Mirosława Bieda „Jastrząb”
Nazywam się Mirosława Szeromska z męża Bieda, urodziłam się w roku 1927.
- Gdzie pani mieszkała przed wybuchem II wojny światowej?
W Warszawie na ulicy Ogrodowej, blisko Sądów.
- Czym przed wojną zajmowali się rodzice?
Ojciec pracował, miał warsztat stolarski. Zatrudniał ludzi i pracował sam na całą rodzinę. Mama tylko zajmowała się dziećmi i domem.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Miałam troje rodzeństwa: siostrę z 1924 roku, brata z 1926 roku, ja z 1927 roku i siostra najmłodsza z 1931 roku, więc miała 13 lat, jak się Powstanie rozpoczęło.
- Przed wojną pani się uczyła. Do jakiej szkoły pani chodziła?
Szkoła numer 10 na Żelaznej. W tej chwili jest tam Urząd Miejski. Uczyłam się aż do wybuchu Powstania.
- Ile klas pani skończyła przed wybuchem wojny?
Siedem klas.
- Jak pani wspomina swoją szkołę?
Bardzo dobrze, bo to była nowa szkoła. Miała specjalne pomieszczenie, czyli olbrzymią salę gimnastyczną. Bardzo się cieszyliśmy, była nową szkołą, miała wszelkie wygody. Były duże, bardziej dostępne dla młodzieży szkolnej zabawy piłką i w siatkówkę, i nawet w grę nożną.
- Jak pani wspomina swoich nauczycieli?
Dobrze wspominam. Pamiętam swoją wychowawczynię, która bardzo dbała o klasę. Mili byli, grzeczni. Mówili mi po imieniu, ponieważ w tych czasach byłam jedyna w klasie Mirosława, tak że bardzo mnie zapamiętali z tego powodu.
- Czy należała pani do organizacji harcerskiej?
Tak, należałam do organizacji harcerskiej, wyjeżdżałam na obozy. Ostatni obóz był w 1939 roku we Wrzosowie nad Wisłą. Tam mieliśmy konkurs na najładniejszą dekorację na namiotach, musieliśmy udekorować. Myśmy czekali, bo zostaliśmy wyróżnieni i czekaliśmy na lody, które były obiecane. Czekaliśmy i nie doczekaliśmy się, nawet chleba nie dostarczono, a już widzieliśmy wojsko w rynsztunku bojowym, żołnierze z karabinami, chlebakami. Czekali na wymarsz na wojnę.
- Czy dużo osób należało do tej organizacji?
Tak, dużo, z klasy prawie wszyscy, wszystkie dzieci.
- Ile lat pani należała do harcerstwa przed wojną?
Przed wojną niewiele lat, bo chyba trzy lata. Byłam jedną z młodszych.
- Czym się państwo zajmowali w harcerstwie?
Różne były zbiórki społeczne, wyjazdy w teren. Uczono nas tam trochę konspiracyjnie, przygotowywali nas do opieki sanitarnej. Były kursy, wszystko było w tajemnicy przed innymi, nawet niepewnymi rodzicami. Musieli być zdeklarowani i ci rodzice, i dzieci mądre, nie wolno było nikomu nic powiedzieć. W tajemnicy to wszystko się działo.
- Jak zapamiętała pani wybuch II wojny światowej?
Pamiętam, bo ni stąd, ni zowąd powiedziano, że przecież wojny nie będzie. Żartowali ludzie, że tylko zrzucą małe naboje, będą strzelali. Myśmy nie wierzyli, nie wiedzieliśmy, co to znaczy wojna. Jeszcze jeden z OPL, z ochotniczej przeciwlotniczej [obrony], wszedł na górę na ostatnie piętro i wyglądał [na zewnątrz]. W klapę miał wsuniętą głowę i wtedy nadleciał samolot i w ten sam budynek zrzucił bomby. Zapalające [bomby] były mniejszego kalibru. To był straszny dla nas szok. Nie spodziewaliśmy się, bo ośmieszali tę wojnę, że ma być wojna i jeśli będzie, to nie będzie samolotów. Poleciały bomby, nieduże, ale już to było dla nas załamanie nerwowe. Co robić dalej, bo przecież zaczęło się palić. Z tym że były jeszcze [elementy drewniane], tak jak u nas w budynku był warsztat, więc tam było drzewo, to przecież paliło się to wszystko. To było straszne dla nas przeżycie. Już pod strachem całą wojnę przeżyliśmy, bo ciągle były jakieś [niebezpieczne sytuacje].
- Czy na ulicy, tam gdzie pani mieszkała, było bardzo dużo zniszczeń w wyniku działań?
Tak. Tam dużo uszkodzili, tylko że jednak pozostały pewne fragmenty, że ludzie sobie jakoś odbudowywali, jakoś sobie radzili.
- Czy pani dom został zniszczony?
Nie. Oficyna została, niewielkie były uszkodzenia, to naprawiali blachą. Starali się, kupowali.
- Gdzie pani spędziła okupację?
W tym samym miejscu, aż do momentu jak getto [zrobili], zaczęli Żydów w getcie zamykać, tak że musieliśmy się z tej dzielnicy wynieść. Każdy lokator starał się na własną rękę wymienić z Żydami, którzy mieszkali [poza terenem getta]. My na przykład mieszkaliśmy na Pańskiej, ale było dużo znajomych, że na Pragę się poprzenosili, na Brzeską, na Ząbkowską się pozamieniali. Tak że tutaj chyba od 1940 roku przenieśliśmy się, jak już nie można było do getta.
- Gdzie się państwo przenieśli?
Z Ogrodowej na Pańską i tam całe Powstanie przeżywaliśmy. Właściwie tam nie byłam, siostra i brat braliśmy udział [w Powstaniu]. Rodzice [tam mieszkali] (mama i tato), ale jeszcze znajomi, bo przychodzili. Myśmy mieli sklep i jeszcze pokój. Było sklepienie bardzo mocne, kleinowskie, tak że wszyscy znajomi do tej piwnicy przychodzili. To chroniło zupełnie przed zawaleniem, więc tam dużo u nas znajomych siedziało. Mama przyjmowała wszystkich, ile się tylko dało, żeby przeżyć. Ta oficyna była czteropiętrowa, a zostały tylko dwa piętra, bo były bomby i rozwaliły.
- Jaki to był budynek? Który numer?
Pańska 78. To był silny, przedwojenny, dobry, piękny, w bramie, w ogóle wszystko masywne było, że tam ludzie się raczej chronili, mieli nawet przekonanie, że wyjdą z tego. Trochę bomby uszkodziły, ale o to chodziło, żeby nie zasypały, a tam jednak było pewne, że to jest tak odporne.
- Co stanowiło źródło utrzymania pani rodziny w czasie okupacji?
Tatuś jeszcze prowadził swój [zakład], pracował. Ale później nie było zamówień, to mama musiała sklep na Komitetowej wynająć i tam handlowała po prostu.
- Czy pani pracowała w czasie okupacji?
Nie. Nie pracowałam. Uczyłam się, ale w domu mamie pomagałam. Na Starym Mieście mieszkała babcia i ciocia, to siostra chodziła tam pomagać. Brat z tatą trochę pomagał, a ja i najmłodsza siostra uczyłyśmy się i trzeba było w domu pomagać, gotować, posprzątać – takie prace. Też się przyczyniałyśmy do tego, żeby była jakaś harmonia, przypływ – dla wszystkich podział.
- Mówiła pani, że kontynuowała naukę. Gdzie się pani uczyła?
To jeszcze na Miedzianej. Myśmy młodzi byli, to jeszcze w podstawówce, a później [chodziłam] do gimnazjum Jadwigi Taczanowskiej, chyba na Mazowieckiej. Wiem, że chodziłam [ulicą] Kredytową. Tam dwa lata chodziłam.
- Czy to była oficjalna szkoła?
Nie, to były komplety.
- Jak to było zorganizowane?
Coraz to w innym mieszkaniu. Tam był adres i zarząd, ale tak, to kto tylko mógł, to do siebie [zapraszał]. Zmieniałyśmy ciągle lokale, bo nie można było zrobić, żeby ktoś zauważył, że tu młodzież się zbiera.
Były małe grupy, po dziesięć, po osiem osób.
- Czy ta nauka była odpłatnie?
Trochę, symbolicznie, ale tak, to nie była odpłatnie, bo ludzie nie wszyscy mieli dopływ [gotówki], stałe dochody. To było spontanicznie i przede wszystkim patriotycznie.
- Czy ktoś z rodziny w czasie okupacji był represjonowany?
Tak. Mój brat. Była siatka chłopców z jego drużyny. Wpadło dwóch. Na tej samej ulicy podjechało gestapo, zabrali i to był nasz kuzyn. Jego brat (bo było ich właściwie czterech) najmłodszy („Fajfus”) się wymknął i do nas przyszedł. Nie w bramie od ulicy, tylko było wejście od podwórza: „Uciekaj – powiedział – Kazik, bo już pozabierali”. Poszedł od razu do partyzantki, musiał uciekać natychmiast.
- Rozumiem, że brat brał udział w działalności konspiracyjnej?
Tak.
- Czy pani wie, czym się zajmował?
Właśnie nie bardzo, ale wiem, że wyszedł w jesionce. Mama dopiero co kupiła, to był nasz wysiłek. Uciekali, bo ich jednak Niemcy bardziej [szukali]. Ci nie mogli aż tak uciekać, a zrobili tylko jakąś robotę. On nie chciał mówić, ale przyszedł bez niczego, bo rzucali za siebie jako granatami, żeby się bali – buty za siebie i jesionkę, i wszystko [rzucał]. Trochę trzeba było jakiegoś dojścia, żeby ich nie prześladowali bardziej. Był Niemiec u znajomych w fabryce, jakiś przyzwoity. Dowiedział się, jakie w gestapo [są metody], bo tamtych [zabrali] i brata też nie mógł wrócić. Miał już swój wyrok. Wywiad zrobił, że oni jednak nie są przestępcami, że to grupa szkolna, więc tam jakoś [ich wydostał], ale tamci nie wrócili. Tamtych od razu rozstrzelali.
Chyba w 1943 roku.
- Jak się pani brat nazywał?
Kazimierz Szeromski, a pseudonim miał „Reszka”.
- Do jakiej organizacji należał?
Jedni mówili, że to była organizacja, że jeden porucznik wykorzystywał ich, a inni, że nie. Tego się nie dowiedzieliśmy.
Tak, w partyzantce. Nie mówił gdzie.
Nie jestem pewna, ale to pewno było tam, gdzie wszystkie w górach… Dokładnie już teraz [nie wiem]. Wiem, że był kilka miesięcy, nawet lat, bo nie mógł [wrócić]. Przez kogoś myśmy się dowiadywali, bo on wcale ani nie wracał, ani nie pisał, ani nie było kontaktu absolutnie. Na Powstanie wrócił.
- Czy jeszcze ktoś z rodziny uczestniczył w konspiracji?
Ja jeszcze.
To było tak, że myśmy tutaj przychodzili [na zbiórki]. Dla nas to nie było rozmów, tylko każdy już wiedział, że tutaj wykonuje to. Przysięgę trzeba było złożyć. Kto przyniesie tę wiadomość, gdzie trzeba przekazać i więcej [nic]. Niewiele wiedzieliśmy, bo nie wolno było przecież wiedzieć.
- Kto panią zachęcił do takiej działalności?
Brat przede wszystkim. On przecież miał bardzo dużo broni w domu. Najpierw uciekł do sklepu, żaluzja była jako [drzwi], a myśmy za nim poleciały i broń zaniosłyśmy, żeby tu broń Boże [broni nie było], bo jeszcze wrócą. To było trudno ukryć. Myśmy musiały [trzymać rękę] na pulsie, żeby nie wydać się mimo woli.
- W którym roku rozpoczęła pani działalność?
W 1943 roku.
- Czy orientuje się pani, o jaką organizację chodziło?
Tak, […] to była grupa Stefana Czarnieckiego, tylko tam były jeszcze komórki różne. To było trudno wiedzieć, bo ktoś nieznany przychodził i dał rozkaz, że tutaj trzeba zanieść to, to i to.
- Na czym polegała pani działalność?
Żeby przekazać następnym gazetki, które przecież często wydawane były, opisy sytuacji zbrojnej, jaka jest, przekazać komuś coś, pod więzienie zanieść paczkę. Robili polecenia, ale nie wiedzieliśmy kto, bo to jeden raz i koniec, już tego człowieka, tej dziewczyny albo chłopaka się nie widziało. Tutaj mieliśmy tylko źródło. Cały stan zapalny to był właśnie kuzyn, co obok mieszkał, jego bracia. Trzech braci – aż cud, że oni uciekli i dali radę w tym momencie, i że jeszcze [jeden] ostrzegł brata. To wszystko odczuwaliśmy my. Raczej myśmy miały właśnie takie [rozkazy]. Do lasu się jechało. Niby zabawa, a nas już instruowano, jak [mamy postępować], kursy [miałyśmy].
- Czy pani przeszła przeszkolenia przed wybuchem Powstania?
Tak. Przeszkolenia właśnie.
- Na czym polegały te przeszkolenia?
Jeździłyśmy z piłką, [niby] zabawa, do kuzynów na podwórko, gdzie się siano [składuje], i tam to było ukrywane. Tam nas uczono, [robiono szkolenia] sanitarne i też trochę strzeleckie, żeby się orientować.
- Czy duże grupy uczestniczyły w tym?
Nie, to były małe grupy – sześć osób, siedem.
- W jakim rejonie były prowadzone?
Pod Warszawą, to nie było daleko. Wiem, że lasy były. Nie wiem nawet, czy to nie było tutaj blisko – Ząbki, tutaj lasy były niedaleko nas.
- Kto prowadził to szkolenie?
Oficerowie. Byli przeszkoleni i z cenzusem, wykształceni chłopcy byli. Kapral podchorąży czy sierżant podchorąży. Oni już byli przygotowani. Jeszcze dzieci niby, a już byli bardzo wykształceni i już bojowo byli przygotowani.
- Czy pani siostra również uczestniczyła w tej działalności?
Też. Jeśli chodzi o [przynależność do konspiracji], to trudno było ukryć, ale raczej ona przekazywała tylko ustnie komuś [meldunki], a tak to się trochę bała. Ale w Powstaniu, jak już wybuchło Powstanie, to się nie bała. Padły bomby ruskie, Rosjanie przed samym Powstaniem [zrzucili].
Vis-à-vis był piękny gmach, chyba nawet jakiś związek [miał siedzibę], duże sale. Właśnie naprzeciwko padły bomby. To ona wyskoczyła i chciała uciekać. Mówię: „Gdzie ty uciekasz, kiedy tu jest to sklepienie kleinowskie i tylko tu możesz się [ukryć], a nie do wujka, co chałupina była mała”. Ja byłam zawsze opanowana. Chociaż mało mówiłam i tylko słuchałam, ale jednak byłam twardsza. Toteż miałam dużo przygód różnych, ciężkich.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Byliśmy już na zbiórce, tylko tutaj nie doszedł rozkaz, gdzie mamy się spotkać. Myśmy poszły na punkt zborny.
Na Twardej. Były ogromne dwa podwórka i ogromnie dużo było młodzieży, kilkanaście beczek z benzyną i wszyscy czekaliśmy na rozkazy. Ja do dzisiaj nie mogę tego pojąć…
Pierwszego sierpnia. Tam młodzież, która nie trafiła na swoje placówki [się zebrała]. Myśmy mieli ze sto osób, a beczek było dwadzieścia pięć, trzydzieści. Żeby jedną zapałkę ktoś [zapalił], to wszyscy byśmy poszli od razu do góry, wszystko by poszło z dymem. Nie wiem, jak można tak nieodpowiedzialnie [postąpić]. Przecież ktoś to prowadził, ktoś rozkazywał, żeby to było tak. […]
- Jaki pseudonim pani nosiła?
Pseudonim „Jastrząb”.
- Z panią w tym czasie był brat i siostra?
Tak, tylko oni byli w innych oddziałach.
- W jakim zgrupowaniu pani służyła?
Zgrupowanie „Chrobry II”. Siostra była sanitariuszką w szpitalu polowym. Ja byłam w 3. oddziale, Zgrupowanie „Chrobry II”, 3. kompania.
- Jakie zadania pani otrzymała?
Nawet mi kazano bosakiem ściągać ciężko rannego, tylko on był na środku ulicy. Po drugiej stronie byli Niemcy, my tutaj i on rzucał chyba granaty. Tam został postrzelony, to chłopcy dali mi bosak. Najpierw [chcieli], żebym poszła jego ściągnąć. Ofiara, dziewczyna [i mówiono], żeby po prostu iść go przynieść. Nigdy nie odmawiałam, niby człowiek się bał, ale jednak wszystko wykonywał. Ale tutaj jeden z chłopców mówi: „Nie, nie, niech ona nie [idzie]. Daj bosak, to ona tutaj przyciągnie”. Sami się nie wystawili. Tak samo, jak zostali na placówce „Kurza Stopka”, bo to był jednopiętrowy budynek na Towarowej. Chłopcy wyszli (bo to była niedziela, cisza grobowa była), rozeszli się do kościoła, odwiedzić kogoś. My we dwoje zostaliśmy. Jeden z chłopców (też szesnastolatek, ja miałam siedemnaście) dał mi pilnik, kule, żebym piłowała. Ale potem mnie uczył strzelać, kopało, [odrzucało], ale ja [ćwiczyłam], taka byłam.
Raptem czołgi nadchodziły. Była duża placówka obok, tam byli już poważni żołnierze, oni nie słyszeli tego, [że czołgi idą]. Szły czołgi i mogły przejść, ale on strzelił i zdradził stanowisko. Takimi ciężkimi pociskami nas zmietli, że myśmy się zatrzymali na parterze. Było jeszcze trochę broni, była amunicja, więc on mi nakładał na ręce dużo karabinów, trochę poutrącanych, żeby zejść na dół, uciekać z bronią. Potem on wziął. Jak mi jeszcze dołożył, to spadłam do piwnicy. Jakim cudem granaty nie wybuchły, to nie wiem do dzisiaj. On do dzisiaj mi dziękuje, że mu życie uratowałam, bo myśmy sami byli bez wyjścia. On też spadł z nabojami, bo jeszcze zdążył sobie [nałożyć] i tylko spojrzał i powiedział: „»Jastrząb«, ty żyjesz?”. Potem zemdlał i już nie odpowiadał. Później się wydostałam na zewnątrz i myślę sobie: „Tu trzeba przecież dać znać dowództwu”.
Nazywał się Jerzy… Jest przewodniczącym w naszym klubie. Miał pseudonim „Młot”. Jerzy Zakrzewski. Do dzisiaj mi dziękuje, że go uratowałam, bo on sam by nie wyszedł. Zemdlał, długo tam był. Wołałam go, później musiałam tam zejść, odwalać gruzy z niego i go wyciągnęłam stamtąd.
- W jakim to było okresie Powstania?
Chyba 23 sierpnia, tak zapamiętałam. Wszystkim chłopcom włosy stanęły dęba, bo oni poszli na krótko, a tu już wszytko było zniszczone, rozsypane w proch. Mam do nich żal, bo pisali, książka jest, w spisie jest [napisane] między innymi o sanitariuszkach, ale wszystko o sobie napisali. [O mnie], która miałam tam bardzo dużą rolę, swoje zadanie spełniłam, nie napisali.
- Czy dużo było sanitariuszek?
Był przepływ, bo obok też były placówki, więc tam się chodziło na [niezrozumiałe], jak tam było mniej chłopców, mniejsza była obsada, to już dwie, trzy sanitariuszki musiały siedzieć. To były wysunięte placówki, to już trzeba cały czas pilnować i być w pogotowiu. Tak że tutaj była duża [placówka], a potem jeszcze Karbochemia na ulicy Srebrnej róg Towarowej. W ogóle myśmy chodziły z noszami. Gdzie było natarcie, to tam się szło, bo tam pełno trupów było. Nie zapomnę: na Grzybowskiej było natarcie, dużo było strat chłopców i żołnierzy, to myśmy chodziły po nich, nieraz po trupach, musiałyśmy wybrać tych jeszcze żyjących, jak dawali oznaki życia. Tak że tam właśnie byłyśmy wzywane, gdzie były natarcia, gdzie się toczyły walki.
- Czy pani widziała akcje bojowe Powstańców?
Tak, oczywiście. Przecież na pierwszej linii myśmy [były], początkowo myśmy były lotnymi patrolami. Tak że to była dopiero odwaga. Tam, gdzie były największe boje, myśmy były wzywane, to było zapotrzebowanie. Porucznik chciał mnie przenieść do swojej 6. kompanii (tutaj nawet oddałam rozkaz, żeby mnie przeniesiono do niego), ale tak było, że się potem każdy chciał zabezpieczyć, [żeby były] te wszystkie ratunek niosące osoby. Myśmy i opatrunki, i rannych dźwigały nieraz przez domy. W piwnicach ludność siedziała z dziećmi. Były przekopy, przebicia przez kilka domów, trzeba było przenieść rannych. Oni już się potem denerwowali, dlaczego my [tam chodzimy]. Miałam ręce zdarte do skóry, bo było za ciasne przejście, wyłom był za mały, a nie można było puścić [rannego]. Nogi i ręce pokrwawione, bo po gruzach się chodziło, a butów już nie było, już się poździerały. Takie były, niestety, problemy, ale myśmy nie ustępowały. Nie odpoczywałyśmy, bo nieraz było tak, że natarcie trwało kilka dni. Nie wiem, jak [to było możliwe], dzisiaj sobie nie mogę wyobrazić, że przez cztery dni spało się na stojąco. To był sen w amoku, nie wiem, jak myśmy [to robiły], ale myśmy silne były. Młode dziewczynki, ale silne.
- Czy zdawała sobie pani sprawę z zagrożenia?
Tak. Bałam się, ale szłam tam, gdzie najgorzej. Czułam, że przeżyję, miałam taką świadomość. Ale w ogóle nie wchodziło w grę, [żeby zrezygnować,] bać się każdy bał. Żadnego polecenia nie chciałam zmienić. Nas było kilkanaście, kilkadziesiąt nawet na placówkach, co znałam. Jak było spokojnie, to sanitariuszka też mogła odpocząć, ale myśmy były tam wzywane, gdzie był największy ogień, gdzie walki trwały po kilka dni nieraz.
- Czy miała pani kontakt z dowódcami?
Tak, miałam.
Byli dobrymi dowódcami. Sprawdzali placówki, odnosili się życzliwie, serdecznie. Każdy [był] bratem. To byli moi [bracia]. Jak mówi: „My to bracia, dziewczynki to bracia i siostry”.
- Kto bezpośrednio kierował pani oddziałem?
To był porucznik „Zdunin”, później kapitan „Zdunin”. Taki miał pseudonim, nazwiska nie pamiętam. Wyjechał do Ameryki, w Ameryce długo [był]. Był też w obozie w Murnau. Myśmy były w innych obozach, właściwie nas przerzucano co kilka miesięcy, co dwa miesiące, bo nie wiedzieli, co z nami zrobić. Lamsdorf, pierwszy obóz, później Mühlberg, gdzie było dużo oficerów, to znaczy wojska amerykańskie, Francuzi, Włosi – międzynarodowy [obóz]. Później znów jakiś czas to tam nam było dobrze, bo Amerykanie przerzucali nam mydełka, a nasi nic nie mieli. Trochę słodyczy przerzucili przez druty. [Kapitan „Zdunin”] był w Murnau, w [obozie] dla żołnierzy, oficerów z 1939 roku, potem wyjechał do Ameryki. Teraz, jak wrócił, to i msze zamawiane były, on o to dbał i o swoich pozostałych przy życiu żołnierzy. Jest więź, ale teraz trochę się to zmieniło.
- Jakie nastroje panowały wśród Powstańców?
Ciągle mieliśmy wszystko na wesoło, że nam się wszystko uda. Jak przyszła kapitulacja, to przecież płakali rzewnymi łzami. Przecież to było straszne, to cios był, nadal chłopcy chcieli walczyć i my [też], to było straszne poniżenie. Tak byliśmy załamani, ale trzeba było wyjść z honorem, trzeba było zdać broń i iść do Niemiec, może się uchowamy jeszcze. Nie wiadomo, jak oni [nas potraktują], bo każdy był przygotowany, że oni mogą rozstrzelać zaraz za granicą. Ale nie było wyjścia. Razem [szliśmy] – to nas trzymało i szczęśliwi byliśmy, że w grupach, gdzie walczyliśmy, gdzie byliśmy dwa miesiące, razem będziemy i razem zginiemy. Nawet żartowali: „No to do widzenia, spotkamy się u Schichta na półce”. Takie były dowcipy, tak się ratowaliśmy.
- Czy powstawały przyjaźnie, inne uczucia?
Też były, ale raczej tutaj nie spotkałam, żeby się zakochali i żeby to było znaczące. Kolega, koleżanka, może sympatia, ale u nas nie było miłości. Myśmy oddały serce tym chłopcom. Mali chłopcy (dwunastolatki nie, bo nie pojechały do obozu) szesnastolatki, piętnastolatki – każdy całował w rękę jak dżentelmen, to było coś pięknego. Tak do końca, jak byliśmy razem, to inaczej nie [było], szacunek mieli ogromny, wychowani dobrze. Tak nas po prostu kochali za to, że byłyśmy im oddane. Miałam nawet w swoim chlebaku spirytus, nacierałam nieraz chorych, jak odleżyny były. Do Lamsdorfu pojechałam, miałam przyrządy, czyli opatrunki, watę, ale i spirytus w butelce. Tak myślę: „Sama bym się tutaj… Trzeba by trochę pomyśleć, bo zima przecież nadchodziła”. Ponieważ oni wyszli i patrzyli, [spytałam]: „Chcecie? No to macie!” i wyrzuciłam im [ten spirytus]. Sama później [mogłam potrzebować]. Chorowałam, miałam ogromnie dużą gorączkę w obozie, nie wiedziano, co to jest. Wstawałam słaba. Nie żałowałam, tylko mówię: „Może jakbym [nie wyrzuciła], to bym sobie posmarowała plecy czy [coś]”. Ale z radością to się robiło.
- Jak wyglądało wyżywienie w czasie Powstania, noclegi, dostęp do wody?
W naszej dzielnicy myśmy mieli bardzo mało jedzenia. Chleb, a później to już tylko dwie kostki cukru nam dawali. Nie było już dostaw, nie było skąd. Na Bormanie, gdzie były trzy placówki, to psa [jedli]. Mówią: „Chcesz zjeść królika? Dam ci, bo już zrobił, już się upiekł”. Mówię: „Nie… No to daj”. Zaczęli szczekać, bo psa złapali i to jednego kolegi, nie mógł im tego zapomnieć. Taki miał żal, że psa mu upiekli, ale już nie było faktycznie [jedzenia]. Początkowo jeszcze jakieś było dla tych na pierwszej linii, na pierwszą linię, gdzie byli chłopcy, oddziały. Później człowiek chodził po kilka dni głodny.
- Jak wyglądało zaopatrzenie w wodę?
Woda była, bo były wykopywane studzienki. Tej wody używaliśmy, bo nie zawsze była. Światło było, elektryczność początkowo, a później też nie było jakiś czas. Niemcy zajęli… mieli dostęp do zaopatrzenia całej Warszawy w światło, siłę, silniki też przecież były. To wszystko przechodziło zresztą z rąk do rąk.
Jak śledzie w beczce. Gdzie był skrawek miejsca, to na desce. Nie było specjalnych piernatów ani materaców, nic. Jak gdzieś dom zawalony, to ściągnęli łóżko – to były tylko przypadki. Nie było miejsca, w szpitalach dla chorych nie było miejsc, żeby kłaść chłopców, [tylko] na podłodze. Pamiętam na Siennej (szpitalik dla dzieci) nosiliśmy rannych Powstańców, bo dzieci wyniosłyśmy na dół, na Kopernika. Małe dzieci przenosiliśmy nocą w koszach, żeby Niemcy nie usłyszeli, bo by wszystkich wycięli w pień. Wtedy i w korytarzach na podłodze się kładło, razem z noszami zostawialiśmy dla tych, którzy tu są, a myśmy dalej biegły ratować.
- Czy w tym punkcie działali lekarze?
Tak, to byli lekarze, którzy i operowali, i nawet był taki lekarz, którego znałyśmy z czasu okupacji, z konspiracji, ale on był z Torunia. On był dobrym ginekologiem, a że był w naszej sytuacji – był lekarzem, ratował, ale też operował. To nie było tak, że tylko swoją profesję [wykonywał], wszyscy się chwytali, żeby uratować. Jak nie uratuje, to wiadomo, że wielu nie przeżyje. Tak że byli wszyscy oddani, nie patrzyli, czy ciężko, czy zginie, czy nie. Już trzeba było iść za ciosem.
- Panie zajmowały się noszeniem rannych i udzielaniem pierwszej pomocy?
Tak. Najgorzej, jak piwnicami przyszło [nosić]. Mówiłam, że małe były otwory. Myśmy przecierały tak [dłonie], że aż krew szła. Ale nie można było [inaczej], przecież jak puścić, rzucić rannego? Żeby nie wiem jak był ciężki, to trzeba przenieść i opatrzyć. Często szybko do szpitali, żeby oni fachowo [opatrywali]. Mieli opatrunki, a my niewiele tego przy sobie mieliśmy.
- Pani działała głównie w rejonie ulicy Towarowej?
Nie tylko.
Ulica Sienna, Komitetowa – tam były szpitale. Szpital polowy na Śliskiej, duży, tam było kilku lekarzy. Siostra była w tym szpitalu. Myśmy tam [chodziły], co było, to się nosiło do swoich, ale gdzie bliżej jest miejsce, bo tutaj już mówiłyśmy: „Zatrzymajcie trochę też dla nas, przecież musimy załatwić tych z tej placówki, bo jest akurat wysunięta bardzo i tam są ataki ciągle”. Na drugiej stronie była tak zwana Syberia, bo tam byli Niemcy, tam były już koleje i oni między tym się gdzieś zagnieździli i ciągle tu atakowali.
Wrócę do ataku czołgu: wyszłam na powierzchnię i chciałam jeszcze resztę broni wynieść i amunicji. Widocznie snajper mnie obserwował, bo dziewczynki, moje koleżanki przybiegły: „Jak wyście przeżyli?!” – „Ale ja chcę wejść na chwilkę”. Mówię: „Nie, nie, bo ja tutaj muszę prędko wynieść”. Stanęłyśmy obok siebie. Ona chciała wejść, a ja już schodziłam z ekwipunkiem. Dostała. Miała wyrwane, bo to była kula dum-dum. Tak że każdy moment, to człowiek nie był pewien. Mieli najlepszych strzelców i mieli blisko. Nazwano to Syberia, ale nie wiem dlaczego, bo to byli Niemcy. Potem, jak zginął kolega, kazali mi zabrać rannego, bo to była bardzo [wąska] uliczka.
- To było w rejonie której ulicy?
Właśnie to była Towarowa między Sienną a Srebrną. To mały odcinek, ale tam dużo [było rannych], bo tam stały jeszcze wagony, koleje, dowozili im [broń], mieli duże dostawy ciągle, a myśmy nie mieli broni. Wszyscy Powstańcy byli bardzo waleczni, tam rzadko kto się chował za dowództwem, żeby posiedzieć. Byli tacy, trochę było, ale wszyscy rwali się do walki. Tak było, aż przeszliśmy obozy. Potem nas zatrudnili w fabrykach.
- Czy pani miała odrębny strój, czy codzienne ubranie?
Miałam policyjne. Dawali nam. Była komenda na Siennej i tam chodziłyśmy. Nie było mundurów, niektórzy mieli. Policyjne czapki okrągłe, spodnie, bluzy, wszystko. Później mieli zdobyczne Niemców: hełmy, mundury. Polacy się przebrali i też były różne wypadki, przecież z daleka nie widzieli, że to chłopak nasz leci. Zastrzelonych było dużo przez swoich towarzyszy. Ale nie było wyjścia. Każdy jak mógł, tak sobie radził.
- Czy spotkała się pani z przejawami życia religijnego? Czy był kapelan?
Tak, kapelan był długo jeszcze. Kochałyśmy po prostu. Zapomniałam [nazwisko], dobrze wyglądający, lubiący dziewczynki. Nas wszystkie lubił, ale i my jego. Pogodny, do młodzieży chciał dorównać, tak że jego bardzo [lubiliśmy]. Jeszcze jeździłyśmy do Częstochowy, ona nas tam prowadził, zawsze był na naszych zebraniach i dla nas msze zamawiał, nabożeństwa. Myśmy się przy nim trzymały po powrocie z obozu.
- W czasie Powstania też był?
Też, a jednego nam przed bramą zabili młodego księdza. Tak że ginęli też. Byli na pierwszej linii, bo musieli nas na duchu podtrzymać.
- Czy miała pani bezpośredni kontakt z Niemcami?
W czasie Powstania nie. Oni byli po przeciwnej stronie. Ale był jeden Niemiec, który był poparzony i jego wzięli na Śliskiej, tam gdzie była moja siostra w polowym szpitalu, i jego tam opatrzyli. Był później bardzo za Polakami. Jak pożar powstał, wszędzie chodził i wszystko wykonywał i wtedy się poparzył. Zagarnęli go do niewoli, to jeszcze nie wiedział, jak ma z Polakami [postępować], ale był taki, że wykonywał wszelkie cięższe roboty, a potem ratował, pożar gasił. Cały był poparzony, ale wszyscy mu usługiwali, wszyscy. Świadczyli później, bo się bał, że go tu mogą też [zakopać], bo były takie przypadki, że zakopywali.
- Czy w czasie Powstania stykała się pani z ludnością cywilną?
Nie, przelotnie. Tyle tylko jak przechodziliśmy przez piwnice, nosząc rannych na noszach. To tylko krótko, a potem nas niechętnie widzieli w piwnicy, bo już oni wszyscy byli zmęczeni. Dzieci bardzo cierpiały. Myśmy cichutko [się zachowywały], nic nie mówiliśmy, przechodząc, niosąc rannego. Tylko nam tam [mówili] czasami pod koniec: „To przez was wszystko”. Byli bardzo zdruzgotani.
- Czy była pani świadkiem lub słyszała o zbrodniach, o okrucieństwie Niemców w stosunku do ludności cywilnej?
Tak, słyszałam. Przecież oni podpalali ludzi. Mieszkam teraz na Woli i tam są tablice pamięci rannych, rozstrzeliwanych ludzi, to po kilka tysięcy jest rozstrzelanych na ulicy na rogu Wolskiej i Elekcyjnej. Sześć tysięcy i co krok to były rozstrzelania. Jeszcze jak przyszła dywizja Dirlewangera (niemiecki dowódca), „ukraińcy” gwałcili. W ich ręce wszyscy strasznie się obawiali [wpaść] – gwałcili, rabowali i jeszcze mordowali. Tak że myśmy się stykali co krok. To nie było tak, że [byliśmy] odseparowani i my nie wiemy, [co się dzieje]. Ludzie z miejsca na miejsce z tobołkami na plecach uciekali i nie wiedzieli, gdzie mają się zatrzymać, bo już nadchodzi ta hołota. To najstraszniejsi ludzie, Niemcy nie byli może tacy, ale też byli zbrodniarzami. Dywizja dowódcy Kamińskiego (już nie pamiętam) nas mordowała w straszny sposób.
- Wspomniała pani, że pani rodzeństwo również brało udział w Powstaniu. Czy może pani powiedzieć o ich losach? Na czym polegał ich udział w Powstaniu?
Brat był w 6. kompanii. Chciał, żeby mnie przenieść do 6. kompanii. Zapomniałam nazwiska, ale był bardzo bliski, bo spotykaliśmy się czasami, [jak szłam] do brata się dowiedzieć.
- Czy to też było Zgrupowanie „Chrobry”?
Też, tylko 2. kompania. W każdym razie szli na Hale Mirowskie, bo tam Niemcy [byli]. Rozgorzała walka straszna o ogromnych wymiarach. Szli na ratunek, on był strzelcem, więc szedł w grupie. Z wieży strażackiej na Ciepłej postrzelili go. Dostał dwie kule w brzuch, jedna przeszła bokiem. W każdym razie był ciężko ranny 13 sierpnia. Tak że też cudem przeżył. Chłopcy byli, którzy dostali w nogę pocisk. Jedna z matek bliskich nam znajomych nie mogła przeboleć, że jej syn [zmarł]. Dostał tężca, a tylko był ranny w nogę. „A dlaczego pani tak ciężko…” No tak to matki tak jednak [przeżywają]. Straszne to było, niby błaha rzecz, a jednak nie przeżył. Brat był bardzo ciężko ranny, bo na przestrzał do pleców przeszła kula, a druga w brzuch. Myśmy go ratowały, że która miała z koleżanek możliwość, to się urywała i nie chcieli nas puścić do szpitala na Siennej, bo on tam leżał. Jeszcze niedawno siostra wspominała: „Jak wyście tam biegały, i przez ten parkan, żeby się dostać, [skakały]…”.
Tam z koleżankami jednak wpadałam. Tu nie chcieli, bo nas wypędzali po schodach normalnie, to my z innej strony. Ale później się go prowadziło. Też nie mogłyśmy, leżał, miał swoje miejsce w szpitalu, a później już na kwaterze na Żelaznej miał jego porucznik. Już chciałam nawet do 6. kompanii, jest rozkaz […]. On do końca miał do nas żal, bo myśmy z wojskiem wyszły 4 października. Była kapitulacja, już wychodziliśmy, broń złożyliśmy na placu Kercelego i szliśmy do Ożarowa, ale brat jeszcze leżał ranny. Nie wiedzieliśmy, czy my w ogóle przeżyjemy. Z wojskiem wyszliśmy, a jego też wywieźli do Niemiec, ale dopiero 11 października. W ogóle nie wiedzieliśmy, czy żyje. Myśmy szli jakoś, ale on to nie wiadomo było. Później, jak nas wyzwolili Amerykanie, to ich tereny zajęli Rosjanie, ale on z kolegami jakoś się przedzierał. Nie chcieli przepuszczać. Amerykanie i Anglicy pilnowali swego. Francuzi też. Przez różne odcinki przechodził i znalazł nas na takim dużym obszarze.
- Gdzie się państwo spotkali?
Przyjechał do nas do Burgu, już jak nas wyzwolili. Była fabryka i myśmy w fabryce się zakwaterowali. […]
Siostra była właśnie w szpitalu na Śliskiej, to był polowy szpital. Też miała ciężko. Ranni, zwłaszcza jeden (ona nie lubi, jak ja wspominam) był bardzo poparzony. Był „Żbik” i to właśnie z naszego oddziału, z Towarowej. Na tym odcinku poparzeni byli ogromnie. Ona im robiła opatrunki. Jeden był ciężki, bo tłusty. Powiedział: „Ofiaro bezkostna, nie rób mi już tych opatrunków!”. Teraz, jak chcę jej dokuczyć, to mówię: „Ofiaro bezkostna”. Był poparzony, ale mówi: „No czego się denerwujesz?”. On był tak fatalnie poparzony, bandaże zdzierać, to przecież straszny ból, nie do wytrzymania. Ale ona miała ciężką pracę. Lekarz znajomy jej powiedział, żebyśmy były właśnie raczej tak nie na pierwszej linii. Ale ja od najmłodszych lat wszędzie musiałam być i to szybko.
- Czy cały czas była w tym szpitalu?
Tak. Jakiś czas była też w patrolach sanitarnych, ale później jakoś miała stałych chorych, pacjentów, rannych, więc jednak nie umiała ich zostawić. Oni długo leżeli, aż do końca Powstania.
Też była sanitariuszką i też ciężko tam pracowała.
Hanna Pawlik, pseudonim miała „Blanka”. Jeszcze jakoś sobie radzi, już jest wiekowa, bo jeszcze ma więcej lat jak ja, ale jest energiczna. Bogu dziękować, bo inni tak wcześnie zeszli z tego świata, a my jeszcze jakoś egzystujemy.
- Jak pani wspomina wyjście z Warszawy?
To był okropne, bo myśmy nie wiedziały, [co nas czeka], zostawiamy wszystko, czyli rodziców, siostrę i brata i masę rannych kolegów. Myśmy wiedzieli, że naprawdę Niemcy nas tam nie pogłaskają. Jak nas zawieźli do Lamsdorfu, to po drodze mali Niemcy, dzieciaki wołali na nas, co najgorsze, pluli – strasznie to myśmy przeżyli. Rozstanie było naprawdę ciosem ogromnym, strasznym nie do przeżycia.
- Czy pani była w obozie w Pruszkowie?
Nie, byłam w Ożarowie, bo wojsko było w Ożarowie. Myśmy złożyli broń, była podpisana kapitulacja i myśmy dostali prawa kombatanckie. O to chodziło, że gdyby zakończyli bez porozumienia, to by nas wystrzelali jak kaczki. Ale było porozumienie, że otrzymujemy jak wszyscy jeńcy wojenni [prawa kombatanckie]. Ale też statki potopili, słyszałyśmy, z jeńcami wojennymi.
- Kiedy pani przybyła do Lamsdorf?
Kilkanaście dni jechaliśmy bez chleba, bez wody. W wagonach bydlęcych nas wozili. Nie było w ogóle się gdzie ruszyć ani niektórych potrzeb [załatwiać], chociaż nic się nie jadło i nie piło. Dziurę gdzieś [wycięli], sobie kombinowaliśmy. Jedna siedziała na drugiej, tak nas ścisnęli. Dużo musieli wagonów podstawić, a nas też była masa żołnierzy wychodzących z Powstańia. Wszystko było drastyczne i strasznie przykre.
- Pani była razem z koleżankami?
Tak.
Też. Tutaj się trzymałyśmy, już jak kapitulacja była i decyzja, czy zostać. [Brat] do końca życia: „Zostawiłyście mnie i poszłyście same, a ja ranny nie mogłem przecież”. Już trochę wydobrzał, bo już się go prowadzało na ramieniu. Mówię: „No ja byłam młoda”, a ona mówi: „A ja też byłam młoda”, bo miała dwadzieścia lat, a ja miałam siedemnaście. Nikt nie wiedział, co zrobić. Z kolegami się żegnałyśmy, bo może wyjdzie innym transportem. „Spotkamy się o Schichta na półce” – wszystko brane było, żeby tylko trochę pośmiać się z najtrudniejszych, bardziej przykrych rzeczy. Przekręcało się na różne sposoby, żeby tylko uśmiechnąć się, żeby nie okazywać rozpaczy, jaka była.
- Jakie warunki panowały w Lamsdorf?
Straszne. Pozostawili nam [wszystko] rosyjscy jeńcy wojenni, tak że sienniki same chodziły, bo tam było strasznie dużo wszy i wszelkiej maści gryzoni. Strasznie zawszone, zabrudzone to wszystko. My same musiałyśmy [przygotować barak], bo myśmy były oddzielnie. Był oflag, w oflagu byli oficerowie, naprzeciwko po drugiej stronie drogi. My byłyśmy w stalagu i byli jeszcze chłopcy ze stalagu. W każdym razie nikt nic nikomu nie mógł pomóc, każdy sam musiał. Trzepałyśmy, same się kąpałyśmy w zimnej wodzie. Studnia była, wszystko się wytrzepywało i na sobie [też]. Wszystko zawszone było. Strasznie. Ale trzeba żyć, przeżyć, wszystko trzeba przetrwać.
- Jak długo pani była w obozie?
Tam byliśmy chyba ze trzy miesiące.
- Jaki był stosunek Niemców do jeńców?
Później ci, co nas pilnowali, to byli grzeczni. Już wiedzieli, że to już jest źle. Koleżanka miała złoty naszyjnik. Chciała chleba, bo przecież głodne tyle dni, już dwa miesiące było głodu. Ale później już nic nie mieliśmy do jedzenia. Ona oddała Niemcowi [naszyjnik]. Tak, to chyba by się bała, ale to był wyższy rangą, więc dała mu naszyjnik i dostała dwa bochenki chleba za to. Wszystko oddała, bo to było tak strasznie potrzebne, nic nie może być bardziej drogiego, jak taki kawałek chleba, jak się głodnym jest, tak głodnym, że nie ma się siły chodzić. Później nam dawali brukiew ususzoną, spaloną. Trzeba było to jeść, co można było. Myśmy z koleżanką bardzo bliską siedziały na trawie, bo jeszcze trawa była, skubałyśmy trawę, żeby trochę zapełnić chociaż usta i żołądek. Już nie było wyjścia innego, trawę skubałyśmy. Jeszcze sól dawali ekstra, jak ktoś chciał, żeby pić, żeby mieć pragnienie. Żeby było pragnienie, to jadłyśmy sól i piłyśmy wodę. Potwornie wygłodniałe [byłyśmy], jak nie ludzie, nieludzko żeśmy [byli] traktowani tam. Ale sam
Posten, ten służbowy, który zarządzał czy wykonywał swoją pracę, to [był] grzeczny. Tylko niektórzy na komenderówce nas oszukiwali.
Fabryka gumy. To była niby fabryka gumy, ale była fabryka zbrojeniowa, więc tam były ciągle naloty i myśmy uciekali, bo wtedy ogłaszali alarm [niezrozumiałe], ale dawali nam schodzić do schronu. Ale tam też nie można było z nikim się porozumieć. Na naszym oddziale był majster (akurat ja na tym oddziale byłam, bo koleżanki były u innych majstrów, ale oni grzeczni byli), gestapowiec po prostu. Miałam ciężką pracę, bo trzeba było gumą obciągać pięćdziesięcio- [czy] stumetrowy szlauch, wąż. Musiałam to dźwigać, a on mnie bił, popychał. Już byłam w takim stanie, już tak miałam dosyć, że wzięłam stołek i w niego rzuciłam. To było straszne, bo on mnie mógł od razu zastrzelić. Nie wytrzymywałam, już byłam u kresu sił. Zresztą sama byłam słaba, niedożywiona, tak że mdlałam, ciągle słabłam, wiele razy, dwa razy dziennie nawet. Polki cywilne mnie brały, żeby wyjść do łazienki i czasem swój kawałek chleba mi dawały. Chciałam je spotkać, żeby się zrewanżować. To były wyjątkowe osoby, widziały, że nic nie zrobię. On podobno i Niemki, które pracowały na oddziale, to mówiły, że to nietoperz, że on taki jest najgorszy.
- Jakie były pani dalsze losy?
Groził mi obóz koncentracyjny, on koniecznie domagał się, ale w kantorku inżynier zaczął rozmawiać, że to ktoś wyższy [musi zdecydować]. Męża zaufania miałyśmy z jeńców z 1939 roku; mam zaświadczenie, że jestem jeńcem. On wystąpił do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i przyjechali i dopiero mnie uratowali. Więc jeszcze to mam przypisane, że jeszcze takie przeżycie. Nie miałam szczęścia. Trochę miałam, że przeżyłam, ale że jeszcze na takiego trafiłam. Moja siostra była starsza. Oni chcieli młodsze oddzielić od starszych, ale to jest mała różnica, bo siostra miała dwadzieścia [lat], ja miałam siedemnaście, ale te najmłodsze, najsłabsze, to na najcięższe wydziały dali. Zresztą moja siostra lubiła jeść, to była cały czas odporniejsza, a ja nie. Ale dążyli do tego, żeby najmłodsze oddzielić, żeby te wyjechały gdzie indziej. Moja siostra wzięła tak dużo proszków, co miała, że zasłabła. Chore miały jechać z nami, młodocianymi. Tak że to uratowało mnie i ją. Ale w ogóle przeprawy miałam, bo nie wiedziałam, [co mi zrobią]. On wymachiwał pistoletem, darł się. W ogóle był jakiś szaleniec. Ale udało mi się dzięki temu, że miałyśmy męża zaufania, że ktoś mógł interweniować. To mnie uratowało, bo inaczej, to bym na pewno do koncentracyjnego [trafiła]. Wszyscy mi mówili, że on miał prawo mnie zastrzelić. Ale miałam takie przygody, takie mnie nieraz trafiały, że nie powinno się zdarzyć.
- Do jakiej miejscowości pani trafiła?
Z Lamsdorfu do Mühlbergu. To był duży obóz międzynarodowy jeńców wojennych. Byli Anglicy, byli Amerykanie. Lotnicy to [byli] Anglicy. Dużo Anglików było jeńcami.
Tu byłam trzy miesiące i zaraz po trzech miesiącach do Mühlbergu, gdzie było dużo jeńców wojennych.
Jeszcze nie. Oni przerzucali nas, ale jeszcze nie, bo 1945 rok to już był w fabryce gumy. Myśmy tam od Nowego Roku zaczęły pracować. Tam nas zawieźli przed Nowym Rokiem. Spodziewaliśmy się, że fabryka, to dadzą nam lepsze jedzenie, a tam myśmy tak rozczarowane były i to w święta. Paskudne [jedzenie] dali, znowu rozgotowane zioła, brukiew i inne paskudne [rośliny], których już ludzie nie jedzą, chwasty najgorsze. Później zaczęli nam trochę lepiej dawać, bo po kawałku chleba i jakąś zupę, ale zupę taką straszną, że potem myśmy zrobiły strajk. Był starszy już
Posten, strażnik i powiedział nam, kto donosi na nas – młody gestapowiec do dowództwa donosił, że my to robimy, że tamto, że na szlauchach żeśmy sobie pochowały torby zrobione z kawałków (bo miała być ewakuacja), żeby coś zabrać swojego. On donosił, to myśmy w studzienki spakowały, jak wiedziałyśmy, że on już doniósł, że my z materiału [sobie zrobiłyśmy]. Ten starszy „Mamut” (na niego [mówiłyśmy]), to był przyzwoity człowiek. Byli tacy strażnicy, że tylko po niemiecku, a jak potem była ewakuacja, prowadził nas jeden strażnik, odprowadzał, to odezwał się po polsku. Był ze Śląska, Polak. Tak długo, jak długo Niemcy panowali i myśmy byli pod ich zaborem, to on się nie odzywał, ani słowa nie powiedział. Tak było też, różnie się działo.
- Najpierw była pani w Lamsdorfie, a potem w Mühlbergu?
Tak. Tam było lżej, bo tam już byli lepiej sytuowani, to nam przerzucali przeważnie mydełka, bo tam Anglicy, ze swoich paczek coś [rzucali].
- Czy w Mühlbergu też pani pracowała?
Nie. Tam byłyśmy tylko. Jeszcze jeden obóz był i dopiero na tak zwaną komenderówkę do pracy.
- Kiedy i przez kogo została pani wyzwolona?
Przez Amerykanów. Myśmy jeszcze szły, uciekaliśmy przed frontem rosyjskim. Dużo oddziałów było jeńców wojennych z 1939 roku, całe tabuny. Myśmy tak się kierowali, żeby nie oni nas wyzwolili. Myśmy szli po pięćdziesiąt kilometrów dziennie o głodzie i chłodzie, aby bliżej, żeby wyzwolili nas [Amerykanie]. Tak że, jak most, to nie w nogę… już bez sił, ale jeszcze nocowaliśmy na ziemi. Dostałam jakiejś choroby, tak mnie rzucało. Wszyscy mnie trzymali, a ja nie czułam się jakoś chora, ale coś jednak za wcześnie [się położyliśmy], ziemia była przecież wilgotna. Pięć tysięcy jeńców na ziemi [leżało], ale ja nie wiedziałam, a mnie tak rzucało. Nie wiem, czy z zimna, czy coś innego. Miałam przeżycia.
Początek kwietnia. Nas Amerykanie wyzwolili. Generałowie nas przywitali, Eisenhower rękę podawał. Miałyśmy zaszczyt być tak honorowane. Oni nie widzieli, wojsko mieli, ale nie takie. Oni wiedzieli, że to Powstańcy, jednak to wiedzieli. Przyjeżdżali do nas do naszych koszar, to poniemieckie koszary. Były niemieckie, a myśmy zajmowali.
- W którym to było miejscu?
Darmstadt. Najpierw Burg, to już po drodze – fabryka, co mówiłam. Potem znaleźli dla nas miejsca stałe, właśnie Darmstadt. Tam mój brat nas znalazł. Objechał [wiele obozów], ale pytał o warszawskie dziewczyny czy w ogóle o chłopaków, żołnierzy z Warszawy. W każdym razie wyzwolili [nas] w kwietniu czy na początku maja, to on maszerował chyba z miesiąc (wyzwolili go Rosjanie) i albo w maju, albo w czerwcu przyjechał. Jak nas przewozili do innego miejsca, bo nas Amerykanie tam i tam przerzucali w coraz lepsze warunki, koleżanki przebrały mojego brata za dziewczynę, chusteczkę [na głowę], żeby nikt [się nie zorientował], bo nie wolno było, tyle odliczone i tylko tyle ma prawo [wyjść]. Tak że różne takie jeszcze były sytuacje, ale to już była radość ogromna, że już jesteśmy wyzwolone spod najgorszego, [kiedy] codziennie nikt nie mógł liczyć na to, że przeżyje.
- Jakie były dalsze losy pani i rodzeństwa? Wrócili państwo do Warszawy?
Nie wróciliśmy do Warszawy. Najpierw (mam nawet zdjęcia z kompanii z Darmstadt z bratem, cała nasza ekipa) jeszcze byliśmy… Potem czterech oficerów wyższej rangi miało kontakt z Amerykanami i powiedzieli, że do Esslingen. Wzięli cztery sanitariuszki. Ja i siostra, i dwie Alicje, nasze bliskie koleżanki z Powstania, od początku do końca. Tak że tam miałyśmy już dobrze, bo tam były dwie kompanie, chłopców dużo, a myśmy się [nimi] zajmowały. Sanitariuszki przy tym też potrzebne, bo przecież tam było kilka wypadków. Też brałam w tym udział. Chłopcy jeździli, bo się dorwali i rozbijali samochody i sami [siebie]. Amerykanie wisieli zawsze, bo połamani byli, bo szybko, wszystko szybko Amerykanie [robili]. W każdym razie już mieliśmy swobodę i lepsze żywienie. Z tym że to było wszystko z pudełek (konserwy) i aż dostałyśmy awitaminozy, wyrzuty, plamki [na ciele]. Od razu poszła fama, że się… Mówiły, że nieładne to jest. W każdym razie domyślały się, że tam niektóre gdzieś były i coś przeszło. W każdym razie doszli lekarze, że to jest awitaminoza. Miałyśmy naszych lekarzy. Dużo kobiet, to zawsze jest coś do poprawienia, do dodania. Wszystko było. Nas było cztery w kompanii wartowniczej, tak że nam nie wolno było samej gdzieś wyjść, bo Niemcy strasznie byli butni. Stawiali się, że nieraz od naszych jeszcze dostali. W tramwaju to oni zaczepiali. Nasi nie chcieli być gorsi i też nieraz dostali po łbie. Tak że różnie było, ale myśmy tam same nie [chodziły], nasi oficerowie, jak [szłyśmy] do miasta zdjęcie zrobić (bo robiliśmy), to oni z nami [szli]. Kapitan był, jeden major – jak do miasta czy gdziekolwiek, to oni z nami [szli]. Nam nie wolno było nigdzie się ruszyć samym. Nam wystarczyło, lubili nas ci chłopcy. Było dwustu chłopców w dwóch kompaniach.
- Wrócili państwo do Polski?
Wróciliśmy, ale ja z bratem wróciłam wcześniej. [Jak był] pierwszy transport do Polski dla jeńców, dla wojska, to myśmy się z bratem od razu zgłosili. Siostra nie, bo wyszła tam za mąż. Już się bali, bo [to był] oficer, a słyszeliśmy [co się w Polsce dzieje], bo przyjeżdżali z polskiej misji wojskowej i nam odradzali powroty. Kilkakrotnie przyjeżdżali do nas i była [rada], żeby nie wracać, bo tutaj niszczą.
- Pani zdecydowała się wrócić?
Tak, bo przecież rodziców nie widzieliśmy. [Nie wiedzieliśmy] w ogóle, czy żyją i czy dom stoi, czy tu jest jeszcze jakieś życie. Za rodzicami bardzo tęskniliśmy.
- Jeszcze została młodsza siostra?
Tak, młodsza siostra. Kiedyś przyszedł brat ze swoim oddziałem i chcieli na łączniczkę, a mama mówi: „Nie, troje dzieci już jest z wami, to zostawcie mi chociaż tą córkę”. Jeszcze by się przydała. W każdym razie tak byliśmy rozbici.
Wróciłam w czerwcu albo lipcu 1946 roku. Już dobro tam zostawiliśmy i faktycznie żal było potem.
- Do Warszawy pani wróciła czy do innego miasta?
Do Warszawy. Tylko ja nigdzie nie miałam żadnej [rodziny], pociotka. Zawsze płakaliśmy: „Wszyscy jadą na wieś”, a my nigdy nie mieliśmy nikogo. Na Starówce tylko dużo rodziny było, a tak [to] myśmy nie mieli [rodziny na wsi] – ani tata, ani mama. Nie mieli nikogo z rodziny dalszej. Później wyszłam za mąż [za] poznaniaka. Domek miała babcia, trochę korzystałam, to siostry mi zazdrościły, że mam gdzie jechać do rodziny drugiej.
- Czy odnalazła pani rodzinę?
Tak.
Został. Oni podpalali, ale jeszcze było gdzie się zatrzymać. Czteropiętrowy i bomby padły, dwa piętra ścięły. Później szabrownicy rozbierali. Zanim przyszli [rodzice] (bo wywieźli rodziców do Kielc, zanim była komunikacja), to już to, co było głęboko zakopane, to wszystko też rozkradli. Ktoś wiedział. Okna były bez szyb, wszystko było prowizorka. Piecyk mały; to były takie [czasy], że ludzie sobie dawali [radę]. Było ognisko i było ciepło, mimo że to było wszystko prowizorka. Spotykali się, wracali i się cieszyliśmy, wszyscy się cieszyli.
Później żałowaliśmy, bo dużo kolegów i koleżanek wyjechało z Niemiec nawet do Argentyny. Moja bliska koleżanka później żałowała, że z Anglii pojechała. Jeszcze inne [były] w Ameryce i w Australii. Tak że wracali teraz, jak transformacja. Tu przyjeżdżali, cieszyli się ogromnie i my też. Oni stęsknieni, ale myśmy jeszcze z nimi nie bardzo chcieli, bo myśmy tu wszystko [robili], dołożyli swoich sił, żeby to wszystko powstało. Odbudowa, rozbudowa i ciągłe prace społeczne. Oni co? Oni dobrze obrośli we wszystko i tutaj trochę imponować chcieli, ale nie pozwoliliśmy sobie. Mówimy: „Przyjeżdżacie do nas, a wy uciekliście od tych obowiązków. Trzeba było już dokończyć”.
- Utrzymuje pani kontakty z przyjaciółmi, z kolegami z czasu Powstania?
Tak. Kolega, który dzięki mnie [przeżył], demonstracyjnie mnie wita na cmentarzu, chociaż jest naszym przewodniczącym w klubie. Związek Powstańców – też pracowałam tam w komisji rewizyjnej na Długiej. Mamy jeszcze [spotkania] w szkole na Miedzianej i tam się spotykamy. Jak się [widzimy], to on musi pokazać: „Bo ona mi uratowała życie”. Niektórym się to nie podoba.
- Czy była pani represjonowana?
Tak. Zanim wróciliśmy, mama poszła załatwiać jakieś [sprawy], było coś urzędowego. [Powiedziała], że dzieci nie ma, bo są [za granicą]. „A to bandyci” – tak odpowiedzieli mamie. Chciała załatwić, bo coś mamie odebrali, a powinni oddać, bo nieprawnie zabrali. „Przecież ja dzieci mam. Troje z Powstania…”. Powiedział, że to są bandyci. To jest przecież prześladowanie. W pracy też miałam [kłopoty]. Miałam i dobrych zwierzchników, którzy mi pomagali mimo wszystko. To było w okresie komunistów, ona była personalną, a jednak mi nagrody czasami dali. Nie spodziewałam się nigdy. Inne serce w niej biło widocznie. W każdym razie odczuwałam [represje].
- Czy ktoś był może aresztowany?
Aresztowany nie [był nikt]. Chociaż mnie przecież wzywano do pałacu Mostowskich. Ale akurat byłam w ciąży i to zobaczył. Pytał mnie o człowieka, który był sąsiadem kiedyś i raz przyszedł do nas po wojnie. Oficerem był. Pytał się o jego nazwisko. Coś mieli [na niego]. Może tamten zdradził, że tutaj przychodzą koledzy i koleżanki, bo on był, jak Powstańcy [przyszli]. Przecież koleżanki i koledzy ciągle u nas bywali, bo mama była gościnna, lubiła młodzież. Mógł on właśnie [powiedzieć]. Ja już byłam aresztowana, tego nie mówię, [zapomniałam]. Bo jak wróciłam, miałam dwie belki, już wypłowiałe. Odprułam, ale jednak… W każdym razie w mundurze chodziłam, bo myśmy nie mieli w czym [chodzić]. Mieliśmy stamtąd umundurowanie. Nawet jeden facet powiedział (jak był przepływ przez Wisłę, samochody woziły, nie było komunikacji): „Pani jest legionistką zdemobilizowaną?”. To pamiętam, że ten mundur tak [powodował]. Kiedyś dwóch chłopaków szło wojskowych i ja do domu na Ogrodowej zajrzałam, bo to dom, gdzie się urodziłam i wychowałam. Wchodziłam, ale niepewnie i raptem z tej klatki wyskakują i zasalutowali, huknęli butami, że aż się przeraziłam.
- Kiedy pani została awansowana? To było na Zachodzie?
Tak, w kompanii wartowniczej. Amerykanie tam byli, właściwie to oni całe wyposażenie i wszystko [organizowali], ale tutaj jest [napisane], że to jest polska kompania wartownicza na Zachodzie. W każdym razie [Amerykanie] finansowali i to wszystko pod ich rozkazami.
- Co należało do pani obowiązków?
Jak wyjeżdżali (bo były takie wypadki) grać w piłkę nożną, to samochody się poprzewracały, oni byli ranni i trzeba było ich opatrzyć i pielęgnować. Tak że miałam też świetlicę i ping-ponga. Też musiałam z nimi grać. Ale to była już nagroda.
- Wracając do Warszawy: mówiła pani, że została aresztowana.
Tak. Mnie [zrobili] łączniczką Andersa, [która] była w Krośnie z meldunkiem. Ale Anders był przecież w innych stronach, najpierw był przecież w Rosji, a później zebrał wojsko i walczył na Zachodzie. Nas wyzwolili [Amerykanie], w tym rejonie tylko Amerykanie zajmowali tereny. Jak miałam być łączniczką Andersa i to jeszcze w Krośnie? Straszne. Takie wyzwiska, takie maltretowanie, takie znieważanie – okropne. [Trafiłam] do piwnicy, gdzie pijaki byli i szczury całą noc chodziły. Straszne szykany stosowali.
- W którym miejscu pani była?
W końcu kazali mi podpisać lojalkę i do ZBOWiD-u się zapisać. Jeszcze miałam szczęście, bo mnie trzymali cztery miesiące.
To było w Warszawie w 1947 roku. Policja najpierw mnie zatrzymała, potem przekazała UB, już trzymało mnie UB. Każdego oni mogli [zatrzymać].
- W którym miejscu panią trzymali?
Na Rakowieckiej. W każdym razie nie zasłużyłam na to. Jeszcze mówiłam im, że w ogóle nie mam zamiaru z nikim się kontaktować i tłumaczyć. Tak mówiłam do śledczych, bo nie czuję się winna. Szłam ratować naród i naszych obrońców, byłam sanitariuszką. Oni nie zwracali uwagi. W końcu nie wiedziałam, czy to podpisać. „Ale jak nie powieta, to posiedzita i na białe niedźwiedzie” – tak mnie straszyli nawet: „Na białe niedźwiedzie wyjedziecie”. Tak że i szmata i to, i tamto. Strasznie to było. Jeszcze i to mnie trafiło. Ale gorzej jeszcze [mieli], bo przecież chłopaków rozstrzeliwali i wyrzucali przez okno na śledztwie. Wiedziałam to wszystko. Musiałam odwoływać się, tylko nie mogłam powiedzieć, gdzie mieszkam, bo przecież tam brat był w domu, już wróciliśmy. Powiedziałam, że domu nie ma, nie stoi dom. Nie wiem, gdzie [jest brat], niech szukają, bo ja dopiero wróciłam. To wszystko [przez to], że to amerykańskie, [dlatego] oni się tak wściekali. Miałam przy sobie zdjęcia i jeszcze miałam żołd, dolary nam wypłacili, jak wyjeżdżaliśmy. Mieliśmy żołd, dostawaliśmy co miesiąc. On zobaczył i mówi, żebym powiedziała. Mówię: „Nie wiem”. Bo dużo nas zawsze na zdjęciach [było]. Mówię: „A może ten…”. On mówi: „To gdzie on mieszka?”. Mówię: „No bo z 1939 roku, to on przyjechał, już dawno wiem”. – „A ci przyjechali?”. – „Nie, ja nie wiem, ja tych [nie znam]”. Tak się wściekał, że ja wiem i nie wskazałam mu akowców. Do depozytu wzięli pieniądze, ale później oddali. Myślałam, że wszystko [przepadnie]. Niech przepadnie, [niech] mnie chociaż [wypuszczą], bo przecież wiem, że na Syberię wywozili.
Mam taki przykład, że jeden z naszych kolegów raptem gdzieś zniknął, nie wiedzieliśmy. Po kilku latach przyszedł 1 sierpnia, bo my się spotykamy 1 sierpnia na cmentarzu, nie umawiając się. Przyszedł, ale tak niepodobny [do siebie], tylko troszeczkę te rysy. Ktoś mówi: „Patrzcie, jaki podobny”. On odsuwał się, on się bał, bo nie wolno mu powiedzieć.
- Kiedy pani została zwolniona?
Po czterech miesiącach. Ale podpisać? Aż się dziwiłam, co ja podpiszę z UB? No nie. Lojalkę? Poszłam do ZBoWiD-u jeszcze na Jasnej (ZBoWiD jeszcze inaczej wtedy się nazywał), później legitymację podarłam, wyrzuciłam. Nie chcę nic wiedzieć. W każdym razie później poszłam, bo widziałam, że już się koledzy do tego ZBoWiD-u garną i koleżanki są. Poszłam i mówię, że tutaj są moje dokumenty. „A nie – mówi – to już dawno UB łapę położyło na tym”. To był nasz chłopak, ZBoWiD prowadził kolega Jurek, później prowadził te sprawy. Jeszcze szczerze powiedział, jak napisać, co [napisać], co zrobić. W każdym razie zaraz, jak kazali się ujawnić, to oni wszystko mieli, potem zabrali tę dokumentację, ale mnie już dali spokój. Tylko w pracy niektórzy sobie używali. Sami byli ważni, bo skuteczni i bierni, obnosili się, bo poprzyjeżdżali z różnych stron. W każdym razie tacy byli ludzie nie bardzo mili.
- Czy po wojnie pani pracowała, czy uczyła się?
Trochę się uczyłam. Pracowałam i uczyłam się. Najpierw na poczcie, a później do banku się dostałam i w Banku Handlowym [pracowałam] kilka lat. Ale dziecko mi się urodziło chore, wada serca, więc musiałam odejść. Potem przerwa była, potem znów do pracy. Jakoś miałam szczęście do pracy. W pracy jakoś miałam szczęście.
- Czy później wracały wspomnienia wojenne, powstańcze?
Z koleżankami: „A to pamiętasz?”, ale nigdy o różnych akcjach się nie wspominało. Przez sen strasznie to [przeżywałam] i w domu mama bolała nad tym. Głośno gadałam. Nawet jak miałam operację w szpitalu, to oni się dowiedzieli (bo byłam pod narkozą), że byłam sanitariuszką. „Pani mówiła, że [była sanitariuszką]”. Mówiłam, nie wiedząc, co mówię. To jednak jest w człowieku. Nie wspominaliśmy ciężkich przeżyć, bojów, najtragiczniejszych [momentów]. Tylko takie: „A to ty byłaś tu?”, [albo] to, co w obozie, ale nigdy [o sytuacjach], w których koledzy ginęli na naszych oczach i nie można było pomóc. Tego myśmy nie wspomniały. Raczej nas piosenki ciągle trzymały. „Warszawskie dzieci” – to wszystko, co o Warszawie, to bez końca było. Już jak mój tata był, to już tak śpiewali głośno, żeby wszystkie piosenki wyśpiewać. Denerwował się, że to może nie tak śpiewane, źle śpiewane, bo akowców, żeby z Polski… zegarmistrzów – tak to wszystko przerabiali, a my w grupie, mocni. Dlatego że dużo przeżyliśmy, uważaliśmy się za silnych, że damy sobie radę. Jakoś sobie dawaliśmy, tylko trochę nieostrożni byliśmy.
Warszawa, 23 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska