Lilianna Kalinowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Lilianna Kalinowska. W czasie Powstania [wraz z rodzicami i starszą siostrą] byłam na ulicy Domaniewskiej na Mokotowie. Miałam wtedy jedenaście lat.

  • Czy pamięta pani wybuch II wojny światowej?

Pamiętam.

  • Jak to pani zapamiętała?

Zapamiętałam przede wszystkim (bo byłam bardzo mała przecież), że w radio ogłaszano apel [kilkanaście razy dziennie], alert, jak to można nazwać, [takie zdanie, ostrzeżenie:] „Uwaga, uwaga, zbliża się coś tam”. [Mój tata pracował w Państwowych Zakładach Lotniczych. Jak Niemcy napadli na Polskę, to dyrekcja wiedząc wcześniej, powiadomiła swoich pracowników o konieczności opuszczenia Warszawy], że będzie wojna, że tata [wraz z rodziną] ma natychmiast opuścić Warszawę. […] Bardzo szybko się spakowaliśmy i na drugi dzień [tata, mama, siostra i ja wyszliśmy z Warszawy].

  • Czy to było we wrześniu?

We wrześniu. To już był początek września, który dzień, nie pamiętam. Na drugi dzień po opuszczeniu Warszawy znaleźliśmy się w [Pustelniku] pod Warszawą w fabryce, gdzie robiło się cegły. W cegielni prawdopodobnie. Na drugi dzień, jak tam przenocowaliśmy, z samego rana były naloty na fabrykę. Fabryka została prawdopodobnie (bo już tego dokładnie nie pamiętam) uszkodzona. W tym czasie zaginęłam swoim rodzicom.

  • Czy tam było dużo ludzi?

Tam było bardzo dużo ludzi. Odłączyłam się i przyłączyłam do rodziny, gdzie były dzieci. Ci państwo się mną zaopiekowali. Jak się mną zaopiekowali, to szukali rozpaczliwie [moich] rodziców, ale niestety nie znaleźli. Rodzice mnie szukali, a ci państwo szukali ich, żeby mnie po prostu oddać, bo swoich mieli [troje]. Jedno małe dziecko było w wózeczku, była dziewczynka w moim wieku i starszy chłopiec – troje dzieci ci państwo mieli. Już z nimi zostałam.

  • W Pustelniku pani została?

Nie, my wędrowaliśmy, bo ciągle szliśmy na wschód. Nikt nie wiedział, że przecież front będzie na wschodzie. Ci państwo mieli tam rodzinę. Rodzinę mieli gdzieś pod Węgrowem, ale w jakiej miejscowości, to nie pamiętam. To była wioska. Wiem, że doszliśmy do Tłuszcza, gdzie było PCK, i tam ci państwo też chcieli mnie oddać. Ale tam wtedy tylko żołnierzy przyjmowali, bo był punkt opatrunkowy, coś takiego. Tam też byliśmy. Pozwolili nam jedną noc przenocować i później szliśmy znów dalej na pieszo.

  • Jak dzieci znosiły tę podróż?

Nie wiem, byłam dziwnie nastawiona w tym czasie. [Czułam się bardzo źle, tęskniłam bardzo za rodzicami i siostrą. Ciągle płakała, ale pilnowałam się tej rodziny, która mnie przygarnęła]. Moja mama przezornie napisała mi metrykę urodzenia na płótnie kopiowym ołówkiem. Nie chciała mnie za bardzo może w to wprowadzać, bo byłam za mała. Na sznureczku powiesiła mi woreczek płócienny, włożyła moją metrykę urodzenia i adres, z jakiej rodziny pochodzę, że w razie czego, żeby ludzie wiedzieli [kim i skąd jestem]. Powiedziała mi tylko to, co pamiętam: „Pamiętaj, że masz tego strzec jak oka w głowie, bo to jest bardzo ważne. To jest bardzo ważne”. Nie pozwoliłam w ogóle tego dotknąć. Woreczek jak skarb [traktowałam]. Nie wiedziałam, co jest w tym woreczku, bo mi nie [powiedziała] tego. Może [powiedziała], nie pamiętam, w każdym razie tego strzegłam, bo mnie mamusia bardzo prosiła.
Przeszłam cały front z tymi ludźmi, widziałam mnóstwo zabitych żołnierzy, dosłownie całe stosy. [Wędrowaliśmy kilka dni, przez łąki, wioski, pola, drogi i szosy brukowane. Ci Państwo jakoś] skontaktowali się z rodziną [do której dążyliśmy. Przyjechali do nas] furą [pełną siana], to już było blisko do nich. Nocą tam jechaliśmy furą. [Pamiętam, że] dwóch żołnierzy [prosiło, żeby ich zabrano], schowali się pod siano.

  • Polskich żołnierzy?

Polskich żołnierzy. Schowali się, po prostu prawdopodobnie zdezerterowali. Na [nich] spały dzieci – czwórka dzieci na żołnierzach. Ponieważ nie spałam, bo nie mogłam usnąć, ciągle myślałam o domu, ciągle płakałam, tylko kłopot im sprawiałam. Szczęśliwie, że [ci Państwo] się mną zajęli, zaopiekowali. Widziałam na drogach pod same korony drzew poukładane stosy zmarłych żołnierzy. Dla mnie to był szok niesamowity. Widzę to do dzisiejszego dnia. Później byłam na wsi u tych ludzi. Widocznie powiadomili ich, że front rosyjski się zbliża, bo na nowo zapakowali nas na fury, jakieś ogromne pierzyny, [zapasy żywności] wzięli i wyjechali gdzieś z nami do lasu. Pamiętam tylko, że jak się obudziłam jako małe dziecko, to widziałam ogromne drzewa, które miały białe pnie. To na mnie zrobiło ogromne wrażenie, bo takich drzew nie widziałam: żeby drzewo było białe, [miało] białe pnie. To był las brzozowy prawdopodobnie. Tam spędziliśmy dosyć dużo czasu. Nabrali dużo żywności, żeby tam [przeczekać]. Nie wiem ile, ale na pewno kilkanaście nocy, aż się cały front przetoczy. Oni się bali, ukrywali się, ktoś ich ostrzegł. [To był rok 1939 jesień].

  • Czy byli tam też inni ludzie?

Byli. Tam było bardzo dużo ludzi z tej wsi, na którą trafiłam. Jak ta wieś się nazywała, już dzisiaj nie pamiętam. Wiem, że to było gdzieś w okolicy Węgrowa, ale jak się wieś nazywała, [nie pamiętam]. Wiem, że dziewczynka nazywała się Alinka, to małe dziecko [nie wiem jak], a chłopczyk był Staś i ja, Lila. U tych państwa byłam całą zimę, całą wiosnę, całe lato aż do jesieni. Nie wiedzieli, skąd ja jestem, czyja ja jestem, jak ja się nazywam. Ciągle nie pozwoliłam dotknąć [woreczka], a tak czujnie spałam, że jak oni chcieli zajrzeć, to się od razu łapałam za woreczek i od razu płacz. Tak że oni nie wiedzieli. Ale pamiętam (to już z opowiadania taty i mojego wujka), że mnie szukali. Wypuścili się w podróż na wschód i szukali. Wtedy księża ogłaszali na ambonie, że takie i takie dziecko jest tu i tu, u tej i u tej rodziny, tak się nazywa, tyle i tyle mniej więcej ma lat. Oni wiedzieli, że może mam pięć, może sześć lat, bo na swój wiek byłam dosyć niska. Mogli się orientować, że do szkoły nie chodziłam, bo nie znałam liter, nie umiałam czytać, nie umiałam pisać, więc wiedzieli, że jeszcze nie jestem w wieku szkolnym, tylko młodsza. Powiedzmy, mam pięć czy sześć lat, kręcone czarne włosy, niebieskie oczy. To był znak rozpoznawczy.
Ci państwo nie wiedzieli [o mnie nic]. Już byłam u nich rok czasu, a oni nie wiedzieli w ogóle, jak ja się nazywam. Wiedzieli, że imię mam takie i takie, że jestem z Warszawy, bo to wiedziałam. Na jakiej ulicy mieszkałam, nie chciałam powiedzieć, a wiedziałam. Nie chciałam powiedzieć, bo się bałam. Nie wiem czego, ale się bałam. Tego nie oglądali, co ja tam miałam, tego skarbu. Pamiętam moment, bawiłam się z psem, bo bardzo lubiłam stworzenia. Ale tego dnia pies jakoś niechętnie się bawił, a była przepiękna pogoda, weszłam na bramę drewnianą, zamykaną i tam był jakby próg, weszłam i rozpoznałam swojego tatę. Mnie się wydawało, że to idzie tata i mój wujek. [To był rok 1940, chyba koniec września]. Uciekłam, bo się wystraszyłam, że źle zrobiłam, że tyle czasu mnie w domu nie było. Schowałam się pod łóżko. Tata przeszedł. Ale później od chałupy do chałupy, jak to się mówi na wsi, pytał się, czy tu nie ma takiej dziewczynki. Powiedzieli, że jest tu i tu taka dziewczynka, tak i tak ma na imię. Przyszli do tych gospodarzy, ale ja siedziałam pod łóżkiem i płakałam po cichu, żeby nikt nie usłyszał. Dopiero później, jak usłyszałam, że tata mnie szuka, bo z wujkiem byli, to wtedy spod łóżka wyszłam. Zabrali mnie. Wiem, że na barana mnie nieśli [przez kilka dni] aż do jakiejś wsi koło Mińska Mazowieckiego. Tam się rodzice zatrzymali później po nalotach. Cały czas u tych gospodarzy byli.

  • Tak długo jak pani?

Tak, bo mnie szukali. Parę miesięcy mnie tata z wujkiem szukał od wsi do wsi, od parafii do parafii aż trafił. Przecież do Węgrowa to daleko chyba od Warszawy, z osiemdziesiąt kilometrów. Oni od wsi do wsi [chodzili] po okolicznych wsiach, więc taką drogę mniej więcej [przebyli]. Wiem, że na pewno była jesień, bo była gruda. Mnie było zimno, nie bardzo miałam się w co ubrać, ale przytulali mnie do siebie i tak też od gospodarstwa do gospodarstwa [udzielano nam] noclegu, bo na pieszo szliśmy.

  • Z tego wniosek, że ludzie byli życzliwi.

Bardzo. Bardzo byli życzliwi. Pamiętam moment, który mi się bardzo nie podobał. Jak już dotarłam do mamy, do siostry, cała wieś przyszła zobaczyć tę dziewczynkę. Postawili mnie na stole i oglądali mnie jak kukłę. Byłam taka zdenerwowana i zła nawet byłam, że jak można [pozwolić], żebym stała na stole i żeby mnie ludzie oglądali. Później już jakiś czas tam byliśmy, chyba tydzień, dwa. W każdym razie jesienią rodzice kupili na wsi ziemniaków, jakąś żywność, mąki, kasze i przyjechaliśmy do domu.

  • Czyli gdzie?

Czyli do Warszawy. Mieszkałam na ulicy Rybaki 31 mieszkania 17. Takie było rozpoczęcie wojny przeze mnie jako sześcioletnią dziewczynkę. Dla mnie to był okropny okres w życiu.

  • Czy pamięta pani coś jeszcze z okupacji?

Chodziłam już później do szkoły. Nie było co jeść, był ogromny głód na początku. Rodzice mieli [biżuterię, którą zamieniali na jedzenie], bo byli zamożnymi ludźmi, tata mój pracował na lotnisku. Z zawodu był pozłotnikiem.

  • W czasie okupacji pracował na lotnisku?

Nie, przed wojną pracował. Mój tata z zawodu był, można powiedzieć, złotnikiem-artystą. Odnawiał obrazy, meble, ramy w obrazach, ołtarze w kościołach. Przed samą wojną, jeszcze zanim pracował na lotnisku, pracował gdzieś (nie wiem, w jakiej miejscowości) i odnawiał [ołtarz] w kościele. Później dostał bardzo dobrą posadę na lotnisku i malował samoloty. Stąd lotnisko ostrzegło, że natychmiast ma się wynosić poza Warszawę. Przecież nikt nie wiedział, jak będzie. Chronili swoich pracowników.

  • Z czego rodzice utrzymywali się w czasie wojny?

Sprzedawali biżuterię, bo byli ludźmi bardzo zamożnymi. Tata, jak pracował przy złotnictwie, też dobrze zarabiał, ale tutaj miał stałą pensję, nie musiał się martwić, bo pracował na zamówienie, że tak powiem.

  • Mimo to w domu panował głód?

Po wojnie był okropny głód, dlatego że się wyczerpało. Mieli dużo pieniędzy, ale pieniądz nie miał żadnej wartości, bo to było wszystko w banku. Jaką miał wartość? Posprzedawali obrączki, pierścionki, jak mama miała jeszcze wartościowe, i tak się żywili. Później tata dostał pracę, robił trumny. Każdej pracy się chwytał. Wiem, że do Cytadeli chodził po drewno, żeby ogrzać mieszkanie. Mieszkaliśmy bardzo blisko Cytadeli, nad samiusieńką Wisłą. Okna wychodziły na Wisłę, więc piękna okolica. Mieszkaliśmy tuż przy Wytwórni Papierów Wartościowych, dosłownie na podnóżu. Fabryka była w górze, a my mieszkaliśmy w dole. Z tego się utrzymywał.
  • Do jakiej szkoły pani chodziła?

Przed wojną nie chodziłam do szkoły, a w czasie wojny chodziłam najpierw do szkoły, która była w domu [prywatnym, później do szkoły przy ulicy Traugutta, budynek] istnieje jeszcze. Jak jadę na Bródno na cmentarz, to dom [stoi]. Nie wiem, co tam było. Czy szkoła tam była? Chodziłam tam do pierwszej klasy. Ale do pierwszej klasy chodziłam może ze trzy miesiące. Ciągle chorowałam, rodzice mnie nie puszczali do szkoły, bo nie było za co leczyć dzieci. Nie wiem, może ze trzy miesiące chodziłam do pierwszej klasy. Tata mój miał kuzynów w Kazuniu. Później, ponieważ już nie było co jeść, zaprowadził nas do Kazunia do rodziny. Tam spędziłam [prawie] dwa lata. Nie było szkoły, dlatego że to była Rzesza. Byłam w Rzeszy, a Gubernia była w Warszawie i okolicy. Czterdzieści kilometrów jako siedmioletnia dziewczynka szłam do kuzynów. Byłam tam do [grudnia 1942 roku]. Później od razu przeszłam (nie chodząc do szkoły) do trzeciej klasy. Liter uczyłam się sama z elementarza od innych dzieci.

  • Czy pamięta pani, jak pani tłumaczono wojnę, to co się stało? Czy pani dawano jakieś nakazy, zakazy, mówiono, jak się zachowywać?

Tak. Jak byłam na wsi u kuzynów, to było o tyle lżej, że blisko była granica, dwa kilometry i byłam za granicą, byłam w Niemczech. Tam była warta niemiecka, chyba była żandarmeria niemiecka. Trudno mi powiedzieć, byli Niemcy. Szkół tam nie było, Polaków nie wolno było uczyć. Nie wolno było na przykład dziecku iść do komunii – szło po kryjomu. Ja nie byłam, bo byłam za mała, nie miałam się nawet w co ubrać. Kuzyni nie bardzo się spieszyli, żeby mnie wysłać, bo nie chciałam. Po prostu nie chciałam. Rodziców nie było, bo nie wolno. Jak rodzice przyszli, to ukradkiem, ukrywali się. Nie wolno było, żeby z Guberni do Rzeszy wchodzić. Za to groziła kara śmierci. Ukradkiem nas jakoś przemycono.

  • Czy pani czuła strach, zagrożenie?

Ogromny strach. Bałam się, że jak rodzice (mama czy tata) będą chcieli przyjść nas odwiedzić (bo tam z siostrą byłam), to mogą zginąć. Tam było tak, że przychodzili ludzie, wchodzili, handlowali. U nas się u krewnych zatrzymywali, nocowali u krewnych. Oni ostrzegali ludzi handlujących, że niedługo Niemcy [nadejdą], bo oni w nocy pilnowali. Nie wiem, jakie były połączenia z tymi, co handlują, ale były. Ich ostrzegali, ci ludzie nocowali. Przenosili mąkę, ziemniaki, tłuszcze. Chodzili gdzieś do Zakroczymia (tę nazwę pamiętam), przemycali się, brali towar i do Warszawy przynosili. Tak handlowali i tak ci ludzie żyli. Później już po jakimś czasie (prawie dwa lata tam byłam, półtora roku) rodzice nas znów przemycili. Jak można było dziecko przemycić? Ludziom, którzy mieli swoje pola w Guberni, Niemcy pozwolili te pola uprawiać, bo musieli się czymś Niemcy żywić, jak mieli swoją wartę. Mieli nakazy, że [jak] przychodzili Niemcy, to mieli im oddać kontyngent: tyle i tyle zboża, tyle i tyle kur, tyle i tyle mięsa świńskiego. Jak gospodarz dla siebie by zabił [świnkę], to pamiętam, że to groziło nawet karą śmierci, więc tego nie robili.

  • W ciągłym zagrożeniu…

Tak, ciągle w strachu, ciągle w zagrożeniu, ciągle w niepewności. [Jak dzieci czy dorośli spotykali Niemca, to musieli mu się ukłonić]. Później, jak już przyszłam do Warszawy, to było [około półtora roku] przed Powstaniem, [było już lepiej. Byliśmy wszyscy razem (tata, mama, siostra i ja)].

  • Przez te pola pani przechodziła?

[Był to już 1942 rok]. Przewieźli mnie furmanką jako swoje dziecko. Najpierw siostrę przewieźli na początku roku szkolnego, czyli we wrześniu. Mnie jakoś przed Bożym Narodzeniem przemycili. Oni tam chodzili, poza tym znali się z tymi Niemcami. To ludzie z innej wsi mnie przemycili, nie z tej, co ja byłam. Mama się umówiła, że będzie czekała na mnie w lesie. Doprowadzili mnie do lasu i miałyśmy czterdzieści kilometrów do przejścia. Ponieważ się zaprzyjaźnili z handlarzami, co tam handlowali żywnością, szliśmy o połowę drogi, bo ci państwo mieszkali w Laskach. My tam nocowaliśmy. Mama, jak do nas przychodziła, to też u nich nocowała jako wzajemność, wymiana towarzyska, że oni dają im nocleg, mama znów z ich noclegu korzystała, jak tam była ze dwa razy przez okres półtora roku, co byłam [u kuzynów].

  • Czy w czasie okupacji zetknęła się pani z aktami okrucieństwa?

Tak. Jak chodziłam do szkoły (a chodziłam już później), to na Świętojerską, mimo że mieszkałam na Mokotowie w mieszkaniu. Tam była hala handlowa i obok budynek. Mieszkanie mieliśmy na Rybakach pod [numerem] 31, jak wspomniałam, ale moi rodzice mieszkali na Mokotowie, na Domaniewskiej pod [numerem] 10, dlatego że nasz kuzyn miał tam dom, duży dom jednorodzinny. Tam mój tata mieszkał, bo tam było bezpieczniej. Nie umiałam dużo, nie miałam żadnych umiejętności w szkole. Mama kończyła szkołę na Rybakach, miała znajomych nauczycieli, kierowniczkę, to mówi: „No to przyprowadź, jak się będzie nadawała, dogoni – bo już się nauczyłam czytać i pisać na wsi – dzieci, to będzie chodziła do trzeciej klasy”.

  • Czy pani sama jeździła z Mokotowa do szkoły?

Tak. Początkowo jeździłam z siostrą, ale ponieważ była w takiej samej sytuacji jak ja, chodziła do piątej klasy, później nasze lekcje zaczynały się w innych godzinach. Już później jeździłam sama do szkoły. Ale miałam już dziewięć lat.

  • Proszę opowiedzieć o drastycznych scenach.

Jechałam kiedyś jeszcze z siostrą, jak tylko zaczęłam chodzić do szkoły, tramwajem „dziewiętnastką”. Dojeżdżałyśmy do placu Teatralnego, a potem szłyśmy na pieszo. Tramwaje były takie, że zrobili przedział: [tylko] dla Niemców [były wydzielone] na cztery ławki. Były ławki, [że] po jednej stronie dwie osoby siedziały i po drugiej dwie, było łańcuchem odgrodzone i nie wolno było wchodzić. Ktoś wszedł do tramwaju. […] Tam zaraz na Rakowieckiej była zajezdnia. Ktoś na Rakowieckiej wszedł do tramwaju [do] motorniczego (nie wiem kto) i ostrzegł go, że ma się zatrzymać przed placem Unii Lubelskiej i dalej nie jechać. Tak sobie to kojarzę. Przed placem Unii Lubelskiej motorniczy zatrzymał tramwaj. Ponieważ nie było Niemców na [tych] czterech miejscach do siedzenia, kazał wszystkim położyć się na podłogę. Nie pytać dlaczego, tylko wszystkim: czy dzieci, [czy dorośli]. Szczególnie nam, mnie i siostrze. Mówi: „Macie nawet głowy nie podnosić”. Słyszałam straszną strzelaninę. Co to było? To był wtedy napad na Kutscherę. Tylko już później widziałam, jak odjeżdżał samochód i na stopniach samochodu stali akowcy odwróceni tyłem do biegu samochodu i strzelali. Wyjechali z alei Szucha i pojechali w ulicę… (tam była straż pożarna) Polną. Wjechali w tę ulicę i motorniczy kazał nam wstać. Widziałam to, jak strzelanina była. Niemcy z jednej strony strzelali, oni z drugiej strony. Niemcy lecieli jak wściekli za tym samochodem. Później tramwaj [odjechał], a [Niemcy ten samochód] gonili. Pojechałam do szkoły. Później przyszłam do domu i opowiadałyśmy z siostrą, co widziałyśmy.
Drugi taki incydent w szkole, właściwie już po szkole, jak się lekcje skończyły. Ponieważ trzecia klasa, to jeszcze mała klasa, historii nie było, ale już przygotowywali nauczyciele do lekcji historii, żeby dzieci coś zapamiętały – tak mi się wydaje. Pani mówi: „Nie wychodźcie, dzieci, ze szkoły, bo pójdziemy coś zobaczyć, ale to będzie straszne dla was. Ale musimy tam iść, żebyście wy wiedzieli, co to znaczy okupacja, co to znaczy niewola”. Coś takiego było, dosłownie nie pamiętam tych słów, ale tak mniej więcej było. Gdzie poszliśmy? Gdzie nas [nauczycielka] zaprowadziła? Z ulicy Świętojerskiej zaprowadziła nas do Sądów na Lesznie (tak się wtedy nazywała ulica – Leszno). Naprzeciwko Sądów (tam mieszkała nawet moja koleżanka szkolna, do jednej klasy chodziłyśmy) były balkony. Stały domy mieszkalne, były balkony. Co ja tam widziałam [pod balkonami]. Powieszeni byli ministranci i księża. [Księża byli w sutannach, a ministranci w białych komżach].

  • Nie pamięta pani, kiedy to było?

To był 1943 rok [albo pierwsza połowa 1944]. Drugi taki moment: w szkole strasznie było słychać strzelaninę. Bliziutko na Krasińskiego (od Podwala idzie króciutka ulica do Długiej, do dzisiejszego dnia są tam znaki) zaprowadziła nas pani po lekcjach, tam rozstrzelali ludzi. Nie widziałam tych ludzi, bo już ich pozabierali. Widziałam tylko [ślady], do tej pory jest ściana i tablica, gdzie są dziurki po tych kulkach. [Teraz jest tam tablica upamiętniająca]. Widziałam (trudno mówić) krew [jak płynęła po murze] i to, co się mieści w głowie. Po prostu mózg ludzki. To było coś strasznego.
Widziałam kilkanaście łapanek, jak ludzie płakali, jak krzyczeli, jak Niemcy ich bili [i wpychali do ciężarówek]. Z placu Teatralnego [też łapano ludzi]. Na przykład na Senatorskiej (gdzie w tej chwili jest urząd ZUS) ciągle siedział pan i ciągle grał na skrzypkach, i ciągle miał rozłożoną puszkę czy kapelusz, czy czapkę. Siedział sobie i grał. Jak się okazało (później widziałam film, nie pamiętam jaki), ten pan był kapo, donosił na różnych ludzi. Tam też pamiętam, jak rozstrzelali ludzi zaraz blisko. Tam jest też tablica. [Takich miejsc, gdzie rozstrzeliwano ludzi jest w Warszawie bardzo dużo. To dobrze, że są te tablice, niech pokolenia czytają i niech wiedzą jakimi zbrodniarzami byli Niemcy. Jak w większości, złapani w łapance ludzie, tracili życie].

  • Widziała pani to rozstrzelanie?

[Niemcy robili to błyskawicznie. Najpierw łapanka, podjazd samochodem. Wysadzali ludzi z samochodu. Stawiali pod ścianą, zabijali. Zbierali zwłoki na samochód i odjeżdżali]. Rozstrzelania nie widziałam, [wydaje mi się, że chyba nikt by nie chciał przyglądać się egzekucji], już byłam po fakcie. Już wszystko nawet było posprzątane. Szłam do tramwaju na plac Teatralny. Tam już była pętla tramwajowa, […] jeździłam od pętli do pętli „dziewiętnastką” spod kolejki grójeckiej (kiedyś była kolejka grójecka zaraz za Domaniewską pół przystanku), tam była pętla tramwajowa i później na placu Teatralnym była pętla tramwajowa. Szłam ze szkoły do domu. [Domyśliłam się co się stało. Było dużo ludzi. Płakali].

  • Czy podczas łapanki miała pani wrażenie, że pani też może zostać złapana?

Nie. Wiedziałam, że dzieci nie łapią. Natomiast bałam się tylko jednego. Kuzyn nasz, gdzie mieszkaliśmy u nich na Domaniewskiej, kilkanaście razy dawał mi (sam to robił) [bibułę]. Jak było lato, to jeździłam w fartuszku po mojej siostrze (granatowy czy czarny fartuszek), z falbankami, miał kieszonkę na boku. [Kuzyn] wkładał mi do kieszonki bibułki, od spodu zapinał agraweczką, żeby mi nie wypadło, ale tak, żeby nie było widać. Kieszonka miała jeszcze naszytą klapeczkę, że jak on zapiął agrafką od spodu, to nie było z wierzchu widać. Pamiętam, kiedyś mnie potwornie w tramwaju szarpał kontroler, żebym okazała bilet, a ja miałam bilet w tej kieszonce. Miałam tę kieszonkę zapiętą. Jak zobaczyłam kontrolera, udawałam, że śpię. Na mur spałam, on za nic mnie nie mógł dobudzić. Dał mi święty, anielski spokój.
  • Co pani robiła z tymi bibułkami?

Albo na przystanku podchodził ktoś do mnie (albo dziewczyna, albo chłopak), szliśmy razem, rozmawialiśmy. Na ulicy Miodowej był sklep z zabawkami. Były piękne lalki. Mama mi obiecała, że jak się wojna skończy, to mi tę lalkę kupi. Strasznie chciałam mieć tę lalką: czarna lalka na różowo ubrana. Wtedy dopiero kieszonkę odpinałam i ten ktoś (nie znam tych ludzi, nie wiedziałam, kto to jest) wyjmował z kieszonki. To przychodzili chłopcy, a to dziewczęta, rozmawiali ze mną na różne tematy: „A jak tam w szkole?”, „A co tam?”. Ostrzegali, żebyśmy się Niemcom nie sprzeciwiali. Dzieci miały różne zakusy. Ja tak samo, mimo że byłam taka mała, to starsza młodzież mnie ciągnęła i też Niemcom na złość robiliśmy.

  • Co na przykład?

Koło Wytwórni Papierów Wartościowych jest park, skwer. Tam jest jeszcze za czasów rosyjskich wybudowany [fort], budynek wojskowy. Ciągle chodziłam się tam bawić, jak byłam mała, bo to bliziusieńko było od domu. Na górce do dzisiejszego dnia stoi krzyż drewniany. Na dole, jak była rosyjska twierdza (tak się chyba nazywało po rosyjsku, że to jest twierdza – do dzisiejszego dnia stoi czerwony budynek), jeździliśmy zimą [z górki]. Po szkole chodziłam z koleżankami (mimo że nie wolno mi było chodzić) sprzeciwiać się Niemcom. Chodziliśmy na przykład (aż wstyd powiedzieć) do śmietnika. Jak były stare miednice, że można było jeszcze zjechać na tej miednicy, czy stara brytfanka od ciasta, wchodziłyśmy do tego i Niemcom pod same nogi [zjeżdżałyśmy], żeby się denerwował. On tam stał na warcie i pilnował, bo było wejście do tego. Czy dzieci były mądre? [Chyba tak – w ich rozumieniu były bardzo mądre. Dokuczały przecież Niemcom. Dzieci w pewnym sensie się mściły, za łapanki, bicie i inne tortury dokonywane na Polakach przez Niemców].

  • Było coś w powietrzu, że nawet dzieci chciały coś robić.

Dopiero się później dowiedziałam, że dziewczynka, która nas prowokowała (była starsza ode mnie o dwa lata), to jej siostra, jej rodzeństwo było w organizacji. Oni jej to kazali robić, żeby Niemcom dokuczyć. My tego nie wiedzieliśmy. Broń Boże mamie powiedzieć, bo nie wiem, chyba by mnie ze skóry obdarła, że coś takiego robię. To była ogromna tajemnica. Oni wtedy mieszkali na Freta, wszyscy zginęli [w Powstaniu]. Koleżanka, jej cała rodzina. Później się dowiadywaliśmy, szukaliśmy znajomych po wojnie – ci wszyscy ludzie zginęli w czasie Powstania.

  • Jak wyglądała wtedy, jak pani mieszkała, ulica Domaniewska?

Jak mieszkałam, to Domaniewska wyglądała właściwie tak, że po tej stronie, co mieszkałam (numery parzyste), były domy jednorodzinne, po drugiej stronie na samym rogu (róg Puławskiej i Domaniewskiej) był jeden jednopiętrowy dom. Reszta były już pola i bagna. Tak wyglądała Domaniewska.

  • Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?

Akurat przyjechałam z wakacji z Łowicza od zakonnic, bo tam mój wujek odnawiał kościół. To było przecież 1 sierpnia. Mama przyjechała wystraszona do domu i mówi do taty (a [pojechała] na Rybaki [do swojego] mieszkania, bo raz na jakiś czas jeździła zobaczyć, co tam się dzieje w mieszkaniu, posprzątać, wytrzeć kurze): „Słuchaj, nie byłam dzisiaj w domu, dlatego że [jak wysiadłam z tramwaju na placu Teatralnym] podszedł do mnie jakiś mężczyzna młody i mówi: »Proszę pani, gdzie pani się udaje?«. – »Na Rybaki, idę do domu swojego«. – »A dlaczego pan przyjechała ‘dziewiętnastką’?« – »Dlatego że mieszkam na Domaniewskiej, a tu mam mieszkanie puste i idę odwiedzić to mieszkanie«. – »Proszę pani, natychmiast niech pani wsiada w tramwaj, proszę jechać do domu i proszę mnie się nie pytać dlaczego, tylko natychmiast jechać do domu. I żeby domownicy z domu nie wychodzili. Proszę ostrzec, żeby nie wychodzili z domu – ani dzieci, ani mąż, ani jak ktoś tam ze znajomych. Broń Boże, nie wolno wychodzić z domu«”. To była gdzieś druga godzina, jak moja mama opowiadała, a o czwartej rozpoczęło się Powstanie. Tutaj w Centrum już były jakieś ruchy, ludzie latali, już było pusto na ulicach. […] Ten pan zmusił mamę, że jak tramwaj będzie ruszał, to ma natychmiast wsiąść i jechać do domu. Posłuchała się jego, całe szczęście, bo by została na Starym Mieście sama. Tam było troszeczkę łatwiej niż na Starym Mieście czy w centrum miasta.
Natomiast co się działo w Warszawie w Powstanie, to ja też wiem, dlatego że przychodzili kuzyni i opowiadali, co się dzieje na przykład w Centrum. Wszystko byli zorganizowani, młodzi ludzie po lat osiemnaście. Wiem, że moja kuzynka, miała już chyba dwadzieścia jeden lub dwadzieścia dwa lata, była pierwszy albo drugi rok na Akademii Sztuk Pięknych, należała do organizacji, oni wszyscy należeli do organizacji. Jak Powstanie się prawie kończyło, oni przyszli do nas i opowiadali, co działo się w Centrum. Już z opowiadania od nich znam, ona była z narzeczonym.

  • Kiedy usłyszała pani pierwsze strzały? Widziała pani Powstańców?

[Tak, już pierwszego dnia, jak się Powstanie rozpoczęło]. Widziałam Powstańców, [bo do naszego domu przychodzili], dlatego że tu gdzie mieszkaliśmy, na Domaniewskiej, to ci nasi kuzyni mieli mieszkanie na Racławickiej. Później całe Powstanie byli na Domaniewskiej, bo się tutaj przenieśli. Tu było trochę bezpieczniej, to już peryferie miasta, jakby nie było, to już koniec Warszawy.

  • Dużo ludzi było w tym mieszkaniu?

To był domek jednorodzinny, dosyć duży, bo cztery pokoje z kuchnią. Było kilka rodzin. My mieszkaliśmy w małym domku u tych kuzynów, nie w tej willi, co oni mieli swoją, tylko w małym domku służbowym. To był domek przeznaczony dla służby. Jeden pokój z kuchnią, sionka i garaż. To było na tej samej posesji.

  • Dookoła były ogrody?

Dookoła były ogrody i nasz dom (nie wiem dlaczego) wujostwo [od strony Domaniewskiej] ogrodzili murem, mieszkaliśmy właściwie jak w getcie. Tylko sąsiadów było widać. Dom był tak długi, że z jednej strony graniczył z sąsiadami, tak że za domem była już inna posesja, ale już nie z Domaniewskiej, tylko z ulicy Wielickiej sąsiedzi [byli]. Ten dom był charakterystyczny dlatego, że u nas była kuchnia. Było bardzo dużo zapasów sprowadzonych na zimę, było już trochę węgla na przykład, była mąka, kasza. Nie wiem, czy moi wujostwo wiedzieli – tego nie wiem – że coś takiego będzie miało miejsce. Oni też mieli syna, co miał dwadzieścia trzy lata.

  • Czy syn w czasie Powstania był z nimi?

Tak, wszyscy razem byliśmy. Córka osiemnastoletnia im przed samym Powstaniem zmarła. Ich syn [został]. Oni gotowali, bo mieli gosposię. Gosposia gotowała obiady dla Powstańców i oni wynosili, przychodzili [Powstańcy]. Powstańcy jak i ja, taki smarkul przychodził w hełmie, z karabinem na plecach, ale to wszystko służbowo przychodziło. Nie pozwolili sobie nawet, [żeby] zapytać się [o coś]. Po prostu miał z dziesięć, jedenaście lat, był równy jak ja (bo nieraz się mierzyłam, jak po zupę przychodził, że taki równy ze mną), taki mały, ale był bardzo ważny. Był w mundurku, jak Mały Powstaniec, co jest na Starym Mieście. Musiał był widocznie z rodziny, gdzie ci ludzie byli w organizacji. Tak mi się wydaje, tak sobie później kojarzyłam jako dorosła.

  • Jak długo działała kuchnia?

Kuchnia działała dosyć długo, parę tygodni, na pewno ze trzy tygodnie.

  • Czy pani się tam kręciła, coś pomagała?

Chodziłam do kuchni, bo my siedzieliśmy w piwnicach. Tam było dużo piwnic, kotłownia była. Sąsiedzi przyszli i razem z nami przebywali w Powstaniu. W nocy przechodzili do siebie po jedzenie, przynosili i wspólnie się gotowało, bo trzeba było oszczędzać, nie wiadomo było, na ile tego węgla [wystarczy]. W nocy mój tata i sąsiedzi chodzili wyrywać gospodarzom kartofle, bo tam już były pola. Nieładnie, ale chodzili i kradli, bo inaczej jak to można nazwać? Chodzili w nocy, musieli dzieci wyżywić. Ci ludzie też byli jakoś zabezpieczeni. Pamiętam, że ci sąsiedzi kiedyś w nocy poszli do swojego domu i napiekli cały worek ciasteczek. Przez maszynkę kręcone ze skwarkami. Jak mi strasznie te ciasteczka smakowały. Jakiegoś mięsa przynieśli czy mieli świnkę i zabili, bo jakieś mięso przynosili. Wszyscy gotowali w jednym garnku i każdy jadł tyle, ile potrzebował.

  • Czyli raczej głodu z Powstania pani nie pamięta?

Nie, nie pamiętam głodu z Powstania, dlatego że jeść było co. Już był wrzesień, my długo byliśmy w Powstaniu. Mur nas chronił, strzały były dookoła, ale mur nas chronił. Niemcy nie wiedzieli, co tam jest. Oni się bali wejść na tę posesję. Kiedyś puścili pociski i to rozwalili. Pamiętam taki moment, jak był zsyp, duża żelazna płyta i tam wsypywali koks, węgiel, jak węglarze przywieźli. Odsunął płytę (pamiętam Niemca, bo akurat siedziałam przy koksie), celował z karabinu w ten otwór i krzyczał po niemiecku. Akurat tak się stało, że nasza kuzynka, która była na Akademii Sztuk Pięknych, znała dobrze język niemiecki, więc się z nim porozumiała, że to są tylko rodziny z dziećmi, nikogo tu więcej nie ma, żadnego Powstańca nie ma. Później już nie było kuchni. Dom, co stał jeden na rogu po przeciwnej stronie (po nieparzystej), został zburzony. Tam był sztab podobno.

  • Niemiecki czy polski?

Polski. Oni już się stamtąd wynieśli, bo nie mieli gdzie urzędować. Gdzie się wynieśli, tego nie pamiętam.

  • Jaka atmosfera panowała? Czy pani pamięta, co ludzie mówili o Powstaniu, o Powstańcach?

Pamiętam. Bardzo słuchałam, jak przyszła młoda kuzynka ze swoim narzeczonym. Opowiadali, że do nas parę dni szli z centrum Warszawy, bo działali w Śródmieściu. Znaleźli się na ulicy Rakowieckiej po jakimś czasie. Nie wiem, ile oni szli, tego nie pamiętam, a oni to wszystko dokładnie opowiadali. Już miałam jedenaście lat, już dużą dziewczynką byłam. Pamiętam, jak oni opowiadali i ona strasznie płakała, że na ulicy Rakowieckiej widziała obraz: szła kobieta z wózkiem z malutkim dzieckiem, bo Niemcy ich wypędzali, z każdego domu wykurzali ludzi, jednych zabijali, drugich gdzieś pędzili – nie wiadomo gdzie. Do wózka podszedł „ukrainiec” (chyba „ukraińcy” byli inaczej ubrani, jak odróżniała, że to „ukrainiec”), wyciągnął dziecko i rozerwał na dwie części. To było okropne dla mnie. Jeszcze mi się skóra jeży.

  • Dochodziły informacje, co się dzieje?

[Były informację, bo do nas przychodzili różni ludzie, przynosili ulotki, informowali ustnie]. Co się dzieje, jakie zbrodnie są wykonywane, jak ludzi rozstrzeliwują, że tu i tu, w jakimś kościele na Woli tyle osób zginęło. Ich rozstrzelali. [Mówili, że Warszawa płonie, że pełno domów zostało zrównanych z ziemią, że panuje ogromny głód].

  • Czy pani się bała?

Ogromnie się bałam. Bałam się, bo jeszcze sobie przypominałam całą wojnę, jaką przeżyłam jako małe dziecko, jak paliło się getto. Widziałam, jak dzieci żydowskie płakały, widziałam to wszystko. [Jak były bite przez Niemców. Dzieci przechodziły nieraz przez takie otwory w murze, tam gdzie odpływały ścieki. Prosiły o jedzenie. Chude jak szkielety, w poszarpanej odzieży].
  • Pani się tam znalazła, bo szkoła była blisko?

Najpierw było tak, że jak jeszcze mieszkaliśmy na Rybakach, to miałam koleżankę, której ojciec pracował w Zamku. Co on tam robił, nie wiem, ale oni mieszkali w Zamku. Niemcy na ulicy Piwnej odgrodzili jakoś, że był mur postawiony. Ponieważ były rynsztoki, ścieki, to tylko dziury [były] porobione, żeby woda mogła płynąć. Mały dzieciak to przeszedł przez to. Też przechodziłam do koleżanki, ona do mnie, tak się kontaktowałyśmy. Ale to prawdopodobnie było odgrodzone getto czy oni szykowali do getta… Poza tym na ulicy Prostej mieszkał mój stryjek i tam już przechodził mur getta. Widziałam wieżyczki, jak Niemcy tam [stali], jak się oprawiali, jak krzyczeli na dzieciaków, jak dzieci żydowskie też usiłowały przejść na drugą stronę po żywność.

  • Czy ktoś pani tłumaczył tę sytuację?

Dzieci były mądre kiedyś, naprawdę. Miałam sześć, siedem, osiem lat, to całą sytuację znałam z opowiadań, bo przecież rozmawiało się w domu, że Niemcy robią takie i takie krzywdy. Tłumaczyli rodzice dzieciom, żeby nie chodziły, że jak będzie łapanka, to niech uciekają do najbliższej bramy. Tak się robiło, uciekało się po prostu, a takich maluchów nie zatrzymywali. Co mieli zatrzymać? Jak miałam, powiedzmy, dziewięć lat, to mieli sobie głowę taką dziewczynką zajmować? Czmychnęłam i w porządku. Do jakiejś bramy na Miodową czy gdzieś się czmychnęło. Tak że dzieci były świadome tego, że to jest nieszczęście dla Polaków, że wojna to jest straszna rzecz, że tyle i tyle ludzi ginie, że rozstrzeliwują ludzi. Naocznie widziałam (nie widziałam fizycznie, jak ich rozstrzelali) skutki tego wszystkiego. Widziałam żywą krew, widziałam, jak wieszali księży i ministrantów, chyba ich było dwudziestu czterech albo dwudziestu siedmiu powieszonych, już nie pamiętam. Co taki ministrant, takie dziecko było winne? Jeszcze w ubrankach ministranckich i księża.

  • Wróćmy do atmosfery, która panowała na Domaniewskiej w czasie Powstania. Czy pani zapamiętała zmianę nastroju ludzi, zmianę stosunku do Powstańców?

Ludzie się cieszyli, że jest Powstanie, że niedługo będzie wolność, że Niemców się wykurzy z Warszawy, że w ogóle z Polski, że będziemy wolnym narodem. Pamiętam, jak mój tata wychodził na ogród, jak była cisza, nie było strzałów żadnych, [patrzył się w niebo, bo czasem przelatywały samoloty rosyjskie i mówił: „Patrz córeńko, to Nasi, oni nas już niedługo wyzwolą od Niemców]. Blisko była szkoła na Woronicza, słynna, co opór tam stawiali. To było blisko, tylko półtora przystanku od nas. W Królikarni tak samo. Przecież do Królikarni chodziłam do kościoła jako dziecko w czasie okupacji. Na majowe nabożeństwa codziennie chodziłam tam do kościoła.

  • Czy w czasie Powstania odbywały się uroczystości religijne, nabożeństwa?

Był zrobiony ołtarzyk. Jako małe dziecko strasznie lubiłam chodzić do kościoła, od małego. Jak było majowe nabożeństwo, to sobie sama robiłam ołtarzyk, mimo że codziennie chodziłam na majowe nabożeństwo. Była u nas etażerka, mamusia mi dała jedną półeczkę i sobie postawiłam Bozię, kwiatki, zawsze zmieniałam [wodę] i tam się modliłyśmy. To było wszystko przeniesione później do piwnic. Był korytarz i kilka piwnic, i kilka rodzin z dziećmi tam było. Tam oczywiście się modliliśmy, duchy wywoływali, [pytali], co będzie. Ducha Piłsudskiego, pamiętam jak dziś, wywoływali. Piłsudski powiedział, że niedługo się wojna skończy, że Niemców wyrzucą, że jednak jakieś zmiany się szykują – tak to czytali. Ciekawe to było. Bardzo lubiłam te seanse. Była starsza pani, wróżyła każdemu z kart.

  • Czy pani coś wróżyła?

Nie, dzieciom, broń Boże, ale dzieci były przy wróżbach, chyba że coś miała do powiedzenia, [że dzieci tego nie powinny słuchać], to dzieci musiały opuścić pokój. Ale duchy – oczywiście musiałam zobaczyć, jak to wygląda. Na planszy rysowała cały alfabet, półkole było narysowane i od A do Z było [napisane].

  • Po jednej literze odpowiadał?

Po jednej literze. Do tego spodeczek, normalny porcelanowy, talerzyk porcelanowy, tylko żeby miał gładkie brzegi, nie rzeźbione, żeby przylegał do kartonu (bo na kartonie był namalowany [alfabet]) i na talerzyku strzałeczka. Ona [kładła na talerzyku ręce, lub ktoś inny i] pytała się: „Duchu, duchu, prosimy cię, przyjdź”. Pamiętam to zdanie. Spodeczek się podobno poruszał, pod jakim wpływem – nie wiem. Duch przychodził. Wywoływała ducha: „Przyjdź, duchu Piłsudskiego” – na przykład. Proszę bardzo, duch mówił, że już jest, żeby zadawali pytania. Pytali się, jak będzie, czy wojna będzie długo trwała, czy my przeżyjemy. „Tak, wy przeżyjecie, ale będą jeszcze trudne czasy” – i tak dalej, takie rzeczy. To już do zapamiętania dla dzieci było.

  • Kiedy ustały w okolicy działania wojenne? Tuż przed wyjściem czy wcześniej?

[Niemcy] zburzyli ten mur i to był właściwie atak na te domy prywatne, co tam były, ośmielili się wreszcie. Wyrzucili nas stamtąd, wszystkie rodziny. [Kuzynka] mówiła, że to są tylko rodziny z dziećmi. Kazali wszystkim wyjść, myśleliśmy, że nas tam rozstrzelają. Jeszcze miałam takiego pecha, że wcześniej raniutko, jak wstałam, poszłam do swojego domu, czyli małego domku, gdzie mieszkaliśmy. Chciałam przynieść pamiętnik, bo ta dziewczyna rysowała moje zdjęcie od pierwszej komunii. Przed samiusieńkim Powstaniem byłam u komunii i bierzmowania jednego dnia. Nie wiem, czy księża wiedzieli, że coś takiego [będzie miało miejsce], bo takie małe dzieci do bierzmowania od razu brali. Wiem, że w katedrze byłam u bierzmowania. Chyba wtedy był biskup Hlond, na pewno bierzmował dzieci. Mnóstwo dzieci wtedy było. Poszłam do tego domu, bo zapomniałam wziąć pamiętnik. Ona zaczęła rysować moje zdjęcie od komunii, pod koniec czerwca, bo jeszcze szkoła była czynna. W tym czasie była ofensywa na mur na naszej posesji. [Działania wojenne jeszcze trwały, było słychać ze wszystkich stron wybuchy od pocisków i strzały].

  • Atak na dom był tuż przed wyjściem?

Tak. Zostałam sama jedna w domu, a rodzice byli w tym, gdzie wszyscy znajomi nasi i rodzina była. Chciałam się koniecznie do rodziny [dostać], bo huk niesamowity przecież. Dzieciak jedenastoletni wystraszony. Koniecznie chciałam się tam dostać. Przeleciałam z jednej strony domku, z drugiej strony domku, przeleciałam, byłam koło sąsiadów i słyszę dosłownie gwizd nad moimi uszami prawie. Wystraszyłam się. Obok była buda i były dwa psy. Jeden był wilczur, nazywał się Reksik (mój ukochany piesek), drugi był bokser Lordzik. W tym momencie przeleciała kula (chyba armatnia, jak mur [przebiła]), szłam i w tym momencie pies na mnie skoczył i powalił mnie na ziemię. Proszę sobie wyobrazić, jakie mądre stworzenie, warto o takim psie powiedzieć, że to bohater niemalże. Jemu odstrzelono uszy, a ja byłam pod nim, bo on mnie swoim ciałem przykrył. Jemu tylko zawdzięczam życie, temu psu. Biedny bez uszu, zakrwawiony cały doprowadził mnie do domku, trzy schodki były, zrobiła się cisza, za drzwiami mój tata stał, od razu otworzył drzwi, ja z psem wtargnęłam do naszej posesji.
Niemiec wszedł tam oczywiście uzbrojony, kuzynka z nim porozmawiała po niemiecku, że tu są same rodziny z dziećmi małymi, to on kazał wszystkim wyjść na podwórko. Tych ludzi było tam sporo, piętnaście osób, [może więcej]. Powstańcy tam byli, była młoda dziewczyna z narzeczonym, jeszcze kilkoro kolegów do nich dotarło. Byli już po cywilnemu, już się nie przyznawali, [że brali udział w Powstaniu], młodzi byli, [ubrania partyzanckie spalili w kotłowni]. Wszystkich razem Niemcy zapędzili do ogrodu, gdzie były pomidory. My się pomidorami posililiśmy, bo to było rano, kiedy zrobili atak na nasz dom, tak że my nic nie jedliśmy, nic nie mogliśmy zabrać ze sobą, żadnego ubrania – tak jak staliśmy, tak nas stamtąd wyrzucili. Na polu przesiedzieliśmy przez jedną noc.

  • Pilnowani?

Pilnowani. Pies został zabrany. Jakiś Niemiec podszedł i się pyta: „Jak on się nazywa?”. – „Rex”. Trudno powiedzieć, Niemiec do niego mówi: Komm, żeby przyszedł, a psina się obejrzała, ogon podwinął i poczłapał.

  • Nawet psy się bały Niemców.

Tak. Rozstałam się ze swoim przyjacielem, bo bardzo się lubiliśmy z tym pieskiem. Później rano, jak już posililiśmy się cokolwiek pomidorami (nie czerwonymi, bo już czerwonych nie było, widocznie grupa wcześniejsza zjadła, ale były różowe), wypędzili nas na Wyścigi Konne.

  • Czy tam byli ludzie?

Tam byli ludzie, tam było już mnóstwo ludzi. Z tej okolicy, tylko z różnych ulic. Byliśmy tam przez dwa dni w stajniach końskich. Nie dawali jeść, byliśmy o głodzie. Po dwóch dniach, jak nas stamtąd wypędzili (mnóstwo, setki ludzi, tak mi się wydaje, bo szeroka jezdnia, a tłum ludzi het, het i z przodu i z tyłu, my byliśmy w środku; na pewno paręset ludzi było), to Niemcy z Wyścigów zaprowadzili [nas] do Włoch, do stacji kolejowej. Wiem, że jakaś pani weszła w tłum z ogromnym koszem i rozdawała dzieciom bułki. Tak bardzo prosiłam, żeby mi dała dwie bułki, bo mam jeszcze siostrę. Dostałam dwie bułki i to było nasze pożywienie, już miałyśmy co jeść, podzieliłyśmy się z rodzicami. Ale to już było blisko torów kolejowych, zapędzili nas na tory, a później podstawili wagony bydlęce, bo były otwarte. Zapędzili nas do wagonów. Wrócę jeszcze – jak byliśmy na peronie, to pełno było handlarzy po drugiej stronie torów za siatką. Stali i sprzedawali różne rzeczy za pierścionek, za obrączkę. Ludziom wygnanym z Warszawy sprzedawali ci, co mieszkali tam czy dotarli – handlarze. Mama jeszcze miała jakieś złoto i mi dała, żebym zeskoczyła z torów i poszła kupić coś do jedzenia. Ale Niemiec mi nie pozwolił. Powiedział, że jak zeskoczę, to mnie zabije. Tak że o głodzie, po dwóch bułeczkach zawieźli nas do obozu do Pruszkowa. Nieduże bułeczki, ale to było coś. Do dzisiejszego dnia pamiętam smak tej bułeczki, choć była nie tak jak dzisiaj biała, tylko była ciemna.
  • Jak się zachowywali konwojujący Niemcy?

W wagonie, co byliśmy, w ogóle nie było Niemców. Oni byli na początku wagonu koło maszynisty, na końcu wagonu i stali na stopniach gdzieniegdzie, ale nie przy każdym wagonie. Pociąg był dosyć długi. Później jak nas wygruzili w Pruszkowie, to już było po południu. W każdym razie był szlaban, otwierali szlaban i w przejściu stał Międzynarodowy Czerwony Krzyż i każdemu dawał kromkę chleba. Obojętne, czy dziecko, czy dorosły – każdy dostawał kromkę chleba. To już był luksus. Zapędzili nas do hali, bo tam były zakłady, [gdzie] reperowali parowozy. Zapędzili nas do hali numer 1 i byliśmy tam całą noc. Rano przyszli Niemcy (oczywiście oni pilnowali ludzi) i [segregowali]: dziewczyny młode oddzielnie, chłopcy (druga grupa) oddzielnie, mężczyźni oddzielnie, kobiety samotne oddzielnie i matki z małymi dziećmi oddzielnie.
Znalazłam się w grupie [dzieci]. Siostra miała długie warkocze jako trzynastolatka, wyglądała jeszcze jak dziecko, to jeszcze i siostrę zostawili. Dzieci po trzynaście lat były tam, gdzie młodzież, ale jej się jeszcze upiekło i udało albo Niemiec był [taki], że może miał swoje dzieci i ulitował się. Nas zabrali, tamci zostali. Nas przegnali do innego pomieszczenia, do hali ogromnej. Były kanały do [naprawiania] parowozów. Nie wiem, czy powiedzieć, jak tam było… Do tych kanałów ludzie się załatwiali. Trochę było mat słomianych, widocznie potrzebne, że jak ludzie, pracownicy leżeli w kanałach, to maty kładli. Maty od wszy całe chodziły. Jak nikt nie siedział, były puste, luzem, to dosłownie chodziły.

  • Na tym musieliście siedzieć?

Tak. Byłam zawszona niesamowicie. Miałam sweterek wiśniowy, to był nawet sweterek mojej mamy, bo [zabrała] to, co złapała – koniec września, to już było dosyć zimno w nocy. On nie wyglądał, że był wiśniowego koloru. Tyle było [wszy], powłaziły w oczka. Byłam tak pogryziona, wszędzie wchodziło, we włosy – miliardy chyba tych [wszy] było. Dosyć długo tam byliśmy w obozie. Zachorowałam. Były transporty. Niemcy [brali] część ludzi z tej strony albo część z tych na transporty i gdzieś wywozili. My zawsze w kolejce staliśmy i wracaliśmy z powrotem. Tyle wywieźli, ile się ludzi do pociągu zmieściło.

  • Czy pani pamięta, jaka tam była atmosfera? Czy ludzie płakali?

Strasznie. Ludzie się potwornie bali, strasznie płakali. Kobiety były z maleńkimi dziećmi, nie miały czym karmić. Tam był Międzynarodowy Czerwony Krzyż i oni dawali mleko dla dzieci. Miałam puszkę, nie wiem skąd, prawdopodobnie zdobyłam. Zardzewiała puszka, ktoś to musiał zrobić. Był drut do trzymania, rączka i z puszką kursowałam parę razy dziennie. Przecież co ja miałam do roboty? [Chodziłam], żeby przynieść innym małym dzieciom mleko. Tłumy ludzi były, tylko że ja mała, pod pachę komuś weszłam, przemyciłam się. Dla mnie nie było problemu. Nawet ci, co z nami w piwnicy siedzieli, [chodzili]. Była też pani z maleńkim dzieckiem, mama karmiąca. Głównie dla tej pani po mleko chodziłam, ale ona też się dzieliła z innymi matkami. Siedzieliśmy, zupę też dawali. Kto miał w co wziąć, to wziął zupę. Ale jak wziął, to się podzielił. Jak dostał porcję, to ze swoimi się dzielił, z obcymi chyba nie za bardzo. Tak mi się wydaje, że z obcymi się ludzie raczej nie dzielili. Sąsiadka to był swój człowiek. To już była taka organizacja stworzona, że my się bardzo pilnowaliśmy.
Pamiętam moment, że można było chodzić po terenie. Koniecznie chciałam zobaczyć swojego tatę. Niemcy młodzież i mężczyzn też prowadzali do pociągów. Była aleja wzdłuż ogrodzona drutem kolczastym i za druty już nie wolno było wejść, ciągle stałam przy drucie i patrzyłam. Jak nie po chleb albo mleko, albo zupę [chodziłam], to przy drucie stałam. Przecież widać było, że mężczyźni idą, to już leciałam, żeby tatę zobaczyć. Koniecznie chciałam się z nim pożegnać. Zobaczyłam swojego tatę. Tata szedł, zobaczył mnie i się przybliżył do mnie. Zdążył mnie pocałować, ale dostał po buzi od Niemca za to. Pojechał za to do karnego obozu, wywieźli go pod Berlin. Za to, bo tata opowiadał, że od razu jak przyszedł do miejsca, gdzie wpuszczali do wagonów, to od razu kazali mu na bok odejść. Już był naznaczony. Tam było kilku. Grupkę, co ich wzięli, wywieźli oddzielnie do Niemiec. Nie wieźli tam, gdzie innych ludzi do polskich obozów. Może i dobrze, bo przeżył, bo jakby trafił do Oświęcimia, nie wiem, co lepsze. Był w karnym obozie w Niemczech.

  • Kiedy pani wyszła z Pruszkowa?

Z Pruszkowa wyszłam w październiku, koło 10 października [1944 roku].

  • Gdzie pani wyszła?

Zabraliśmy się na podróż wagonami. Niemcy gonili [ludzi], wreszcie nasza grupa tam dotarła. Wywieźli nas przecież w nieznane, tak można było powiedzieć. Wywieźli nas w Góry Świętokrzyskie najpierw. Nawet widziałam, jak się dziecko rodziło, mała dziewczynka, bo w tym wagonie rodziło się dziecko. Wywieźli nas w Góry Świętokrzyskie. To musiało być bardzo wcześnie, bo jeszcze słońce nie wzeszło. Było bardzo zimno, szron był, wszędzie byle patyk to był biały. Były wykopane rowy gdzieś pod lasem, chyba w lesie. Były piaszczyste wydmy przed lasem i tam były wykopane rowy. Podobno mieli nas tam stracić. Jak my już wszyscy [wysiedliśmy], opróżnił się pociąg, wszystkie wagony, szliśmy jakieś pięćset metrów od pociągu. W tym czasie z lasu wyszli uzbrojeni akowcy i była wojna między Niemcami a akowcami. Akowcy zwyciężyli, że tak powiem, bo kazali Niemcom załadować z powrotem transport i obojętnie gdzie wysłać, byle nie tutaj. Obronili nas.

  • Co wy robiliście w czasie tej małej wojny? Co robiły kobiety z dziećmi?

To był płacz, lament, że coś niesamowitego, przecież dorośli ludzie sobie zdawali sprawę, po co są pokopane te rowy. To były strasznie długie [rowy. Dorośli wiedzieli co nas czeka. Niemcy cały transport zagonili z powrotem do wagonów i odjechaliśmy].

  • Dokąd później pani pojechała?

Później nas wywieźli do Wolbromia. Tam nas wysadzili (bo tak to siedzieliśmy w pociągu), to już było na drugi dzień rano. Jak już było bardzo rano, ludzie przyszli na stację, bo Niemcy nakazali, że każdy ma zabrać rodzinę do siebie. Puścili cały transport, rozdysponowali, że tak powiem. Trafiliśmy (mama, moja siostra i ja) do rodziny niemieckiej. Tam dopiero się najadłyśmy porządnie, mówiąc szczerze. Niemka nas ugościła. Zabili akurat świniaka, nie to, że dla nas, bo my siedzieliśmy w chlewku, było łóżko postawione i pierzyna była, i poduszka była; pierzyna była taka wysoka, że pierwszy raz w życiu taką wysoką widziałam. Ugotowała kapuśniak na tym mięsie. Bardzo się szczyciła, bo pokazała, na ścianie przy stole był portret jej czterech synów, gestapowców, którzy zginęli w czasie wojny. Ona pokazywała, płakała, że jej synowie wszyscy zginęli na wojnie.

  • Jaka była w stosunku do was?

Do nas była bardzo życzliwa. Ale mama musiała stamtąd szybko z nami zbiec, bo ona sobie ubzdurała, że mnie zatrzyma. Mama z siostrą niech idzie, a ona mnie zatrzyma, bo jej się bardzo podobałam. Nie ma już dzieci, to się mną zaopiekuje. To jak mama mogła mnie zostawić? Pamiętam, w nocy uciekłyśmy przez okno, jak było ciemno. Dotarłyśmy do stacji i pierwszym lepszym pociągiem, jaki jechał w stronę Kielc, przyjechałyśmy do Kielc. Później z Kielc przesiadłyśmy się, bo pociąg nie wiem, czy dalej jechał, czy nie jechał. Mama akurat wysiadła na tej stacji w Kielcach, później bardzo prosiłam, żeby do Łowicza się dostała, do zakonnic, gdzie byłam na wakacjach. Mnie [wtedy] było tam tak dobrze, one tak dbały o mnie, że tak będziemy miały dobrze. Koniecznie chciałam [tam trafić]. Dotarłyśmy. Najpierw [dotarłyśmy pociągiem do] Tomasza Mazowieckiego. [Później szłyśmy przez miasto. Doszłyśmy do mostu], stałyśmy na moście i mama strasznie płakała, bo już się ciemno robiło, zmierzch i nie miała co z nami zrobić. Nie miałyśmy się gdzie podziać. Podeszła jakaś pani, która szła tym mostem, i się pyta, czemu mama płacze. Mówi, że jest w takiej i takiej sytuacji. „Nie płacz – mówi – chodź ze mną”. Poszłyśmy do tej pani, do jej domu. Nagotowała cały kocioł wody, wykąpała nas, wyprasowała ubrania gorącym żelazkiem. Żelazko, pamiętam, na węgle, fajne było, duże, żeby wszystkie wszy wyginęły. Chociaż ta Niemka też to zrobiła, ale to niemożliwe było się ustrzec, bo one się lęgły. Nie wiadomo skąd. W każdym razie ta pani też nas przenocowała, nakarmiła, dała nam na drogę jedzenie i mówi: „Gdzie już teraz chcecie, to się – mówi – dalej udajcie”.
Dotarłyśmy do Łowicza. W Łowiczu w zakonie nie było tak cudownie, jak byłam. Niemcy zrobili tam obóz przejściowy dla uciekinierów. [Tak nazywali tych ludzi wygnanych z Warszawy]. Trudno nazwać, [że] uciekinierzy, oni tak to nazywali. Ludzie tam siedzieli, zakonnice miały obowiązek dać im jeść, przenocować, a z okolicznych wsi przyjeżdżały podwody i zabierali tych ludzi. Sołtys nakazał, że ten ma przyjechać, ten ma przyjechać, ten ma przyjechać ze wsi i zabrać całą rodzinę do siebie. Trafiliśmy do wsi, co się nazywała Seligi. To było pod Łowiczem, gdzieś z dziesięć kilometrów od Łowicza. [Byłyśmy] tam aż do wyzwolenia.

  • Czy pani pamięta, co ludzie mówili, że Powstanie upadło?

Jeszcze pamiętam, zanim byłam w Pruszkowie, jak we Włochach staliśmy na stacji, to pociągi przejeżdżały z dziewczynami i z chłopcami z AK. [Oni krzyczeli, że Powstanie upadło, że Warszawa płonie i jest cała w gruzach. Rzucali też kartki ż nazwiskami, że żyją].

  • Skąd pani wiedziała, że oni byli z AK?

Krzyczeli na stacji: „My jesteśmy Powstańcami!”. Mówili, że w Warszawie to się stało, że w Warszawie tamto się stało, że już Warszawa jest cała spalona, cała zburzona, a ruskie nie chcą wejść do nas. Takie rzeczy. [Krzyczeli], że celowo została Warszawa wystawiona.

  • Potem 17 stycznia – czy pani była świadoma, że Warszawa już jest wolna?

Byłam świadoma, dlatego że jak byłam na wsi, na Seligach, to jak szedł front, to u tego gospodarza był jakiś niemiecki sztab. Najpierw niemiecki, a później rosyjski. Później Rosjanie weszli, to było właściwie z dnia na dzień. Gonili Niemców. Tam też wszystko było niesamowicie zorganizowane. Tam były lasy, tam też byli powstańcy [właściwie partyzanci]. Jak się Polacy z wysiedlonymi z Warszawy obchodzili [się] źle, to poszli na skargę do lasu i od razu porządek na wsi zrobili powstańcy. [Ci Rosjanie co zatrzymali się u gospodarza mówili, że Warszawa jest już wolna, że została wyswobodzona 17 stycznia 1945 roku].

  • Jak rodzina, u której pani była, odnosiła się do was?

Nie powiedziałabym, że dobrze. Wiem, że się ten pan nazywał Józef Polak. Dzieci [mu] umierały, co roku miał dziecko, co roku umarło. Wzięli dziewczynkę, ośmioletnią sierotę, co jej rodzice umarli, ale się tak nad nią znęcali, że coś niesamowitego. Mróz był wtedy, zima była wtedy okropna. Mróz był niesamowity. Wszyscy byli zawszeni, nie tylko ona, cały naród polski był zawszony. On potrafił wziąć balię drewnianą, nagrzać wody i dzieciaka na dworze kąpać. Dlaczego on wziął tę dziewczynkę? Żeby pan Bóg się ulitował nad nim, żeby mu dziecko zostawił, żeby nie zabierał mu dziecka. Mamie też powiedział: „Wiedzieliście, że was z Warszawy mają wygonić, to trzeba było na latarni się powiesić – tylko on mówił po wiejsku, nie potrafię powtórzyć – po co tak szliście tutaj?”. Źle tam traktowali ludzi, naprawdę źle, a to byli wszystko zamożni ludzie. [Nie przyszliśmy z wyboru tylko z konieczności. Przecież byliśmy bardzo biedni, bez domu, ubrania, bez pieniędzy. Bez żadnych perspektyw na przyszłość. Niemcy przecież nakazali zabrać tych ludzi i umieścić u gospodarzy].
  • Jak pani wspomina Rosjan?

Najpierw byli Niemcy, co uciekali. Byli przez parę godzin u gospodarza. Przyszli się prawdopodobnie najeść i zapytać, czy w okolicy ruskich gdzie nie ma. Wiadomo, że Polacy [skłamali], jak poszedł tutaj, to mu powiedzieli, że tam [są. Informowali], że w przeciwnym kierunku. Wiem, że gdzie my mieszkaliśmy na tej wsi, była kolejka, bo tam był kopany torf. Torf wywozili wagonikami. Przeważnie Niemców kierowali na bagna, żeby tam sobie poszli. Weszli Rosjanie i przyszli do tych gospodarzy. Byli tam też przez parę dni. Był jakiś major, pułkownik. Nie wiedziałam, że to major, dopiero później się dowiedziałam, nie znałam się na szarży, widziałam, że mają jakieś [oznaczenia na sobie, mieli wiele medali na mundurach].
Moja mama mówi, że tak się cieszy, że zostaliśmy oswobodzeni, że wrócimy do domu, że to, że tamto. [Jeden z tych wojskowych patrzył na mamę] i mówi: „Czego ty się cieszysz? Czego – łamaną polszczyzną mówi – czego ty się cieszysz? Jeszcze – mówi – zobaczycie, co to są ruscy. Jeszcze doznasz – mówi – cudu”. Na drugi dzień już ich nie było, poszli dalej za frontem. […] W międzyczasie moja mamusia odnalazła swoją siostrę przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż w Łowiczu, przez ich filię. Odnalazła swoją siostrę, która była siedem kilometrów w przeciwnym kierunku, czyli siedemnaście kilometrów od nas. Jak się tylko rozruchy zaczęły, Rosjanie weszli, wyemigrowaliśmy do siostry [mamy]. […] Stamtąd ciocia i mama [wyruszyły] do Warszawy, [żeby zbadać sytuację], bo już wiedziały, że jest Warszawa wyzwolona. [Dotarły] do Warszawy tym, czym się dało, pociągiem towarowym, resztę na pieszo. [Poszły do swojej siostry na Pragę. Praga nie była prawie zniszczona], przyszły z powrotem po nas. [Ciocia zaproponowała aby wróciły do niej. Po dwóch miesiącach aby wrócić do Warszawy]. Najpierw [podróż do Łowicza], później [do] Skierniewic i do Warszawy bydlęcym [pociągiem. Ta podróż to była ogromna męka, małe dzieci i chory wujek, ale szczęśliwie dotarliśmy do celu].

  • Który to był miesiąc?

To już było na pewno po Wielkanocy, [początek kwietnia 1945 roku], bo wiem, że na Wielkanoc przyniosła nam gospodyni glinianą miskę, ludową, barszczu białego na dziewięć osób. To był cały posiłek na dzień. Tam, gdzie byliśmy u cioci, [gospodyni] była zła, że przyszłyśmy, bardzo była na nas wściekła. Trzy osoby więcej do jedzenia. Tak że moja babcia [i ja chodziłyśmy] po prośbie, [ciocia miała troje małych dzieci – cztery, trzy i półtora roku], coś trzeba było jeść przecież. Wujek mój był młody, ale miał strasznie połamaną nogę, [od pasa był w gipsie. A moja ciocia, mama i moja siostra pomagały gospodyni, tak jak potrafiły].

  • Do którego domu pani wróciła?

Do żadnego. Ponieważ moja jedna ciocia (mamy siostra) mieszkała na Pradze, to wróciłyśmy [na jej zaproszenie] na ulicę Barkocińską na Pragę.

  • Czy pani pamięta Warszawę z tamtego okresu?

Pamiętam, jakżesz nie. Wiem, że pociągi dojeżdżały tylko do Warszawy Zachodniej, a od Warszawy Zachodniej już były same gruzy. Jeszcze jak szliśmy [były tabliczki powtykane w gruzy, tabliczki informujące ludzi aby nie] wchodzić tu, nie wchodzić [tam], bo wszędzie w Warszawie były miny.

  • Czy na Pradze życie wyglądało normalniej?

Pewnie że tak. Praga była mało zniszczona, prawie w ogóle nie była zniszczona. Przecież ci ludzie w ogóle nie [wyobrażali sobie], że [po drugiej stronie Wisły, odbył się tak okropny dramat ludzki, że] taki głód był, że takie nieszczęście. Przecież to jedne gruzy były. Tak się szło po Warszawie, w Alejach Jerozolimskich, dworzec cały zniszczony, prawie wszystkie domy poniszczone, [albo góry gruzu, albo zgliszcza po wypalonych domach]. Okropne. Przecież nic nie dojeżdżało, dalej szło się tylko pieszo. Cały tunel, co idzie do Powiśla, był wysadzony w powietrze. [Wyglądało to jak ogromny wąwóz].

  • Kiedy wrócił pani ojciec?

Mój tato wrócił… pod koniec sierpnia [1945 roku]. Ale mój tata też miał szczęście ogromne. Jak był w Niemczech w obozie karnym, to ich brali do pracy w fabryce amunicji. Była jakaś inna fabryka, ale oni tam broń wyrabiali. Zaprzyjaźnił się z Niemcem i ten Niemiec dokarmiał go po kryjomu. To, co dostawał do jedzenia od żony (powiedzmy, chleb ze smalcem, bo przecież też nie mieli co jeść), chociaż kromeczkę, chociaż kawałeczek, to się dzielił z ojcem. Zawsze tata mówił, że dzięki niemu przeżył.

  • Widziało się drugiego człowieka nawet w Niemcu…

Tak. Pamiętam, że tata palił papierosy. Zawsze opowiadał ten fakt, ale wiem, że palił papierosy i to dużo. Chodził w mundurku, w pasiakach jak z obozu [z numerem na piersiach]. Ich do fabryki do Berlina dowozili pociągiem. Kiedyś na dworcu jakaś Niemka kazała mu zanieść bagaże. Paliła papierosa. Jak już wsiadała do pociągu, jak tata zaniósł jej bagaże, już pociąg [pociąg miał odjechać], to [ona] wyrzuciła peta. Tata tego peta wziął [wtedy]. Ona wysiadła z pociągu i tatę uderzyła za to w twarz. Jeszcze wyzwała od polskich świń. [Niemcy też byli różnymi ludźmi. Jedni się litowali nad losem więźniów polskich, inni się znęcali. Tacy już są ludzie]. Tak że różnie to było. Tatę wyzwolili Amerykanie.

  • Czy od 1 września 1945 roku zaczęło się dla pani normalniejsze życie?

Tak. [Ja i moja siostra zaczęłyśmy naukę w szkole. Mieliśmy swoje mieszkanie na ulicy Wileńskiej 5]. Już jak przyszedł mój tatuś, poszedł do pracy, zgłosił się do jednostki wojskowej [na Bemowie] i w jednostce wojskowej do śmierci pracował. [Zaczęło się skromne, ale już normalne życie].

  • Czy jest obraz, wspomnienie z czasu Powstania, które ciągle wraca do pani?

Najbardziej wraca to, jak kuzynka opowiadała, jak dziecko rozszarpali, jak rozstrzelali ludzi na ulicy, jak wyprowadzili tylko i rozstrzelali. Poza tym z opowiadania [wiem] (ja tego nie widziałam), że mojemu bratu ciotecznemu zginęła żona. Niemcy wypędzili ich z kościoła na Woli. Oni tam byli. Były baraki, pola urlichowskie. Częściowo należały do naszego kuzyna. Stały tam baraki dla służby. Oni tam wypędzili ludzi z mieszkań, z kościoła, posegregowali jak w Pruszkowie: ci tu, ci tu, a kobiety z małymi dziećmi do baraków. Były tylko jedną noc w barakach. Rano Niemcy oblali [baraki] benzyną i spalili ich żywcem. Ona i pięcioletnia dziewczynka zginęły. To już znam z opowiadania. Też mi utkwiło, że jak można? Poza tym to różne rzeczy, jak łapanki na ulicach, jak ludzie uciekali jak zwierzęta, jak ich Niemcy bili karabinami. Nie daj Boże… [O tym etapie mojego dzieciństwa nie da się zapomnieć. To wraca jak koszmar senny. Czasami, ale bardzo rzadko rozmawiamy z mężem o tych czasach, (on miał gorszy los, bo w Powstaniu zginęła jego mama). Natomiast, ani z rodziną, ani ze znajomymi, już nie możemy wspominać tych tragedii, już wszyscy odeszli. Jestem osobą leciwą, mam już osiemdziesiąt lat. Czasem tak myślę, dlaczego w naszym kraju, w wolnej ojczyźnie, nie ma odpowiedniej organizacji, która by się zaopiekowała – tą garstką ludzi, która jeszcze żyje – a którzy przeżyli takie piekło na ziemi, zgotowane przez drugiego człowieka. Jest mi z tego powodu bardzo przykro. Może jeszcze niejedno udałoby się omówić – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].




Warszawa, 5 września 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Lilianna Kalinowska Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter