszönöm (dziękuję). Niczego nie przypomina ten język: ani łaciny, ani francuskiego, ani żadnego. Jest to grupa języków ugrofińskich, podobny do języka fińskiego. Dostałem dokumenty z naszej komórki legalizacyjnej, metrykę, że jestem urodzony w Wilnie, natomiast ojciec mój uciekł z Węgier w 1918 czy 1919 roku, jak na Węgrzech komuniści obalili normalny rząd węgierski i utworzyli Węgierską Republikę Rad. Ojciec, który uciekł z Węgier do Polski, osiadł w Wilnie, ożenił się z Polką, moją matką. Całą legendę znałem ze szczegółami w razie jakiejś wpadki. Potem jeździłem do Wilna, już mając te dokumenty, żeby zorientować się mniej więcej, bo nigdy w Wilnie nie byłem.
Język węgierski miał być potrzebny do otrzymania paszportu. W przyszłości miałem być kurierem między Warszawą a zachodnią Europą, przez Węgry. Do Węgier mogłem legalnie, spokojnie jeździć.
„Damazy” – Bronisław Jastrzębski, dowódca oddziału, z którym żeśmy się spotykali na co dzień, bo byłem jego adiutantem. Dostawałem żołd (nie pamiętam, jaka to była suma), który wystarczał nam na opłacenie poprzednich mieszkań (bo za to, które dostałem jako Węgier, już nie płaciłem nikomu) i na skromne przeżycie. Tak że pierwsza rozmowa z „Damazym” nie była sympatyczna, bo powiedział, jak żeśmy przyjechali z Białegostoku (miał informację dokładną, kto przyjeżdża): „Żadnej wódki, żadnych kart, żadnych bab, zapomnijcie o tym”. Mieliśmy po dwadzieścia lat, trudno było się na wszystko zgodzić. Czasem się spotykaliśmy, mieliśmy towarzystwo, to były trzy siostry od państwa Arens. Rodzice mieli w Warszawie przy placu Bankowym, na Rymarskiej sklep z antykami, mieszkanie na Rakowieckiej i pod Warszawą jakąś willę, i trzy córki. Jedna nie wchodziła w rachubę, była małolata, ale tamte miały po osiemnaście, dziewiętnaście lat, Jola i Iza. Najmłodsza była najbardziej niebezpieczna, bo rodzice kazali jej śledzić, patrzeć, żeby [się z siostrami] nie całowali chłopcy, jak przychodzą. Sobota, niedziela żeśmy się spotykali. Te dwie już nie żyją, natomiast z tą najmłodszą jestem w kontakcie. Była żoną Trzaskowskiego, tego muzyka, Teresa Trzaskowska. Część moich dokumentów u Joli [Arens] przetrwała. Przed Powstaniem zostawiłem u niej wszystkie dokumenty, dotyczące mojej przynależności do węgierskiej grupy narodowościowej [i dyplom „Agrykoli”].
Tak.
[…] jak przyjechaliśmy do Warszawy [otrzymałem kenkartę] na nazwisko Skrzyński. Andrzej Gawecki dostał [kenkartę] na nazwisko Wrzesiński. Mieliśmy kenkarty [takie], które wszyscy mieli w Generalnej Guberni. Zawód był: Schauspieler (aktor). Nasi znajomi z teatru w Białymstoku, z okresu sowieckiego, którzy znaleźli się z powrotem w Warszawie (konkretnie Jurek Śliwiński), załatwili nam pracę w teatrze „Jar”. Teatr „Jar” mieścił się na Senatorskiej, była hala wielka i był ten teatr. Pamiętam pierwszy spektakl, w którym braliśmy udział jako statyści: „Król Włóczęgów”, operetka. Ten dokument, kenkarta i zaświadczenie, że pracuję jako aktor, wystarczało dla Niemców, gdy zatrzymali mnie, mogłem się wylegitymować.
Od samego początku dostawaliśmy żołd.
W organizacji, do której należałem, praca polegała na tym, że pisaliśmy artykuły do prasy konspiracyjnej. Pisałem na przykład o polsko-węgierskich stosunkach. Wychodziło pismo „BOW Wschód”, tak się nazywało, Bojowa Organizacja „Wschód”. Wychodziły pisma fałszywki po niemiecku i po węgiersku, które się podrzucało w miejscach, gdzie Niemcy mogli to znaleźć: na dworcach, w restauracjach. Do Lwowa często jeździłem, wożąc tę bibułę. Potem, na jakieś dwa miesiące przed Powstaniem, dwa razy broń przewoziłem i naboje w wagonach niemieckich, bo miałem prawo, miałem flagę węgierską z jakimś napisem po węgiersku i po niemiecku, tak że nie było problemu z transportem.
Przewoziłem do Lwowa, do Pińska, do Wilna. Na co dzień byliśmy przez jakiś czas w szkole, tak zwana Szkoła za Lasem. To był kurs podharcmistrzowski, który skończyliśmy. Potem się rozpoczęły wykłady w podchorążówce „Agrykoli”.
To była właściwie historia harcerstwa od początku w Polsce. To były sprawności harcerskie, które się nosiło na rękawie, przyszywało (nie w czasie okupacji). Typowe zajęcia, jak harcerze przechodzą.
Raz jeden braliśmy udział.
Była większa swoboda, Niemcy byli mniej rygorystyczni, można się było dogadać łatwiej z nimi. Potem byłem w organizacji, do której wstąpiłem, i zajmowałem się sprawami wywiadu.
Dokładnie nie pamiętam miesiąca ani daty, ale to przeważnie byli koledzy z gimnazjum. Potem z jednym z nich, Andrzejem Gaweckim, wyjechaliśmy do Warszawy. On był w tej samej komórce wywiadu, w której ja byłem. On miał problem, bo był [jednocześnie] w komórce likwidacyjnej. Kilku folksdojczy zostało [zlikwidowanych przez] Polaków, którzy […] i byli agentami policji niemieckiej, zostali zastrzeleni. Z Andrzejem Gaweckim wyjechałem do Warszawy. On był w tej samej organizacji.
W Białymstoku.
Tak.
To była Bojowa Organizacja „Wschód”, tak się nazywała. Początkowo zajmowaliśmy się zbieraniem wiadomości, informacji o dyslokacji oddziałów niemieckich, jakie to są oddziały, o tych, którzy współpracowali z Niemcami ze strony społeczeństwa polskiego. […]
Tak, naturalnie. Tutaj znowu muszę wrócić do teatru. Ten teatr w Białymstoku mieścił się w nowoczesnym budynku, który naturalnie Niemcy przejęli dla swoich potrzeb. Tam od czasu do czasu odbywały się koncerty dla wojska niemieckiego, jakieś inne spotkania. Natomiast na co dzień jednym z dozorców w tym teatrze był pan [John], którego [córka – Gienia] była naszą koleżanką i należała do organizacji. Często żeśmy się spotykali w tym teatrze, jak nie było naturalnie koncertu dla Niemców. [Gienia John] wyszła za mąż za aktora, Jerzego Śliwińskiego, znany przedwojenny aktor filmowy i teatralny z Warszawy. Wrócili potem do Warszawy i jak żeśmy przyjechali do Warszawy, to mieliśmy od razu kontakt z [Gienią i jej mężem]. […]
Tak.
Tak. [Przyjmował ode mnie przysięgę przy wstąpieniu do Organizacji Bojowej „Wschód” (BOW)]
To był ojciec późniejszego ministra zdrowia z PRL-u. Widziałem go raz czy dwa razy w życiu.
Nie. Kilku kolegów, którzy potem byli w Warszawie w „Parasolu” i „Zośce” ze mną razem – to Andrzej Gawecki (zginął w pałacyku Michlera) i Czerewacz „Sojka”, również tych dwóch mogę podać. Jest jeszcze kilku innych, którzy byli, Motylski. Nie pamiętam [więcej] nazwisk.
Tak.
Tak, naturalnie.
W tym pierwszym okresie strzelania były, wyjeżdżaliśmy do lasu niedaleko. Bardzo lekkomyślnie, bo w końcu Niemcy byli, [stał] dosyć potężny garnizon w Białymstoku. Była obsługa pistoletu, rozbieranie, składanie, strzelanie, pierwsze lekcje obchodzenia się z bronią.
Tak, były, naturalnie.
To było lato, może na początku jesieni 1942 roku. Dostaliśmy dokumenty. Bezirk Białystok był wydzielony, nie należał ani do Guberni Generalnej, ani do Reichu. Jak się chciało jechać do Generalnej Guberni, trzeba było mieć specjalny Bescheinigung, specjalny dokument zezwalający na podróżowanie. Dostaliśmy takie dokumenty z Andrzejem Gaweckim „Sławem”, który zginął w pałacyku Michlera. Przyjechaliśmy do Warszawy. W Warszawie mieliśmy pierwsze spotkanie z [Eugenią Śliwińską z domu John], z teatru, która nas skontaktowała z „Damazym”, szefem. W międzyczasie ta organizacja się rozrosła, bo skupiała wszystkich harcerzy ze wschodnich terenów, którzy znaleźli się w Generalnej Guberni. To był tak zwany „Złoty Ul”.
Nie brałem udziału.
To był mój najbliższy przyjaciel ze szkoły. Mam jego zdjęcia, mieszkaliśmy razem, w pierwszych dniach. Piątego sierpnia zginął w walkach o pałacyk Michlera.
Przede wszystkim na to, że mieliśmy rozkaz wyjazdu.
Dostaliśmy od Sztachelskiego. Nie wiem, czy to był prawdziwy dokument zezwalający, czy to był podrobiony, tak że legalnie wyjeżdżaliśmy z Białegostoku do Warszawy.
Tak, już wtedy było połączenie z AK i stanowiła normalny oddział.
Tak. [Pierwszym dokumentem jaki otrzymałem od „Damazego” była kenkarta na nazwisko Edmund Skrzyński].
Dostawaliśmy żołd od „Damazego”, który nam wystarczał na wynajęcie wskazanego przez organizację pokoju. Najpierw mieszkaliśmy na Młynarskiej, potem przy Marszałkowskiej u profesora matematyki. Potem dostałem dokumenty węgierskie i z Wohnungsamtu (to jest biuro mieszkaniowe niemieckie) dostałem skierowanie i przydział mieszkania. To było na Mokotowskiej 36 róg Piusa. Tam na drzwiach wisiała flaga węgierska i napis, że właściciel tego mieszkania jest sojusznikiem Niemiec hitlerowskich. Dokumenty, które miałem, w jakimś sensie zabezpieczały [mnie] przed łapankami. W tym mieszkaniu był schowek w tapczanie na broń naszego oddziału. Po wybuchu Powstania wyjechaliśmy na punkt zborny, który mieścił się na Woli.
Tak, miałem [autentyczne dokumenty z konsulatu węgierskiego i] dokumenty ze sztabu armii węgierskiej, że jestem zarejestrowany na powrót do Węgier. Była cała legenda, skąd się wziąłem w Polsce, że jestem Węgier, tym bardziej że nazwisko Szechenyi, to jest tak, jak u nas Poniatowski, Kościuszko, bardzo znana postać z okresu Wiosny Ludów, węgierski działacz [polityczny] i gospodarczy.
Tak.
W 1944 roku kazano mi się uczyć węgierskiego. Dostałem kilka samouczków i słowniki węgiersko-polskie. Dwa czy trzy razy spotkałem się z jakimś instruktorem, który przyszedł sprawdzić, jak mi to idzie. To język, dla nas do niczego [niepodobny]: jó reggelt kívánok (dzień dobry), viszontlátásra (do widzenia), köszönöm (dziękuję). Niczego nie przypomina ten język: ani łaciny, ani francuskiego, ani żadnego. Jest to grupa języków ugrofińskich, podobny do języka fińskiego. Dostałem dokumenty z naszej komórki legalizacyjnej, metrykę, że jestem urodzony w Wilnie, natomiast ojciec mój uciekł z Węgier w 1918 czy 1919 roku, jak na Węgrzech komuniści obalili normalny rząd węgierski i utworzyli Węgierską Republikę Rad. Ojciec, który uciekł z Węgier do Polski, osiadł w Wilnie, ożenił się z Polką, moją matką. Całą legendę znałem ze szczegółami w razie jakiejś wpadki. Potem jeździłem do Wilna, już mając te dokumenty, żeby zorientować się mniej więcej, bo nigdy w Wilnie nie byłem.
Język węgierski miał być potrzebny do otrzymania paszportu. W przyszłości miałem być kurierem między Warszawą a zachodnią Europą, przez Węgry. Do Węgier mogłem legalnie, spokojnie jeździć.
„Damazy” – Bronisław Jastrzębski, dowódca oddziału, z którym żeśmy się spotykali na co dzień, bo byłem jego adiutantem. Dostawałem żołd (nie pamiętam, jaka to była suma), który wystarczał nam na opłacenie poprzednich mieszkań (bo za to, które dostałem jako Węgier, już nie płaciłem nikomu) i na skromne przeżycie. Tak że pierwsza rozmowa z „Damazym” nie była sympatyczna, bo powiedział, jak żeśmy przyjechali z Białegostoku (miał informację dokładną, kto przyjeżdża): „Żadnej wódki, żadnych kart, żadnych bab, zapomnijcie o tym”. Mieliśmy po dwadzieścia lat, trudno było się na wszystko zgodzić. Czasem się spotykaliśmy, mieliśmy towarzystwo, to były trzy siostry od państwa Arens. Rodzice mieli w Warszawie przy placu Bankowym, na Rymarskiej sklep z antykami, mieszkanie na Rakowieckiej i pod Warszawą jakąś willę, i trzy córki. Jedna nie wchodziła w rachubę, była małolata, ale tamte miały po osiemnaście, dziewiętnaście lat, Jola i Iza. Najmłodsza była najbardziej niebezpieczna, bo rodzice kazali jej śledzić, patrzeć, żeby [się z siostrami] nie całowali chłopcy, jak przychodzą. Sobota, niedziela żeśmy się spotykali. Te dwie już nie żyją, natomiast z tą najmłodszą jestem w kontakcie. Była żoną Trzaskowskiego, tego muzyka, Teresa Trzaskowska. Część moich dokumentów u Joli [Arens] przetrwała. Przed Powstaniem zostawiłem u niej wszystkie dokumenty, dotyczące mojej przynależności do węgierskiej grupy narodowościowej [i dyplom „Agrykoli”].
Tak.
[…] jak przyjechaliśmy do Warszawy [otrzymałem kenkartę] na nazwisko Skrzyński. Andrzej Gawecki dostał [kenkartę] na nazwisko Wrzesiński. Mieliśmy kenkarty [takie], które wszyscy mieli w Generalnej Guberni. Zawód był: Schauspieler (aktor). Nasi znajomi z teatru w Białymstoku, z okresu sowieckiego, którzy znaleźli się z powrotem w Warszawie (konkretnie Jurek Śliwiński), załatwili nam pracę w teatrze „Jar”. Teatr „Jar” mieścił się na Senatorskiej, była hala wielka i był ten teatr. Pamiętam pierwszy spektakl, w którym braliśmy udział jako statyści: „Król Włóczęgów”, operetka. Ten dokument, kenkarta i zaświadczenie, że pracuję jako aktor, wystarczało dla Niemców, gdy zatrzymali mnie, mogłem się wylegitymować.
Od samego początku dostawaliśmy żołd.
W organizacji, do której należałem, praca polegała na tym, że pisaliśmy artykuły do prasy konspiracyjnej. Pisałem na przykład o polsko-węgierskich stosunkach. Wychodziło pismo „BOW Wschód”, tak się nazywało, Bojowa Organizacja „Wschód”. Wychodziły pisma fałszywki po niemiecku i po węgiersku, które się podrzucało w miejscach, gdzie Niemcy mogli to znaleźć: na dworcach, w restauracjach. Do Lwowa często jeździłem, wożąc tę bibułę. Potem, na jakieś dwa miesiące przed Powstaniem, dwa razy broń przewoziłem i naboje w wagonach niemieckich, bo miałem prawo, miałem flagę węgierską z jakimś napisem po węgiersku i po niemiecku, tak że nie było problemu z transportem.
Przewoziłem do Lwowa, do Pińska, do Wilna. Na co dzień byliśmy przez jakiś czas w szkole, tak zwana Szkoła za Lasem. To był kurs podharcmistrzowski, który skończyliśmy. Potem się rozpoczęły wykłady w podchorążówce „Agrykoli”.
To była właściwie historia harcerstwa od początku w Polsce. To były sprawności harcerskie, które się nosiło na rękawie, przyszywało (nie w czasie okupacji). Typowe zajęcia, jak harcerze przechodzą.
Raz jeden braliśmy udział.
Nie pamiętam. Nie znałem zupełnie Warszawy, tym bardziej okolicznych miejscowości.
Było kilkanaście osób. To samo było z Szkołą Podchorążych „Agricola”, były klasy po kilkanaście, czasami było tylko kilka osób na wykładzie.
Naturalnie. Dowódcą kursu podharcmistrzowskiego był „Piotr Pomian” Stasiecki. On był zastępcą szefa kwatery głównej harcerzy, potem był dowódcą „Zośki”. Szóstego sierpnia, jak byłem kontuzjowany, Donat Czerewacz miał przestrzeloną rękę w walkach przy pałacyku Michlera. Odprowadziłem go na punkt opatrunkowy, sam miałem zawiniętą głowę. Bez problemu zgłosiłem się do dowództwa „Zośki”, do „Pomiana”, którego znałem nie tylko jako szefa kursu podharcmistrzowskiego. Była promocja pod Warszawą, we Włochach, uczestników „Agricoli” [klasy 12b]. Również na co dzień często mój szef „Damazy” spotykał się ze Stasieckim „Piotrem Pomianem”, wiceszefem „Pasieki”.
To był Gawecki, który zginął, to był Czerewacz, który potem pracował w „Czołówce” jako redaktor kroniki wojskowej. Nie [znałem] za wielu w „Zośce” ani w „Parasolu”, bo oni mieli swoje odrębne życie i inny sposób szkolenia niż my z „Wigry”, z „Naroczy”.
Rozprowadzeniem prasy, wydawnictwami, drukarnią. Ostatnie pół roku przed Powstaniem była bardzo intensywna praca przy gromadzeniu broni. W moim mieszkaniu na Mokotowskiej w tapczanie była skrytka, było podwójne dno i tam były steny polskiej produkcji. Przejąłem około sześciu czy siedmiu tych pistoletów i masę grantów, i naboi. Kiedy wybuchło Powstanie, byliśmy zgrupowani. Niedaleko na Mokotowskiej był jeden lokal, a u mnie był drugi. W szafie była też podwójna ścianka i tam były pistolety. Czerewacz i Gawecki, i ja, we trójkę złapaliśmy dorożkę, załadowaliśmy wszystko z mieszkania mego w torby. Zaczęliśmy o godzinie czwartej czy trzeciej może jazdę na Wolę. Ale zaczęła się strzelanina na godzinę przed godziną wyznaczoną, bo Niemcy zatrzymywali, mieli wiadomości, że może się coś zacząć. Ten dorożkarz nie chciał jechać, bo mówi: „Proszę pana, ja jestem z Pragi, jak dojadę?”. Nie chciał dalej jechać, ale żeśmy go zmusili pod bronią. Dowiózł nas na miejsce zborne na rogu Młynarskiej i Żytniej. Stamtąd ruszyliśmy i potem była [walka] w pałacyku Michlera.
Pierwsze zetknięcie było z szefem Stowarzyszenia Węgrów w Polsce, które odgrywało rolę ambasady czy konsulatu. Dokumenty, które oni wydawali, były honorowane przez Niemców. Po mojej pierwszej rozmowie (nazywał się graf Pol Dąbski, mam wrażenie, że był zorientowany i współpracował z naszymi organizacjami) graf Dąbski zaczął ze mną mówić po węgiersku, ale nie byłem tak wyszkolony, żebym swobodnie mógł mówić. On mówi do mnie tak: „Proszę pana, jak się ma takie nazwisko jak pan, to trzeba trochę lepiej znać węgierski”. – „Wie pan, ojciec zginął, z matką byłem, która jest Polką, i nie miałem okazji uczyć się węgierskiego, ale myślę, że opanuję”. Z Niemcami było kilka razy zatrzymanie, pokazałem ten dokument, nosiłem go ze sobą. Miałem jeszcze dokument z niemiecką „gapą”, że jestem inkasentem w niemieckim Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. Jest nazwisko [Szechenyi], inkasent. Tak że pokazywałem, to jest z niemieckimi stemplami. Też nie wiem, bo dostałem to od swego szefa, czy to jest prawdziwy, czy to jest podrobiony dokument. [W załączeniu fotokopia tego dokumentu].
Myśmy wszyscy żyli tym, że wybuchnie Powstanie i kiedy nadchodziły oddziały sowieckie, to musiało wybuchnąć. Tym bardziej że dzień przed Powstaniem czy dwa dni, rozgłośnie sowieckie i Stalin zachęcali Polaków do wystąpienia przeciwko Niemcom, w ten sposób by się pomogło armii radzieckiej [i Polskiej Dywizji]. Nikt nie przypuszczał, że w taki haniebny sposób oszukają.
Radiostacja po polsku nadawała komunikaty i informacje, że polskie oddziały zbliżają się już do Warszawy.
Tak, naturalnie, były megafony, które włączane były do wysłuchania informacji niemieckich.
Niemcy tego nie robili naturalnie, ale wszyscy byli tak zorganizowani, że każdy należał do jakiejś organizacji. Ludzie słuchali radia mimo zakazu. [Czytali prasę podziemną]. Okres całej okupacji to było przygotowywanie się do tej ostatecznej chwili, kiedy wybuchnie Powstanie i Niemców się wyrzuci z Warszawy. Tak że w tym środowisku, w którym się obracaliśmy, ludzie tylko tym żyli.
Nie wiem, może to należy położyć na karb dwudziestu lat, które się miało wtedy i wierzyło w ideały nie tyle sowieckie, co socjalistyczne. Ludzie na ogół są w młodym wieku rewolucjonistami, kiedy wprowadzić równość, demokrację. Tak że wiedzieliśmy z grubsza, jak oni się zachowują. Były informacje już z dawnych rejonów Polski, jak prześladują Sowieci polskie oddziały partyzanckie czy na Wileńszczyźnie, czy na Podolu, na Wołyniu. Część ludzi zdawała sobie sprawę z tego, że nadchodzą niezbyt pomyślne czasy, żeby spokojnie odbudowywać Polskę.
Niewielki kontakt miałem z rodziną, bo obawiałem się, że mogą zorientować się, gdzie jesteśmy, jakie mam inne nazwisko.
Pamiętam, naturalnie. Z moją grupą najbliższych kolegów byłem wyłączony z przebywania na punkcie zbornym, który zresztą mieścił się obok, u naszych znajomych. Byli tam skoszarowani ludzie. Sto metrów dalej miałem swoje mieszkanie z magazynem broni, który był bardzo newralgicznym punktem, bo to była podstawa walki, która nas czekała. Kiedy został odwołany pierwszy alarm, naraz przychodzi, że nie zaczynamy i nie wiadomo kiedy. Tak że to było niezbyt miłe.
Cóż myśmy mogli? Przychodzi rozkaz i nie dyskutowano na ten temat.
We wczesnych godzinach popołudniowych, to była druga czy któraś godzina, przyszła łączniczka i dostałem telefon. Mieliśmy wewnętrzny kod do przekazywania wiadomości. Ta łączniczka powiedziała: „O godzinie siedemnastej rozpoczyna się walka, macie być na punkcie zbornym”. To jedyna informacja. Żeśmy dorożkę złapaliśmy i dorożkarz nas zawiózł (po różnych perypetiach po drodze) na Młynarską róg Żytniej. Tam było spotkanie. Od razu dostałem rozkaz budowania ze swoją drużyną barykady na Wolskiej róg Młynarskiej, obok zajezdni tramwajowej. Szef umieścił się w pałacu Michlera na parterze.
Ja ze swoją drużyną, razem z tramwajarzami, wyprowadziliśmy tramwaje z zajezdni, która przylegała do Wolskiej. Przewracaliśmy wagony, mieszkańcy pomagali. Wszystko, co tylko było możliwe do ściągnięcia, to się tam rzucało. Ta barykada była do 6 czy 7 sierpnia nieprzejezdna dla niemieckich samochodów. Objeżdżali początkowo, a potem oczyścili. To była barykada, która nie pozwalała im się dostać na prawy brzeg Wisły.
To główna arteria, dlatego walki były tam tak zacięte. Ze swoją drużyną byłem na pierwszym piętrze pałacyku. Zostałem zmieniony i przyszedł Gawecki ze swoim oddziałem. Zginął w tym pałacu, to było 5 czy 6 sierpnia.
Od 1 sierpnia, od początku Powstania byłem tam.
[Nie wiedziałem]. Nie, nigdy w życiu tam nie byłem.
Tam mamy się spotkać, punkt zborny dla naszego oddziału. Pierwsze mieszkanie, jakie po przyjeździe do Warszawy mieliśmy, było na Młynarskiej, koło cmentarza, u jakiejś staruszki. Tam pierwsze dwa miesiące z Andrzejem mieszkaliśmy.
Trochę znałem, tak.
Szef mówi: „Słuchaj, zabieraj swoich chłopaków i idźcie do zajezdni wyprowadzać”. Tam normalnie tramwajarze pracują cały dzień, przyjeżdżali, wyjeżdżali. Byli tam inni jeszcze, z „Parasola” czy z jakichś innych oddziałów, tak że myśmy wspólnie tramwaje z tramwajarzami wyprowadzali na ulicę, przewracali, faszerowali płytami betonowymi, łóżkami, co tylko było. Ludzie wyrzucali z okien pierzyny, stoły, krzesła, [ulica] była zupełnie nieprzejezdna. Niemcy ciężkiego sprzętu potem używali, żeby przebić się przez tę barykadę.
Było około dziesięciu czy dwunastu ludzi. Poza tym przychodzili ludzie, którzy nie byli związani organizacyjnie z nami, ale pomagali.
I tak, i tak było. W oddziale mojego przyjaciela Andrzeja („Sław” pseudonim) został jeden chłopak tylko żywy. Myśmy byli na pierwszym piętrze. Ten pałacyk nie istnieje dzisiaj. Strzelaliśmy z góry, z pierwszego piętra w samochody nadjeżdżające. To były przeważnie ciężarówki z wojskiem albo coś transportujące. Mój kolega, który był razem z nami, z Białegostoku, Czerewacz Donat („Sojka” pseudonim) był na dole i strzelał z bramy. Kierowca Niemiec zatrzymał samochód, wyskoczył i zaczął walić. „Sojka” miał przestrzeloną rękę. W końcu tego Niemca zabrali do niewoli, rozwalili go pewnie za chwilę. Niemcy coraz bliżej podchodzili. Największą rzeź zrobili 5 sierpnia.
Cały czas trwały, od 1 sierpnia, od zabarykadowania ulicy.
Naturalnie, walki trwały. To była godzina szósta, siódma wieczór. Do późnej nocy, do następnego dnia budowało się tę barykadę, wzmacniało.
„Damazy”. [To magister Bronisław Jastrzębski. Komendant Bojowej Organizacji „Wschód” i dowódca oddziału „Narocz”, Baonu „Parasol”].
Nie znałem go. Z „Parasola” był, zginął. Tą piosenkę usłyszałem pierwszy raz, nie wiem, czy pod koniec Powstania, czy już po zakończeniu działań wojennych.
To nie był przypadek, bo było wiadome, że ten oddział będzie dokooptowany do jakiegoś większego oddziału [Szarych Szeregów]. Tak że wiedzieliśmy, że to jest „Parasol”.
Byłem cały czas adiutantem szefa tego oddziału i miałem swoją drużynę ochrony dowództwa, czyli „Damazego”.
Pamiętam doskonale, bo przede wszystkim [mieliśmy] tę broń, którą dostawaliśmy do magazynu w moim mieszkaniu. Było chyba pięć albo sześć stenów, było kilkanaście granatów różnego typu, dosyć dużo naboi i krótka broń, pistolety. Był jeden thompson zrzutowy. Thompson typu pepesza, ale miał kaliber dwanaście milimetrów. Tak że jak trafiło kogoś w głowę, to w ogóle nie było śladu [po niej]. Potem dostaliśmy jeden miotacz ognia. Ta drużyna była akurat świetnie uzbrojona. Andrzej miał pistolet maszynowy, ja miałem pistolet maszynowy i kolta.
Było mało niestety. Pierwsza rzecz, jak dopadło się jakiegoś Niemca, to trzeba było zabierać broń i naboje, których nie za wiele było.
Naturalnie. Zwracaliśmy uwagę mieszkańcom na Woli, [którzy z entuzjazmem] wywieszali biało-czerwone flagi. […] Potem Niemcy wiedzieli, gdzie są jakieś placówki czy punkty oporu. Ale ludzie początkowo nie zwracali uwagi na to, że to jest niebezpieczne i po co ujawniać Niemcom nasze stanowiska, wywieszając flagi. To było [jednak] mocniejsze od rozsądku.
Te refleksje przychodziły później. W trakcie walki nikt o tym nie myślał. Nie wierzę, żeby byli ludzie, którzy się nie obawiali i nie mieli pietra. Może jacyś nienormalni, ale to jest wykluczone, [niezależne od woli człowieka], żeby normalny człowiek się nie [bał], kiedy wokół giną ludzie.
Nie pamiętam.
Mój przyjaciel z Białegostoku, Andrzej Gawecki.
Piątego sierpnia.
Albo strzelaliśmy, jak ktoś nadjeżdżał, albo żeśmy czekali, jak nadjedzie. Akurat miałem to szczęście, że przejeżdżały pojedyncze wozy, [5 sierpnia] „Sław” zmienił się ze mną, ze swoją drużyną przyszedł. Wtedy rozpoczęło się akurat natarcie i wszyscy poginęli.
Odprowadzałem „Sojkę” na punkt, bo miał przestrzelony łokieć. Nasz oddział w międzyczasie poszedł do Śródmieścia. Niezbyt chwalebnie zachował się dowódca „Damazy”. Wycofał się i został przy dowództwie AK, plutonie ochrony dowództwa. Myśmy nie mieli już dokąd wracać z punktu opatrunkowego, bo oni w międzyczasie się wycofali do Śródmieścia. Dzięki znajomości dowódcy „Pasieki”, „Piotra Pomiana” Stasieckiego, zostaliśmy skierowani do „Zośki”.
Tak. Parę lat temu na jakimś zebraniu „zośkowców” mówią: „Kto oni są, co to za ludzie, skąd się wzięli w ogóle u nas?”. Myśmy nie byli zżyci z kolegami z „Zośki” czy z „Parasola”, bo [ich nie znaliśmy], mieliśmy inne zadania do spełnienia. […]
Tak, na Starówce.
Tak.
Nie, przeszedłem samodzielnie z rannym „Sojką”.
[Trafiłem do] 1. kompanii, I plutonu.
Byłem jakiś czas dowódcą tego plutonu. Brałem udział właściwie we wszystkich walkach [i próbach] przebicia się na Żoliborz, […]. Potem obrona Jana Bożego, walki na cmentarzu i ostatnie przebicie się do Śródmieścia.
Ranny byłem 30 sierpnia, w czasie przebijania się. Dostałem postrzał, pocisk został w łydce. Miałem lekko spuchniętą nogę, ale nie chciałem zostawać na Starówce, bo wiedziałem, co mnie tam czeka. Niemcy wyrzynali, mordowali bez pardonu wszystkich rannych. Z „Sojką” żeśmy przeszli kanałami do Śródmieścia [razem z „zośkowcami”]. Przy Wareckiej wychodziło się z włazu.
Powiem szczerze, że mam okropne historie ze zdrowiem [i pamięcią], jeśli chodzi o wspominanie okresu walki na Starówce. Do dnia dzisiejszego zrywam się w nocy, krzyczę. […] Na przykład nie pamiętam takich rzeczy, jak to, co jadłem przez te dwa miesiące. Nie pamiętam, jak nas karmili, gdzie to było. Mylą mi się walki natarcia na Żoliborz, na Jana Bożego, przejście do Śródmieścia. Jakaś mgła [przesłania].
Wiem, że była jakaś szkoła, w jakiejś szkole żeśmy nocowali na Starówce. Nigdy tam nie chodziłem, nie sprawdzałem. Byli koledzy, którzy szli swoim [powstańczym] szlakiem. Nie bardzo pamiętam. Leczyłem się przez parę lat, zaraz po powrocie z Niemiec, w szpitalu psychiatrycznym. Miałem problemy z pamięcią. Zarosło, tylko zgrubienie miałem tutaj, [na głowie] to postrzał czy odłamek. [Od kilku lat jestem chory na chorobę Parkinsona].
W szpitalu w Śródmieściu… Jak przeszedłem kanałami do Śródmieścia, to zgłosiłem się najpierw do „Orszy”, dowódcy harcerstwa. Przez niego byłem skierowany do szpitalika. [Szpitalik mieścił się w piętrowej willi, która należała do firmy „Skiba i Wyporek”]. W szpitaliku zrobili mi operację, [po której] skakałem na pierwsze piętro. [Po kilku dniach] był ostrzał Marszałkowskiej. Ten szpital był z tyłu, gdzie jest sklep czeski, nie wiem, jak się ta ulica nazywa. Niemcy z „grubej berty” strzelali [oraz] pociskami „krowy” czy „szafy”. [Pocisk trafił w szpitalik], zaczął się palić budynek szpitalny i myśmy wyskoczyli z pierwszego piętra. Parę dni po operacji to było. To, że poszedłem do niewoli niemieckiej, to właściwie uratowało mi nogę, bo noga była już jak bania, szwy popękały. Przy tym operacja była [bez znieczulenia], bez prześwietlenia, nie wiedzieli, w którym miejscu jest ten pocisk, rozharataną miałem całą łydkę, jodyną posmarowane było tylko. Dostałem wiadomość od „Orszy”, że mam już stopień podporucznika. Uważałem, że nie wypada mi krzyczeć, że mnie boli. A ta kula była z [drugiej] strony, tak że jak szarpnął, to dopiero wrzasnąłem. To nie są dla mnie miłe wspomnienia.
Wiedzieliśmy, że są zrzuty. Były tak niecelne, że większość ładunków trafiła do Niemców. Piloci nie mieli rozeznania właściwego, sytuacja zmieniała się z godziny na godzinę. Trudno […] trafić w rejon, który akurat partyzanci zajmowali. Natomiast ciekawostka: broń, którą dostawałem z fabryki w Warszawie, te sześć stenów trzeba było przestrzelać, zobaczyć, czy biją celnie, czy biją pojedynczym, czy biją [seriami]. W czasie nalotów sowieckich na Warszawę… W tym rejonie, gdzie myśmy mieszkali jako Węgrzy, było dużo Niemców w prywatnych mieszkaniach, którzy wychodzili na dachy. Jak leciał kukuruźnik czy jakiś inny, zrzucały małe ładunki zapalających bomb i małe ręczne, kilkunastokilogramowe bomby. Niemcy pracujący w administracji Generalnej Guberni włazili na dachy i walili do nich. Myśmy dwa razy z naszego domu wzięli steny i poszli strzelać. Naturalnie nie celowaliśmy w samoloty, ale sprawdzaliśmy, czy biją [seriami] i czy biją pojedynczym ogniem. Tak że to wprost nie do uwierzenia. Człowiek był wtedy tak nastawiony do walki z Niemcami, że wiele rzeczy robił, które wydawały się niemożliwe. To [był] idiotyzm wyłazić na dom, w którym się mieszkało, i razem z Niemcami walić w samoloty sowieckie.
Tak.
Nam to bardzo imponowało, bo tę broń mieliśmy również na uroczyste zakończenie kursu podchorążych „Agricola”. To miało miejsce w Piastowie. Mieliśmy przy sobie tę broń, na zamku był orzeł i WP, Wojsko Polskie, wybijane.
Akurat ta, którą miałem, była idealna. Prosta w obsłudze, bez żadnych problemów. Były jeszcze „Błyskawice”, ale myśmy mieli steny polskiej produkcji, [z fabryki].
Miał „Sław” i „Sojka”, trzy na pewno. A czy dowódca sobie jeden zostawił? Dowódcy dwóch następnych drużyn dostali po stenie.
Był ze zrzutów. Nie miałem od początku, miałem dopiero po tygodniu czy po dwóch tygodniach, będąc w „Zośce”.
Tak.
Nie było takiej sytuacji, żeby ktoś przyszedł do mnie i powiedział: „Skąd ty jesteś?”. Wszyscy byli połączeni ideą walki z Niemcami, była pełna solidarność. Pod koniec rozpoczęły się dywagacje na temat, czy warto było walczyć, czy warto, żeby Powstanie wybuchło, tyle ofiar, tyle zniszczeń.
Pod koniec sierpnia i potem we wrześniu, to już powszechnie.
To było najstraszniejsze. To było okropne, jak ci ludzie… Wszystko szło dla wojska. Jakieś magazyny zostały, z magazynów zabrano to, co było przydatne do wyżywienia. Dopiero na dalszym planie byli cywile. Słuchali wtedy radia z Zachodu i ze Wschodu. Najbardziej zorientowani, to… Nie robiły te opinie dobrego wrażenia na żołnierzach.
Był ksiądz kapelan, tak że wierzący... Co wieczór się śpiewało przed pójściem spać hymn harcerski. Stale kogoś ubywało.
Kilka dni po rozpoczęciu Powstania miałem niemiecką kurtkę. Były magazyny na Stawkach, które „zośkowcy” czy ci z „Parasola”, nie pamiętam już, rozbili i wszyscy byliśmy jednakowo ubrani w mundury niemieckie.
Tak, naturalnie. Obok tego kamienia, który teraz jest, był dom czteropiętrowy i na drugim albo trzecim piętrze był punkt sanitarny. Byłem ze swoją głową na zmianę opatrunku. Krzyk naraz, [euforia, nasi zdobyli na Niemcach czołg i jechali jak na defiladzie]. Myśmy wyszli na balkon, stałem we framudze. W pewnym momencie nastąpił wybuch naprzeciwko, może sto metrów od balkonu ten czołg wyleciał w powietrze. Balkon się urwał, część spadła z tym balkonem. „Sojka”, który był razem ze mną, szukał mnie. Były ręce, nogi (koszmar!) na ścianach poprzyklejane. [„Sojka”] szukał ręki, bo miałem sygnet herbowy. Zaginąłem mu. A ja stałem we framudze, nie spadłem razem z balkonem, tylko cofnąłem się. W czasie wybuchu podmuch mnie rzucił do środka. Potem wyszliśmy. Widok był tak straszny, że dzisiaj dostaję drgawek na samą myśl o tym, jak to wyglądało. Na ścianie kawałki ludzkich wnętrzności, ręce, nogi, makabra. Wszyscy wylegli oglądnąć ten czołg, który ruszył. Nie pamiętam, którego to było, w połowie miesiąca chyba.
Tak.
Nic mi się nie stało.
Pamiętam, to było u Jana Bożego, w czasie walk. Niemcy atakowali Jana Bożego i tam dostałem. „Sojka” chyba też był wtedy.
Tak. Znajomych żadnych nie miał w Warszawie, bo przyjechał na dwa tygodnie przed wybuchem Powstania i zgłosił się do nas. Nie bardzo miałem ochotę go przyjmować do domu, bo Gawecki już mieszkał ze mną razem nielegalnie. Trzeci, to było trochę za wiele. Poza tym „Damazy” był szalenie rygorystyczny, trzeba było składać mu meldunek co kilka dni: z kim się widziałem, gdzie byłem, co robiłem. Dosyć skrupulatnie kontrolował.
Harcerzem był, instruktorem.
To było nad ranem chyba, szarzało już, jak rozpoczęły się te walki. Niemcy byli przygotowani do tego [na terenie Banku i ulicy Senatorskiej]. Nie wiem, może mieli informacje. W każdym razie zasypali nas gradem pocisków i z granatników, i broni ręcznej. Byłem z łączniczką, z którą się umawiałem, że następnego dnia będziemy w jej domu na Mokotowie. Wanda dostała serię z karabinu maszynowego: „Ratuj mnie!”. Nie mogłem ratować, nie miałem siły nawet jej dźwignąć. Musiałem zostawić tę ranną, dogorywającą dziewczynę. Myśmy się wycofali po godzinie, po półtorej godzinie z tego przebijania się. Mały oddział przeszedł tylko.
Tak, zginęła ta łączniczka, która była moją sympatią nawet.
Jej grób jest na cmentarzu. Nie mogłem… Ludzie chodzą na cmentarz 1 sierpnia, w rocznicę wybuchu Powstania. Nie jestem w stanie, coś mnie dusi. Niewiele mogę opowiedzieć o tych walkach, bo nie jestem w stanie po prostu. Przepraszam bardzo.
Dalej było przejście kanałami. Miałem problemy, bo rannych na ogół nie zabierano do kanałów. Udawałem, że noga mnie nie tak bardzo boli.
Tak, byłem w szpitalu, ale z raną postrzałową czaszki.
Wiem. Niemcy mordowali, bezlitośnie wykańczali rannych i postanowiłem udawać, że nie bardzo ta noga mnie pobolewa, i poszedłem kanałami. Ledwo dowlokłem się do wyjścia na Wareckiej. Po oczyszczeniu się i umyciu trafiłem do sztabu „Szarych Szeregów”, który mieścił się niedaleko dzisiejszego placu Konstytucji, na ulicy Wilczej chyba, [w jakiejś szkole], nie pamiętam dokładnie. Byłem u komendanta, rozmawiałem z „Orszą”, którego znałem z poprzedniej pracy [w „Pasiece”]. On mnie radził ([by] mając papiery węgierskie) gdzieś się zadekować i nie pójść do obozu, i wyleczyć nogę. Na razie skierował mnie do szpitalika niedaleko, mniej więcej na wysokości sklepu czeskiego był w głębi jednopiętrowy domek, który był zamieniony w szpitalik, [mieściła się firma chyba przewozowa „Skiba i Wyporek”]. Zrobiono mi operację, rozcinając łydkę i wyjmując pocisk. Po paru dniach cały odcinek dzisiejszego placu Konstytucji był ostrzeliwany z artylerii, „gruba berta” waliła z Dworca Gdańskiego i „szafy” bliżej ustawione. W pewnym momencie pocisk wpadł do szpitalika, urwały się schody, zaczął się palić cały. Myśmy wyskoczyli z pierwszego piętra płonącego szpitalika. Szwy popękały. Umieścili mnie niedaleko, gdzie mieszkałem, w szpitaliku na Mokotowskiej, w podziemiach.
Szpitalik był w okolicach dzisiejszego sklepu czeskiego na MDM-ie. Zdjęto mi szwy do końca. Nie było niestety leków specjalnych, antybakteryjnych. Coraz gorzej się z tą nogą działo, mieli mi nawet uciąć w kolanie. Nie bardzo chciałem. Na szczęście trafiłem do obozu po kapitulacji.
Tak, trafiłem do szpitala, bo byłem ranny u Jana Bożego w czasie walk, miałem [ranę głowy] styczną do czaszki, [to też] miałem ścięte włosy tylko i opatrunek na głowie.
Nie, nad ranem żeśmy wrócili i potem od razu było przejście kanałami.
Nie miałem problemu, bo Donat Czerewacz, z którym przyszedłem z „Parasola” na Starówkę z Woli, stał na posterunku przy włazie i wiedział o tym, że jestem ranny. Miałem udawać tylko, że nie bardzo, bo inaczej bym został na Starówce i zagłada.
Na rogu ulicy Miodowej [i Placu Krasińskich].
Pamiętałem, że miałem sznurek w ręku, linę. Jak za szybko ktoś się [przemieszczał], to trzeba było pociągać i zwalniali tempo przemarszu, tak że szczęśliwie doszedłem.
Nie. Ktoś mi pomagał, ale wszyscy, którzy wychodzili, mieli pomoc, ktoś podawał im rękę i wychodzili z kanału.
Tak, naturalnie. To coś niesamowitego. Byłem od początku, parę tygodni w walce. Napięcie, podenerwowani ludzie, ranni, zabici, a tutaj wszyscy chodzą jak na spacer w niedzielę, z panienkami pod rękę. Tak że zupełnie inny świat był przez parę pierwszych dni, bo potem się rozpoczęło natarcie na Śródmieście i skończyło się.
Byłem jakieś trzy dni, może cztery. Musiałbym zadzwonić do znajomego, który leżał obok mnie na łóżku, on miał pseudonim „Ewa”, bo był Adam Heine. Jak walnął pocisk, sufit urwał, on mówi: „Zbyszek! Żyjesz?”. Mówię: „Nie żyję”. Przez parę dni miałem wizyty swoich kolegów, którzy przeszli, łączniczek. Muszę o tym powiedzieć. Łączniczka przyszła, pyta: „Czy jesteś ktoś z »Parasola«?”. Mówię: „Nie jestem z »Parasola«, ale na Woli byłem ze swoim oddziałem. Poza tym nikogo tu nie ma z »Parasola«”. Przyszła raz, drugi, a oni już byli na Czerniakowie. Ona mi przynosiła pomidory, ogórki, myśmy podjedli przez te parę dni. Z nią, będąc Niemczech już, nawiązałem kontakt. Potem się z nią ożeniłem, po powrocie z Niemiec, w 1945 roku. Może opowiem to przy okazji.
„Jana”, Janina Kłossowska. W grudniu 1945 roku wzięliśmy ślub.
Było nas trzech w małym pokoiku. Nie politykowaliśmy.
Trafiłem do drugiego szpitalika, który się mieścił w [piwnicy] na ulicy Wilczej, bliżej Mokotowskiej. Stamtąd wyszedłem już po kapitulacji, wyjechałem do Niemiec.
Tak.
Nie, z „Orszą”.
Był szalenie ludzki, bardzo przystępny, niewyniosły. W końcu to komendant, dowódca „Szarych Szeregów”. Ale poza kilkoma zdaniami, które zamieniłem z nim po powrocie ze Starówki i po tym, co mi radził, co mam zrobić… Myślał, że może mam kogoś z rodziny czy ze znajomych w obrębie Warszawy, może nie w samej Warszawie, bo przestawała istnieć. Mówię: „Nikogo nie mam. Najbliższą rodzinę mam w Białymstoku”. – „Musisz sobie radzić. Mogę ci tylko tyle powiedzieć, żebyś wykorzystał dokumenty węgierskie i rejestrację w sztabie armii węgierskiej jako asekurację. Zobaczymy, co będzie dalej. Nikt nic nie wie dokładnie”. Tak było, bo nie mogliśmy już liczyć na pomoc Armii Czerwonej. Dostałem się do tego obozu w Niemczech.
Przysięgam, że nie pamiętam ani razu jakiegoś posiłku, który spożywałem w czasie trwania Powstania, nie tylko w szpitaliku, ale również, jak byliśmy z wojskiem w działaniu.
Tak. Wyszedłem razem z ludnością cywilną do Pruszkowa, do obozu. Tam po kilku dniach (czy dzień byliśmy, nie pamiętam dokładnie) wywieźli nas w kierunku Wrocławia, do obozu niemieckiego we Frankensteinie, to jest na południe od Wrocławia.
Nie pamiętam, raczej nie.
[…] Jakoś chodziłem z laską.
Nie, to obóz był pracy. Trafiłem naturalnie do szpitalika w tym obozie. Pewnego dnia siedziałem w celi, po jakimś opatrunku kolejnym i przyszedł współwięzień, którego znałem z widzenia, z jakimś bardzo eleganckim panem o niepolskim wyglądzie, raczej arabskim. Ten pan pytał, czy nie spotkałem w czasie Powstania… Podał nazwisko jakieś. Mówię: „Nie, nie znałem takiego pana”. Okazuje się, że to jest obywatel perski, ma paszport perski, jest z Północnego Kaukazu, narodowości osetyjskiej. Mieszkał w Polsce [w Warszawie] od kilkunastu lat, [prowadził działalność handlową], miał narzeczoną Polkę i brat rodzony tej narzeczonej po Powstaniu trafił do jakiegoś obozu. On jeździ, szuka tego człowieka. Żeśmy rozmawiali, facet, który go przyprowadził wyszedł na chwilę, on mnie pyta… Jeszcze przed tym powiem, że miałem środowisko kolegów, znajomych, koleżanek, z którym żeśmy się często spotykali. Tych kilkunastu ludzi zbierało się u państwa Arensów. Oni prowadzili magazyn antyków [na Placu Bankowym], mieszkali na Rakowieckiej 3 albo 4, nie pamiętam dokładnie, i w Konstancinie mieli jakąś willę. Myśmy się spotykali albo u nich w domu, albo pod Warszawą. Wśród tych znajomych był Ali Kazumbek z Azerbejdżanu, którego ojciec w 1919 roku czy 1920 uciekł z Kaukazu. Był jednym z przywódców azerbejdżańskiej partii nacjonalistycznej. Kazumbek był w polskiej armii, służył w Warszawie w stopniu pułkownika. Miał trzech synów: Ali, Mustafa, trzeciego nie pamiętam. Z Alim byłem najbardziej zaprzyjaźniony. On mówi: „Co pan mówi? To są moi przyjaciele”. Oni wyjechali przed Powstaniem, ta rodzina, przed bolszewikami uciekając, do Austrii. Ali był studentem na uniwersytecie, a ojciec nie wiem, czym się zajmował. Mieszkali w Kitzbühel, tyrolskim kurorcie. Jak wyszedł ten facet, on pyta: „Czy pan chciałby wyjść z tego obozu?”. – „Dziwne pytanie pan zadaje”. – „Mogę panu w tym dopomóc”. Skontaktował się z Kazumbekami, z Alim w Wiedniu i z jego ojcem w Kitzbühel. Mówi: „Będę za tydzień z powrotem”. Myślałem, że to jest rozmowa nieobowiązująca, że opowiada, że może by mógł mi załatwić.
Za tydzień przyjechał ten pan, Rusłan Tulant się nazywał, jakiś książę z Północnego Kaukazu, ze starej rodziny szlacheckiej [czy arystokratycznej]. Przyjechał 16 listopada, akurat na moje imieniny.
Dwie czy trzy godziny później jechałem już ekspresem do Berlina.
Zamieszkałem w hotelu am Zoo. To [był] hotel dla dyplomatów i dla rządów Północnego Kaukazu. W czasie ofensywy niemieckiej na Rosję, wojny rosyjsko-hitlerowskiej, miliony żołnierzy dostało się do niewoli, wśród nich dużo Kaukazczyków: Azerowie, Gruzini i tak dalej. Pan Rusłan Tulant, którego poznałem w obozie, który zabrał mnie z tego obozu, był doradcą prezydenta północnokaukaskiego rządu Osetii. Jeździł po obozach, wyszukiwał Osejczyków, którzy nie [z] sympatii dla Hitlera, ale dla biologicznego ratowania tej nacji, byli wyciągani z obozów jenieckich. Formowano z nich dywizję północnokaukaską. Zamieszkałem w tym hotelu razem z panem Tulantem, naturalnie nie w jednym pokoju, miałem swój oddzielny pokój.
Szesnastego listopada 1944 roku. Po Powstaniu wyjechałem do tego obozu i z obozu po półtora miesiąca przyjechał pan Rusłan Tulant i zamieszkałem przy tym rządzie. Poznałem prezydenta, poznałem dowódcę dywizji, która miała być formowana. Dostałem skierowanie z niemieckiego Ministerstwa Spraw Wschodnich, żeby mi policja wystawiła paszport. W paszporcie miałem: przynależność państwowa – Staatenlos (bezpaństwowiec), narodowość – Osetyjczyk, nazwisko zostało Edmund Szechenyi. Po paru dniach powiedzieli mi, o co chodzi, czy zgadzam się. Naturalnie jeżeli zechcę przyjąć ich propozycję… Propozycja dotyczyła tego, że oddziały kaukaskie były w północnych Włoszech, po drugiej stronie była armia Andersa. Chcieli, w obliczu bezapelacyjnej klęski Niemiec za parę miesięcy czy tygodni, zaoszczędzić tych ludzi, żeby nie ginęli po jednej i po drugiej stronie. Chcą przeprowadzenia na drugą stronę frontu jednego z ministrów rządu północnokaukaskiego razem ze mną. Miałem pójść z nim na rozmowy z armią Andersa. Wydaje się nieprawdopodobne to, co mówię w tej chwili, ale nie ma w tym ani jednego słowa przesady. Złożyłem ślubowanie w obecności prezydenta, ministra jakiegoś od armii tworzonej z Kaukazczyków i Rusłana Tulanta, że nie zdradzę ich zamiarów […]. Byłem podporucznik, Untersturmführer, miałem paszport.
Wrócę jeszcze do mojej późniejszej żony z „Parasola”. Pisała do mnie (bo pisaliśmy do siebie bez przerwy karty pocztowe), że jej siostra z ciotką w sierpniu zostały wywiezione do Sangerhausen w Saksonii i pracują w jakiejś fabryce. Napisałem do niej, że chętnie ją odwiedzę. Nie wiedziała, co się dzieje, nie znała mego nazwiska, nie wiedziała, że Edmund Szechenyi to jestem ja, jak ja się nazywam w ogóle ([tylko] pseudonim „Zbigniew”). Wziąłem tak zwany Marschbefehl, rozkaz wyjazdu z jednostki kaukaskiej. Sztab mieścił się w pokoiku w hotelu. Pojechałem do Sangerhasuen odwiedzić tę siostrę i ewentualnie coś może pomóc. Dostałem plik kartek żywnościowych. Normalnie każdy obywatel niemiecki czy będący w Niemczech wtedy, miał swoją [kartkę] zarejestrowaną w sklepie spożywczym, że jest mieszkańcem tego regionu. Natomiast kartki für Urlauber, dla urlopowanych można było wszędzie realizować. To był chleb, wędlina, masło czy margaryna i tak dalej. Dostałem plik tych kartek i pojechałem z tym. Zgłosiłem się do garnizonu w Sangerhausen, dostałem pokój w hotelu [wojskowym] na jedną noc i poszedłem do tej fabryki. Myślałem, że to jest ostatni dzień mego życia. Gestapowiec dyrektor z jednym okiem, jak z filmu kryminalnego, zaczął mnie przepytywać: „Jak to, Polka narzeczoną?”. – „Tak, nasz oddział tam stał, jednostka kaukaska”. Dzwonił, sprawdzał, czy moje dokumenty są prawdziwe, może sfałszowane, bo w tej fabryce, okazało się później, robili części do V-1, tak że ona była pod specjalnym nadzorem. Do dyrektora wzywają Krystynę Kłossowską, siostrę mojej znajomej z Powstania, która nie widziała mnie na oczy i ja jej nie widziałem nigdy. Ona wchodzi, rzuciłem się na nią: „Jestem od »Jany«!”. Powiedziałem coś, parę słów. Siedemnaście lat miała dziewczyna. Zwolnili ją, powiedzieli: „Zabieraj pan tą dziewuchę na noc, rano ma być dostarczona do fabryki”. Wziąłem tą dziewczynę, poszliśmy na kolację. Odpruła sobie literę P, bo miała, Polacy mieli specjalne te oznaki na ubraniu. Poszliśmy do restauracji hotelowej, zjedliśmy kolację, potem na spacer, bo bałem się, że może podsłuchują w tym hotelu. Mam list tej dziewczyny, Krysi. Poprosiłem, ona napisała [wspomnienia z tego spotkania]. Wzięliśmy ślub z jej siostrą, mieszkałem jakiś czas u nich, na ulicy Haukego w Warszawie, na Żoliborzu.
Z „Janą” tylko jak byłem w Berlinie.
Zakończyło się smętnie dla wszystkich chyba, bo mieliśmy jechać do północnych Włoch, w spokojną strefę. To była połowa kwietnia, a 18 czy 17 kwietnia w popłochu te wszystkie rządy załadowały się do pociągu, który jechał do Pragi czeskiej, bo już zachodnią Czechosłowację zajęły wojska amerykańskie. Obawiali się potwornie, mieli czego – bolszewików, którzy już atakowali Berlin. Za dwa czy trzy dni zaczęło się oblężenie Berlina. Myśmy wyjechali z Berlina siedemnastego, może 16 kwietnia 1945 roku.
Tak, do Pragi wyjechałem. Mam dokumenty z policji w Pradze, że przyjechał cudzoziemiec narodowości polskiej, który uciekł z obozu w Berlinie. Niestety, musiałem ze strachu spalić swój paszport, legitymację oficerską kaukaskiej dywizji, bo nie byłoby tłumaczenia, mimo że tam weszły razem z Sowietami polskie oddziały 2 Armii. Nie byłoby przed nikim tłumaczenia. Łapią Kaukazczyka, który jest oficerem armii, która walczyła razem z hitlerowcami. Po miesiącu wróciłem do Polski. Tu zaczyna się nowy rozdział mego życia. Zatrzymałem się najpierw u znajomych, potem, w imieniny przyszłego teścia, Władysława Kłossowskiego… Oni mieli fabrykę chemiczną przed wojną, w czasie okupacji, po wojnie jakiś czas – Koloryt. To była produkcja barwników do tkanin na Pradze, na ulicy Krowiej mieściła się ta fabryka. Mieli willę na Żoliborzu, na Haukego 1. Na tych imieninach poznałem pułkownika Sawczyka (nie Sawczuk, nie mylić z szefem GZP), on był przyjacielem Żymierskiego i dobrym znajomym moich teściów.
To było w 1945 roku, w połowie czerwca, jak wróciłem z Niemiec. W czasie tych imienin, na które byłem zaproszony (już mieszkałem nawet tam, bo to było pod koniec czerwca), wynikło z rozmowy, że mógłby coś pomóc ten pułkownik, przyjaciel Żymierskiego. Za dwa czy trzy dni zadzwonili do teściów, żebym się zgłosił do sztabu, do Żymierskiego. Sztab mieścił się we Włochach pod Warszawą. Pojechałem. Wyszedłem od niego jako pełny porucznik, od razu mnie awansował po rozmowie. Pytał, jakie znam języki, czy chciałbym pojechać na palcówkę do Włoch, która się zajmuje repatriacją żołnierzy andersowskich. Znałem dobrze francuski, znałem dobrze rosyjski, bo byłem na uniwersytecie rosyjskim przez półtora roku pierwszej okupacji sowieckiej, znałem słabo niemiecki. Przydzieli mnie do wydziału zagranicznego sztabu, a jednocześnie byłem pracownikiem MSZ. Ministerstwa jeszcze się mieściły na Pradze, [w] budynku PKP.
Wszystko powiedziałem temu oficerowi, który mnie przyjmował, ale przede wszystkim marszałkowi Żymierskiemu. Wtedy im zależało, jak dzisiaj z perspektywy lat widzę, na tym, żeby pokazać, że oficer AK z „Szarych Szeregów” nie jest prześladowany, nie jest maltretowany ani szykanowany, tylko jedzie na placówkę do Włoch. Tak że nie było niczego, co ukryłem. O wszystkim powiedziałem, nawet o tym, że spaliłem dokumenty niemieckie w Pradze czeskiej. Tak że to było im na rękę po prostu: pokazać, że w skład tej ekipy… Jeszcze dwóch oficerów pojechało, ja byłem trzeci: pułkownik, jego zastępca i major pochodzenia żydowskiego, którego szybko wycofali. Byliśmy akredytowani we Włoszech przez komendę aliancką. Nie było rządu włoskiego wtedy jeszcze i okupowanymi Włochami zajmowało się wojsko. Mieliśmy [specjalne] karty. Podjeżdżało się do pierwszej lepszej stacji benzynowej (wszystko było w rękach [wojska] Amerykanów czy Anglików) i ładowali do pełna bak benzyny. Dostaliśmy list z ambasady amerykańskiej czy angielskiej, nie pamiętam już, że oni proszą, żeby odstawić im samochód do przeglądu, bo według ich obliczeń ten samochód pali [kilkaset] litrów benzyny dziennie. Ten [major] jeździł od stacji do stacji, [tankował] i sprzedawał Włochom tę benzynę. Tak że szybko [został] wycofany do Warszawy z powrotem.
Do Rzymu pojechałem dwa miesiące po zakończeniu wojny.
Raczej w sierpniu wyjechałem. Byłem dwa czy trzy miesiące i przyjechałem do Warszawy [w listopadzie 1945 roku] wziąć ślub. Pocztę [dyplomatyczną] przywiozłem ze sobą. Byłem oficerem do specjalnych poruczeń. Mieliśmy [pod opieką] obozy jenieckie w Cervinara pod Neapolem, do których przyjeżdżali żołnierze z Korpusu, którzy chcieli wracać do Polski. Myśmy przygotowywali transport droga morską, koleją.
Nie było takiego podziału. Jedyna rzecz, to żeśmy przygotowywali kolejne wyjazdy, przejęliśmy pieczę nad tymi obozami. Działy się tam rzeczy nieprawdopodobne, masę Ślązaków z niemieckiej armii z [wytatuowaną] literą S i kategorią, grupą krwi, podawali się za Polaków. Dochodziło do morderstw na tle rabunkowym w tych obozach. Po cichu załatwiali, jak ktoś miał masę pieniędzy lub tak zwane kasztany. Kasztany to były złote monety egipskie. Szczególnie te wojska, które szły z Bliskiego Wschodu, oficerowie byli zaopatrzeni w te monety. [Bandyci] zabijali, grzebali nocą w obozie. Tak że trzeba było jak najszybciej te obozy likwidować i wysyłać do Polski tych żołnierzy. Wróciłem stamtąd i na własną prośbę wyszedłem i z wojska, i z MSZ-etu. Potem zacząłem pracę [w prasie i filmie].
Odbiło się w ten sposób, że jestem ciężko chory [na nerwy i chorobę Parkinsona]. Zaleczony na razie, ale bez przerwy się zrywam w nocy, wrzeszczę. Żona śpi, przylatuje, […] zapala światło i oprzytomnieję. Jest mi przykro mówić o tym, ale to jakiś uraz wojenny został i bardzo mi to przeszkadza w życiu.
Wydaje mi się, że to było niepotrzebne. […] Masę ludzi jest i za tym, i przeciwko temu. Nie wiem, czy warto było dla zrujnowania stolicy, dla setek tysięcy ludzi, którzy zginęli w Powstaniu, na taką awanturę iść, znając bolszewików i Niemców. Stalin rękoma Niemców zniszczył całą Warszawę.
Nie chciałbym drugi raz przeżywać tych przygód, które wydawały się wprost nie do wiary. Niemcy naiwni byli w wielu sprawach. Jedyne, co mi sympatycznego pozostało w pamięci, to że byłem od najmłodszych lat w harcerstwie. […] Wszystko, co można byłoby wynaleźć w moim charakterze pozytywnego, zawdzięczam harcerstwu.