Bożenna Jadwiga Kozak
Bożena Jadwiga Kozak, z domu Kozłowska, urodzona 2 października 1926 roku w Warszawie.
- W okresie Powstania nazywała się pani Kozłowska?
Tak.
- Gdzie pani była w czasie Powstania?
Byłam w Aninie Nowym, ulica (ówcześnie) Legionów 8.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Co pani robiła przed 1 września 1939 roku? Kiedy się pani urodziła? Gdzie? W Warszawie.
Tak, urodziłam się w Warszawie na ulicy Wareckiej pod numerem 12. Tam mieszkałam do 1933 roku, a potem rodzice się przenieśli na ulicę Szpitalną, też pod numer 12. Ojciec mój był pracownikiem administracyjnym Opery Warszawskiej, z tym że to jeszcze było przed pierwszą wojną światową – cały czas pracował, aż do emerytury w latach trzydziestych. Ale nie pamiętam.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Miałam dwie starsze siostry. Jedną jedenaście lat starszą, drugą siedem. Ojciec zmarł w 1939 roku, w styczniu.
- Aha, czyli jeszcze przed wybuchem wojny.
Tak.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam początkowo… Poszłam dopiero do trzeciej klasy powszechnej. Uczyłam się w domu, z tym że co roku ojciec chodził ze mną na takie sprawdziany do szkoły – gimnazjum, liceum i szkoła powszechna była Haliny Gepnerówny na ulicy Moniuszki 8. Dopiero poszłam pierwszy raz do trzeciego oddziału mając dziewięć lat, na ulicę Nowy Świat 22. Tam przeszłam, byłam w trzeciej klasie i czwartej. Ponieważ szkołę przeniesiono na Powiśle, to rodzice przenieśli mnie z kolei do szkoły na ulicę Żurawią 9 – to była szkoła powszechna imienia Antoniego Osuchowskiego, którą skończyłam. To była sześcioklasowa szkoła. A po tym, w 1939 roku, to był jakiś taki egzamin, jakiś sprawdzian, dostałam się do 2 Miejskiego Gimnazjum imienia Jana Kochanowskiego przy ulicy Rozbrat. Ponieważ ojciec był pracownikiem miejskim, to pierwszeństwo dzieciom pracowników miejskich było właśnie w tej szkole. Poza tym częściowo miasto płaciło za nas. Szkołę tą skończyłam w 1939 roku, w czerwcu. No i zdałam do gimnazjum.
- Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?
Strasznie. Byłam szczęśliwa, że idę do gimnazjum, miałam poszyte ubranie, jakie wymagane było w szkole, bo wtedy młodzież szkolna chodziła ubrana nie tak, jak teraz – miałam tarczę już przyszytą, z czego byłam bardzo dumna, bo to szkoła chyba była 122. Już nie bardzo pamiętam. Znaczek na berecie. Pamiętam, to był piątek, dzień był pochmurny i zaczęły się jakieś na niebie strzały, jazdy. Początkowo się mówiło, że to są jakieś ćwiczenia, ale okazuje się, że to nie były ćwiczenia. No, tego dnia do szkoły nie poszłam. Poszłam dopiero w październiku i chodziłam chyba trzy tygodnie, bo szkołę zajęli Niemcy, no i szkoły, gimnazja, były zawieszone.
- Czy oprócz 1 września, oprócz samolotów i wybuchów, które pani słyszała, to czy widziała pani samoloty?
Widziałam. […] Widziałam, widziałam, bo wszyscy byli ciekawi.
- Jak mama pani i pani rodzina, jak zareagowaliście? Schowaliście się do piwnicy?
Nie.
Jeszcze nie chowaliśmy się do piwnicy, tylko naiwnie zastawiało się materace na okno i w tym pokoju siedzieliśmy. A do piwnicy to żeśmy zeszli, zeszli później, i właściwie całe życie już spędzaliśmy na schodach. Bo były dwa wejścia do naszego mieszkania – jakieś kręcone były schody drewniane, których się nie używało wtedy i na tych schodach żeśmy spędzili cały wrzesień. Jeszcze muszę dodać, że […] był mój malutki siostrzeniec, który urodził się w kwietniu, i w koszu od bielizny żeśmy z nim wędrowali.
- Czyli mieszkała również z państwem…
… Moja jedna siostra. Bo druga też była zamężna, ale mieszkała na Bródnie.
- Ponieważ szkoła została zamknięta, co pani, jako dziecko trzynastoletnie, robiła? Czy chodziła pani do jakiejś szkoły?
Ale oczywiście. Najpierw się uczyłam… Przychodziła taka studentka, pani chyba Janina Jaculska, bardzo zresztą sympatyczna – ona już kończyła studia, była na matematyce i chyba na filologii klasycznej, bo wiem, że uczyła mnie łaciny i z powodzeniem, bardzo ciekawie prowadziła lekcje ze mną. A po tym zapisano mnie na komplety właśnie do gimnazjum Haliny Gepnerówny, bo tam skończyły moje siostry. Moja siostra tam zrobiła dużą maturę.
- Czy pamięta pani koleżanki z tej szkoły? Z kim się pani przyjaźniła?
Pamiętam. Pamiętam na kompletach właściwie, bo to już były komplety. Pamiętam, nawet długi czas miałam kontakt z nią, z jedną z nich, bo mieszkała na moim osiedlu i razem żeśmy pracowały.
- Proszę powiedzieć, jak się nazywała?
Magda Pawlusiówna. Należała do Szarych Szeregów i była w czasie Powstania, była nawet ranna.
- Kiedy się pani w ogóle dowiedziała, chodząc na komplety, przyjaźniąc się z nią, o tym że są Szare Szeregi, o konspiracji?
Nie, nic się nie… Nie. One były w głębokiej konspiracji. Jeszcze jedna była, z którą miałam listowny kontakt – nawet jak przyjechała… Wtedy był prezydentem pan Kaczyński, były takie uroczyste obchody Powstania Warszawskiego i ona przyjechała nawet z Kanady, z córką, i się z nią widziałam.
Rustecka, Szpak z męża. Bo ona po Powstaniu poszła do obozu. Bo Magda Pawlusiówna nie poszła do obozu. A ona poszła do obozu i została już za granicą i tam za granicą wyszła za mąż.
- Chodziła pani na komplety, nic pani nie wiedziała o koleżankach, o ich działalności konspiracyjnej?
Nie. Wiedziałam o konspiracji jako takiej, dlatego że mój szwagier był w konspiracji i był w Batalionie „Kilińskiego”, i brał udział w Powstaniu. Tak samo jak i rodzina szwagra – nawet polegli. Marian Chrzanowski, pseudonim „Bizon”, i Janka Chrzanowska, jego siostra – nie wiem, chyba „Janka” miała pseudonim, ale nie jestem pewna.
Zginęli. Ona jest pochowana na cmentarzu na Bródnie, a Mariana nie znaleziono, bo był dwukrotnie ranny i właśnie drugi raz leżał w szpitalu, w PKO na Świętokrzyskiej. Jak tam się zawaliło, to…
Tak. A właśnie jego zięć, można powiedzieć, bo została córka młodsza ode mnie o dziewięć lat, jego zięć właśnie współpracował bardzo aktywnie z Muzeum Powstania Warszawskiego i teraz umarł. Nawet też mam jego nagrania, znaczy nagrania… Z Internetu wzięte. Zostawił po sobie ślad.
Rumianek Andrzej. Był uroczysty pogrzeb. No ile? Miesiąc temu chyba, czy półtora miesiąca temu.
- Co pani pamięta z okresu okupacji? Czy była pani świadkiem jakichś drastycznych scen?
Byłam, bo uciekałam przed łapanką i zdążyłam wpaść do bramy, ale już nie dobiegłam do mojej klatki, tylko wpadłam do tylnego wejścia sklepu, który był w naszym domu. Tam pani, właścicielka tego sklepu, od razu wpychała nas wszystkich do piwnicy, bo tam był skład, w piwnicy. Pamiętam, doskonale.
To chyba był już 1943. A poza tym pierwsze łapanki to były chyba w 1941 roku, bo wiem, że do nas, do bramy wpadli – byli u nas. A myśmy mieszkali w oficynie. Wpadli u nas. Już moja siostrzenica była mała i siostra załatwiła jej, zostawiła ją u nas, a poszła jeszcze odwiedzać koleżankę, bo mieszkała na Bródnie, wiec była troszkę odcięta od swojego towarzystwa. Jedna z pań, która wpadła do nas, no to wzięła na ręce, że niby się zaopiekuje dzieckiem. Ci panowie, bo ich było kilku, rozrzuciło się karty, że gdyby jakiś żandarm pofatygował się, bo to różnie bywało, że gonił czasami… Bo w ten sposób zginął nasz znajomy, którego gonił żandarm. Drzwi były zamknięte, nie miał gdzie wpaść, i go zastrzelił.
Karolak. Ale to chyba było przy placu Żelaznej Bramy.
- Co pani jeszcze zapamiętała z okresu okupacji?
Dużo rzeczy zapamiętałam.
- Proszę opowiedzieć. Jakie sceny utkwiły pani w pamięci?
Jak paliło się getto. Wtedy to nawet, wie pani, jak frunęły różne papiery, to była nie tylko łuna, ale fruwały – wiatr to znosił, te różne śmieci. Słyszeliśmy strzały, bo przecież na Siennej było – to bardzo blisko. Przez Marszałkowską tylko. A poza tym taki epizod już w czasie oblężenia Warszawy, jak Niemcy podeszli do Warszawy, to był chyba…
- Mówi pani o wrześniu 1939 roku?
Tak, tak. Ósmego września Niemcy podeszli bardzo blisko i już słychać było ostrzeliwanie Warszawy, zdecydowanie. Mama zdecydowała, że pójdziemy wszyscy do schronu. Tutaj, gdzie jest bank „Pod Orłami”, na rogu Jasnej i Zgoda, był taki skwer – nie wiem, czy on jest, bo rzadko teraz bywam – i były pobudowane schrony takie. No i myśmy tam poszli. Ale nie wytrzymaliśmy, bo było zimno, ciasno, i wróciliśmy do domu. Szczęśliwie, bo nad ranem wpadł tam pocisk ciężkiej artylerii i zasypał wszystkich tych, którzy tam pozostali. Szczęśliwie żeśmy… Zapamiętałam 16 września też, jak moja matka była na placu Trzech Krzyży, wracała – nie wiem skąd gdzieś. Też był nalot i strzelali, że wróciła nawet… Bo nosiła wtedy żałobę, bo po ojcu jeszcze. Bo dawniej się nosiło dłużej żałobę, teraz nie wiem, czy się w ogóle nosi. Miała przestrzeloną suknię odłamkiem i miała, o dziwne, bo nie miała żadnych uszkodzeń ciała, ale miała kawałeczek… Nosiła binokle i miała kawałeczek binokli uszczerbiony.
- Miała niebywałe szczęście.
Miała niebywałe szczęście.
- A proszę powiedzieć, z czego się pani rodzina utrzymywała w czasie wojny? Tata nie żył…
Matka miała bardzo skromną emeryturę, dostawała zapomogi. Był jeszcze szwagier, który mieszkał, a szwagier pracował w Dyrekcji Autobusów i Tramwajów. No i głodowaliśmy.
Na pewno pamiętam. Właściwie już od dwunastego roku życia, mogę powiedzieć, zaczęłam ciężko pracować, bo nosiłam węgiel z piwnicy. Szczęśliwie matka kupiła jeszcze przed wojną węgiel. Bo matka była praktyczna i przeżyła pierwszą okupację niemiecką w 1915 roku w Warszawie. Pamiętała, że był straszny głód, więc robiła różne zapasy i kupiła węgiel, kupiła ziemniaki już, no i żeśmy jakoś biedowali.
- Czyli pani pomagała. A jak pani dzień wyglądał? Jak pani czas spędzała? Pracowała pani, tak jak pani mówi, pomagała pani mamie w domu…
Załatwiałam wszystkie kartki, brałam różne chleby, pilnowałam kiedy co jeszcze na kartki dają. Zaopatrywałam wszystkich, no bo siostra miała małe dziecko, potem było drugie dziecko, już w czasie okupacji urodzone. Szwagier był w pracy.
- Tak że pani w ten sposób pomagała rodzinie?
No tak. No i uczyłam się. Uczyłam się.
- Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch Powstania, czyli 1 sierpnia 1944 roku? Czy była pani w Warszawie?
Nie, 1 sierpnia nie byłam w Warszawie.
- Proszę opowiedzieć. Kiedy pani z Warszawy wyjechała?
W ogóle się mówiło o tym, ponieważ szwagier był w konspiracji i tam coś niecoś mówił oględnie. Poza tym była atmosfera.
- Pani jako dziecko zdawała sobie z tego sprawę?
Oczywiście. Miałam kontakty, bo koledzy mi proponowali, żeby być z nimi, bo byli chyba w Małym Sabotażu. Ale zginęli w czasie Powstania. To był Jerzy Zarzycki, kolega z mojej klasy, pseudonim „Szeryf” – zginął na Czerniakowie – Wójcik Ryszard, pseudonim „Wiktor” – zginął. Janka Sobiechowska to przeżyła. Ona… Nawet jest takie wydawnictwo pomorskie „Kobiety żołnierzy” i ona tam miała jakiś krótki artykuł o sobie. Ale moja matka nie pozwoliła, bo byłabym w konspiracji. Ale moja matka nie pozwoliła, bo powiedziała, że jestem za smarkata i mam się uczyć, i być w domu. Dawniej to się ceniło decyzję rodziców, nie tak jak teraz.
- Kiedy pani wyszła z Warszawy? Mówi pani, że 1 sierpnia pani nie było.
Nie było. Pojechałam do znajomych, którzy mieli piekarnię w Łaskarzewie. Pojechałam w lipcu do nich, po prostu żeby im pomóc troszkę w piekarni i w sklepie, no i żeby troszkę odetchnąć świeżym powietrzem. Matka mnie posłała, żebym była. Byłam tam… Już nie mogę pamiętać, ile tam byłam dni, ale w każdym razie front się zbliżał. Już się mówiło, że jakieś są przecieki, ktoś słuchał radia – że front się zbliża, jest tu, jest tu. W pewnym momencie myśmy się… Powinnam wrócić do Warszawy, żeby być razem z matką i z rodziną.
Okazuje się, że – to było chyba w połowie lipca – partyzanci przyjechali na koniach do Garwolina. Na nich wszyscy czekali, że może się pokażą jeszcze w… Żandarmeria na przykład się już wyniosła z Łaskarzewa, więc widzieli ludzie, że front się jednak zbliża i Niemcy się wycofują, nie dają po sobie nawet poznać, ale to było ewidentne – widać było. Dowiedzieliśmy się, że już nie chodzą pociągi osobowe. Ale ten pan się dowiedział, miał znajomości u zawiadowcy stacji, że jeszcze będzie od jakiegoś poniedziałku – to był chyba dwudziesty-któryś lipiec – że będą wycofywali jeszcze jakieś wagony towarowe i że w Łaskarzewie będzie przejeżdżał mniej więcej o tej i o tej godzinie (nad ranem), że zwolni biegu i że ci, którzy będą chcieli się zabrać, no to będą mogli się zabrać. Zostawiłam… Nie, nie, wzięłam walizkę. Z walizką i dojechałam, ale tylko do Otwocka, a potem ciuchcią karczewską przyjechałam do Wawra i zostawiłam u sióstr, bo one tam były na letnisku, paczkę i pojechałam do Warszawy. Moja matka powiedziała: „Dobrze, żeś już wróciła, jesteś w domu, bo się martwiłam. Weźmiesz wiktuały – bo matka coś tam pozałatwiała – zawieziesz siostrom”. Bo one były z dwojgiem dzieci. A szwagrowie byli w Warszawie.
Trzydziestego lipca, to pamiętam, to była niedziela, zostałam w Aninie. Zawiozłam im tę paczkę i byłam, no bo trzeba było pomóc – trójka małych dzieci. Siedzimy przy obiedzie, dzwonek, bo jeszcze światło wtedy było, dzwonek do furtki. Stoi żołnierz niemiecki mówiący po polsku, pokazuje jakiś papierek, że tutaj sołtys dał, że oni tu na kwaterę przychodzą. Weszli więc, ale nie wchodzili do domu, tylko na podwórku pozostawiali swoje rzeczy. Tam była pompa, więc poprosili tylko o kubełek i zaczęli się myć. Potem porosili o miednicę, moczyć nogi, ale robili wrażenie, że nie pobędą zbyt długo. I czekali. Ale potem przyjechała jakaś kuchnia i to właściwie na całej naszej ulicy wojsko się rozłożyło. Nie wiem, czy na następnej, bo nie chodziło się. Człowiek był zresztą wystraszony. Szwagier mówi: „To muszę się zabrać”. Bo wiedział, że już będzie ta godzina „W”, tylko nie wiadomo o której. Ale liczyli, że to będzie 1 sierpnia. Następnego dnia szwagier się przedostał, powiedział, że już psim swędem, bo nie puszczali – stała przy tramwajach na Gocławku jakaś stójka niemiecka i nie przepuszczała. Ale on się dostał i poszedł, i brał udział w Powstaniu. Poszedł do obozu potem, do Mühlbergu, bo był podoficerem.
„Halicz”. Był w Batalionie „Kiliński”. Brał udział przy zdobywaniu PAST-y, dostał za to Krzyż Zasługi. Przeżył szczęśliwie i nie był ranny.
- Proszę opowiedzieć jeszcze o tym momencie, jak Niemcy byli w Aninie wzdłuż całej ulicy, tak jak pani opowiedziała. Jak oni się zachowywali?
Tak, tak. Bardzo
correct, trzeba przyznać. W ogóle nie było jakichś serdeczności, ale byli w porządku – nie było jakichś pokrzykiwań ani niczego, absolutnie nie. Po tym przyjechały kuchnie polowe, zjedli, a po tym już widocznie dostali polecenie, że zostają – zajęli mieszkanie. Ale myśmy już wtedy, dla bezpieczeństwa, mieszkały w piwnicy. Bo była piwnica, jedna była pralnia w domu, bo to był jednorodzinny dom (ładny zresztą), i w piwnicy, zacisznie… Ciasno było, ale tam wystawiliśmy dziecięce łóżeczko – troje dzieci. Na stercie węgla jeszcze było, ja spałam na dwóch złączonych fotelach. Znaczy nogi musiałam trzymać tak, albo jak chciałam wyciągnąć nogi, to musiałam siedzieć.
Oni przyszli 30 lipca, a 10 września…
Września – było zdobycie Anina. Byli więc długo.
- Proszę powiedzieć, co pani właśnie widziała? Mówi pani: „Było zdobycie Anina” – czego pani była świadkiem?
Oj, przede wszystkim działań wojennych. Bo jeszcze przed tym wycofywały się tabory, a Rosjanie bombardowali, i to w nocy właśnie. Kukuruźniki to straszna była broń, w każdym razie na psychikę ludzi bardzo miażdżąca. Bo ni z tego, ni z owego – cisza. Najpierw słychać jakiś szum, więc nie wiadomo, bo jak myśmy nawet były na okopach, to słyszymy, że jest szum, że chyba idą czołgi. Potem nagle cisza, zapalają się lampiony, że widno jak w dzień, no i lecą bomby i strzelają. Bardzo to deprymująco działało. To żeśmy taką noc w okopach przeżyły. Bo myśmy chodziły w nocy z siostrą, a druga siostra z dziećmi zostawała.
- A po co chodziłyście na okopy?
No bo musiałyśmy. Jak Niemcy weszli, to przede wszystkim zebrali wszystkich mężczyzn i mężczyźni chodzili na okopy.
- Czyli budować okopy, tak?
Tak. Nie wiem, co oni tam robili, bo nie wypytywaliśmy się o to. W każdym razie 26 sierpnia, to doskonale pamiętam, bo to był dzień Matki Boskiej Częstochowskiej i właściwie powinien być odpust w kościele w Aninie, zebrali wszystkich mężczyzn i wyprowadzili. Potem się okazało, przez Pruszków do obozów, do Stutthofu przede wszystkim głównie. Z tym że właściwie nawet mniej niż połowa tych mężczyzn wróciła – ci, co zdołali się urwać po drodze – ale ci, co wylądowali w Stutthofie, to nie wrócili. Tak nie wróciło naszych dwóch-trzech sąsiadów.
- Jak się nazywali, pamięta pani?
Oczywiście. Lesel i Hensel. Nawet Hensel zostawił pogrobowca, który jest teraz wziętym profesorem fizyki w Warszawie. Pawełek, urodził się już w kwietniu po śmierci ojca.
- Jak zabrano mężczyzn, to wtedy kobiety…
Wtedy kobiety. Ale przede wszystkim wywożono… Kazano opuścić tym ludziom, którzy mieli rodziny i dzieci.
- Czyli kazano opuścić Anin, tak?
Tak, tak.
- Czy gdzieś ich skierowano, czy każdy miał wolną rękę?
Ci, co przed tym się upłynnili już na Pragę czy na Gocławek, czy na Grochów, no to tam… Tego nie wiem, bo myśmy zostały. Szwagrowie powiedzieli: „Macie się nie ruszać, bo wtedy pójdziecie na zatracenie”. Mieli, że tak powiem, wizję, co się może dziać. Zresztą, wiemy co się po 1939 roku działo przecież z tymi ludźmi, którzy opuścili Warszawę, bo się bali. Myśmy nie poszły. A Niemcy nam nie przeszkadzali, oni nas nie wyrzucali – ci, co byli u nas. Bo u nas stali saperzy. To znaczy mieszkał porucznik, Feldwebel, i dwóch Obergefreitrów, to znaczy chyba starszych szeregowych. Ale oni nie przeszkadzali, bo oni chodzili nocą minować przedpole, wracali nad ranem i w dzień spali. Nikt tutaj nie zaglądał. Właściwie całe życie i całe rządzenie Niemców, władz, to się odbywało w Starym Aninie, a myśmy w ogóle nie miały kontaktu, bo myśmy nie wychodziły poza dom. Dzieci siedziały w kuchni na łóżku, siedziały. W nocy żeśmy spały w piwnicy, bo Niemcy początkowo spali w mieszkaniach (zajęli pokoje), ale potem pobudowali sobie bunkry, bo było z czego. Wycięli sosny, co się dało. Anin był przepiękną miejscowością, teraz to w ogóle się nie umywa. Wycięli, co się dało, sosny, i pobudowali schrony. I spali w schronie, bo się też bali.
- Powiedziała pani, że chodziła pani na okopy. Co pani tam robiła?
Kopałyśmy tak zwane odwody, bo to się chyba tak nazywało, odwody między tymi ziemiankami i tymi, co się okopali Niemcy na pierwszej linii. Później, bo oni liczyli się z tym, że kiedyś nastąpi jakaś ofensywa. No i rzeczywiście nastąpiła. I tak w różnych miejscach. Myśmy były… Tu już był front, tak jak teraz jest, jeżeli była pani w Aninie albo w Instytucie Kardiologii. Za Instytutem Kardiologii to już byli Niemcy i były zasieki i było napisane:
Vorsichtig, der Feind, czyli: „Ostrożnie, wróg”. Tam nawet parę domów wysadzili. Były jakieś małe domki – nie pamiętam, bo do Anina przyjeżdżałam, ale mnie to nie interesowało, tylko siedziałam w ogródku.
- Znała pani niemiecki w tym czasie?
Chodziłam do szkoły. Chodziłam do szkoły i przecież maturę małą zrobiłam z niemieckiego. Co prawda myśmy bojkotowały… Żałuję, bo potem musiałam się twardo uczyć, jak zdawałam egzamin państwowy. Bo pracowałam w Centrali Handlu Zagranicznego, a tam jednak wymagano jakąś znajomość języków. Ale troszkę tam się nauczyłam. Myśmy były w szczęśliwej czy nieszczęśliwej sytuacji, że wśród tych Niemców, którzy u nas stacjonowali, to był jeden, który właściwie – nie wiem, czy był Niemcem – to był człowiek (młody), który urodził się w Gródku Jagiellońskim. Rodzice byli kolonistami niemieckimi, ale wzięli za frak do armii synów, a ich przesiedlili w poznańskie. On był świadom tego wszystkiego, że to już jest koniec – oni sobie zdawali sprawę – i też właściwie mówił: „Pamiętajcie, żebyście nie opuściły domu”. Widocznie wiedział, jak po tym jest i napatrzył się na froncie.
- Jak długo była pani w Aninie? Do którego roku?
Cały czas.
Myśmy… Był potem taki epizod, głupi zresztą… Aha, bo u nas byli saperzy i jeszcze w paru domach, bo przecież to była cała kompania chyba – nie bardzo się znałam. W sąsiednim jeszcze domu, który był duży, byli telefoniści. W każdym razie jakieś tam… A właściwie główni ci, to siedzieli w okopach. Z tym że jeszcze u sąsiadów był punkt sanitarny i tam przywozili rannych na pierwszą pomoc i potem ich wywozili do szpitali. Jak było Powstanie, to nie mogli jechać przez Warszawę, to wiemy, tylko przez Modlin, jakoś okrężną drogą ekspediowali ich do szpitali. Cały czas więc byłyśmy i kiedyś był właśnie taki epizod, ale to było w okresie, jak już szwagra jednego i drugiego nie było.
Porucznik, który u nas mieszkał, on się nie interesował niczym. Zresztą to był człowiek z Norymbergii, jakiś prawnik czy student prawa, ale w każdym razie dobrze wychowany, można powiedzieć, bo zachowywał wszystkie możliwe konwenanse, jakie były – nie można powiedzieć. To co się słyszało, jak się zachowywali Niemcy, to wszystko zależy od człowieka między innymi. […] Ponieważ u nas można było pompować wodę i zagrzać pod kuchnią, bo był bojler, to zaprosił sobie jakiegoś kolegę czy zwierzchnika, nie wiem, […], że przyjdzie do niego i będzie kąpiel.
A myśmy siedziały w piwnicy. Ale tak się niefortunnie zdarzyło, że tych żołnierzy, którzy u nas mieszkali (oni byli na służbie), poszli w teren, ten gdzieś poszedł, a ten zaproszony przyszedł. Zobaczył światło w piwnicy, bo była szpara, bo drzwi się nie domykały, i stwierdził, że siedzą Polacy. To nie wolno było, bo w zasadzie myśmy siedziały bez pozwolenia, że tak powiem, na własną odpowiedzialność. Przysłał żołnierza, żeby nas odstawił na komendanturę. A komendantura była na następnej ulicy, bo właściwie taką granicą między Nowym a Starym Aninem była tak zwana ulica Królewska, a obecna ulica Kajki. Tam nieopodal była ta… Przyszedł jakiś żołdak, przyzwoity chłop, już taki stary – miał chyba z pięćdziesiąt lat – z jakiegoś Volkssturmu, i też łamaną polszczyzną powiedział, że: „Waszych to znałem, bo przychodzili do nas na saksy”. To znaczy widocznie ze Śląska tam szli. Nie zaprowadził nas na komendę, tylko wyciągnął parę sztachet w parkanie, tak vis a vis naszego domu, i wpuścił nas. Tam akurat był sklep, znajomy sklep, i tam siedziały też wysiedlone z innego domu nasze znajome. I myśmy tam przenocowały jakoś. A komendantura się nie dowiedziała, bo tak to by nas wzięli za kark i wywieźli do Pruszkowa, na pewno.
Ale myśmy tam były i wtedy chodziłyśmy już na okopy, bo musiałyśmy. Zajęłyśmy opuszczone mieszkanie na parterze, też przy Kajki, i tam była piwniczka, taka co się klapę odciągało i można było zejść. Myśmy tam tak to urządziły […], że jakby Niemcy szukali dzieci, to jedna z sióstr wchodziła, na klapę kładło się worek jakiś tam, wyrzucało się kartofle. Miałam siedzieć i obierać. Człowiek, ratując życie to miał różne pomysły. Ale do tego nie doszło, bo okazuje się, że właściwie to miałyśmy poszlaki – dał znać do komendantury, że my jednak mamy dzieci. A nie wolno było. Ale to słyszała doktór, która przy komendanturze była – Polka, która właściwie świadczyła usługi dla ludności. I ona nas ostrzegła. Myśmy w biały dzień, o dwunastej, kiedy wiadomo było, że na komendanturze jedzą obiad i się nie interesują, kto przechodzi, przeszłyśmy z dziećmi na ręku do naszego domu i wlazłyśmy na stryszek. Z mieszkania się wchodziło po schodach na stryszek. O tym z kolei wiedziała nasza sąsiadka, to była gospodyni sąsiedniej willi, gdzie był lekarz – bo tam był lekarz i dwóch sanitariuszy. Lekarz był też przyzwoitym człowiekiem, bo jak zgłosił się jakiś ranny, poszkodowany Polak…
Niemcem z Norymbergii. Właściwie głównie to byli Bawarczycy. Bo to była jakaś, jak wiemy z różnych przecieków, Dywizja Bawarska, która dostała wnyki gdzieś na Kerczu, na Ukrainie, i była zdziesiątkowana. Potem ją lepili. Bo wśród na przykład telefonistów byli Ślązacy, pobrali do wojska, którzy bardzo słabo mówili po polsku. Młodzi ludzie, taki rocznik jak ja wtedy. To już były, że tak powiem, dogorywania wielkiej armii.
- Proszę wrócić do lekarza.
Na przykład był taki wypadek, że w Aninie dzieci siedziały… Ta pani była farmaceutką. Pamiętam, już potem w Warszawie pracowała w aptece. Dwoje dzieci, takich jedenaście-dwanaście lat, siedziało na łóżku, tak jak my w kuchni, i one też tam siedziały na łóżku, i akurat pocisk upadł w ten dom, no i ciężko ranił.
Te dzieci były ciężko ranne. Ludzie wiedzieli, że u nas jest punkt sanitarny i matka na jakimś wózku przywiozła te dzieci. Lekarz udzielał pomocy i nasza sąsiadka, bo ona u nich została – myła podłogę po rannych, coś im gotowała – robiła takie usługi, żeby zostać w domu i żeby pilnować tego domu. On z nią poszedł nawet dowiedzieć się, jak dzieci się czują. Nawet do tego stopnia. Niestety, dzieci zmarły. Jedno i drugie. Nie dało rady.
Potem złapali jakiegoś zwiadowcę, nie wiem czy on był Rosjaninem, czy Polakiem, w każdym razie nieprzytomnego go przynieśli. [Lekarz] nie mógł go zatrzymać u siebie w domu, bo tam byli żołnierze niemieccy, tylko przywieźli go do nas i u nas w pokoju leżał. I też przyszedł zobaczyć, jak się czuje.
Był drugi ranny, którego córki na materacu przyniosły – Polak stamtąd, Pomorski się nazywał ten pan. Pan w wieku pięćdziesięciuparu lat. Córki go przyniosły na materacu, miał jakiś postrzał w brzuch. Człowiek ten leżał u nas i lekarz mu robił opatrunki i go wyleczył. Że on po tym na własnych nogach poszedł. Bo myśmy odnalazły, gdzie te córki mieszkały, poszłyśmy z siostrą. Jeszcze przed ofensywą on [wrócił] do córek, a po Powstaniu już, jak już były inne wojska, przyszedł i podziękował mojej siostrze, że dzięki mojej siostrze, to on przeżył. Ale rzeczywiście moja siostra nawet wszy mu tłukła, bo on był taki jakiś zapuszczony – straszny był. To wojna. Ale w każdym razie tak o niego dbali. A tego Rosjanina to myśmy chciały się dowiedzieć, jak on się nazywa, […], ale nad ranem go zabrali. Nie wiadomo, pewnie go rozstrzelali albo zmarł.
- Co się dalej działo? Była ofensywa i Niemcy zaczęli się wycofywać.
To były straszne rzeczy. Jak zaczęła rżnąć, że tak powiem, artyleria, to nasz dom – myśmy siedziały na strychu i nie mogłyśmy, bałyśmy się, że w ogóle trzaśnie i zostaniemy. Aha, Niemcy już uciekli. Znaczy saperzy zawsze idą na przód, bo oni szykują. Zostały tylko przed bunkrem ich plecaki, bo miał podjechać pewno jakiś wóz, który zabierze ich rzeczy. Ale nie zabrał. Taki był ten [ostrzał], że postanowiłyśmy, bez względu na to, czy tam Niemcy są, czy nie, zejść na dół do piwnicy. No i tam przeżyłyśmy do końca. Ale jak się uciszyło, bo to właściwie cały dzień taka była zagrywka, siostra mówi: „Wiecie co? Ponieważ Niemcy, którzy u nas mieszkali zabrali nam z tapczanów materace do bunkra – bo myśmy zostawiły przecież wszystko, i kołdry – to zostaniemy bez niczego. Trzeba zabrać”. No i myśmy z siostrą poszły. To była śmieszna historia. Teraz się śmieję, ale byłam naprawdę wystraszona. Wychodzę, na głowie mam materac, a zza węgła wychodzi żołnierz sowiecki. Pepeszę ma jedną przewieszoną, drugą i jeszcze trzecią w ręku, bo już jakaś była zdobyczna. Jak go zobaczyłam, to się rozpłakałam. On się pyta, czego płaczę. Tego się wstydzę, mówię: „Cieszę się żeście przyszli”. Klepnął mnie po ramieniu:
Ale Germancji u was niet?. –
Niet. – „A tam dalej?” Wiedziałam, że tam siedzą telefoniści i drżałam, że przecież jak ta… To przystawił mi karabin do pleców, no i poszłam.
Do tych telefonistów. To było dwa domy dalej, po drugiej stronie ulicy. Idąc, zdaję sobie sprawę, że oni tam są i że on mnie trzaśnie albo oni rzucą w ten… Włosy mi dęba stanęły. Bałam się autentycznie. Może w życiu po tym już tak się nie bałam niczego. No i schodzę tam, do piwnicy. Ale na szczęście już było pusto. Potem się spytał:
Wodku u was jest?. Bo Niemcy jak wpadli, to się pytali, czy mogą dostać wodę. Ale:
Wodku u was jest?. A potem przyszedł pijany, no i chciał… Były gwałty. Ale myśmy miały szczęście, naprawdę szczęście boskie, że za nimi wpadła polska żandarmeria i za kołnierze wylecieli, dwaj. Wtedy ci, jak usiedli, okazuje się, że to byli partyzanci już z terenów tych, które zajęła armia i oni byli wcieleni do wojska. No bo cóż mieli robić? Niektórzy zostali w lesie, ale to… Oni całą noc siedzieli z nami i otworzyli nam oczy, jaka jest rzeczywistość, czego się należy bać, co należy mówić, czego nie mówić, nie przyznawać się. Taką szkołę przeszłyśmy przez tę noc, że pani sobie nie wyobraża. A potem się już zaczęły – przyszły wojska… Najpierw stała Dywizja Kościuszkowska, bardzo przyzwoici ludzie, zmęczeni wojną, łagrami, spokojni – naprawdę. A potem była milicja, która czekała, aż Praga będzie zdobyta, żeby oni objęli od razu rządy. Nie wiem, gdzie ci ludzie byli chowani. W życiu zaprzeszłym i przyszłym nie słyszałam tak wyrafinowanych wyzwisk, jakich oni używali.
Polska Milicja Obywatelska. Aż wstyd mówić. Coś niesamowitego. Byli głodni. Tacy byli głodni, że przychodzili i chętnie rąbali nam drzewo czy coś robili, uszatkowali kapustę – przychodził taki Leonek. To jak gotowałyśmy trzy razy dziennie zacierki na wodzie, czasami nawet nieokraszone. [ …] Dostawałyśmy od krowy, w pobliżu była krowa, jeszcze w Starym Aninie, to dostawałyśmy pół litra mleka dla dzieci. To wszystko robił za talerz zupy. On był spod Łodzi, ale przyzwoity jakiś chłopak. Nie wiem. Inna sprawa, że już go po wojnie, to już nie wiem, czy jeździłam na studia, czy do pracy, w każdym razie już nie skojarzę tego – jakiś oficer mnie zaczepia i: „Pani mnie nie poznaje?”. Mówię: „Nie”. – „To ja, Leonek”.
Nie, to był chyba 1947. Ale już z gwiazdkami – i szarża była, bo chyba już major. Ale mówi: „Proszę pani, jak pani będzie miała jakieś kłopoty, to niech pani przyjdzie do mnie”. Wyciągnął kartkę, coś napisał. Ale muszę powiedzieć, że kartkę schowałam i gdzieś mi się zapodziała, że nie skorzystałam. Podejrzewam, że on już był chyba w Bezpiece, bo on był w milicji.
- Gdzie go pani spotkała? W Łodzi, tak?
Nie, on był z Łodzi. Nie, spotkałam go w Warszawie, chyba w alei Niepodległości.
- Co pani jeszcze pamięta z tego okresu? Myślę jeszcze o pobycie w Aninie. Dokąd byłyście w Aninie?
Cały czas.
- Cały czas, to znaczy dokąd?
Po tym przychodziły różne wojska – najpierw byli kościuszkowcy, potem była milicja. Milicja była krótko, bo 10 poszli Niemcy, a 15 chyba była wyzwolona Praga, więc oni od razu pojechali. A po tym przychodziły różne wojska i długo były radzieckie wojska. U nas była stołówka oficerska, to znaczy myśmy były pozbawione już kuchni, ale mogłyśmy mieszkać na górze – cała góra była dla nas – dwa pokoje.
Muszę powiedzieć, że też byli przyzwoici ludzie. Mam zupełnie inne wyobrażenie o tych, którzy tam byli. Na przykład, też śmieszna historia, był taki kucharz, Gruzin, Grisza na niego się mówiło. Chłop wielki, czarny, że jak go pierwszy raz zobaczyłam, to się przeraziłam. Ale zobaczył u nas patelnię, była duża, to on mówi, że sobie pożyczy tę patelnię. Mówię do siostry: „To już na pewno jej nigdy nie zobaczymy”. Oni stali chyba ze dwa miesiące i zawsze nocą się wynosili, zawsze nocą.
Nie no, wynosili się, byli przesiedleni już, dalej mieli rozkaz i wyjeżdżali.
W tym znaczeniu. Kiedyś właśnie wieczorem ja z siostrą, dzieci już spały, drzwi szklane były zasłonięte kocem, zamknięte na klucz, i okna, żeby wiadomo było, że nie ma nikogo – a oni na dole mieszkali. Nie było żadnych już drzwi, tylko schody wewnętrzne, bo to była jednorodzinna willa. Czytałyśmy książkę (siostra i ja) i pukanie do drzwi. Pytamy się: „Kto tam?”. – „Grisza”. No to Grisza. Otwieram, a on oddaje patelnię. Proszę pani, co by pani na to powiedziała? Grisza oddał patelnię.
Potem był drugi. […] To już było po zdobyciu Warszawy i wrócił mój kuzyn. To znaczy on mieszkał w Warszawie, ale niestety wszystko się u nich zniszczyło – nie znalazł rodziny, wiedział, że my jesteśmy. Przyszedł. On był w moim wieku, no więc… Ale […] był i Sowieci mówili: „Haziaj” – tak zwracali się do niego. My w ogóle nie istniałyśmy, powietrze.
No i był drugi, też człowiek z Odessy. Też taki pod pięćdziesiątkę już, kucharz. On często przychodził, żeby z Haziajem porozmawiać. Ponieważ u nas był patefon i było kilka płyt jakichś, między innymi były „Szkice Kaukaskie” – nie pamiętam już, jakiego kompozytora, rosyjskiego w każdym razie. On prosił, czy może sobie pograć. Ponieważ myśmy z jednego pokoju zrobili kuchnię, kredensem kuchennym się przedzieliło, bo akurat na przestrzał były okna, że można było zrobić dwa pomieszczenia, w jednym można było siedzieć, a w drugim gotowało się i jedliśmy kolację. A co jedliśmy na kolację? Chlebek z cebulą. Raz była okraszona cebula śmietaną, a raz olejem. Ale jadło się. Ale jak on tam siedział, to myśmy go zapraszali, może przyjdzie… Nie pamiętam, jak miał na imię. Ale on zawsze podziękował, wolał posłuchać. A kiedyś zajrzał do nas i powiedział: „Wiecie, przed wojną, przed rewolucją, to u nas też tak było – rodzina siedziała przy stole”. Popłakał się. Też więc swoje przeżyli. Nie wszyscy byli pijacy, nie wszyscy byli rozbójnicy i złodzieje, bo i tacy byli.
- Czy w czasie tego okresu, kiedy byłyście panie w Aninie, miała pani jakiś kontakt z mamą swoją, która została w Warszawie?
Nie. Myśmy miały o tyle taki kontakt, że mój szwagier, jak był wywieziony do Pruszkowa, uciekł stamtąd i nie pojechał do żadnego obozu i zaraz w lutym…
- Czyli on się nie ujawnił, że był w AK?
Nie, nie – to nie ten. Ten poszedł do obozu, do Mühlberga. A ten uciekł, bo on był starszy już w ogóle…
- Czyli z ludnością cywilną wyszedł z Warszawy?
Jako ludność cywilna wyszedł. On wrócił 20 lutego, przyjechał.
Tak, do Anina. Bo on czekał na to, że jak front się przewali, to wróci do domu, bo się też denerwował, czy […] wracać. Myśmy co prawda nie były we własnym domu, bo wtedy nas przed ofensywą wysiedlili, bo w domu […] był zrobiony szpital polowy. Ludność cywilna by zagrażała… Byłoby niehigienicznie. Poszłyśmy nawet do komendanta wojennego z siostrą prosić, że taki jest rozkład tego domu, że my możemy zostać w kuchni, mieć oddzielne wejście […]. To on powiedział: „Nie, nie, nie. Absolutnie”. W sylwestra przyjechał samochód i wywiózł nas – niedaleko, bo na koniec ulicy. Tam był niezajęty dom, bo tam była plebania i nas dokwaterowano do pani. To był dom rodziny Piotrowskich. Znanych. Teraz często w telewizji występuje Rysio Piotrowski jako prawnik konstytucjonalista. Jego jeszcze na świecie nie było, wtedy byli tylko synowie. Ale syn ich też był wtedy, wrócił, i zaraz go aresztowali. Siedział na zamku w Lublinie. Potem go wypuścili. A ten drugi był w Warszawie.
- To znaczy na zamku w Lublinie, ale Sowieci go tam zatrzymali?
Tak, zaraz go aresztowali. Chyba ze trzy [dni] był tylko. I nas tam dokwaterowano. […]. Szwagier tam nas odnalazł i jak już szpitale wojskowe się przesunęły, to myśmy zajęli dom. Obraz nędzy i rozpaczy. Nie będę opowiadała, w jakim stanie zostawili. To miała być higiena, […] ledwo dosprzątaliśmy mieszkanie. Ale dosprzątaliśmy i tylko mieliśmy połowę mieszkania, dół znowu mieli Rosjanie. Tutaj przeżyłyśmy, jak było ogłoszone zawieszenie broni. To się popili, bawili się, strzelali – coś niesamowitego. Radość była wielka.
Już był kuzyn, już był kuzyn. Opieka była wielka, wielka opieka. Haziaj był, to już się liczyli z Haziajem.
- Teraz wracamy do pani mamy.
Nie, no więc szwagier, ten który był w czasie Powstania, on działał w Śródmieściu i miał kontakty z matką – myśmy mieszkali na Szpitalnej. Szpitalna była systematycznie, w początku września, niszczona. Ponieważ w tym domu, w którym myśmy mieszkali, w drugim podwórku były drukarnie. Przed wojną też były. To był czas… Nie pamiętam. W każdym razie były drukarnie i były redakcje. One były czynne w czasie Powstania, bo nawet spotkałam, miałam koleżankę, z którą się dogadałam, która w czasie Powstania tam działała, w tej drukarni.
- Pamięta pani jej nazwisko?
Oczywiście, bardzo dobrze, bo to moja serdeczna koleżanka – niedawno zmarła. Danuta Zakrzewska. A jej mąż też był… Nawet napisał wspomnienia, mam tę książkę, bo wydał swoje wspomnienia i też tam działał w czasie okupacji, pracował w tajnej drukarni. I ona. Niszczyli… Były celowe już bombardowania […] i moja matka siedziała w piwnicy, tam w drukarni. Mieszkaliśmy w oficynie na drugim piętrze, to był tylko dwupiętrowy dom. Było po południu, 6 września, trafiła bomba dużej mocy na Górskiego. Ponieważ to jakoś się stykało z Górskiego, to zawaliła się ta drukarnia. Moja matka siedziała w kabinie jakiegoś dyspozytora, który… Tam nie było oszklone, tylko taka siatka była. I moją matkę tam zasypało, z jedną jeszcze panią. Dlaczego, zaraz powiem, dlaczego to wszystko dokładnie wiem. Część ludzi… Wejście do tego było zasypane, ale było okienko. Nasz sąsiad, który tam był z żoną i z dwojgiem dzieci, z małymi dziećmi, i jeszcze ktoś, zdołali przez okienko wyjść, a wiedzieli, że ci już zostali zasypani na śmierć. Oni mieszkali na pierwszym piętrze w tej oficynie, tam gdzie my, i ponieważ miała małe dziecko, to ona… Aha, jeszcze na dole, w lokalach redakcji, pracownicy założyli jakąś restaurację. Ona chciała tam pójść jeszcze, żeby coś dzieciom ugotować, a on poszedł szukać jakiegoś schronu gdzieś indziej na ulicy. W międzyczasie był drugi nalot i trafiła bomba w tę oficynę, i ją zasypało. Jak on przyleciał, odchodząc od zmysłów, usłyszał jeszcze jęki, to zaczął szukać pomocy. Zgłosił się do dowództwa powstańczego, które tam było, i przyszli z pomocą. No i odkopywali. Odkopali żyjącego, tylko ciężko rannego jego szwagra, który żył, a żona i dzieci zginęli. On nie był przy zdrowych zmysłach. Tego szwagra umieścili na Chmielnej chyba 9 – tam była łaźnia. Tam był szpital, więc tam go umieścili. On się już tam tułał, bo to był niemłody człowiek, zresztą wielki fachowiec. To był krojczy od Hersego, on miał pracownię i przyjmował klientów. On nas odszukał po Powstaniu, bo wiedział, że…
- No dobrze, ale mówiła pani, że mama została zasypana.
Zasypana, zginęła. […] Zginęła, zginęła na miejscu. Mój szwagier wieczorem przyleciał zobaczyć, […] opowiadał, że jak wrócił, to już płonęło wszystko, bo rzucili jeszcze bombę zapalającą. Nie dość, że się zwaliło, to jeszcze się spaliło. I cisza. Szwagier, jak dostał się do obozu, to pisał o tym do rodziny, która mieszkała pod Żyrardowem. […] Jak już Warszawa została zdobyta, to oni się z nami skontaktowali i dowiedzieliśmy się, że matka zginęła. Dla mnie to był straszny cios. Straszny był cios. Ale on doskonale wiedział, gdzie, co i jak i ponieważ on jeszcze odkopywał swoją rodzinę, to zorganizował taką ekipę i myśmy matkę odkopali. Właściwie wyciągnęliśmy spod siatki, bo siatka zatrzymała […] dużo rożnych gruzów. Matka została pochowana w kwietniu 1945 roku na Bródnie.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Do Warszawy? Byłam 20 lutego, bo szwagier wrócił, ten starszy. Ci Rosjanie, którzy u nas stali, jechali po benzynę do Włoch, pod Warszawę. Ofiarowali się, że nas zawiozą. I zawiozą nas do Warszawy. Jeszcze tego sąsiada nie spotkaliśmy, ale wiedzieliśmy, że matka zginęła, tylko nie wiedzieliśmy, gdzie. To znaczy, w którym miejscu konkretnie. Jak przyszłam i zobaczyłam, że na rogu Chmielnej i Nowego Światu to nie ma ulicy, tylko jest góra gruzów taka, że trzeba byłoby się wdrapywać, , bo to się waliło wszystko. Jak szłam Chmielną i to jeszcze się tliło i widziałam jeszcze dopalające się zwłoki. Wróciliśmy tak zgnębieni… Ale jeszcze mieliśmy przygody, bo nie puszczali, nie puszczali na drugą stronę do Pragi. Co my zrobimy? Znowu musimy się z siostrą… Aha, szwagier skoczył, jak się zatrzymał, bo tam stali regulowszczycy – używam takich znaków, bo łatwiej – i przepuszczali Sowietów. Wtedy szwagier podskoczył i wsiadł na ciężarówkę, tam fiknął – już nie widzieli i pojechali. A my, co? […] Stałyśmy tak, jak te dwie baby wiejskie, bo jeszcze byłam w jakichś butach po moim szwagrze, bo nie miałam nic. Została tylko walizka, którą zostawiłam, z letnimi rzeczami. Miałam kożuch jeszcze jakiś taki, nie wiem, taki męski, zawiązany jakimś rzemykiem i jakiś szal na głowie, bo zima była. Zatrzymała się bryczka powożona przez żołnierza, a na siedzeniu siedział człowiek. Okazuje się, że to był lekarz, który jechał do Otwocka, do szpitala. To znaczy wojskowy lekarz. Polak, Polak – zresztą mieszkał na Mazowieckiej, jak żeśmy się dogadały już po drodze. Powiedział: „Zaryzykujemy. Wsiadajcie. Powiem, że jesteście siostryce”. Jak ten chciał bumaszki, lekarz zaczął go zagadywać i ten machnął ręką, i przejechałyśmy. Bo był pontonowy most.
- Tak. A dzieci zostały w Aninie?
Tak, z drugą siostrą. Bo zawsze tak było, jedna zostawała z dziećmi, a dwie gdzieś tam szły. No i tak żeśmy wrócili. To już w ogóle było dno, bo nie było nic. Dosłownie nic. Ale było też przyjemnie, bo w sąsiedztwie naszego domu, w sąsiedniej willi, mieszkała… Nie wiem, czy pani się uczyła niemieckiego? To pewno pani zna, może korzystała pani z podręczników pani Wandy Dewitzowej? No właśnie. To pani Wanda Dewitzowa tam mieszkała, z którą też chodziłyśmy na okopy. To był cudowny człowiek. Naprawdę. Mogę powiedzieć, że się z nią przyjaźniłam. Ona postanowiła zorganizować szkołę, ponieważ widziała, ile młodzieży się kręci. Przyszła do moich sióstr i spytała, gdzie chodzę do szkoły. Dowiedziała się więc, że jestem już po małej maturze i mam zaliczoną pierwszą liceum. No to czy się zapiszę do szkoły? Tylko muszę przyjść z własnym krzesłem. Bo szkoła była zorganizowana na naszej ulicy w domu, w którym właściciele nie wrócili jeszcze, więc ona tam załatwiła w gminie – bo to jeszcze była gmina. No i tak poszłam… Aha, no i jeszcze…
- Tylko jeszcze chwileczkę, bo teraz mówi pani o Aninie?
Cały czas o Aninie.
Bo z Warszawą już nie miałam kontaktu.
Ona zorganizowała… Aha, jeszcze mówiło się, że – taki był przepis – liceum nie można przerywać w pierwszej i iść do innej szkoły, tylko musi być liceum dwuletnie zrobione w jednej szkole. Ona więc powiedziała, że muszę przyjść, bo oni już zaczęli tą pierwszą liceum, więc przyjdę do nich w maju i będę razem z nimi. I tak doszlusowałam, i byłam. Troszkę się nudziłam, bo już byłam tego…
- Ale pierwszą klasę pani zaliczyła?
Tak, zaliczyłam. A potem była druga i… Bardzo mi było miło, co prawda już większość moich kolegów i koleżanek nie żyje, mam jeszcze tylko jedną koleżankę, która była w Aninie, tylko mieszkała w Starym Aninie i blisko stacji. Jestem z nią w żywym kontakcie, bo nawet niedawno byłyśmy razem na urlopie.
- Po skończeniu tej szkoły, jak się pani losy dalej potoczyły? Zaczęła pani studia?
Tak. Zapisałam się na SGH.
To była pierwsza immatrykulacja w 1946 roku. Nawet była rocznica i była uroczystość, i dostałam jeszcze dyplom (teraz, niedawno), że jestem immatrykulowana w 1946 roku.
- Jaki kierunek pani skończyła?
Nie, wtedy to było tak, że nie było kierunku, tylko dopiero po drugim roku obierało się jakąś specjalność. Ale niestety po zaliczeniu egzaminów z pierwszego roku poszłam do pracy i trudno mi już było pogodzić, bo tak: mieszkałam w Aninie. To może sobie pani wyobrazić, jeszcze mostu kolejowego nie było, trudności z dojazdem, więc nie dałabym rady. Przerwałam i zaczęłam pracować. Ale potem się zahaczyłam znowu. Właściwie skończyłam SGH, tylko… Nie SGH, tylko SGPiS. Ale piszę wszędzie, że skończyłam SGH, kreseczka, SGPiS – i oni mi też tak napisali. Ale skończyłam. Absolutorium zrobiłam w 1960 roku, a pracę magisterską obroniłam w 1964, więc ze wstydem pokazuję na dyplomie, jak tam wyliczają, kiedy, co i jak. Bo studiowałam czternaście chyba lat. No, ale skończyłam. Skończyłam i z wynikiem dobrym, więc nie tak źle, mając już ośmioletniego syna.
- Czy chciałaby pani jakoś podsumować swoje wspomnienia? Mam na myśli Powstanie. Jaki jest pani dzisiejszy stosunek do Powstania?
To była piękna rzecz. Jak teraz ludzie krytykują, że niepotrzebny… Była taka atmosfera, że gdyby nawet dowództwo podjęło inną decyzję, to Powstanie by wybuchło, bo młodzi by nie wytrzymali. Jak się patrzyło, jak Niemcy wyjeżdżają, jak spojrzałam, jak w Wawrze stały toboły, te Niemki, wszystko wiało, uciekało… Posterunki żandarmerii, które chodziły ulicami, zaczepiały ludzi, legitymowały – było coraz rzadsze. Zdarzyło mi się, że wróciłam o dziesiątej do domu. Lato to co prawda było. Przeszłam od Dworca Śródmieście do Szpitalnej – nie spotkałam żadnego. A z duszą na ramieniu szłam, to jest inna sprawa. Nie wyobrażam sobie, nie wyobrażam sobie. Przecież ludzie się rwali, żeby wreszcie się wziąć za bary. I z wielkim szacunkiem. Potem tak się złożyło, że zawsze się obracałam wśród ludzi, którzy byli w AK. Dwaj świadkowie na moim ślubie to były osoby odznaczone nawet medalami Virtuti Militari.
- Proszę powiedzieć, kto to był?
Mirka Olszewska, właściwie Kazimiera Olszewska. Nieżyjąca już, umarła w roku, kiedy wybuchł stan wojenny. Mirka Olszewska, pseudonim „Mira”. Leta Ostrowska, która już, jak się doczytałam, bo była za skromna i się nie mówiło o takich rzeczach, która nawet likwidowała konfidenta z panią Bredel. Zlikwidowała konfidenta, który wydał i to był kocioł, i parę osób zostało zamordowanych przez niego. Wermaszek się nazywał. Doczytałam się tego w Śladzkim. Doktor Franio, która jest znana wszystkim. Pani Biskupska, pseudonim „Klara”, która w BIP-ie była.
- To wszystko grono pani przyjaciół?
Tak. Z panią Biskupską wyjeżdżałam na urlop do Zakopanego, do „Bronki” Staszel-Polankówny, która (góralka) brała udział w Powstaniu na Królewskiej. Zawsze się obracałam z takimi ludźmi, gdzie pamięć o Powstaniu była z szacunkiem.
- Czy ktoś z pani przyjaciół był represjonowany? Wie pani coś o tym, czy nie?
Wiem. Niektórzy tak, oczywiście.
Musiałabym odszukać. Mirka siedziała przecież, Światło ją aresztował. Doktor Franio siedziała. Miałam takiego, to był przyjaciel mojego szkolnego kolegi, syn działacza, który został rozstrzelany. Mimo że się ujawnił, jednak go rozstrzelali. Jest pochowany, rodzice jakoś go odnaleźli, że ma mogiłę.
Warszawa, 23 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna