Lech Edmund Peszewski
Nazywam się Lech Edmund Peszewski, urodzony w Warszawie. Powstanie spędziłem na Nowogrodzkiej przy Kruczej.
- Ile pan miał lat w momencie wybuchu II wojny światowej?
Miałem trzynaście lat w momencie wybuchu Powstania.
- A w momencie wybuchu wojny?
Miałem osiem.
- Jak zapamiętał pan dzień wybuchu II wojny światowej?
Bardzo dobrze pamiętam wybuch II wojny światowej. Wybuch wojny zastał na letnisku w Międzylesiu matkę, ojca i mnie. Myśmy nie zdawali sobie sprawy, że wojna wybuchła. Słyszeliśmy na szosie koło naszego domu ambulans wojskowy, który jechał, jak okazało się później, do Józefowa, gdzie rodzina matki została zbombardowana o godzinie czwartej trzydzieści czy coś, godzinę po przejściu [przez Niemców] granicy polskiej. I to była świadomość, że wojna się zaczęła.
- Jak wyglądało życie pana i pana rodziny podczas okupacji?
W czasie okupacji myśmy wrócili z Międzylesia do Warszawy. Mieszkanie było na wpół zburzone – Nowogrodzka 11 przy Kruczej. Była ciężka zima, nie było co jeść. Mieszkaliśmy kątem we własnym mieszkaniu, bo nie było dachu. Rozpoczęła się okupacja, trzeba było pozbyć się broni, która była w domu.
Ojciec miał swoją broń, jeszcze z czasów wojska, pistolety były, karabiny, były szable kawaleryjskie i trzeba się było tego pozbyć. Niestety nie było możliwości komuś to oddać, bo w tym momencie nie było powiązań z nikim i z niczym. Niemcy systematycznie szli z ulicy na ulicę, z domu do domu, zamykali bloki ulic i robili rewizje.
- Pan pamięta kontakt z Niemcami wtedy?
Pamiętam pierwszy kontakt z Niemcami w Międzylesiu. Niemcy szturmowali stację w Międzylesiu. Była walka między nami i Niemcami, to trwało kilka godzin. Wydawało się nam, że Polacy chcą ewakuować pociąg.
- Czy w czasie okupacji chodził pan do szkoły?
Zdałem do drugiego oddziału gimnazjum Górskiego w 1939 roku.
- Czy nauka się zaczęła w 1939 roku?
W 1939 roku nauka się nie zaczęła, dlatego że wszystko było jeszcze w ruinach i w ogóle mowy nie było o żadnej nauce. [Był] początek wojny, Niemcy weszli, w parę tygodni później ojciec wrócił z wędrówki.
- Kiedy ojciec poszedł na wojnę?
Ojciec poszedł na wędrówkę w pierwszych dniach.
- Na wezwanie pułkownika Umiastowskiego?
Na wezwanie pułkownika Umiastowskiego. Ojciec wrócił. Ojciec nie był w wojsku, ojciec był inwalidą z 1920 roku, chociaż z wojska wyszedł około 1925 roku.
- Czy pan wie, gdzie pana ojciec doszedł w czasie tej wędrówki, co się tam wydarzyło?
Nie. Wiem, że ojciec twierdził, że wykorzystywał swoje umiejętności z wojny bolszewickiej i z korpusu Dowbora, z wojen z bolszewikami, że w [dzień] spał w stogach siana, a nocą szedł. Ojciec wrócił do nas, jeszcze do Międzylesia. Zupełnie był zdruzgotany tym, co się stało. Oczywiście pierwszy kontakt z Niemcami był bardzo nieprzyjemny, dosłownie człowiek… Z domu, gdzie myśmy mieszkali, szło się po trupach, przechodziło się nad nimi.
- Kiedy i czy w ogóle życie okupacyjne rodziny się unormowało?
Życie rodziny unormowało się prawdopodobnie około 1941 roku, nagle się zmieniło. To był czas, kiedy ojciec, podejrzewam, wstąpił do AK. Tak że nasza pomoc domowa, która pracowała u nas długie lata, została zwolniona ze względu na bezpieczeństwo nie tylko nasze, ale i jej też. Zupełnie zmienił się tryb życia. Ojciec zaczął pracować, prawie codziennie chodził do pracy. W miarę jak okupacja postępowała, ojciec pracował w większości w lokalach konspiracyjnych i codziennie rano przed pójściem do pracy rozmawiał z matką, kim on dzisiaj jest.
Pamiętam to. Na przykład: „Dzisiaj jestem artystą malarzem”. Mówił historię swojej, w cudzysłowie, rodziny: gdzie się urodził, kim był, rodzice, dziadkowie i tak dalej. Pamiętam, że miał kasetkę z pędzlami i z farbami. Oczywiście miał kenkartę, miał dowód osobisty, w lokalu, w którym miał rzekomo mieszkać. Ojciec tam szedł i wracał po pracy. Kilka razy zdarzyło się, że ojciec musiał jechać na prowincję, nie wiedziałem po co i dokąd. Parę razy myśmy mieli telefony w domu, że ojciec nie wróci dzisiaj albo może w ogóle.
Od kogoś, nie wiedzieliśmy od kogo. Potem się okazało, że ojciec na przykład miał spotkanie z szeregiem ludzi w jednym z lokali konspiracyjnych i Niemcy otoczyli dom. Ojciec mówił, że wszystkich wypuszczał z mieszkania po kolei, wychodził ostatni. Ojciec mówi: „Wyszedłem z mieszkania, spojrzałem na klatkę schodową. Żandarm stał przy oknie na klatce schodowej. Zamknąłem drzwi na klucz i ukradkiem rozwiązałem sobie sznurowadła, i zszedłem na dół. Przeprosiłem żandarma, postawiłem nogę na parapecie i pokazałem, że muszę zawiązać but. Żołnierz na dole słyszał rozmowę na górze i pozwolił mi przejść. A na dole, jak na dół zszedłem, podszedłem do kogoś, kto wyglądał, że dowodził tą całą aferą i zapytałem się, gdzie jest ubikacja, bo muszę zaraz tam pójść, i wylazłem z tego. Wyszedłem na ulicę i dosłownie zorientowałem się, że cudem z tego wyszedłem, bo mnie szukali”. Ojca gestapo poszukiwało prawdopodobnie od 1942 albo 1943 roku. Znali jego rysopis. Tak że w pewnym momencie organizacja starała się zmienić mu wygląd. Dali mu okulary, pomimo że miał świetny wzrok, kazali mu zapuścić zarost. W tym czasie pani w tramwaju powiedziała do ojca: „Proszę pana, niech pan tu usiądzie”. I szepnęła do ojca: „My Żydzi musimy sobie pomagać”. Ojciec wrócił do domu, powiedział: „Wiecie co, moje szanse aresztowania jako pracownika AK są mniejsze niż szansa aresztowania… Będą podejrzewali, że jestem Żydem i się znajdę w getcie. Tak że po prostu zaryzykuję i będę wyglądał jak ja”.
- Czy panu rodzice tłumaczyli w czasie okupacji te zmiany, wyjścia ojca?
Byłem wtajemniczony we wszystko z wyjątkiem detali, które mogły być kompromitujące. To już, można powiedzieć, było we krwi rodziny, że następne pokolenie musiało wiedzieć, co robić.
- To była dla pana szkoła życia w pewnym sensie.
To była szkoła życia naszej rodziny.
- Z czego się rodzina utrzymywała?
Ojciec, o ile wiem, utrzymywał się z pensji, którą miał z AK. Oczywiście babcia, matka ojca, dawała pewną sumę w złocie, biżuterii czy w dolarach do sprzedania. Ojciec nie pracował.
Życie naszego domu miało niejako trzy segmenty. Od jednej klatki schodowej były komplety szkoły Zamoyskiego.
U nas w domu.
- Pan chodził do Zamoyskiego?
Chodziłem do Zamoyskiego wówczas. Druga część mieszkania była zajęta na rzeczy konspiracyjne i wydawało mi się wówczas, że matka gra jedną rolę, a ojciec gra drugą, prawdopodobnie w tej samej jednostce konspiracyjnej, tak że ich role były zupełnie inne. Matka przyjmowała i odsyłała łączników czy łączniczki. Stąd poznałem panią „Wigę”, panią „Kubę” i pana „Aleksandra”, o którym czasami się mówiło, że jest major „Aleksander”. Nie znałem nazwisk nikogo z nich. Dowiedziałem się później nazwisk od pana Kunerta, kim byli.
- Jak pan się czuł? Był pan dzieckiem, rodzice w jakichś tajnych robotach. Czy pan się nie bał?
Nie bałem się. Moi rodzice byli niesłychanie zimnej krwi. Ojciec dosłownie nie wiedział, co to jest lęk, zupełnie, i matka też nie. Oboje mieli taką przeszłość rodzinną, z ich wychowania, że ich czasami podziwiałem. Ale zawsze byłem odrobinę zbyt młody do czegoś, tak że oni mnie trzymali trochę z tyłu. Oczywiście u Zamoyskiego stworzyła się jednostka „Zawiszaków”, tak że należałem do „Zawiszaków” krótki czas, w 1944 roku, przed wsypą, która nastąpiła gdzieś wiosną 1944 roku.
- Jak wyglądała nauka na kompletach? Ile było osób?
Było, o ile pamiętam, siedmiu czy ośmiu uczniów.
- Czy to były takie sprawdzone osoby, znane panu przedtem?
To były bardzo sprawdzone osoby. Nie przedtem, ale (było w grupie, powiedzmy, ośmiu) AK rozpracowało, o ile wiem, kto przychodził. Tak że myśmy wiedzieli, jakie jest podłoże rodzinne tych dzieci. Na przykład Andrzej Buchner, którego ojciec był w Oświęcimiu, dziadek był wydawcą „Muchy”, satyrycznego czasopisma. Potem na przykład był Stefan Mietke. O ile wiem, jego rodzice byli folksdojczami z rozkazu AK. Oni mieli fabrykę Sito na Wiatracznej, na Grochowie, gdzie produkowali części do „Błyskawicy”.
Nauczycieli było dwóch czy trzech. Pamiętam panią Korbutową i pana Żurawskiego. Oni mniej więcej byli zorientowani w naszej sytuacji, musieli być zorientowani. Też dzieci musiały być wdrożone w to, że nie ma zgromadzeń przed domem, że przychodzą w pewnych odcinkach czasu, że wychodzą pojedynczo, że nie czekają na siebie.
Na wiosnę 1944 roku (o ile sobie przypominam, to było na wiosnę albo późną zimą) stworzyła się komórka „Zawiszaków”. Tak że jakiś starszy druh przychodził (nie pamiętam jego pseudonimu) i zostaliśmy częścią „Zawiszaków”.
- Czy jakieś szkolenia były, zbiórki? Na czym to polegało?
To były rozmowy czy dyskusje na temat, co, jak, gdzie robić. Na przykład odbieranie zrzutów. O ile pamiętam, był planowany odbiór zrzutu i była jakaś rola nam wyznaczona, zdaje się, rozstawiania świateł. W tym rolę główną miał odgrywać jeden z kolegów, którego ojciec, przed wojną sławny baloniarz, miał samochód, tak że samochód pewnie był wykorzystywany dla spraw AK. Ten samochód miał być samochodem, który nam miał w tej akcji pomóc. W maju, wydaje mi się, 1944 roku nastąpiła wsypa. Wsypa nastąpiła w ten sposób, że dostaliśmy telefon, dosłownie telefon. Głos (bez żadnego zakryptowania) powiedział, że musimy natychmiast opuścić mieszkanie, wszystko zostawić za sobą. Była wielka konsternacja. Dzieci właśnie przychodziły na komplety w tym momencie, była ich chyba większość już w domu i trzeba było najpierw bardzo delikatnie, bez paniki, ostrożnie ich wysłać. Tak że ojciec wziął, wydaje mi się, pana Żurawskiego na stronę, powiedział mu, o co chodzi, i powiedział: „Proszę pana, pan się zajmuje dziećmi, my nie mamy czasu się nimi zajmować, musimy pomyśleć, co robić następnego”. Ojciec zawołał mnie i powiedział do mnie: „Słuchaj, musimy pewne rzeczy stąd wynieść i to pewnie zabierze parę dni”. Wówczas dowiedziałem się, czym była skrzynia na węgiel w mieszkaniu.
To była skrytka. Pojęcia o tym nie miałem, że to była skrytka. Powiedzieli, że to skrzynia na węgiel. Dziwiłem się, po co na węgiel, kiedy nigdy jej nie było, nagle musi być. Tak że już wówczas rodzice nie kryli przede mną nic, bo nie mieli czasu, że tak powiem, odseparowywać mnie od tego, co się działo. Tak że dzieci poszły, a rodzice rozebrali tę skrzynię i zaczęli wyjmować. Wiedziałem, że są pieniądze. Ojciec powiedział: „Czekam na Niemców. – Nie wiem, czy miał broń, prawdopodobnie tak. – Ty Leszka bierzesz. Wszystkie mieszkania konspiracyjne, które znamy, muszą być spalone, tak że nigdzie nie idziemy. Jedyne miejsce możliwe do pójścia to jest twoja siostra”. [Czyli] siostra matki. Oni mieszkali sami na ulicy Miedzianej, jeden syn był w Oświęcimiu, a dwóch było zabitych. Jeden 1 września, po którego jechał ambulans wojskowy, a drugi zginął w 1943 roku.
- W jakich okolicznościach?
Nie wiem o okolicznościach, w jakich zginął. Zbyszek był pierwszą ofiarą wojny, o tym podobno radio mówiło, że pierwsza cywilna ofiara wojny. Zbyszka zbierali, zeskrobywali ze ścian. Bomba uderzyła. Oni mieszkali blisko toru kolejowego, samolot chciał zbombardować stację kolejową, a zbombardował ich. Tak że wujostwo byli ciężko ranni. I to byli ci, do których matka szła z pieniędzmi, żeby je przechować dla AK w 1944 roku. Uważali prawdopodobnie, że to jest najbezpieczniejsze miejsce. Wujek był niemieckiego pochodzenia, nie był folksdojczem, ale rodzice uważali, że oni na pewno są politycznie neutralni i że tam będzie najbezpieczniej przechować pieniądze, dopóki nie nawiążą się nowe kontakty. Mówiąc o łączniczkach, zapomniałem jeszcze wspomnieć pseudonimu „Hanka”. „Hanka” była prawdopodobnie osobą, która wciągnęła ojca, który był przed wojną pracownikiem, starszym radcą Najwyższej Izby Kontroli i połączyła prawdopodobnie… Dzięki „Hance” ojciec przyszedł do Biura Finansów i Kontroli.
- Pan to wie, czy podejrzewa?
Podejrzewam, że to była ciotka.
- Podejrzewa pan, że ojciec był w Oddziale VII?
Wiedziałem, że był w Oddziale VII, dlatego że ojciec wieczorami często pracował i chociaż nie mówił mi, co robi, czasami kątem oka widziałem: „Wacław” 07. Był taki czas, że widziałem: „Wacław” 57 i to mnie trochę zbiło z tropu, jak pisałem o ojcu, jak rozmawiałem z Kunertem, bo nie wiem, czy widziałem 7, czy 57. Potem było podejrzenie, czy nie widziałem 2, dlatego że obecnie pewne osoby z Warszawy, z grup konspiracyjnych, myślą, że ojciec mógł być pracownikiem Oddziału II, a oficjalnie był w VII, ale tego nie sprawdziłem. Tak że były rozmowy z panią Kruczyńską, córką drugiego szefa Oddziału VII, która była łączniczką. Ona myślała, że ojciec był szefem kontroli finansowej.
[Myślała], że mój ojciec był szefem kontroli finansowej w Oddziale VII.
- Okazuje się, że dzieci w czasie wojny dużo wiedziały o swoich rodzicach.
Dzieci dużo wiedziały o rodzicach, ale w moim wypadku wiedziałem tylko tyle, co się dzieje i jak. Ale gdyby Niemcy mnie aresztowali, to bym nie mógł niczego powiedzieć, co by dla nich miało jakąkolwiek wartość.
- Czy pan słyszał, że dzieci w pana wieku bywały aresztowane?
Myśmy sobie zdawali z tego sprawę, że to jest bardzo możliwe, że były dzieci aresztowane.
- Czy w takiej sytuacji nauka była rzeczywiście nauką?
Nauka była naprawdę nauką i to był bardzo ważny segment dorastania dziecka, moim zdaniem. Dzieci były z różnych środowisk. Był syn kogoś, kto pracował w browarze Haberbuscha. To nie były koniecznie dzieci z tak zwanych inteligenckich rodzin, to były dzieci z różnych środowisk. Był Stefan Maciąg, którego ojciec był tapicerem. Komplety Zamoyskiego miały, wydaje mi się, na nas wszystkich niesłychanie pozytywny efekt. Andrzej Buchner, po którego zawsze przychodziła matka, i Stefan Mietke byli zawsze otaczani przez moich rodziców specjalną opieką.
W pewnym momencie, pewnie był rok 1943, mieliśmy wizytę mojego wuja, który, o ile wiem, nie miał nic wspólnego z jednostką Oddziału VII, w którym rodzice pracowali. Wujek przyszedł późno wieczorem i miał konferencję z matką. Wuj został na noc. Następnego dnia matka powiedziała mi, żebym się zaprzyjaźnił z Jurkiem Nasierowskim. Dziwiłem się, dlaczego mam się przyjaźnić, mam powiedziane, że z nikim innym ze względu na naszą sytuację organizacyjną. Matka powiedziała: „Wiesz, to nie twoja sprawa. On jest bardzo miłym chłopcem, niedaleko mieszkają. Poproś go do zabawy wieczorem, razem zjecie obiad”. To się wydarzyło, [potem] matka Jurka zaprosiła mnie. Ich rodzina to była matka, ojciec i dwoje dzieci. Jurka brat był młodszy od Jurka. Zostałem przyjacielem Jurka na, powiedzmy sobie, na dwa miesiące.
- Czy pan wiedział, kim są jego rodzice?
Pojęcia nie miałem. Przestałem na ten temat zadawać pytania. Ale zauważyłem, że matka zawsze wypytuje się mnie, jaki był przebieg obiadu, co było na obiad, czy cała rodzina była, czy nie była, czy był pan Nasierowski, czy go nie było. Zacząłem się odrobinę orientować, że to coś nie jest w stylu matki. Pewnego dnia matka powiedziała do mnie: „Słuchaj, ty masz temperaturę”. Położyła rękę na mojej głowie, mówi: „Ty masz temperaturę − wetknęła mi termometr pod pachę. − Masz dużą temperaturę, idziesz do łóżka”. – „Nic mi nie jest”. – „Nie, masz temperaturę, idź do łóżka”. Tak że poszedłem do łóżka na dwa dni. Następnego dnia przyszedł Jurek z płaczem, że tatuś został ciężko postrzelony, jest w niemieckim szpitalu wojskowym. Potem matka zawsze pytała się: „Jurku, jak tatuś się czuje?”. Niemcy, o ile wiem, sprowadzili z Niemiec chirurga. Pan Nasierowski miał dwie kule w głowie. Jurek był pytany po każdych kompletach u nas, jak tatuś się czuje, i o ile wiem, Niemcy pozwolili posadzić przy jego łóżku, jak on się czuł lepiej, polskiego granatowego policjanta. Ten policjant był pracownikiem AK i wyciągnął wszystkie rurki, wszystkie druty z niego, i pan Nasierowski zmarł. Pan Nasierowski był konfidentem gestapo i o ile wiem, on się specjalizował w wyciąganiu pieniędzy od Żydów. W pewnym momencie miał szereg ostrzeżeń, żeby tego nie robił i się przebrała miara widocznie, tak że jego wykończyli.
- Jednocześnie posyłał syna na tajne komplety w polskiej szkole.
Na tajne komplety, tak. Taki paradoks był. Nie wiem, wydaje mi się, że pani Nasierowska była ogromnie przyzwoitym człowiekiem. Wówczas Jurek był tylko moim kolegą. O ile wiem, pan Nasierowski był przed wojną pracownikiem policji państwowej.
- Pan mówił, że pana matka się szczególnie dwoma kolegami opiekowała, dlaczego?
Dlatego, że o ile wiem, Stefan Mietke był w tej niezwykłej sytuacji, że jego rodzina… Fabryka Sito pracowała dla AK i o ile wiem, oni byli folksdojczami z polecenia AK, tak że myśmy specjalnie się nim opiekowali. I Andrzej Buchnar. Myśmy szanowali ogromnie tę rodzinę, ojciec był w Oświęcimiu, jego dziadek był na samym początku wojny rozstrzelany przez Niemców. Po prostu rodzice czuli to jako ich obowiązek, żeby się tymi dwoma opiekować. A reszta to byli chłopcy… Myśmy nie znali bliżej ich roli, wiedzieliśmy, kim oni są, ale te dwie rodziny były dla nas specjalne.
- Czy po tej wsypie pan wracał później do domu?
Nie. Matka wzięła mnie z pakami czegoś (podejrzewam, że to były pieniądze) do swojej siostry na ulicę Miedzianą i mnie zostawiła, a sama kursowała prawdopodobnie najmniej dwa dni. Myśmy dowiedzieli się później, że łączniczka, która załamała się w zeznaniach, pomyliła specjalnie albo niechcący dwa adresy i podała na przykład (nie wiem, czy tak było dosłownie): Wilcza 20 mieszkania 11, pomyliła numery domów i mieszkań. Tak że Niemcy wybrali ludzi z dwóch domów, które nie miały nic wspólnego z nami. Wszystkie pieniądze, które były u nas, były zaniesione do siostry matki. Oni nazywali się Herbstowie, Helena Herbst i wujek Emil. Pieniądze zostały tam zostawione, ja u nich zamieszkałem, a rodzice zniknęli z moich oczu. Nie wiem w ogóle, gdzie rodzice byli. O ile wiem, skład apteczny państwa Szamotulskich (ten dom istnieje, róg Kruczej i Nowogrodzkiej)… Oni mieli polecenie od AK, żeby zwracać uwagę na nasz dom. Gestapo nigdy nie przyszło. Byłem częściowo u cioci na Miedzianej, częściowo u babci, matki ojca, na ulicy Przebieg, dokąd oni byli wysiedleni, jak zrobiła się dzielnica niemiecka w Warszawie. Mieszkali na Wiejskiej, przez ścianę z hotelem sejmowym. Byli wyrzuceni na Przebieg. Przebieg było częścią getta. Jak getto się zwężało, mur posuwali ciaśniej i ciaśniej, tak że ich mieszkanie było dosłownie przez ulicę z gettem. Jak się spojrzało przez okno, to się widziało mur getta i domy getta po drugiej stronie.
- Czy pan pamięta jakieś rozmowy na temat getta?
Pamiętam doskonale rozmowy i nie tylko rozmowy. Mieszkanie dziadków było bez przerwy… Niemcy przychodzili, wyrzucali wszystkich z mieszkań, podawali megafonem z podwórza, że kogo zastaną w domu, będzie zastrzelony i trzeba natychmiast zejść na podwórze. Domy były przeszukiwane, to było prawie codziennie, czasami było dwa razy dziennie.
Szukali Żydów. Paradoks taki był, że mój dziadek był po operacji prostaty, ledwie mógł się ruszać. Jednym razem Niemcy znieśli dziadka na fotelu, dosłownie. Człowiek patrzył, jaki paradoks był.
- Jednych zabijali, a z drugich wynosili na fotelu.
Na fotelu go przynieśli. Myśmy dosłownie byli osłupieni. Niestety zdarzały się oczywiście wypadki, że Niemcy gonili kogoś, kto był Żydem, on był na trzecim piętrze, a oni byli na drugim, on walił do drzwi i nie można było otworzyć, dlatego że gdyby go znaleźli w mieszkaniu, to by cały dom poszedł pod ścianę. A to była kwestia ocalenia mu życia tylko przez minutę. To jest coś z mojej pamięci, co mi trudno powiedzieć, jeśli mnie ktoś pyta w Stanach. Tego nie można przekazać ludziom, którzy tego nie przeżyli: że życie ludzkie miało zupełnie inną wartość, że trzeba było poświęcić życie jednostki, żeby ocalić więcej. W czasie powstania w getcie myśmy szli na Wielkanoc do dziadków. Stały wozy strażackie na ulicy Przebieg i kierowały wodę na stronę aryjską, a tam, po drugiej stronie, już było piekło.
- Czy to było widać z okna?
To było widać z okna, oczywiście. Niemcy przychodzili stale i sprawdzali, patrzyli, kto jest. Nawet przepraszali, że zakłócają spokój.
- Jakie to wrażenie na panu wywierało?
Wówczas miałem dwanaście lat. To było, jak Amerykanie by powiedzieli, dwanaście lat, idące na pięćdziesiąt. Taki dwunastoletni człowiek był bardzo dojrzały.
- Myślało się: dzisiaj oni, jutro my?
Dziecko sobie zdawało sprawę, co się dzieje. Człowiek to brał jako rzecz, którą jakoś może się uda przetrwać. Już po powstaniu w getcie, kiedy getto było zniszczone (rodzice nie lubili używać tramwajów, były zapchane, niebezpiecznie było) myśmy szli czasami na święta koło świętego Jana Bożego przez Zakroczymską. Po drugiej stronie było zniszczone getto. Niemcy siedzieli na fotelach czy krzesłach. Podejrzewam, że to czasami nie byli Niemcy, czasami nam się wydawało, że to byli Łotysze. Siedzieli na krzesłach z lornetkami i mieli karabiny z lunetami, i obserwowali getto. Co jakiś czas strzelali do getta. Człowiek, idąc tą ulicą (po prawej stronie, po lewej było getto) na ulicę Przebieg, dosłownie to obserwował: siedzieli, patrzyli przez lornetkę, nagle coś zobaczyli, wycelowali, strzelili.
Tak. Getto już było spalone, jeszcze nie było płaskie, jeszcze domy stały. Wyrzucił łuskę z karabinu, podniósł z ziemi i skrupulatnie położył na torach tramwajowych, i patrzył, czy tramwaj przejedzie, bo myśmy te łuski zbierali i przeładowywali na amunicję. Tak że oni byli skrupulatni i dosłownie trudno było tego nie zauważyć. To się dwunasto-, trzynastoletniemu dziecku wbijało w głowę, człowiek to wszystko widział.
- Czy pan sobie wtedy wyobrażał, że kiedyś będzie jakiś inny świat, wolny świat?
Myśmy sobie wyobrażali, że jeśli przeżyjemy, będzie wolny świat. Ale tak się niestety nie zdarzyło.
- Czy po tej wsypie pan jeszcze był przed Powstaniem w domu?
Przez okres po wsypie, prawie na tydzień przed Powstaniem, rodziców widziałem bardzo rzadko. W pewnym momencie, nie pamiętam, czy to było u cioci na Miedzianej, czy u babci na Przebiegu, rodzice powiedzieli, że wracamy do domu. Wówczas powiedzieli mi, że pani „Wiga” jest jedyną osobą, co ocalała, że ją wyciągnęli z Pawiaka, a moja ciotka została rozstrzelana.
- Jak się nazywała pana ciotka?
Hanka Walewska z domu Burakowska. Wzmianka o niej jest w słowniku kobiet w konspiracji, niezupełna wzmianka. Ciotka była osobistą sekretarką pani Piłsudskiej przed wojną i pracowała w „Rodzinie Wojskowej”. A wujek był adiutantem generała Rupperta, był w służbie sanitarnej, był kapitanem. Tak że Hanka zginęła.
- Wtedy właśnie, podczas wsypy?
[Podczas] wsypy. Były pewne detale…
- Pan mówił, że Niemcy nie przyszli pod ten adres.
Niemcy do nas w ogóle nie przyszli, tak że na tydzień przed Powstaniem myśmy wrócili do domu. Wówczas dowiedziałem się, że major „Aleksander” ocalał i że pani „Wiga” ocalała, że udało się ją wyrwać z Pawiaka. A panią „Kubę”, panią „Wigę” i szereg innych osób znałem tylko z pseudonimów. Była jedna łączniczka, której matka mi nie pozwalała widzieć. Nie jestem pewien pseudonimu, prawie jestem pewien. Matka mówiła, że ona jest Żydówką, i matka nie chciała, żebym ją widział. Tak że ona czasami przechodziła przez mieszkanie i matka mówiła mi: „Proszę cię, odwróć się w drugą stronę”. Tam była cała masa aresztowanych ludzi, włącznie z nią, i wszystkich rozstrzelali. Niektóre z tych osób przeszły to w niesłychanie dramatyczny sposób. Ciotka na przykład chciała odebrać sobie życie dwa razy i cyjanek potasu, który oczywiście myśmy wszyscy mieli, nie działał, był przestarzały.
Nie, rodzice mieli, ja nie miałem. A cyjanek potasu był w gumowych czy jakichś (to jeszcze było przed plastikiem) kapsułkach, były płaskie, wyglądało to jak pchełki do grania. To było przestarzałe czy zwietrzałe, nie działało, ona się tylko rozchorowała. Spróbowała zjeść szkiełko od zegarka, tylko się pokaleczyła, tak że ją przesłali później do oddziału gestapo w Radomiu i o ile wiem rozstrzelali ją w Radomiu, a „Kubę” rozstrzelali w Warszawie.
Wiem to z wiadomości, które dochodziły do rodziców z AK, im to było mówione. Wiem też, że ta pani, której nie mogłem nigdy widzieć… […] Ją specjalnie torturowali, bo była Żydówką, a jej mąż był oficerem w oflagu. Często w Stanach, jeśli ktoś z Izraela pytał się mnie, czy bym zgodził się na wywiad i (prawdopodobnie źle zrobiłem) powiedziałem: „Nie”. Ci ludzie pewnych rzeczy nie rozumieją, ich tutaj nie było, nie zdają sobie sprawy, co człowiek mógł zrobić. Zrobił to, co mógł, nic więcej nie mógł zrobić. Przecież myśmy byli następni po nich, jeśli chodzi o wykańczanie nas. To były bardzo traumatyczne przeżycia. Ja wówczas nie płakałem.
- Czy pan pamięta wybuch Powstania?
Pamiętam świetnie wybuch Powstania. Ojciec poszedł do pracy. Był niepokój w mieście, każdy o tym wie. Niemcy wyjeżdżali, uciekali, były najrozmaitsze tabory wojska, przemarsze, to i owo. Ojciec poszedł rano, jak zazwyczaj, do swojej pracy. O ile wiem, miał spotkanie z pułkownikiem „Leszczem”, który był jego szefem Oddziału VII. Ojciec, o ile wiem, miał mieć spotkanie z nim na Lesznie. Ojciec poszedł rano na spotkanie na Lesznie. Powstanie zaczęło się o godzinie piątej. O Powstaniu w ogóle nie wiedziałem, szmery chodziły po mieście, że się pewnie zacznie. Ale myśmy nie wiedzieli i nie wiem, czy ojciec wiedział o Powstaniu.
- Dochodziło do pana, do pana środowiska, że był zamach na Hitlera? Czy to się przedostało jakoś?
Tego nie pamiętam, to nie było wydarzenie. Zabójstwo Kutschery było wydarzeniem bardziej nas absorbującym niż zamach na Hitlera. To było w lipcu.
- Proszę kontynuować o Powstaniu.
Powstanie się zaczęło. To była Nowogrodzka 11, drugi róg od rogu Kruczej i Nowogrodzkiej. Strzały, mieszanina w domu i nagle megafon: grają Chopina. Tak się zaczęło. Później deszcz padał i myśmy budowali barykadę róg Kruczej i Nowogrodzkiej, od narożnego składu aptecznego Szamotulskich przez Kruczą.
- W kamienicy Lubomirskich?
W tej kamienicy, gdzie był skład apteczny, tam była jedna barykada. Mnie się zdaje, że Borkiewicz, ten generał, co napisał historię Powstania… Tam, zdaje się, jest zdjęcie tego momentu, jak budujemy barykadę. Potem druga barykada. Niemcy panowali nad Alejami Jerozolimskimi i panowali nad Marszałkowską, i oczywiście Bank Gospodarstwa Krajowego był przez nich opanowany całkowicie. Potem był budynek telegrafów na Emilii Plater, który zamykał ulicę Żurawią. Tak że myśmy byli w bardzo niewygodnym punkcie.
- Jak pan budował te barykady?
Dosłownie rękoma się wyciągało płyty z chodników i układało się.
- Był ktoś, kto tym rządził?
Ktoś się zawsze znalazł, kto tym kierował. Myśmy zastanawiali się, czy on to naprawdę dobrze wie. Tam też butelki zbierało się i później okazało się, że zbierało się butelki na „sidolówki” przeciw czołgom.
To było spontaniczne, nikt nikogo do tego nie zmuszał, wszyscy, dzieci, kobiety, starzy, młodzi, wszyscy te barykady budowali. I ta barykada trwała. Potem budowało się barykadę w bramie domu, wszystkie bramy domu miały barykady.
- Czy tam się pojawili Niemcy, czy pan widział?
Myśmy Niemców słyszeli, słyszało się czołgi, słyszało się krzyki. Niemcy w dzień posuwali się, a w nocy myśmy odbierali (ja nie odbierałem) to, co Niemcy zabrali. Myśmy wiedzieli, że trzeba to odebrać, dlatego że to będzie koniec, jeśli nie odbierzemy. Oczywiście potem się kilofami wyłamywało przejścia w piwnicach pomiędzy domami, potem były dyżury przy tych przejściach i były hasła.
Nie mógł przejść, każdy musiał podać hasło, kto jest, do kogo idzie, były dokumenty sprawdzane. Wiem, że złapało się jednego byłego gestapowca, który był jednym z sąsiadów, nie z tego samego domu, tylko z sąsiedniego domu, którego się widywało w czasie okupacji i podejrzewało o coś w związku z tym, jak on był ubrany. Tak że jego złapali. Byli „gołębiarze”. Pamiętam, że życie schodziło na dół z pięter, coraz niżej.
- Na którym piętrze było pana mieszkanie?
Na czwartym piętrze.
Pamiętam, że do tego doszło, że jak naloty były (zazwyczaj dwa czy trzy samoloty sztukasy leciały, żeby zrzucić bomby), to były parę minut, człowiek sobie obliczał: może cztery, pięć minut między sztukasami, kiedy człowiek miał czas, żeby skoczyć (nic innego nie mógł zrobić) na czwarte piętro, żeby złapać coś do jedzenia i żeby przynieść do piwnicy. Życie zaczęło się organizować między piwnicą a pierwszym piętrem. Matka i ja zamieszkaliśmy u państwa Bykowskich. Pan Bykowski miał bardzo znany w Warszawie, [posiadał] elegancki zakład fryzjerski dla tak zwanych pań z towarzystwa. Jego syn był w AK. Oni mieli dużo osób z naszego domu dosłownie leżących pokotem na podłodze w ich mieszkaniu.
- To była spontaniczna gościnność?
Wszystko było niesłychanie spontaniczne, była niesłychana jedność z wszystkimi. Mnie się zdaje, że to jest typowe dla naszego charakteru.
- Jakie nastroje były? Co ludzie mówili? Czy pan pamięta?
To miało trwać parę dni. Samoloty sowieckie latały nas nami na początku, artylerię już było słychać.
Sowieckie, myśmy się dowiedzieli, że sowieckie. To wszystko… Artyleria się uciszała, samoloty sowieckie przestały latać i nagle myśmy się zorientowali, że jesteśmy sami. I wówczas to była tylko kwestia, jak to się rozwinie, czy Rosjanie przyjdą z pomocą, czy nie przyjdą z pomocą.
O tym się bardzo mówiło. Czy alianci pozwolą sobie zrzucić brygadę spadochronową, czy nie. Zrzucili, ale na Holandię, z pełnym rezultatem. Tak że o tym się mówiło. Po prostu nagle życie zaczęło istnieć w tych ramach, w których musiało istnieć. Nagle nie było wody, pamiętam, matka zastanawiała się, jak miała szklankę wody, czy tę szklankę wody wypić, czy tą szklanką wody sobie palce [umyć], na ogół się myło. Pamiętam, że był taki czas, że myśmy przez tydzień nie zdejmowali butów, dlatego że człowiek się bał zdjąć butów, że będzie musiał uciekać, bo to wszystko było płynne.
Przez jakiś czas, jak matka miała dyżury w piwnicach, to wymykałem się na strych. Miałem lornetkę i obserwowałem, co się dzieje po drugiej stronie Wisły. To była głupota, bo człowiek się niepotrzebnie narażał. Jednego z dni Powstania „gołębiarz” strzelił do mnie z dachu. Nawet nie słyszałem strzału, tylko usłyszałem, że coś uderzyło we framugę okna. Spojrzałem, była dziura we framudze okna. Mając trzynaście lat, byłem trochę głupi czasami. Jedno mi się wydarzyło, że jak byłem na strychu (a wieczorami Niemcy strzelali z BGK rakietami w powietrze, żeby oświetlić swoje pole widzenia), rakieta poszła w górę i zobaczyłem przez dziurę w murze, która była od pocisku, że była sylwetka siedząca na dachu pod kominem. Za chwilę zza tego komina poleciała seria świetlnych pocisków z pistoletu maszynowego. Zbiegłem na dół i powiedziałem, co widziałem. Poszli tam. Zamiast iść normalnie, żeby odbierać Niemcom to, co oni zdobyli w ciągu dnia, oni zrobili zasadzkę i znaleźli „gołębiarza” na górze. Może to był ten sam, co do mnie strzelał, bo był w naszym rejonie co najmniej jeden „gołębiarz”, który strzelał do ludzi na ulicy i zabijał ich. Przejść ulicami w ogóle nie było, człowiek przebiegał ulicę na własne ryzyko. Tak że jego sprowadzili na dół. Chodził za nimi na kolanach, prosił o życie. Zastrzelili go.
- Czy widział pan Powstańców w rejonie, gdzie pan był?
Pamiętam Powstańców świetnie. Byli ubrani inaczej niż ci, co później przyszli ze Starówki, nie mieli panterek. To był oddział „Sokoła”. Byli zupełnie różni od tych, co przyszli ze Starego Miasta po jego upadku.
Nie mieli takiej broni dobrej jak ci, co przyszli ze Starego Miasta, nie mieli tak rutynowo hełmów niemieckich, nie mieli panterek esesmańskich jak ci, co przyszli ze Starówki. Można było od razu ich poznać. Mieli szare, drelichowe ubrania robotnicze albo kombinezony. Mnie się zdaje, że ich nastrój był czasami odrobinę zbyt… U nas piekła nie było, prawdziwe piekło zaczęło się dopiero, jak Starówka upadła. Mnie się zdaje, że to jest faktem historycznym, że Niemcy po upadku Starówki zwrócili uwagę na Powiśle i Śródmieście.
- Czyli widywał pan Powstańców?
Widywało się, oni byli między nami, kwaterowali.
- Jak się do nich ludzie odnosili?
Oczywiście z niesłychaną przyjaźnią. Ale w miarę, jak Powstanie postępowało – z pewnym wyrzutem, czy to się naprawdę musiało zacząć. My cierpimy, czy my coś z tego skorzystamy historycznie?
- Słyszał pan takie rozmowy?
Słyszałem. To nie były wyrzuty robione Powstańcom, to były dyskusje w piwnicach, czy to było potrzebne, dlaczego to jest, przecież my jesteśmy sami, bolszewicy nie pomogą, będą czekać na nasze wymarcie. Oczywiście więcej z tego przychodzi Niemcom niż komukolwiek innemu, a w sumie to przychodzi bolszewikom, Niemcy wykańczają nas, żeby bolszewicy tego nie musieli robić. W stu procentach taki nastrój był.
- A dla pana kim byli ci żołnierze?
To byli młodzi ludzie, którym zazdrościłem, że nie jestem o dwa lata starszy, bo to była różnica dosłownie dwóch lat.
- Czy jakieś informacje o ojcu pan miał?
W czasie Powstania, prawdopodobnie w połowie sierpnia, przyszła mała kartka pocztą harcerską i ojciec napisał: „Jeszcze żyję, Starówka”. Tylko to napisał, nic więcej. Tak że myśmy wiedzieli, że ojciec jeszcze żyje. Poza tym nie wiedzieliśmy nic absolutnie o ojcu.
- Trzeba było po prostu codziennie żyć.
Trzeba było codziennie żyć. Pamiętam, że człowiek nie miał dostatecznie dużo do jedzenia. Nie tyle, żeby jedzenia nie było. Nasze mieszkanie było na górze i myśmy mieli żywność z deputatów akowskich, które szły z RGO w czasie okupacji dla ludności cywilnej czy ludzi AK. Tak że było co jeść, ale nie można było z tym nic zrobić. Powiedzmy: był worek klusek, ale nie było wody ani nie było na czym i w czym tego ugotować. Pamiętam, że znalazłem małą torebkę rodzynek gdzieś w domu, w kuchni. Wsadziłem te rodzynki w kieszeń i brałem kilka tych rodzynek w usta, i trzymałem cały dzień. Człowiek miał złudzenie, że je, ale tego nie jadł. To była niesłychana szkoła życia.
Dała człowiekowi perspektywę. Wychowując dziecko w Stanach… Mój syn ma dwadzieścia osiem lat, ma obywatelstwo polskie.
- Czy pan był świadkiem lub uczestniczył w jakichś religijnych uroczystościach?
Uroczystości religijne odbywały się tak jak w czasie okupacji, zawsze w każdym domu, wieczorem zawsze, w miarę możności, jeśli można było ze względu bezpieczeństwa. One się odbywały w bramie domu. Ludzie schodzili się, była litania.
Czasami był i dawali nam komunię świętą bez spowiedzi, bez niczego.
- Czy tam były inne dzieci, czy były też jakieś dziecięce sprawy?
Były dzieci starsze ode mnie może o dwa lata i te dzieci były w akcji. Mnie dosłownie dzieliło od tych dzieci półtora roku, dwa lata i nad tym straszliwie cierpiałem. Matka starała się mnie chronić, prawdopodobnie też w związku z tym, że nasza rodzina jest bardzo minimalna. O ile wiemy, jedynie mój syn i ja mamy nasze nazwisko. Pierwszy Peszewski, o ile wiemy, przyszedł do Polski z Francji
via Moskwa w 1812, przyjął nazwisko Peszewski. Od tego zaczęła się rodzina Peszewskich. Dziadek sprawdzał jeszcze na długo przed wojną światową. Rosyjski spis ludności podawał tylko członków rodziny, a ci ludzie nie żyją, tylko w tej chwili jest mój syn i ja. Tak że mnie chroniono w pewnym sensie, żebym ocalał, ale to było chronienie sztuczne. Matka nie chciała, żebym narażał się więcej, niż musiałem.
- Przyszła kartka od ojca. Co potem?
Myśmy wiedzieli, że ojciec gdzieś jest. Jeszcze nie wspomniałem, że jako dziecko pełniłem pewne funkcje przy przejściach w piwnicy. Takie, że człowiekowi powiedzieli: „Musisz sprawdzać, patrzeć na dokumenty. Jeśli będzie szedł jakiś oddział, to musisz im powiedzieć, dokąd iść, gdzie iść, gdzie zakręcić, w którą stronę, żeby ułatwić szybkie przejście”. Oczywiście przynoszono rannych i zabitych do bramy, tak że człowiek przy tym siedział. Między innymi był „Antek Rozpylacz” na naszym odcinku.
- Widział go pan rannego czy już martwego?
Zabitego. Często dzieci, które były dwa lata starsze ode mnie, z okolicznych domów…
Miałem swoje zadania. Jak przychodzili sanitariusze, [to się mówiło]: „To jest ten, to jest ten”, tak że oni wiedzieli, kogo oni zabierają. Oczywiście ludzi się chowało, tego nie robiłem. Chowało się na ulicy, w skwerkach, w miejscach, które były bez asfaltu. Chowało się bardzo płytko. Oczywiście ludzie w domu ginęli, dlatego że Niemcy strzelali z moździerzy, moździerz ma taką [paraboliczną] trajektorię, tak że na to trzeba bardzo uważać. Oni nigdy nie strzelali… Dowiedziałem się później od ojca, że oni wiedzieli, że po pierwszym wystrzale moździerza, jeśli moździerz wypadł, byli ludzie ranni. Jak ludzie byli ranni, inni wybiegali na to podwórze, żeby ich ratować (oni dosłownie mieli to czasem pomierzone) i wówczas drugi pocisk wybuchał. Tak że zamiast zabić trzech, zabili piętnastu. Dowiedziałem się dopiero później od ojca, jak ojciec wrócił ze Starówki.
Ojciec wyszedł ze Starówki w ramach ewakuacji Komendy Głównej, to był koniec sierpnia. Starówka padła później czy może mniej więcej w tym czasie. Ojciec wrócił pod sam koniec sierpnia, przyszedł do nas. Miał na sobie drelichowy ku, drelichowe spodnie, miał swoją jesionkę, miał opaskę biało-czerwoną. Pamiętam, że było KG, orzełek metalowy AK i miał dwa papierki. Jeden – napisane było „Wacław” – 07. Drugi miał, przepustkę, też „Wacław” – 07 i napisane było na niej: „Na wszystkie przejścia Powstania. Zapewnić wszelką żądaną pomoc”. Miał te dwa papierki, miał visa. Potem powiedział mi, że na początku miał parabellum, a parabellum nigdy nie lubił, tak że jak „Leszcz” został zastrzelony, zabrał visa od „Leszcza”.
- Pana ojciec wrócił i opowiadał o tym wszystkim?
Ojciec wrócił, powiedział, że ma rozkaz wyjścia z ludnością cywilną i że ma rozkaz nawiązania kontaktów po wyjściu z Warszawy.
- To był dopiero sierpień, to już wtedy?
To już wiadomo było, myśmy wiedzieli. Ojciec wiedział, że Powstanie pada, że w gruncie rzeczy to jest tylko kwestia uznania AK jako legalnych kombatantów, żeby nas nie zabijali za bycie partyzantami. Tak że oni czekali tylko na umowy między Londynem, Genewą a Niemcami.
- Czekali, żeby się poddać.
To była tylko kwestia ostatnich tygodni.
- Czy ojciec opowiadał, co się z nim działo od 1 sierpnia?
Ojciec opowiadał. Miał spotkanie z „Leszczem” i szli na Stare Miasto, gdzie miała być Komenda Główna. Szli ulicą Wolską. Ojciec mówił, że był on, że był „Leszcz” i że było dwóch żołnierzy obstawy z karabinami. Ojciec powiedział, że szli strychami. Nie wiem, czy szli cały czas strychami, ale przynajmniej częściowo strychami. Ojciec powiedział, że zobaczyli przez dziurę czy okno na strychu, że po drugiej stronie ulicy stała grupa żołnierzy (nawet opisałem to) RONA, to była Rosyjska Ochotnicza [Narodowa] Armia. „Leszcz” powiedział: „Oni tak stoją jak na patelni, możemy paru przynajmniej z nich wykończyć”. A ojciec powiedział do niego: „Proszę pana, my idziemy na Stare Miasto. Czy pan jest tego pewien, co pan chce zrobić?”. „Leszcz” powiedział: „Postrzelamy sobie trochę”. On był pułkownik. Ojciec mówił, że zaczęli strzelać do tych żołnierzy po drugiej stronie ulicy i że w pewnym momencie tam była konsternacja, kto, skąd strzela. Po pewnym momencie oni zorientowali się, że ktoś strzela z drugiej strony ulicy, a po jeszcze jednym momencie zorientowali się, że ktoś strzela ze strychu. Ojciec powiedział: „Proszę pana, nas wymacali – znając ojca, to prawdopodobnie były jego słowa – musimy iść”. A „Leszcz” powiedział: „Jeszcze parę strzałów”. Ojciec powiedział, że dosłownie on to powiedział i między [ojca] a żołnierzy („Leszcz” był w środku) poszła seria z karabinu maszynowego. „Leszcz” dostał przez pierś. Ojciec powiedział, że to była natychmiastowa śmierć. Mówi: „Widziałem dużo ludzi umierających, a nie widziałem nigdy tyle krwi z jednego człowieka”. Ojciec powiedział, że oddał (nie wiem, komu) parabellum, które miał.
Ojciec był w najbardziej krytycznych momentach, ojciec dosłownie nie wiedział, co to jest lęk, zawsze to podziwiałem. Powiedział: „Zabrałem mu visa, nie miałem na czym tego visa powiesić. Myślałem sobie, że lepszy pasek od spodni „Leszcza” niż moje parabellum w kieszeni”. Tak że wziął pasek od „Leszcza”, wziął jego visa i z tym visem przyszedł do nas w sierpniu na Nowogrodzką.
- Sam już poszedł na Starówkę, jak jego dowódca zginął?
Oczywiście, tak. Poszedł na Starówkę. Z kim poszedł na Starówkę, nie wiem. Ojciec opowiadał o śmierci „Leszcza” jeszcze w czasie Powstania, a później książka Podlewskiego wyszła – „Przemarsz przez piekło”. Tam jest rozdział poświęcony „Leszczowi”. Tam napisane jest: „Jego współpracownik podał niepoczytalny pomysł strzelania, zamiast iść na Starówkę”. Ojciec się dosłownie wściekł, powiedział: „Słuchaj, byłem w wojsku w czasie I wojny, od piętnastego roku życia, przeszedłem cały korpus Dowbora, przeszedłem wojnę polsko-bolszewicką. Ponieważ mówię płynnie po rosyjsku i byłem przyzwyczajony nosić mundur rosyjski, w czasie wojny polsko-bolszewickiej zawsze byłem ze swoim oddziałem poza tyłami bolszewickimi, myśmy udawali bolszewików. Pomysł strzelania w tym momencie do RONA był absolutnie idiotyczny, po prostu tego nie byłoby w mojej krwi, żebym to mógł powiedzieć. Skąd ten Podlewski, idiota, sobie to wyobraził? Tego pomysłu »Leszczowi« nie dałem”.
Potem była Starówka. O ile wiem, ojciec brał udział w akcjach na Starówce. O tym dowiedziałem się dopiero… Jedną historię opowiedział mi ojciec, powiedział, że prowadził jakąś grupę na osaczenie „gołębiarza”. Ten „gołębiarz” okazał się jego pracownikiem. Ojciec miał doraźną, ale wysoką pozycję w Towarzystwie Hodowli Koni i na Wyścigach Konnych. Ojciec mówi: „To był mój pracownik z Wyścigów Konnych. Oni byli po uszy w tej pracy jako »gołębiarze«, oni mieli radiostacje, mieli broń, mieli wszystko i cała rodzina w tym była. Był ojciec, piętnastoletnie dziecko, babcia. Nie było co z nimi zrobić, jedynym wyjściem było postawić pod ścianę i rozwalić”. I tak się zdarzyło.
To byli Polacy. To jedyna historia fizycznego udziału ojca w Powstaniu. Później myśmy byli w mieszkaniu konspiracyjnym na Polnej 44. Ja tych ludzi nigdy nie widziałem przedtem, nagle dowiaduję się, że jakaś grupa ludzi jest, oni się wszyscy znają świetnie. Tam przy jedzeniu sałatek kartoflanych wieczorem, przy obiedzie, oni sobie opowiadali historie. Ci ludzie dosłownie podziwiali ojca, mówili: „My przetrwaliśmy dzięki panu »Wacławowi«, bo pan »Wacław« umiał wyliczyć dokładnie, ile Niemcom potrzeba czasu, żeby przestawić celownik działa kolejowego. Mówił: »Mamy jeszcze trzy do pięciu minut, żeby skończyć jeść i musimy być w piwnicy«”. Oni mówili, że na przykład łącznicy byli wysyłani gdzieś. Wysyłali, łącznik nie wrócił. Nagle: „Gdzie jest pan »Wacław«? Pana »Wacława« nie ma”. Pan „Wacław” poszedł z rozkazem. Nie musiał iść, poszedł sam i wrócił. Tak że słyszałem wiele takich historii o ojcu, ale się temu nie dziwiłem, bo ojciec był naprawdę bardzo niezwykłym człowiekiem. To się działo na Starówce.
Ojciec wyszedł z nami z Powstania, 3 czy 4, czy 5 października, nie pamiętam. Myśmy poszli normalną drogą. Pamiętam, że matka chciała wziąć więcej zdjęć, a ojciec powiedział: „Irenko, niestety zdjęć nie można jeść”. Wziął plik zdjęć matki rodziny, tych wszystkich facetów, co zginęli w Katyniu, w Oświęcimiu, i to wyrzucił. Myśmy wyszli, a oczywiście na Okęciu było wszystkiego po uszy, łącznie z pomidorami. Tak że myśmy przeszli normalnym szlakiem koło gmachu politechniki, doszliśmy do Okęcia. Oczywiście Niemcy stali co ileś metrów z karabinami. W pewnym momencie posterunki akowskie skończyły się, bo przez Warszawę jeszcze wspólnie trzymali wartę Powstańcy i Niemcy, na jednym rogu stali Powstańcy, na drugim Niemcy. Myśmy to przeszli. Na Okęciu ojciec mówi: „Może nam się teraz uda dać dęba”. I myśmy, że tak powiem, dali dęba w Okęcie. Tam zaraz stali ludzie i nas zabrali, wzięli nas do jakiegoś bardzo eleganckiego domu. W tym domu mieszkali oficerowie niemieccy. Ci oficerowie, muszę powiedzieć, byli bardzo humorystycznie i przyjaźnie nastawieni. Ci ludzie, co mieszkali na Okęciu, przedstawiali nas jako rodzinę, a oni podziwiali ich: „Państwo mają szalenie dużą rodzinę!” i się śmieli z tego. Oczywiście musieli wiedzieć. To byli oficerowie Wehrmachtu.
- Jak się wychodzenie z Warszawy odbywało? Było dużo ludzi? Jak się Niemcy zachowywali?
To był szok dla nas, dlatego że myśmy dosłownie po raz pierwszy wyleźli z nor, w których myśmy siedzieli, nagle człowiek wyszedł. Myśmy poszli z Nowogrodzkiej przez Kruczą. To było trochę piekło, bo się wszystko paliło. Dosłownie szum od pożarów, blachy szeleściły. Szło się Kruczą i poszliśmy do wujostwa, brata ojca, który też był w AK. Oni byli u siebie w domu i myśmy wszyscy razem wyszli z Kruczej w stronę politechniki. To był szlak wytyczony, nie pamiętam, zdaje się, że pokazywali, że w lewo, w prawo, prosto. Tak że myśmy szli. Pamiętam, że co jakiś czas widziałem sterty pustych łusek od amunicji, prawdopodobnie to były stanowiska karabinów maszynowych. Myśmy wzięli tylko rzeczy najbardziej niezbędne. Myśmy naprawdę nie wiedzieli, jak to się wszystko rozwinie. Tak że z Okęcia myśmy wzięli chyba kolejkę EKD i kolejką EKD myśmy dojechali do Ożarowa. W Ożarowie ktoś nas znów przejął, bo to wszystko jakoś ludzie organizowali, ludzie dosłownie stali, żeby być pomocnym. W Ożarowie myśmy mieszkali przez noc w jakimś magazynie, później dali nam jakieś lewe kenkarty, ktoś przyniósł i myśmy doszli do majątku rodziny – Turowa Wola koło Białej Rawskiej. Tam oczywiście była cała masa uciekinierów z Warszawy, tak że miejsce znalazło się tylko w czworakach tego majątku. To był ośrodek majątku, który należał do rodziny od – nie wiem – dziesiątków czy setek lat. Oczywiście tam było miejscowe AK. Tam się zaczynał rozwiązywać powojenny dramat, który się mógł źle skończyć.
- Czy będąc w Warszawie w czasie Powstania, słyszał pan o tym, co się dzieje w innych dzielnicach, co Niemcy robią? Czy jacyś uciekinierzy znajdowali się w pana domu?
Byli ludzie w dużo gorszej sytuacji od nas, dlatego że byli uciekinierami z Woli, byli uciekinierami z drugiej strony Alej Jerozolimskich.
- Pan wiedział, że tam jest przejście, chodził pan zobaczyć?
Nigdy. Matka mi nigdy nie pozwalała. Przejście Alejami Jerozolimskimi robiło się prawie na czworakach. Niemcy panowali, jeśli chodzi o obstrzał, ponad Alejami Jerozolimskimi. Tam był mały wykop w poprzek nad tunelem, tylko żeby przejść z tej strony od Kruczej na stronę Brackiej. Nigdy tam nie byłem.
- Czy na tym terenie były jakieś walki, bitwy, coś się tam działo we wrześniu?
Nie wiem, co się działo po drugiej stronie. Wiem, że działo się u nas. U nas czasami było tak źle, że nam mówili, że prawdopodobnie nie uda im się utrzymać odcinka Krucza–Nowogrodzka, bo Niemcy stale nacierali, słychać było krzyki i słychać było czołgi, rozbijające barykady. Dosłownie słyszało się Niemców z odległości pięćdziesięciu metrów. Była jedna taka noc, że nam kazali uciekać i myśmy przeszli przejściami, które myśmy znali, i znaleźliśmy się w jakimś domu. Nagle była cisza. Cisza była czymś, co człowieka budziło. Jak długo piekło było, to człowiek mógł się zdrzemnąć. Cisza była czymś, [co świadczyło], że nagle coś się zdarzy i człowiek nie wiedział co, coś dobrego czy coś gorszego. Tak że nagła cisza. Pamiętam, że matka leżała na podłodze, ja koło niej, byli jacyś inni ludzie i nagle obudziłem się tą ciszą. Spojrzałem, naokoło było puste mieszkanie, bardzo eleganckie i był balkon. Ja, idiota, wylazłem na ten balkon, prawie półprzytomny z tej ciszy i z tej całej nocy. Zupełnie sobie nie zdałem sprawy, gdzie jestem. Byliśmy na ulicy Żurawiej. Wyszedłem na balkon, obróciłem się w prawo, jak się patrzy z Kruczej, to była ulica Żurawia, lewa strona. Spojrzałem z tego balkonu w prawo, a w oddali widzę przy Emilii Plater budynek telefonów czy telegrafów, ponury, wielki budynek. Spojrzałem tam i dosłownie człowiek widział okna. W każdym oknie były wory z piachem. Ten dom był okupowany przez Niemców, byli tam do końca. Nagle sobie wyobraziłem, prawdopodobnie słusznie, że ktoś musi obserwować, że ktoś siedzi z lornetką i mnie widzi na tym balkonie. Jeśli ktoś by mnie pytał, jaki był moment mojej największej trwogi, to było dosłownie trzydzieści sekund albo mniej: „Co mam robić, czy mam stać?”. Bałem się ruszyć, że jak się ruszę, to ktoś mnie rozwali. Oczywiście ruszyłem się, dosłownie rzuciłem się w stronę mieszkania. Ale to był moment dla mnie bardziej przerażający niż wszystko inne, co się działo przedtem, że dosłownie stałem…
Tak.
- Czy pan pamięta moment kapitulacji Powstania?
Było kilka momentów, kiedy Niemcy pozwalali ludziom wyjść i bardzo mało ludzi wyszło. Jakieś ulotki rzucali, że można było wyjść, ale myśmy na te ulotki patrzyli jak na jeszcze jedną prowokację. Tak że z mojej pamięci na to reagowało bardzo mało ludzi, niesłychanie. Nie znałem nikogo, kto by powiedział, że musi wyjść.
- Trwało się, żeby być z żołnierzami?
Myśmy wiedzieli, że musimy dotrwać do końca. Ojciec miał pomysł: „Wy idźcie, ja zostanę. Jest dużo broni, tego, owego, ja się gdzieś zorganizuję w jakiejś piwnicy, są przekopy, ja tu przetrwam. Zobaczymy, co z tego wyjdzie”. Ojciec był czasami zupełnie, niepoczytalnie niesamowity. Oczywiście matka mu wyperswadowała, że on nic nie osiągnie, zostając, nawet, mając jakąkolwiek amunicję, jakikolwiek karabin maszynowy, że nie ma sensu tam przetrwać. To mniej więcej jest koniec tego epizodu, jeśli chodzi o wyjście z Powstania.
Opuściłem jeden fragment z 1939 roku, bardzo krótki. Jak Niemcy zdobywali nasz odcinek ulicy w Międzylesiu, myśmy leżeli na ziemi i kule szły w tę i we w tę nad głowami. Dziwnym trafem miałem Madonnę, wetknąłem ją w okno. Niemcy później szturmowali ten dom i wybijali kolbami wszystkie okna, wszystkie ramy okienne, z wyjątkiem tego jednego okna, gdzie była Matka Boska. To był na pewno przypadek, ale utkwił mi w głowie. Potem nas brali i powiedzieli, że ktoś strzelał z tyłu do Niemców, jak oni już zajęli ten odcinek. Zgrupowali nas w jedno miejsce, ustawili nas pod ścianą z rękoma do góry i ustawili karabin maszynowy przed nami. Wyglądało na to, że to już koniec. Pamiętam, myśmy stali może półtorej godziny, karabin maszynowy za nami. Powiedziałem do matki: „Czy nas będą rozstrzeliwać?”. – „Prawdopodobnie”. – „A czy to będzie boleć?” – „Nie, to będzie bardzo szybko”. Pamiętam, że był wazon z wodą po kwiatach i matka wzięła ten wazon, napiła się tej wody, bo było gorąco, to był wrzesień. Później wybrali grupę mężczyzn z tej grupy, tam było trzydzieści osób może i ich rozstrzelali, a nas pognali w stronę szosy lubelskiej, która pewnie do dzisiejszego dnia jest. Po drodze Niemcy stali, czołgi, samochody pancerne, wielkie samochody, w których transportowali piechotę. Pamiętam jak dzisiaj, że Niemcy stali, patrzyli się i mówili:
Polnische Larven (polskie larwy) na dzieci. To mi się też wbiło w głowę. Później pamiętam taki epizod, jak sąsiadów pies rzucił się na Niemca i jak zastrzelili tego psa. To był 1939 rok, wrzesień. Później żeśmy [kładli] kwiaty na grobie tego psa.
- Teraz ta powojenna historia.
Powojenna [popowstaniowa] historia była taka, że my jesteśmy w Turowej Woli. W Turowej Woli partyzanci byli w lasach. Nikt mnie w nic nie wtajemniczał. Wiem, że tam był jeden pan Wacław. Nie miał nic wspólnego z pseudonimem ojca jako „Wacław”, ale wiem, że ojciec się z nim widywał. O czym mówili, co mówili, pojęcia nie mam. Pan Wacław, o ile się orientowałem, był jednym z dowódców miejscowego AK. W pewnym momencie, to był pewnie gdzieś listopad 1944, przyszła do nas grupa organizacji Todta. To byli inżynierowie, mieli może dwudziestu żołnierzy niemieckich takich koło siedemdziesiątki i mieli grupę żołnierzy RONA, którzy pracowali dla Todta. Mówili do nas, że są tylko oddziałem inżynierskim i do mojego wuja Lucjana Karwowskiego mówili, że chcą nawiązać kontakt z partyzantką miejscową. O ile wiem, ten kontakt był nawiązany i oni prosili, mówili: „My tu jesteśmy tylko, żeby drogi przed cofającą się armią reperować i żeby sprawdzać mosty, czy te mosty mogą wytrzymać czołgi, jeśli będą po nich jechać”. Prosili, żeby partyzanci zapewnili im możliwość, żeby do nich w tych lasach nie strzelali. „Nie mamy nic wspólnego z partią NSDAP, jesteśmy tylko inżynierami, wam te szosy i te mosty zostawią”. Byli na tyle kulturalni, że starali się mówić po francusku, nie po niemiecku. O ile wiem, im było powiedziane, że jeśli oni chcą kursować po tej szosie między Białą Rawską a Mszczonowem, mają wywieszać węgierską flagę, to im się nic nie stanie. Tak że to robili. Później przyszli któregoś dnia i powiedzieli, że „własowcy” przyjeżdżają do wsi. Wieś Turowa Wola była i folwark był, to było bardzo blisko. Oni powiedzieli, że mają tylko około dwudziestu starych żołnierzy, a tam są uzbrojeni po zęby. „Nie ręczymy za nich, co oni będą wyczyniać, jak się upiją. Czy możemy liczyć na jakąkolwiek pomoc z waszej, gdyby jakieś ekscesy były ze strony »własowców«?”. Mnie udostępnili, żeby tych „własowców” zobaczyć. To była scena z Chmielnickiego. Dosłownie, nagle, patrząc na tych „własowców”, człowiek się cofał o trzysta lat w historii. Oni w rubaszkach, w papachach, w lampasach, z krzyżami na czapkach, z bronią, która była mieszaną między sowiecką a stenami. I zegarki. To było coś nierealnego. Ja to widziałem.
- W jaki sposób udostępniono panu oglądanie ich?
Powiedzieli nam, że „własowcy” będą jechali szosą i że jeśli chcemy, to oni tam będą, wiedzą o tym, że będą jechali. Oni prawdopodobnie chcieli zrobić wrażenie na nas, czego się można spodziewać po „własowcach”. Tak że „własowcy” zajęli wieś. A oni prosili, że jeśli będą jakieś ekscesy, czy mogą w jakiś sposób liczyć, że partyzanci będą nas bronić. „Pomimo że oddział Todta tam jest, my nie mamy nic w tym momencie przeciwko wam, tylko chcemy zrobić, co musimy, i iść do domu, wrócić do Niemiec”. To był jeszcze jeden epizod, który zapamiętałem.
Potem oczywiście przyszli bolszewicy. Potem ojciec dostał pracę z powrotem w Najwyższej Izbie Kontroli, pojechał do Warszawy. Myśmy zostali w Turowej Woli. Ojciec napisał list, we wrześniu chyba, żebyśmy wrócili do Warszawy: „Mam lokum dla was na krótki czas”. Wtenczas przyszliśmy na ulicę Polną. Nie pamiętałem numeru domu do chwili, kiedy dowiedziałem się w Archiwum Akt Nowych o pani Krystynie Kruczyńskiej, która powiedziała, że to był dom Polna 44 mieszkania 23. Myśmy tam nie mieszkali, ja to opisałem, dla mnie to było coś zupełnie nierealnego. Nagle znalazłem się między ludźmi, których nie znałem w ogóle. Wszyscy ludzie byli z Komendy Głównej, z Oddziału VII. Zorientowałem się, że oni wszyscy się znali w czasie okupacji z pracy w Oddziale VII i że wszyscy znali się z Powstania, że wszyscy byli w Komendzie Głównej w Powstaniu.
- Kto tam był? Czy pan zna nazwiska?
Tam był pan Kowalczyk, który mieszkał w oddzielnym pokoju. Tam była pani Kruczyńska, o której wiedziałem, że jest panią Kruczyńską. I była pani córka Kruczyńskiej, Krysia i jej wychowanek Druś. Krysia była starsza od niego o dwa lata. Była cała masa ludzi, może dziesięć, dwanaście osób. Towarzystwo się rozłaziło w ciągu dnia, wracali wszyscy wieczorem i wszyscy się dokładali do wspólnego obiadu. Była wielka misa winegretki, którą wszyscy żarli. Dla mnie to było takim dosłownie zamknięciem niemieckiej okupacji. W pewnym momencie zorientowałem się, że jakieś dziwne stosunki panują między panem Kowalczykiem a panią Kruczyńską. Pani Kruczyńska była, można powiedzieć z mojego punktu wiedzenia,
dragon lady, trzymała to wszystko w ryzach. Tam myśmy byli, nie wiem, Krysia mówiła, że kilka dni, mnie się wydawało, że może tydzień, może dwa tygodnie. I to się skończyło, więcej tych ludzi nigdy nie widziałem. Wynajęliśmy mieszkanie kątem, jeden pokój z pluskwami na ulicy Śniadeckich. Te pluskwy były straszne. Jeden pokój w tym domu był dosłownie rozcięty bombą na pół. Jak się szło schodami, to trzeba było uważać, żeby nie wylecieć.
- Warszawa była zrujnowana, jak pan wrócił?
Warszawa była nie do poznania.
- Jak wychodził w październiku 1944, wyglądała inaczej?
To jeszcze to i owo stało. Człowiek widział, między naszym wyjściem a naszym wróceniem, że Warszawa jest zrujnowana. Nasz dom stał, jak myśmy wychodzili, był pokaleczony tu i ówdzie, ale stał. Jak myśmy wrócili, to tylko był szkielet. Piwnice były rozszabrowane i myśmy znajdowali nasze rzeczy albo na parterowej Marszałkowskiej, na straganach (kilka razy tak było), albo potłuczone w piwnicy, tak że ktoś tam musiał szabrować. Dom na Polnej stał, tych kilka domów stało. Zawsze zastanawiałem się, czy to był dom konspiracyjny, bo jak ci ludzie mogli tam trafić, jak ojciec tam mógł trafić? Nagle ci wszyscy ludzie tam są. To przecież nie jest przypadek, oni musieli wiedzieć, żeby tam zejść się razem i się spotkać – ci, którzy przeżyli.
Jesteśmy na Śniadeckich, ojciec pracuje w Najwyższej Izbie Kontroli. Jednego popołudnia otwierają się drzwi i wchodzi pan Wacław. Pan Wacław był jednym z przywódców AK w Turowej Woli i okolicy. Pan Wacław przychodzi i zamyka się z matką w pokoju. Za chwilę jest walenie do drzwi. Otwieram drzwi i dosłownie rzuca się do przedpokoju UB. Od razu są wszędzie. Otwierają drzwi do pokoju, gdzie jest pan Wacław z matką i od razu go zabierają, od razu go wyprowadzają. To był ostatni raz, jak go widziałem. On tylko na mnie spojrzał, ja na niego spojrzałem i myśmy się dosłownie porozumieli oczami. Jak on wychodził, rzucił kartkę na ziemię i matka na tej kartce stąpnęła, i stała w miejscu na tej kartce. Ubecy zaczęli wszystko z szuflad wyrzucać, przetrącać, a matka na tej kartce stoi. Nagle schyliła się. Nie patrząc na kartkę, wetknęła we włosy. Ta kartka była we włosach przez tydzień, jak UB u nas było. Powiedzieli: „Kiedy ojciec wróci?”. Mówię: „Ojciec jest w pracy, w NIK-u, wróci wieczorem”. – „To, jak będzie ojciec szedł – to było zdaje się trzecie piętro – to mu otworzysz drzwi”. Ponieważ ojciec miał nogę strzaskana granatem w 1920 roku, można było słyszeć, jak chodził. To trzeba było słyszeć, odrobinę potknięcia było. Słyszę, że ojciec idzie. Myślę sobie: „Rany boskie, jak ojca ostrzec? Pojęcia nie mam”. Trudno było złożyć do kupy to wszystko. Ojciec stuka do drzwi, oni mnie popychają, otwieram drzwi. Między moimi rodzicami a mną cały czas wojny był ogromnie sztywny stosunek, oni zawsze całowali mnie w czoło, nie było żadnych objęć. Zawsze chcieli, żebym był dostatecznie twardy, żebym przeżył, jak coś się z nimi stanie. Tak że ojciec nie był przyzwyczajony do jakichś wielkich, wzruszającej akcji z mojej strony. Myślę sobie: „Jak jemu dać znać?”. Rzuciłem się na ojca, ściskam go, całuję go i że tak powiem, gniotę go palcami, żeby dać znać, że coś się dzieje. Ojciec się momentalnie połapał. Myśmy weszli do przedpokoju, ojciec od razu wiedział, o co chodzi. Od razu do ojca: „Ręce do góry!”, obmacali go i zaczęła się blokada, kto wchodził, nie wychodził. Czasami były sceny komiczne, bo ktoś wszedł na przykład po mleko dla dziecka z innego mieszkania i go nie wypuszczali. Tak że matka mówi: „A co się wydarzy, jeśli… Przecież tutaj jest tylko tyle miejsca”. – „O, mamy dużo miejsca”. Zaczęli ludzi wieczorami wywozić stamtąd, ale nie nas. I to się nagle skończyło, oni nagle poszli. Zawsze było najmniej trzech w domu, w nocy mieli dyżury z pistoletami maszynowymi w garści. Myśmy musieli być tylko w jednym pokoju, oni siedzieli w progu, czuwali, żeby się nic nie stało. Nagle poszli. Ojciec powiedział: „Irenko, myśmy cudem to przetrwali. Jeszcze nie wiem, jak to się dalej potoczy, ale to, co się wydarzyło, to był dosłownie cud”.
Oczywiście o panu Wacławie nic… Później się dowiedziałem jego nazwiska przez syna właścicieli sąsiedniego majątku Paplin, którego zdjęcia mam: w grupie ojciec, ja, Jacek Chlipalski i matka przed czworakami, gdzie myśmy mieszkali w Turowej Woli. Tak że Jacek powiedział, kim on był. On był mierniczym z zawodu i był aktywny w miejscowym AK, i zaginął. Zupełnie nic, zero, nic po nim nie zostało. Ponieważ jestem w Stanach, prosiłem Jacka, mojego kuzyna, żeby sprawę pana Wacława poruszył w IPN-ie. Straciłem tyle czasu na ojca, że dosłownie mi nigdy nie starczało czasu, żeby popchnąć pana Wacława. Już tu byłem wszędzie, dosłownie nie wyczerpałem żadnego miejsca, żeby sprawy ojca nie popchnąć. Tak że zało mi czasu. Teraz jest czas na pana Wacława.
- Niemcy wyszli, wolna Polska, a tu wchodzą inni. Jak pan to przyjmował?
Jak ktoś się mnie pyta w Stanach, mówię: „Różnica między komunistami a Niemcami była taka, że u Niemców myśmy wiedzieli, że jeśli przeżyjemy wojnę, to przeżyjemy, jeśli człowieka nie zabiją. A z komunistami było tak, jakby nagle słońce zaszło i nigdy nie wstało”. To była beznadziejna noc, straszna.
- Pan mówi, że stracił tyle czasu na sprawy ojca. Co pan chce osiągnąć?
Może komuś się wydawało, że jakieś materialne rzeczy z tego chcę osiągnąć. Absolutnie nie. Pradziadek jest pochowany w grobie powstańców na cmentarzu wojskowym.
Z 1863 roku. Prapradziadek był oficerem francuskim czy żołnierzem. Nie wiemy, gdzie jest pochowany. Mnie powiedziano, że gdybym napisał do Wojskowego Instytutu Historycznego we Francji (Napoleon prowadził niesłychanie dokładne dane o żołnierzach), na pewno by mieli jakąś wiadomość o moim prapradziadku. Matka Balewska i jej cała rodzina zginęła. Jedna z moich ciotek, Zofia Zalewska, była posłanką na sejm, była jednym z edytorów „Kuriera Warszawskiego” przed wojną. Była posłanką na sejm w Londynie. Mój kuzyn zginął w obronie Anglii, mój drugi kuzyn zginął. Zgłosił się na ochotnika, był w AK, to był 1941 rok chyba, misja, z której nie można było wyjść. Cała rodzina matki i moja… Trzech kuzynów mojej matki – w Katyniu. Jej kuzynka Wanda Wirszyłowa była komendantem oddziału kobiecego na Pawiaku, była aresztowana, była całym motorem działalności akowskiej na Pawiaku w czasie okupacji. W jednym z moich pobytów w Polsce, kilka lat temu, poszedłem do Muzeum Pawiaka. Muzeum było zamknięte, ktoś powiedział: „Biura są po drugiej stronie”. Poszedłem, mówię: „Jestem kuzynem Ireny Wirszyłowej”. Wciągnęli mnie tam. „Co pan wie o niej?” Powiedziałem, co wiem o niej, napisałem, co wiedziałem, pocztą posłałem zdjęcia. Tak że cała rodzina coś robiła dla kraju.
Chcę, żeby ojca uznali jako członka AK.
- O ojcu nie znalazł pan żadnych pisanych źródeł?
W tej chwili mam jedne źródło od córki pułkownika Kruczyńskiego, który był drugim i ostatnim szefem Oddziału VII.
- Jak pan sądzi, dlaczego nie ma o ojcu żadnych wzmianek w literaturze?
Zastanawiałem się nad tym. Jedno jest możliwe, że ojciec był, jak powiedział mi pan Osiński (kuzynka była obecna przy tym) rok temu w Muzeum Powstania… On szukał ojca, powiedział: „Według tego, co mogę wywnioskować, pana ojciec był pracownikiem cywilnym Oddziału VII”. Z tym się zupełnie zgadzam, dlatego że wyszedł z wojska około 1925 roku. Jeśli miał coś do czynienia z akcjami i z bronią w czasie Powstania, to pewnie dlatego, że ojciec był dosłownie urodzonym żołnierzem, ojciec w wojsku za biurkiem nie siedział. Tak że dla mnie to było… Mam dziecko w Stanach, któremu powiedziałem: „Nie musisz się prezentować jako Polak, ale chcę, żebyś to rozumiał, to jest twoja rodzina”. Chciałem, żeby ojciec po prostu „wlazł” na jakąś stronę historyczną i wydawało mi się, że sobie na to zasłużył.
- Pan mówił, że ojciec dostał rozkaz, żeby wyjść z ludnością cywilną?
Wyjść z ludnością cywilną, tak. I to też był jeden z powodów. Myślałem, że może dlatego wiadomości o ojcu nie ma, że wiadomości o ojcu były wyprane. W związku z tym nie wiem, czy na ojca oczekiwała jakaś funkcja w organizacji, która by się formowała za komunistów. Wiem, że ojciec miał spotkanie z panem Aleksandrem około 1947 roku. Myśmy mieszkali na Fałata 6, służbowe mieszkanie przy Rakowieckiej. Ojciec miał działkę poza Rakowiecką, poza ogrodami miejskimi. Miał jeszcze przed wojną. Ojciec szedł na działkę ze mną i nagle spotkał pana Aleksandra. Mnie trudno sobie wyobrazić, żeby to było przypadkowe, tam nikt nie łaził. Ojciec spotkał się z Aleksandrem, przywitałem się z nim entuzjastycznie, pamiętałem go przecież z okupacji, on ze mną też, i ojciec powiedział: „Słuchaj, my chcemy porozmawiać, idź przed nami”. Tak że szedłem przed nimi. Słyszałem wątki rozmów, mówili, jaka jest sytuacja w kraju, jakie są szanse w kraju, żeby człowiek nie został zaaresztowany, zanim zdąży coś zrobić. Oni wiedzieli, że brytyjski wywiad jest cały spenetrowany, że Amerykanie są zbyt naiwni w tej chwili, żeby poważnie brać niebezpieczeństwo ze wschodu. Tło rozmowy było takie, że jesteśmy w sytuacji, w której naprawdę oni nie widzą, żeby coś można było robić. To było jedyne i ostatnie moje spotkanie z Aleksandrem. Kunert powiedział mi jego nazwisko, mam gdzieś w domu. Mnie się zdaje, że on znał „Wigę” sprzed wojny.
- Czy oprócz najścia UB ojciec jeszcze miał jakiejś przykrości?
Nic, cisza. Wiem, że ojciec, jak powiedział, z polecenia wstąpił do PPS-u, zanim PPS się związał z PPR-em. Ojciec był w PPS może za Mikołajczyka. Jak się PPR wiązał z PPS-em, ojca wyrzucili z PPS-u z wielkim szumem. Napisali mu w aktach (jemu to pokazywali): „Obcy ideologicznie antysemita”. Antysemitą nie był, obcy ideologicznie był. Ojciec pracował w NIK-u i dosłownie do dwunastej rodzice nie szli spać, bo zawsze się człowiek spodziewał, że coś się wydarzy gdzieś między dwunastą a pierwszą. Nic się nie wydarzyło. Mnie aresztowało UB w 1950 roku.
Pojęcia nie mam. Przyszło UB w nocy, gdzieś po dwunastej, przewrócili mieszkanie do góry nogami i zabrali mnie. Na Cyryla siedziałem i w Cyrylu miałem trzy razy tygodniowe rozmowy z UB na górze. Osobistości, które siedziały ze mną na Cyryla, były bardzo ciekawe. Jedna z osób, która była na Cyrylu… Mówił, że był przedwojennym oficerem Oddziału II i twierdził, że zna ojca. Oczywiście byłem niesamowicie ostrożny, nikomu nie wierzyłem tam w niczym, wiedziałem, że mogę się zdać tylko na samego siebie. On nazywał się pan Szulimowicz. Twierdził, że był przedwojennym oficerem „dwójki” i miał już długi wyrok, był we Wronkach. Z Wronek przywieźli go na Cyryla. Twierdził, że znał ojca. Szeptał mi do ucha: „Słuchaj, znam twojego ojca. Pamiętaj, musisz stąd wyjść, nie po trupach wyjść, ale musisz wyjść stąd, bo cię wykończą. − Miałem osiemnaście, dziewiętnaście lat. – Jeśli ci się uda stąd wyjść, to powiedz ojcu, żeby porozumiał się z tym i tym, który też pracuje w NIK-u, jest przedwojennym komunistą, wyciągnąłem go z Berezy Kartuskiej przed wojną. Poproś ojca, czy może z nim porozmawiać, czy on może coś dla mnie zrobić”. On się nazywał Sulimowicz albo Szulimowicz. To było na Cyryla. Nigdy tego nie sprawdziłem i oczywiście gdybym chciał sprawdzić, to pewnie bym też szedł na wiatraki.
- Jak długo tam pan siedział?
Trzy miesiące, po trzech miesiącach przedłużyli mi na następne trzy miesiące. Jak dowiedziałem się później od rodziców, ojciec był powołany jako rzeczoznawca w procesie sabotażu ekonomicznego jakiejś znanej osobistości z rządu. Miał zeznawać tylko jako pracownik Najwyższej Izby Kontroli w procesie. Obrońcą tego faceta był pan Maślanko, którego wszyscy dobrze znamy. Dzięki zeznaniom ojca on uniknął kary śmierci. Kierunek się coś zmienił w dochodzeniach i dostał ileś lat więzienia, ale jego nie powiesili. Maślanko, jak wychodzili z sądu, ojcu podziękował, powiedział: „Pana zeznania były… Nawet się tego nie spodziewałem, pan wziął bardzo dobry kierunek, dziękuję panu”. Na tym się skończyło. Potem siedzę na Cyryla. Ojciec w rozpaczy zadzwonił do Maślanki, Maślanki bym nie obchodził w normalnych warunkach. Ojciec powiedział: „Proszę pana, czy pan mnie pamięta w tym i tym procesie?”. – „O tak, pamiętam”. – „Czy pan może mojemu synowi pomóc?” I on pomógł. Tak że w pewnym momencie, jak miałem mieć przedłużony następny okres badań śledczych, wzięli mnie na górę, ogolili mnie i wypuścili z przyrzeczeniem, że mam grubą teczkę, jeśli dostanę się z powrotem, to mam osiem latek zapewnione.
- Nic panu nie mówili, co pan zrobił?
Nic i cały czas bałem się, że to jest przedmowa do rodziców, że coś ode mnie chcą wymacać. Mnie się nie pytali o rodziców w ogóle nic, pytali się o księdza Kuleszę, który był prefektem u Rejtana i który mówił do całej klasy, jak się biło bolszewików w 1920 roku. Wyglądało mi na to, że oni zbierają materiały na niego. Przez ten czas moich zeznań nikogo nie wkopałem. Dosłownie byłem tak wychowany przez lata okupacji, dosłownie mogłem z nich czytać, na co oni lecą. Wiedziałem, kiedy celowo wspominałem pewne nazwiska, a oni celowo odpychali, że to muszą być jacyś konfidenci UB. Celowo mówiłem o ludziach, którzy wiedzieli, że oni muszą o nich wiedzieć. Oni musieli za mną chodzić przez ostatnie najmniej dwa tygodnie, tak że nie mogłem powiedzieć, że nie znam kolegi, który mieszka po drugiej stronie ulicy czy kolegi, który mieszka na innej ulicy, na Narbutta. Musiałem powiedzieć to, co oni musieli wiedzieć. Prosiłem Boga, że jeżeli przyjdzie do nich rewizja, oni tam nic nie znajdą. Miałem jedną wizję lokalną, z jednym kolegą. Wprowadzili mnie do pokoju, posadzili w ciemnym kącie pokoju, z tyłu, a on miał rozmowę z ubekami. Dlaczego to zrobili w mojej obecności, nie wiem, ale go indagowali o mnie, że ja to, owo i sio. Ale on powiedział: „Nie”. Oni mówią: „My tyle o tobie wiemy! Peszewski Lech powiedział o tobie tyle rzeczy, że my cię już stąd nie musimy wpuszczać do domu, my cię możemy zamknąć na dole”. – „Jeśli powiedział, ale ja tego nie robiłem, co on powiedział. Nie mogę potwierdzić tego, co mówicie o Lechu”.
- Osoby zaangażowane czy inwigilowane to byli też pana koledzy?
To byli moi koledzy. Też mały przyczynek do czegoś. Mówię do niego: „Ty byłeś w tak krytycznej sytuacji, że naprawdę mogłeś zgodzić się, co oni mówią o mnie”. A on powiedział do mnie: „Słuchaj, zdawałem sobie sprawę, że jeżeli coś powiedziałeś o mnie, to naprawę nie było innego wyjścia. Ja mogłem powiedzieć to, co powiedziałem. Nie wierzyłem jednemu słowu, co oni do mnie mówią”. Myślę sobie: „Boże drogi, co za kraj”.
- Pana wzięli wtedy ze szkoły?
Byłem uczniem u Reja, wzięli mnie ze szkoły przed maturą. Wróciłem z Cyryla, byłem cały spuchnięty z głodu. Pewnie byłem mniej spuchnięty, jak ludzie są spuchnięci z głodu.
Wróciłem do domu i (grałem na pianinie) poszedłem do szkoły muzycznej. Wzięli mnie w rok później do wojska. To wojsko dla mnie było w pewnym sensie błogosławieństwem, dlatego że wojsko mnie wyciągnęło z macek UB. Oczywiście tam była informacja, ale nagle zostałem wzorowym żołnierzem – czołgam się dalej, strzelam lepiej. Nagle UB nie było za moim ramieniem. Później, jak byłem w wojsku, oni mnie pchali, chcieli, żebym został w wojsku, że poślą mnie tu, poślą mnie tam. „Trochę znasz angielski, to różowa przyszłość przed tobą”. Oczywiście musiałem wstąpić do ZMP. Wstąpienie do ZMP odbywało się w ten sposób: „Kto należy, jest członkiem partii, podnieść rękę. Kto jest członkiem ZMP, podnieść rękę. A kto nie jest? – Wstaję, inni też. – A kto nie chce należeć?”. Jak dostawałem obywatelstwo amerykańskie, to się do mnie uczepili: „Ty byłeś w więzieniu, nagle zostałeś zetempowcem. Jak to się mogło wydarzyć?”. Nie chcę dalej iść, ale można sobie wyobrazić, jak to dalej szło. Dali mi obywatelstwo amerykańskie w ciemnym pokoju, w którym siedziało paru świadków Jehowy i jakiś polski były konsul z Południowej Ameryki, który też był jakąś osobą niepewną dla nich. Dali mi ukradkiem ten papierek, i na tym się skończyło, poszedłem na ulicę. A za mną… Miałem godzinne rozmowy z adwokatami z urzędu [emigracyjnego]. Nikt mi nie kazał egzaminu zdawać z amerykańskiej historii, pytałem się: „A gdzie jest egzamin?”. – „My wiemy, że pan zna historię lepiej od nas”. Tak że nikt mnie nie egzaminował. Jak wyszedłem przed federalny budynek w San Francisco, poleciał za mną ten naczelny facet, co mnie torturował przez parę miesięcy. Mówi: „Proszę pana, ja pana strasznie przepraszam. Czy pan rozumie, że musiałem to robić?”. – „Absolutnie”. Żeśmy się prawie że nie uściskali na tej ulicy.
Jak byłem na Cyryla, moje pierwsze przesłuchanie było w nocy. Było zimno jak cholera, otworzyli okna, kazali mi się rozebrać do naga, siedziałem tylko, że tak powiem, w gaciach. Posadzili na rogu krzesła.
Dlaczego chciałem wyjechać? Po pierwsze chciałem wyjechać, bo chciałem dać dęba z komunistycznego państwa, to jedno. Wiedziałem, że gdyby mnie aresztowano za coś, a łatwo było być aresztowanym znowu za coś, że oni dla mnie mają teczkę, w której, jak mi przyrzekli, mają dla mnie osiem lat. [Wiedziałem], że pana Maślanko nie będzie, żeby mnie stamtąd wyciągał. Dosłownie chciałem wyjechać. Ożeniłem się w 1955 roku, żona też chciała wyjechać. Jak wyjechać? Przecież mowy o tym nie było, żeby wyjechać, trzeba być albo świetnym sportowcem, albo trzeba było być jakimś człowiekiem zaufanym w partii czy w czymś. Jeździłem motocyklami, byłem w klubie motocyklowym. Pewnego dnia (jestem studentem na uniwersytecie, na Wydziale Geologii, moja żona kończy magisterium z muzykologii) dostaję list z mojego klubu motocyklowego: „Czy chcesz pojechać do Brukseli? Organizujemy wyprawę do Brukseli”. Pokazuję to żonie. „Wypełnij ten formularz”. Mówię żonie: „Popatrz, to wygląda jak żart”. – „Przecież to cię nic nie kosztuje, kosztuje cię znaczek pocztowy, wypełnij”. Mówię: „Przecież bez ciebie bym nie wyjechał, nawet żeby mi pozwolili”. – „To napisz: plus jeden, w nawiasie: żona”. Wysłałem to i gdzieś kwiecień, maj, dostaję telefon w pracy na Oboźnej, w Wydziale Geologii, gdzie pracowałem też: „Przyjdź, odbierz paszport”. Mówię: „Jaki paszport?”. – „Przecież złożyłeś, przysłałeś formularz, że chcesz wyjechać”. – „Wyjechać, o! A żona?” – „Plus jeden, z żoną”. To było coś takiego, jakbym nagle wygrał na loterii, to było bardziej niespodziewane. Żona ma jakieś dwa, trzy tygodnie do otrzymania dyplomu magisterskiego, ja jestem studentem, pracuję na Wydziale Hydrogeologii na uniwersytecie, mamy małe, ale bardzo przyzwoite mieszkanie na Marszałkowskiej 19, naprzeciwko Litewskiej. Tak że człowiek dosłownie nie wiedział, co robić wpierw. Oczywiście moi rodzice zawsze chcieli, gdyby mnie się udało dać dęba… Mówię im: „Mamo, tato, to i to się wydarzy”. Oni mówią: „Słuchajcie, nie martwicie się o mieszkanie, nie martwcie się o nic, my to załatwimy z ludźmi, których znamy”. Tego mieszkania oczywiście nie można było sprzedać ani nic. Tak że my wyjeżdżamy. Dostaję paszport plus żona i wyjeżdżamy. W ostatnim momencie dowiaduję się, że motocykl nie może wyjechać. Klub mówi: „Myśmy zapomnieli, że ten motocykl ma wojskową rejestrację, podlega rejestracji na wypadek konfliktu militarnego”. Mówię: „To co mogę zrobić?”. – „Musisz mieć oficjalne zaświadczenie, że ten motocykl zwrócisz. To musi być osoba, która piastuje stanowisko oficjalne, musi być okrągła pieczątka z orłem, nie podłużna”. Wygląda przez chwilę, że mamy paszport i nie wyjedziemy. Idę do mojego szefa, profesora Gołąba, który był szefem Wydziały Hydrogeologii na uniwersytecie. Zamknąłem drzwi za sobą, mówię: „Panie profesorze, jest taka historia, Ewa i ja możemy wyjechać”. On znał Ewę, dlatego że Ewa, zanim dostała się na muzykologię, przez trzy lata jej odmawiali i ona przez trzy lata brała kursy na politechnice jako słuchacz. Robiła wykreślenia i prace na Wydziale Geologii, tak że ją znali. Mówię: „To i to jest mi potrzebne”. On mówi: „Ja panu to dam”. Mówię: „Pana stąd wyrzucą” – „Mnie to nie obchodzi, oni mnie tu nie znoszą, moi asystenci są narzuceni mi przez partię. Szefem mojego wydziału jest człowiek partyjny, który nie ma zawodowych kwalifikacji, żeby mieć pozycję, którą ma. Tak że naprawdę ich mam w tym i w tym, napiszę to”. I to napisał, podpisał, [przystawił] wszystkie okrągłe pieczątki, jakie miał, i mówi: „Niech to pana nie obchodzi”. Mówię: „Proszę pana, ten motocykl wróci, ja panu to przyrzekam”. On mówi: „Cieszę się, że pan do mnie przyszedł, że w czymś byłem pomocny”. Tak że dostałem to i jedziemy.
Motocykl na pociąg, my do pociągu. Bałem się, że coś nam się stanie w drodze, NRD nie dało nam wizy przewozowej, bo oni mieli problemy z naszym rodzajem komunizmu, tak że tylko przez Czechosłowację. Gdzieś w Kudowie odebrałem motocykl z pociągu i jedziemy przez Czechosłowację. Jest śmieszny detal, dlatego że myśmy nie mogli znaleźć granicy niemieckiej, a ludzie albo nie wiedzieli, gdzie jest, albo się bali nam powiedzieć. Tak że powiedzieli: „W tę stronę”. Jedziemy, robi się ciemno i nagle widzimy pojazdy wojskowe, czołgi, piechota w hełmach na samochodach. Zatrzymuję się koło nich i pytam się: „Gdzie granica niemiecka?”. A oni mówią: „My jedziemy do granicy niemieckiej”. – „To mogę za wami jechać?” – „Nie, ale możesz jechać przed nami. Jak wyjedziesz przed nas, to powiedz oficerowi na motocyklu, że jedziesz do granicy niemieckiej, że z nami rozmawiałeś”. Tak że jadę. Czołgi, artyleria obok i dojeżdżam do frontu. Oni zatrzymują co jakiś czas, mówię, że jadę do granicy niemieckiej, czy mogę koło niego jechać czy przed nim. „Tak, jedź koło mnie”. Tak że ta cała kolumna, a ja koło niego na motocyklu. To było komiczne, ale to się wówczas nie wydawało komiczne. W pewnym momencie zatrzymali się, mówią: „My dalej nie możemy iść, bo będzie trzecia wojna światowa, granica jest tam”. Tak że jedziemy, jest ciemno, dosłownie czarno, żadnego światła nie ma, tylko moje światła z motocykla. Dojeżdżamy gdzieś, światła zapalają się, jest budka, strażnica. Nie wiem, czy tych ludzi budzimy, jest dwunasta w nocy, oni patrzą się na nas: „Gdzie jedziecie, skąd?”. – „Do Niemiec”. – „Do Niemiec?” Tu się zaczyna konsternacja, oglądają nasze dokumenty, mówią ze sobą, nas do innego pokoju. „Musimy do Warszawy dzwonić”. Myślę sobie: „Rany boskie, nie mogę z żoną rozmawiać, bo się boję, o dwunastej w nocy jakiegoś ubeka obudzą dyżurującego gdzieś w UB i on się wścieknie, i powie oczywiście, że nie, aresztować, zwrócić”. Po jakimś czasie nagle mówią: „Wszystko jest w porządku, jedziecie”. Ale w międzyczasie zaczynają mój motocykl rozbierać, patrzą tu, patrzą tam, wyjmują to, wyjmują tamto. Wiedzieli, jak się to robi, złożyli to do kupy, jedziecie. Jedziemy, szlaban się otwiera, światła po drugiej stronie zapalają się, jesteśmy w innym świecie. Rano – dosłownie – spojrzałem w niebo, samolot był, nie miał gwiazdy czerwonej.
- Ale był niemiecki, nie przeszkadzało to panu?
Był amerykański. Pojechałem do Niemiec, z Niemiec jechaliśmy dalej, do Brukseli. Miałem list od Radziwiłłów do Potockich czy od Potockich do Radziwiłłów, którzy byli skoligaceni małżeństwem z pewną arystokratyczną panią w Ardenach. Myśmy do niej dojechali. Tam nam powiedzieli, że zdają sobie sprawę, że my nie możemy w Belgii zostać, bo Belgia nas prześle z powrotem do granicy polskiej. W związku z tym, że dali nam wizę, nie dadzą nam azylu. Nie chciałem azylu, bo się bałem ludziom w Polsce pieprzyć wszystkiego – ojcu i rodzinie. Tak że nie chciałem w ogóle prosić o azyl. Powiedzieli: „My to wszystko załatwimy”. Dali mi adres do Czertwertyńskich w Brukseli, z którymi się widzieliśmy, żona i ja. Tak to się załatwiło, że motocykl pojechał ciężarówką ambasady niemieckiej, a myśmy pojechali niemieckim samochodem do Niemiec. Żona miała kuzynkę w Essen. Myśmy się tam zatrzymali. Poszukałem pracy, znalazłem pracę na szosie z młotem pneumatycznym, a żona dostała pracę jako kreślarka w firmie inżynierskiej. Tam byliśmy przez dwa lata. Po dwóch latach wyjechaliśmy do Stanów. Byliśmy w samolocie, który wywoził stutysięcznego uciekiniera. Nie wiem, kto to był, ale stutysięcznego. Tak że na lotnisku Idlewild (to jeszcze nie było Kennedy) była orkiestra wojskowa i był dywan. Dywan się w pewnym momencie skończył, jak myśmy szli przez to lotniska. Ewa, moja żona, mówi do mnie: „A teraz co?”. I tak się zaczęło.
- Wiem, że odebrano panu polskie obywatelstwo.
Ojciec umierał na raka w 1974 roku i chciałem jechać do Polski. Dostałem w Chicago paszport amerykański, bo już byłem obywatelem i paszport przysłali mi z powrotem, powiedzieli, że nie muszę przyjeżdżać na paszporcie amerykańskim, bo po pierwsze oni o tym nic nie wiedzą, to jest moja sprawa, oni tego nie uznają, ale oczywiście mogę zawsze wrócić do domu. Napisałem: „Chcę wrócić i wyjechać”. – „Pan chce też wyjechać? To pan musi prosić o pozwolenie”. Tak że jak bym prosił o pozwolenie, to oczywiście by mnie wsadzili do więzienia. Myśmy byli wówczas wyjątkiem wyjazdu spoza „żelaznej kurtyny”. Nie było masowego wyjazdu, jak w roku 1989 dla Polaków stąd, jak to się zmieniło. Nie było tak, jak to było dla Węgrów w roku 1956. Nie było masy ludzi. Myśmy zrobili gdzieś w urzędach FBI czy czegoś jakiś znak zapytania. Tak że myśmy odbyli szereg rozmów z ludźmi, którzy się identyfikowali albo jako pracownicy jakichś urzędowych agencji amerykańskich, albo FBI, czy nie jesteśmy
slippers. Mówię, że być może, że jestem, ale o tym nie wiem. A oni mówią: „Któregoś dnia pana i panią mogą powołać do służby. Co pan wówczas zrobi?”. – „Wówczas, gdyby to się wydarzyło, to oczywiście nie powiem nie i skomunikuję się z wami. I wiem, co wy mi powiecie”. To oni się z tego śmieli. „A dlaczego pan wie?” – „Bo ja się na tych rzeczach trochę znam i wiem, co mi powiecie”. Powiedziałem im, co wiem: oni powiedzą mi, żebym współpracował z Polakami i będą mi dawali dyrektywy, i ja bym to z chęcią zrobił. Jednej rzeczy, co bym nie zrobił naprawdę, (powiedziałem mu to): nigdy bym nie wrócił do Polski pod jakąkolwiek przykrywką, bo nie wierzę, że by na mnie nie czekali już na lotnisku. Wszystko zrobię, tylko tego nie zrobię, bo nie chcę wleźć z powrotem prosto do więzienia. To się nigdy nie wydarzyło. Był szereg rozmów telefonicznych i szereg listów z polskim konsulatem w Chicago. Zawsze obywatel Peszewski, bardzo oficjalne listy. Za każdym razem oczywiście trzeba było dziesięć czy dwadzieścia dolarów załączyć. W końcu wysłali mi oficjalny list na
mister Lech Peszewski, że odbierają mi obywatelstwo polskie.
To musiał być rok 1975 może.
- Czy było jakieś uzasadnienie odebrania obywatelstwa?
Nie, dlatego że oni przesłali formę, że proszę o odebranie obywatelstwa polskiego. Nie było innego wyjścia, tak że powiedziałem, że chcę. Jedynie że oni muszą wyrazić zgodę, żebym przyjął obywatelstwo amerykańskie. Mówię, że mam. „Ale myśmy nie wyrazili zgody”. – „To mi strasznie przykro. Możecie wyrazić zgodę teraz, po fakcie?” – „Nie, obywatel musi prosić nas, że chce się pozbyć obywatelstwa polskiego. Wówczas mamy obywatela w tym i w tym i obywatel może zostać z tym, z czym obywatel chce”. To się stało i napisali mi oficjalny list, którego nie mogę nigdzie znaleźć w tej chwili, że zabrali mi obywatelstwo polskie. Tak że jak nasz syn się urodził w 1983 roku, zgłosiłem się po moje obywatelstwo. Obywatelstwo dostałem w ciągu sześciu miesięcy z powrotem, bez żadnych tłumaczeń, chociaż musiałem wszystko napisać, życiorys, to i owo. Ale Edward, gdybym był [obywatelem] polskim, dostałby polskie obywatelstwo w drodze administracyjnej, na poziomie województwa. A ponieważ nie byłem w trakcie jego urodzenia polskim obywatelem, to szło do Kaczyńskiego.
- Pan teraz wrócił do Polski i w sposób prawie cudowny odnalazł swoje mieszkanie, w którym pan mieszkał.
Nie, mieszkania nie odnalazłem, to było tak dawno, że nawet bym nie szukał. Jak ojciec zmarł w 1974 roku, moja pierwsza żona już nie była moją żoną, ale była bardzo blisko moich rodziców. Moi rodzice przez kilka lat wychowywali moją żonę, dlatego że jej matka była w więzieniu. Jej matkę wypuścili i zmarła dwa miesiące później, tak że tak się złożyło, że byłem między Cyrylem, wojskiem, a moja żona nie miała gdzie mieszkać. Tak że moja żona została z rodzicami, kiedy przechodziłem przez moje dorastające perypetie. Żona sprowadziła matkę w 1975 roku do Stanów. Matka miała wówczas tyle lat, co ja mam teraz, osiemdziesiąt jeden lat. Matka zmarła w Stanach. Ojca oczywiście już nie było.
- Teraz spotkał się pan po wielu latach z panią, z którą pan mieszkał w 1946 roku?
To był przypadek, powiedziałem do kuzynki Irminy: „Wiesz, jestem taki zmęczony tym wszystkim, że kładę na to… Już mam dosyć tego. Mnie się nic nie uda, wyczerpałem wszelkie możliwości, nie mogę już więcej ludziom tłumaczyć, jak nie chcą przeczytać, co piszę, a słowa kłamstwa tam nie ma. Trudno”. Ojciec powiedział mi: „Słuchaj, to się nie robiło dla uznania czy dla bycia w książce historii, to się robiło dla kraju, to był nasz obowiązek i kropka. Tak że nie musisz się tym przejmować, kontynuuj życie”. Ale sobie pomyślałem: „Byłem »zawiszakiem«, jak można powiedzieć: od jedenastej do południa”. Od jedenastej do południa dlatego, że byłem tak krótko. Byłem może pół roku i nic nie zdziałałem”. Myślę sobie: „Ponieważ tu jestem, to mnie nic nie kosztuje, pójdę do związku »zawiszaków«, napiszę. To się skończyło dla mnie »zawiszakami«, bo była wsypa, nie mogłem tam dłużej być, trzeba było dawać dęba, ale zrobię to”. Świadków oni więcej nie potrzebują, pewnie mają, znaleźli całą kupę nazwisk moich kolegów od Zamoyskiego, jak byłem w związku „Szarych Szeregów”. Mówię: „Ale jeśli chodzi o ojca, to już dosyć”. Ale pani z ulicy Mokotowskiej 83, chyba to był Związek Koła Komendy Głównej, dała nam szereg nazwisk jakichś byłych łączniczek. Jedno z nazwisk było pana Olczaka z [Archiwum] Akt Nowych. Powiedziała: „Niech pan zadzwoni do Olczaka, on będzie pana słuchał”. Zadzwoniłem do pana Olczaka, pan Olczak chciał się ze mną zobaczyć. Zobaczyłem się z Olczakiem, a on mówi: „Jest oświadczenie pani Krystyny Sztarejko i tam jest nazwisko pana ojca, tak się złożyło”. Potem przyszedłem do [Muzeum Powstania] i [Muzeum Powstania] mi pomogło, żebym dostał się do pani Sztarejko. Nie zdawałem sobie sprawy, że pani Sztarejko jest Krysią, którą poznałem w 1945 roku, we wrześniu, w mieszkaniu konspiracyjnym Oddziału VII Komendy Głównej. Tak to było.
- Spotkał się pan z nią kilka dni temu?
Pierwszy raz od sześćdziesięciu iluś lat. Dla nich i dla mnie to było trochę obuchem w głowę. „Krysiu, czy to ty?” – „Leszku, czy to ty?”
Warszawa, 12 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek