Eugenia Krzymińska „Ewa”
[Nazywam się] Eugenia Krzymińska z domu Umińska, [w czasie Powstania] Umińska, [pseudonim] „Ewa”.
- Gdzie pani była w czasie Powstania?
Najpierw na Marymoncie, później, jak Marymont [został] spalony (Niemcy jeździli ze szczekaczką, że trzeba opuszczać, bo będą zabijali ludzi, którzy zostaną), wszyscy puścili się na CIWF, właściwie na Marymoncką, a my wróciłyśmy z Haliną, z moją siostrą, do rannej w Powstaniu cioci.
Na Żoliborz.
- Na Żoliborzu pani była w czasie Powstania?
Tak, cały czas.
- W jakim oddziale pani była?
Trudno to nazwać oddziałem, bo to właściwie byli lekarze, sala operacyjna była i pracowało się. Nie rejestrowało się tego wszystkiego. Księża tam byli, siostry zmartwychwstanki. Siostry zmartwychwstanki tam olbrzymią rolę odgrywały, ich klasztor to była reduta właściwie.
- Jaki jest pani rok urodzenia?
[Rok] 1929.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.
Urodziłam się na Marymoncie, wychowałam się na Marymoncie. W dziewiątym roku życia straciłam mamę. Później wybuchła wojna.
- Na jakiej ulicy pani mieszkała?
Na ulicy Łomiańskiej. Później mieszkałam na Wiedeńskiej cały czas.
- Gdzie pani przed wojną zaczęła chodzić do szkoły?
Na Kolektorskiej. To była wspaniała, nowa szkoła imienia Marszałka Józefa Piłsudskiego. [Zaczęłam chodzić] w 1936 roku.
- Tam pani rozpoczęła szkołę?
Tak.
- Ma pani siostrę. Jak siostrze na imię?
Halina.
Mama opiekowała się dziećmi i rodziną, ojciec pracował w Stacji Filtrów warszawskich.
- Wspomniała pani, że mama pani zmarła. W którym roku?
W 1938. Miałam dziewięć lat, jak mama zmarła i ojciec został sam z trójką dzieci.
- Miała pani rodzeństwo oprócz siostry?
Brata starszego o dwa lata.
Tadeusz.
- Czyli tata został z waszą trójką?
Z trójką. Ciocie, siostry mamy pomagały nam, ale dorywczo pomagały, do czasów Powstania. Ale przed samym Powstaniem, w czerwcu to było, zajechała żandarmeria…
- Proszę jeszcze opowiedzieć o swojej szkole.
Szkoła była cudowna. Była pani Starościakowa, która była kierowniczką szkoły, i jej mąż. Tam były dwie szkoły: 151 i 133, wspaniale urządzone. Wymagało się, żeby dzieci chodziły w fartuszkach z kołnierzykami, z kokardkami. Ciągle apele były, ciągle śpiewało się, patriotyzm rzeczywiście cudowny, patriotyczne pieśni były. Oczywiście chodziło się ze szkoły do kościoła na Gdańską, do Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej. Tak było do wybuchu Powstania.
- Było harcerstwo w tej szkole?
Były różne organizacje, a harcerstwa jako takiego nie było. Było PCK, różne. Zresztą udzielałam się bardzo w kółkach artystycznych.
Cudowne były. Moim wychowawcą był pan Henryk Ładosz, „Wujaszek” radiowy przedwojenny. Z naszą klasą byliśmy wykonawcami jego przeróżnych, wspaniałych, artystycznych pomysłów. Zresztą później, w czasie okupacji, tak samo. Nas wyrzucili Niemcy. Jak tylko przyszli, to z tej pięknej szkoły nas wyrzucili. Poniewieraliśmy się po różnych kamienicach na Marii Kazimiery, na różne zmiany dzieci przychodziły do szkoły, ale nauczyciele ciągle byli ci sami i oprócz tego jeszcze w swoich domach prowadzili tajne komplety historii, geografii, polskiego, tych przedmiotów, których nie było. Bo cóż to były za książeczki z bajkami niemieckimi? Niemcy robili właściwie, co chcieli. Najbardziej nam było [żal] tej naszej wspaniałej szkoły. Musieliśmy się z nią rozstać. Cudowna była.
- Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku? Miała pani dziesięć wtedy lat?
Tak. Była wspaniała pogoda, piękna i na niebie chmura samolotów. Raptem wszystkie te samoloty zaczęły coś zrzucać, właściwie do Wisły. Wybuchały wielkie strumienie wody po kilkanaście metrów do góry, więc wiele bomb wpadło w Wisłę. To było pierwsze. Później następna sprawa: we wrześniu było bardzo dużo jazdy konnej, żołnierzy pozabijanych, konie były pozabijane i się widziało te konie leżące. Ludzie, mężczyźni chodzili ze skórzanymi torbami, wycinali szynki właśnie końskie do tych toreb i później rozdawali ludziom, bo był głód. Właściwie nie byliśmy na coś takiego przygotowani. Po raz pierwszy jadłam koninę, bo jedna ciocia marynowała to mięsko później, miała worek ryżu i było takie danie. Pierwszy raz się z tym spotkałam. Poza tym tam było mnóstwo. Wszyscy zaczęli uciekać przed Niemcami, zostawili te swoje gołębie, więc byli też amatorzy gołąbków i te gołąbki wszystkie… Tak że na początku było takie właśnie jedzenie. Później dopiero się zaczęła gehenna.
- Wspomina pani o dwóch ciociach. Czy mogłaby pani przypomnieć ich imiona i nazwiska?
Ciocia Czesława Balcerzak i Stefania Szlendak. Zresztą jej syn Heniek zginął 1 sierpnia. Oni przeskakiwali na Marymoncie przez płot i wielu chłopców zawisło po prostu na płocie. Jego ojciec… On na Wawrzyszewie jest pochowany.
Henryk Szlendak, on jest w spisie wszystkich Powstańców. Tymczasem przed samym Powstaniem, jak powiedziałam, przyjechali Niemcy i zabrali mojego ojca i siedemnastoletniego brata Tadeusza. Wywieźli ich.
Dwudziestego trzeciego czerwca, doskonale pamiętam.
W 1944 roku.
O świcie wpadli do domu, chcieli nas też zabrać. Był tam jakiś wysoki pan nie w mundurze, po cywilnemu.
Po niemiecku „szprechał” z żandarmerią z blachami. Okropne to było, zajechali. Nas zostawili, dziewczynki tylko w koszulkach, w majteczkach.
- Pani miała wtedy piętnaście lat?
Tak.
Siostra jest 1932 rocznik.
Tak. No i tak zostałyśmy na łasce sąsiadów, sąsiadek, cioć różnych. Nie wiedziałyśmy, co robić, jak robić. Dowiedziałyśmy się tylko, że ojciec i brat są na Pawiaku, że są bardzo bici, przesłuchiwani. Więźniowie, którzy już mieli to za sobą, jakoś przekazywali.
- Czy pani się domyślała, dlaczego tatę i brata zabrali?
Gdzieś miała być jakaś wsypa i czy ktoś nas oszkalował… Każdy co innego mówił.
- Czyli pani nie wie, czy tata pracował w konspiracji?
Nie wiem. Natomiast wiem na przykład, że pan Ładosz jak przychodził na lekcje, zadawał nam coś, a sam wyciągał prasę konspiracyjną i czytał sobie. A ojciec prawdopodobnie też, bo później na ulicy Łomiańskiej rozegrała się wielka bitwa i całą rodzinę wyciągnęli Niemcy. Później powiedziano, że najstarszy syn był w konspiracji i prowadził jakąś organizację.
- Czy pani zna nazwisko tej rodziny?
Wolfowie się nazywali. Tam wszystkich wyciągnęli na podwórko.
- Potem Niemcy się zjawili u pani w domu?
Chyba tak. Nie mogę tak dokładnie powiedzieć, tylko tak mi się wydaje, tak sobie to skojarzyłam, że ten Ryszard Wolf był tam i była ta sprawa, i później zaczęły się aresztowania, więc coś było na ten temat, ale tak dokładnie nie wiem.
- Jak wyglądał okres okupacji? Mówi pani, że we wrześniu najpierw ratowaliście się jedzeniem, które było zdobyczne?
Ojciec pracował w swojej instytucji, w Stacji Filtrów. Później getto warszawskie [zrobiono], jakieś urządzenia się przeprowadzało na tym terenie. Ojciec, pamiętam, bywał w getcie.
Dawali mu mnóstwo złota za dziewczynkę, żeby wziął, a ojciec powiedział: „Niestety ja mam swoje dzieci”. Ale drzwi były zawsze otwarte dla żydowskich dzieci, które z torbami wymykały się z getta, przychodziły. Zawsze dostawały, dzieliliśmy się z nimi tym, co mieliśmy, pajdą chleba czy jakąś miską zupy. Dzieci żydowskie dostawały zawsze, ile razy przychodziły.
- Co pani jeszcze zapamiętała z okresu okupacji?
Z okresu okupacji – ciągłe strzelanie, rozstrzeliwanie, zabijanie.
- Czy była pani świadkiem jakichś mordów?
Na przykład na Konwiktorskiej była taka dziewczyna, zresztą pięknie śpiewała w kościele. Później okazało się, że (jak to mówili) była szpiclówą, że donosiła do Niemców. Były wykonania wyroków, to był jeden.
- Pani nie widziała tego, czy była pani świadkiem?
Szłam do składnicy aptecznej po lekarstwa, mieliśmy na Miodowej składnicę apteczną, i to się stało właściwie na moich oczach. Ona upadła, zwinęła się w kłębuszek.
Na ulicy.
- Ona przechodziła i została zastrzelona?
Tak, została zastrzelona. Wiedziałam, że to jest ona, pięknie śpiewała ta dziewczyna i była bardzo ładna.
- Wie pani, jak ona się nazywała?
Joasia chyba, ale nazwiska nie pamiętam. Wracając… Na Marii Kazimiery oni mieszkali i jej brat młodszy trzepał jakiś chodnik. Mówię: „Chyba powiem temu chłopcu, co się stało z jego siostrą”. Mówię: „Joanna wypadek miała”. To było [jedno] wydarzenie. Później… Pętla tramwajowa była róg Rudzkiej i Marii Kazimiery, bardzo blisko naszego domu. Tym tramwajem się jeździło przez Marii Kazimiery i dalej. Niemca jakiegoś… Chodzili panowie w płaszczach, w oficerkach i widziałam, jak Niemiec… A oni broń pod płaszcze i odchodzili z takiego miejsca. To te dwa wypadki [były] na moich oczach.
- Kojarzy pani daty, kiedy to mogło być?
Nie. Ciągłe [były] obwieszczenia, że za zabicie takiego czy takiego tylu a tylu Polaków rozstrzelanych. Była rozpacz i żałoba w wielu domach z tego powodu, bo ludzi wybierali na łapankach, nie wiadomo, kiedy zajeżdżały budy, jak to się wtedy mówiło, i wybierali wszystkich ludzi. Niepotrzebne im były żadne dokumenty, nic, na bok tylko.
- Czy pani była świadkiem jakiejś łapanki?
Nie, nie byłam.
- Chodziła pani po ulicach, czy czuła się pani bardzo zagrożona, czy jako dziecko raczej nie miała pani z tym problemu? Czuła pani strach?
Na pewno czuło się strach, że to jest coś nienormalnego. Dziecko bardziej to odczuwa.
- Co nam pani jeszcze powie o okresie okupacji, o szkole, o kompletach?
Nauczyciele u siebie w mieszkaniach prowadzili komplety, pomagali bardzo tym dzieciom, które były słabe w nauce, tak że naprawdę nauczyciele zdawali egzamin na piątkę.
- Czy pamięta pani nazwiska tych nauczycieli?
Tak jak mówię: pan Henryk Ładosz, pani Grabicka chyba była od matematyki. To już trudno spamiętać. Nawet ten pan od niemieckiego nas uczył tylko ładnych wierszyków i piosenek, a więcej nie zmuszał nas do tego. Ale niemiecki był, tak jak później rosyjski, obowiązkowy.
- Czy pani się w jakiś sposób związała z konspiracją? Chodząc na komplety? Czy pani coś wiedziała na ten temat?
Przyrzekałyśmy sobie we trzy (pamiętam: Zosia Grzywaczewska, Krzysia Balcerzakówna i ja) przed ołtarzem, przed Matką Boską na ulicy Gdańskiej (wszystkie pozmieniałyśmy wtedy [imiona] na pseudonimy), że będziemy walczyły o Polskę, o wszystko.
- Czyli to była wasza inicjatywa?
Nasza inicjatywa. Później się zaczęło, że jak Marymont został spalony, poszłyśmy na Żoliborz.
- Proszę opowiedzieć w miarę dokładnie o tym okresie, kiedy musieliście się stamtąd wyprowadzić, kiedy Niemcy się pojawili.
Wszyscy musieli uciekać do godziny piętnastej, a później będą strzelać.
To było 13 czy 14 września.
Na Żoliborzu właściwe [Powstanie] dopiero się zaczęło, jak spalili wszystkie przyczółki nad Wisłą, żeby mieli dostęp do Wisły.
- Wróćmy do 1 sierpnia 1944 roku, do pierwszego dnia Powstania. Jak pani ten dzień zapamiętała? Co się z panią działo?
Pamiętam, że deszcz padał i właściwie nie gromadki, tylko gęsiego szli Powstańcy z karabinami. Na razie tylko podziwialiśmy ich odwagę.
- Czyli wiedziała pani, że Powstanie się zaczęło?
Chyba tak. Dopiero teraz dużo się wie o godzinie „W”. Ale wtedy nie wiadomo, gdzie były jakie ruchy. Zresztą na swoje stanowiska wielu Powstańców nie przyszło, tak że było zamieszanie. Ale wiemy, że na Żoliborzu się wcześniej wszystko zdarzyło, bo o trzynastej piętnaście (przy pobieraniu broni) nadjechały samochody z żandarmerią lotniczą czy coś, wywiązała się bitwa na Żoliborzu, na Suzina.
- Kiedy pani opuściła Marymont?
Trzynastego września.
- Czy wolno było coś zabrać z domu, czy nie? Jak to wyglądało?
Nic, jakiś koszyczek pamiętam z miodem. Miałyśmy z Haliną tylko słoik miodu i koszyczek. W szpitalu była, dużo wcześniej poraniona, jedna z cioć, która nam pomagała. Była potrzaskana, bo z wieży CIWF-u Niemcy strzelali z kul dum-dum. To były rozszarpywane rany. Ona leżała najpierw na placu Wilsona, tam był szpital pierwszy. Jak tylko „szafę” Niemcy sprowadzili na Dworzec Gdański i zaczęli używać tych pocisków, to wszystko fruwało. Jak przyszłam, zobaczyłam, że tylko same łóżka z pacjentami zostały, a w ogóle pomieszczeń nie ma jako takich, tylko podłoga. Mówię: „Tu trzeba coś zrobić, trzeba zacząć pomagać”. Trzeba było wtedy przekop przeprowadzić do sióstr zmartwychwstanek i wynosiło się wszystkich rannych tym przekopem do sióstr, i tam się szpital założyło. Ale Niemcom klasztor Zmartwychwstanek na Krasińskiego przeszkadzał jako reduta, to zrobili sobie strzelnicę i jak sito był podziurawiony. Znów trzeba było przenosić ten szpital, znów przekopy i wszystkich rannych na plecach na Krechowiecką. Już się nie czekało, jaki ma się stopień, czy jest się Powstańcem, tylko widziało się tę potrzebę, że trzeba pomagać ludziom.
[Na Krechowieckiej] dopiero zawiązał się szpital w piwnicach. Był doktor Węglewicz, wielu lekarzy, studentów medycyny pamiętam. A ja miałam pod opieką z siostrą Ireną dwudziestu pięciu Powstańców, którzy pierwszego dnia byli poranieni, a to w płucach odłamki, a to ręce na jakichś podwieszeniach. Ciągle tym chłopcom trzeba było zmieniać opatrunki i biegać na salę operacyjną, i karmić ich, i myć.
A osobny rozdział to wody. Jedna pompa była na całym dziedzińcu, to były bloki na Krechowieckiej – od Lelewela, Krechowieckiej, od Słowackiego i jeszcze jedna strona. Była jedna pompa i wszyscy pragnęli wody, ale powiedziane było, że dla szpitala przede wszystkim. Ja z tymi dzbanami wielkimi… Pamiętam, na swoje barki [to brałam], a w końcu takiej kondycji nie miałam. Dźwigałam dzień w dzień tę wodę spod pompy, żeby była. Siostry zmartwychwstanki gotowały, to była zupa „plujka” tak zwana, co się dało, wrzuciło się do tego. Później zrzuty były, jak taka skrzynia walnęła o ziemię, to się wszystko zamieniało w kaszkę.
Tak. Nadlatywały samoloty i zrzucały. Często na przykład dużo broni i potrzebnej amunicji spadało na zajęte już przez Niemców tereny i miejsca. Tak że nasi chłopcy po akcji siedzieli w korytarzach piwnicznych, pili tę zupę. Później śpiewaliśmy piosenki powstańcze.
- Do pani obowiązków należało między innymi zaopatrywanie szpitala w wodę. Co jeszcze pani robiła, jakie prace pomocnicze pani wykonywała?
Musiałam też pomagać przy opatrunkach, trzeba było przynosić materiały opatrunkowe w sali operacyjnej, relacjonować, jak się mają chłopcy i tak dalej. Tak że naprawdę biegało się calutki dzień. Jak było bombardowanie, jak się biegało, to podłoże się podnosiło, raz było się na górze, raz w dole. I co chwilę nowi pacjenci, trzeba było umyć. Nie było później już środków odkażających, więc zakażenia się wdawały. To były straszne śmierci. Trzeba było z kolei pomagać wynosić tych, którzy umarli.
- Jak pani sobie radziła z tymi strasznymi przeżyciami?
Chciało się pomagać po prostu, chciało się być czynnym, użytecznym, nie siedzieć. Miałam taką siostrę, która z poduszką na głowie tylko siedziała i mówiła: „Ja się strasznie boję, nigdzie nie pójdę, idź sobie sama”, jak ją namawiałam, żeby poszła ze mną coś załatwić, coś przynieść.
- Mówi pani o swojej siostrze?
Nie o tej małej, tylko o ciotecznej siostrze.
- Pani młodsza siostra cały czas była z panią?
Tam mieszkał jej nauczyciel ze szkoły, pan Sowiński chyba się nazywał, i Halinkę przygarnął, bo jego córeczka była w tym samym wieku. W ogóle ludność mieszkała w piwnicach, bo były wspaniałe podpiwniczenia tych bloków.
- Jak ludność cywilna się zachowywała w stosunku do Powstańców, do tego, co się działo wokół?
Można by coś na ten temat powiedzieć, bo już jak wyszła ta ludność… Musiała wyjść do 3 października, a szpital miał przedłużenie do 6 października, żeby to wszystko pozbierać. Jak szukałam ubrań dla chłopców po piwnicach, żeby ich w coś ubrać, bo to już był 6 października, to jeszcze stały całe worki cukru, całe worki ciastek na przykład. A jak się chodziło i prosiło się, czy nie mają jakiejś żywności dla Powstańców, to nigdy nikt nie miał. Tak że ludność… Może byli tacy, którzy... Na przykład jak banda „ukraińska”, co tak mordowała i zabijała… W Grosowie był dawny dworek Marysieńki Sobieskiej. Jak przynieśli w poduszce (wtedy to była poduszka, teraz beciki są) maleństwo zalane krwią matki, którą zabili, to jedna rodzina się nim zaopiekowała i przyjęła to maleństwo.
Tak, to dziecię widziałam. Tylko był straszny popłoch, że może przyjść ta banda, bo mordowali później w szpitalach, już po zakończeniu Powstania na Żoliborzu. Jak chodzili, to powiedzieli, że jak znajdą broń, to będzie cały szpital wystrzelany. Świetnie mówił jeden z lekarzy po niemiecku i umiał im wszystko tłumaczyć. Rzeczywiście, pod poduszką jednego z Powstańców był pistolet. Zaczęli tłumaczyć, że nieprzytomny, że nie wiedział, że wyszło takie zarządzenie, że nie słyszał. Jakoś wytłumaczyli tego chłopca. Ale różnie ludność się zachowywała. Byli tacy wrażliwi, którzy się ostatnią kromką podzielili, a drudzy… Widziałam te zapasy dosłownie w piwnicach. Tak to było.
- Co jeszcze pani zapamiętała z okresu Powstania?
Z okresu Powstania, to jak wynosiłam chłopaków na własnych plecach, bo już z miotaczami ognia Niemcy stali, żeby wszystko wypalić.
- Mówi pani o październiku?
Już o październiku, tak. Na plecach wynosiłam tych chłopców jak najszybciej, bo dali jakiś termin, już nie pamiętam. Deszcz lał, wynosiłam ciężko rannych do bud (bo wtedy były budy), lżej rannych do innych, i powieźli nas. Tamtych wywieźli do Tworek.
- Czy pani była ranna w czasie Powstania?
Nie, dlatego czułam się odpowiedzialna, chciałam wszystkim pomagać.
Później nas wywieźli do Milanówka, ale trzeba było sobie na przykład obandażować rękę czy nogę, że jest się rannym. Wtedy można było z chłopcami pojechać. Szczególnie miałam takich dwóch pod opieką, Waldka i Zdziśka. Jak nas wywieźli do Milanówka, to napisałam do ich rodzin.
- Pamięta pani ich nazwiska?
Nie, tylko te imiona pamiętam: Waldek i Zdzisiek.
Miałam nogę obandażowaną. Wywieźli nas do Milanówka i w Milanówku [były] rzucone sienniki, jakaś hala, ktoś ofiarował. Trudno było wytrzymać w tym Milanówku na tych podłogach. Zaczęły po kilku dniach dochodzić do nas [wiadomości], że Łowicz przyjmuje ludzi z Powstania, że życzliwie się odnosi. Łowicz wtedy właśnie jakoś tak zaistniał. Nigdy nie byłam w Łowiczu. Mówię do ciotki, której już z gipsu nogę wyjęli.
- Pani była cały czas blisko ciotki?
Byłam blisko ciotki, bo ona dużo zrobiła dla nas, jak mama zmarła. Ona najbardziej się ofiarowała.
- Proszę przypomnieć jej nazwisko.
Nazywała się Czesława Balcerzak, a z domu Kurpiewska, bo i mama Kurpiewska.
- Czy z rannymi byli również lekarze ze szpitala, czy lekarze zostali przez Niemców wywiezieni osobno?
Lekarze zostali… Była tragedia głównego ordynatora, doktora Węglewicza, bo bomba upadła i zabiła prawie całą rodzinę, żonę i dwoje dzieci. Tak że wszyscy… Księża bardzo dużo też pomagali, bardzo podnosili na duchu, udzielali porad.
- Mówi pani teraz o księżach w czasie Powstanie czy już jak wyszliście z Warszawy?
Na razie w czasie Powstania. Wiem, że księża odgrywali dużą rolę, żeby ludziom dodać otuchy i wiary. To była ważna sprawa.
- Kto jeszcze pomagał Powstańcom w taki sposób?
Najbardziej ksiądz Trószyński […] . Jego pseudonim był [„Alkazar”].
Tak, msze były. Trzeba było jeszcze dyżurować na dachach czy gdzieś. Jak rzucili Niemcy bomby zapalające, gasiło się, wszyscy mieli dyżury i ja też tam chodziłam, nocą trzeba było. Tak że ciągle właściwie było się w ruchu. Właściwie to nie wiadomo, kiedy się spało i gdzie.
- Jak było z jedzeniem? Mówiła pani o zupie „plujce”. Czy odczuwała pani głód?
Tak ogromny, że czasami gryzłam ścianę po prostu, tak mi owało wapnia czy czegoś. Były takie momenty. Piętnaście lat w końcu się miało. Później ten Łowicz. Mówię: „To jedziemy w takim razie”. A jeszcze patrzę: jest mój prefekt z mojej wspaniałej, pięknej szkoły, ksiądz Mika był. Wtedy się po raz pierwszy rozpłakałam. On mówi, jak przyjechaliśmy do Łowicza: „Nie becz. Zaprowadzę was do sióstr bernardynek”.
I tu osobny rozdział. Należałoby jakąś książkę napisać o tych siostrach bernardynkach. Tam były setki dzieci, bo ze wschodu mnóstwo uciekinierów było i dzieci, dziewczynki przeważnie siostry przyjmowały. [Dzieci były] zawszone, brudne, głodne. One dzień i noc, chociaż to był klauzurowy zakon, z zawiniętymi rękawami swoich habitów pracowały, żeby te dzieci doprowadzić do jakiegoś porządku. Ze wszystkich rzeczy, jakie miały, szyły jakieś koszulki, majteczki dla tych dzieci. Ale to od maluchów… Później stopniowo zaczęło się… Jeszcze trzeba było nakarmić tych wszystkich ludzi. Kotły pamiętam, pryzma marchwi, ziemniaków. Trzeba było to obierać do tych kotłów. Drugi kocioł kaszy, jakiś olbrzymi rondel ze skwarkami i każdy podchodził.
Tak, obierałam to wszystko u sióstr. Jak tam się dostały starsze dziewczynki, bardzo pomagały. Jeszcze doktor Roszkowski był w pobliżu klasztoru, zaświerzbione te dzieci były, też pracował bardzo. Tak że mogę powiedzieć, że łowiczanie naprawdę z wielkim poświęceniem pracowali i pomagali [dzieciom] z Powstania. Ale stopniowo zaczęli się rodzice zgłaszać, szukać swoich dzieci pogubionych, tak że zostały tylko te dzieci, które potraciły rodziców.
Tak, my [byłyśmy] bez rodziców, jeszcze wtedy o ojcu nic nie wiedziałyśmy. Później dopiero się dowiedziałyśmy, że wywieźli ich do Gross-Rosen i zamordowali. A brat, siedemnastoletni chłopiec, z powybijanymi zębami, ze szkorbutem wrócił do Warszawy, do tej cioci, która została.
- W którym roku brat wrócił do Warszawy?
To już był 1945, 1946, już nie pamiętam.
- Czyli pani cały czas była z ciocią?
Jak byłam u sióstr, to się zaczął już zupełnie inny rozdział. Jak zostało nas mniej, to siostry zaczęły stopniowo prowadzić internat. [Było] dużo dziewcząt, szkoły się zaczęły, trzeba było iść do szkół, trzeba było uzupełniać i. Tak że siostry naprawdę… Za obiady nauczycielki uczyły dzieci i wyrównywały i. Później się zdawało egzaminy. Później zostałyśmy my z siostrą i jeszcze pięć dziewcząt z Powstania. Do szkoły pozdawałyśmy egzaminy.
- Który to był rok i który miesiąc? Czy to już było po styczniu 1945 roku?
To później było, gdzieś tak na wiosnę 1946.
- Kiedy się pani dowiedziała o tym, że Warszawa już jest wyzwolona?
Było bombardowanie Łowicza i po tym bombardowaniu było sporo takich miejsc… Nawet były takie ze wschodu dość sprytne babki, mówiły: „Pójdziemy do tych urządzeń niemieckich i jak będzie coś dobrego, to przyniesiemy”. Pamiętam, stągwie wina przyniosły i suszkę. Śmiały się wszystkie siostry z tego.
- Suszkę biurową do atramentu?
Tak.
- Pamięta pani wycofywanie się Niemców?
Uciekli dwudziestego któregoś stycznia. Wszystkie miałyśmy poduszki na głowach i na podłodze leżałyśmy, bo było takie zaciekłe bombardowanie, były zaciekłe walki, już uciekali Niemcy. Wtedy jakoś mi się udało z polskimi żołnierzami pojechać do Warszawy, żeby zobaczyć, czy cokolwiek zostało z naszego domu, czy jakieś pamiątki zostały. Nic, wszystko zdruzgotane, zniszczone, spalone.
- Jaki to mógł być miesiąc? Czy to mogło być wiosną, czy później?
Zimą.
Tak. Styczeń był. Wtedy wróciłam i mówię: „Zostaniemy tu u sióstr”. Nawet niektóre dziewczynki zostały w klasztorze, ale miałam zbyt duży temperament, żeby w klasztorze zostać.
- Do kiedy pani tam była z siostrą?
Do matury, najpierw małą maturę zrobiłam.
W 1947 chyba i w 1949 dużą maturę.
- Czyli do tego czasu była pani cały czas u sióstr?
Tak. Już to było zorganizowane, siostry dostawały chyba jakieś pieniążki, ale ja cały czas korepetycji udzielałam. Nauczyciele wiedzieli o tym, że mam przecież potrzeby, dziewczyna już szesnaście lat. Organizowali mi różne korepetycje, których udzielałam, chłopcom pomagałam. W 1949 roku… Było dużo w moim liceum imienia Chełmońskiego w Łowiczu nauczycieli z Powstania. Była pani Helena Jastrzębska, która była w Powstaniu i bardzo się opiekowała nami, dziećmi z Powstania, z Warszawy. Pomagała bardzo szkoła i dostawałam stypendium. Miałam wyniki bardzo dobre i później spróbowałam, zdałam egzaminy na Uniwersytecie Warszawskim. Przyjechałam do Warszawy, do cioci.
Na polonistykę, na humanistyczny. Jeszcze wtedy był profesor Borowy, Krzyżanowski.
- Miała pani wspaniałych nauczycieli.
Wspaniałych, teraz jest kogo wspominać.
- Czy miała pani jakieś problemy na studiach w związku z tym, że brała pani udział w Powstaniu?
Po maturze zaraz, jak przyjechałam do Warszawy, to Brystygerowa zaprosiła mnie do siebie i chciała mnie wysłać na studia do Moskwy. Powiedziałam: „Nie, ja się nie nadaję, proszę pani”. Miała wspaniały gabinet pod palmami, z dywanami, w Warszawie w Alejach Ujazdowskich. Chciała mnie do Moskwy na studia. Mówię: „Proszę pani, ja się nie nadaję do tego”.
- Zostawiła panią w spokoju?
Wtedy zostawiła mnie w spokoju. Cały czas później chciano mi dać akademik, ale ciocia już znalazła jakiś kąt. Po kilka rodzin gnieździło się w jednym mieszkaniu, z jedną kuchnią, z jedną ubikacją i tak dalej. Ciocia na Potockiej mieszkała, to można było u niej zamieszkać.
- Siostra też mieszkała u cioci?
Nie, siostrę odnalazł stryj, ale stryj miał aż sześcioro dzieci. Ona trochę tam pobyła, spróbowała. Na psychologię zdała na Uniwersytecie Warszawskim i uciekła stamtąd, po prostu nie dała rady. Czyli w czasie studiów nie była pani represjonowana, nie miała pani problemów.
Nie miałam, ale mój mąż… Byliśmy małżeństwem studenckim.
- Kiedy i gdzie pani męża poznała?
Poprzez swoją koleżankę
W czasie studiów.
Tak, w czasie studiów. Halina było jej na imię. Miało być kolokwium z rosyjskiego. Nie miałyśmy znikąd gramatyki, żeby trochę się poduczyć. Akurat w tym domu, gdzie mieszkałam, był siódmoklasista i miał książkę do rosyjskiego z gramatyką. Mówię: „Bogdan, pożycz mi tę książkę, to sobie coś wypiszę”. Powiedziałam Hali, siostrze męża: „Mogę ci tę książkę pożyczyć na jeden wieczór, to sobie skorzystasz”. Jak poszłam po tę książkę później do niej, naraz słyszę: „du-du-du” po schodach. Na strychu mieszkali. Wpada młody człowiek w czapce studenckiej. Medykiem był wtedy, dostał się o rok wcześniej na studia. A to był ten ktoś… Jak studiowałam, to i pracowałam. Pracowałam w „Baju”, w teatrze dla dzieci, później pracowałam w Ministerstwie Oświaty.
W czasie studiów cały czas musiałam pracować, bo nie starczyłoby mi na nic. Zawsze wieczorem wracałam, przez Bytomską szłam i zawsze za mną szedł jakiś facet. Czułam się bezpiecznie wtedy, bo ciemno było.
- Nie wiedziała pani, kto za panią idzie?
Nie, tylko [słyszę, że] po tych schodach… Patrzę, a to nieznajomy z ulicy. Wtedy się poznaliśmy, zaczęliśmy chodzić. On mówi: „Najładniejsze studentki to są z polonistki”. Ci medycy tam przychodzili, to są miłe wspomnienia.
- Mówi pani, że mąż miał problemy, że był represjonowany?
Tak.
- Mąż brał udział w Powstaniu?
Mąż był w Batalionach Chłopskich, był partyzantem, cały czas pracował w Batalionach Chłopskich. Ale później na uczelni, na medycynie, było bardzo dużo Żydów, nie wiadomo skąd. On nie cierpiał.
Nie lubił i komunistów też nie lubił, to postarali się, żeby go usunąć. Przychodzę z pracy, a on z kolegą swoim siedzi i litr wódki przed nimi. Mówię: „Co to znaczy? − Zabrałam im to. – Bierz się za robotę”. – „Wyrzucili mnie ze studiów”. Mówię: „Masz wszystkie egzaminy zdać!”. Zdał wszystkie egzaminy na piątkę. A zanim to doszło do władz najwyższych…
- Mąż skończył medycynę, udało mu się?
Tak, ale ciekawe, że jak była później obrona mojego męża, żeby go przywrócić na studia, na medycynę, to profesorowie Żydzi, jeszcze przedwojenni, wspaniali profesorowie, bronili go i wybronili. I wrócił. To było na trzecim roku chyba. Medycyna była ciężka, nie było atlasów, nie było w ogóle książek, wszystkiego owało, wszyscy sobie nawzajem pożyczali. Ale ponieważ owało i dzieci małych, to trzeba było się żenić.
Tak.
- Wspomniała pani, że miała pani nakaz pracy po skończeniu studiów?
Mąż też. Dostałam w Warszawie, a mąż, ponieważ miał różne przejścia, przeżycia, powiedzieli: „Wszędzie, tylko nie w Warszawie”. Najpierw pojechaliśmy na Pomorze. Tam było nie do wytrzymania, ale przez cztery lata jakoś wytrzymaliśmy. Tam też [tylko] partia, partia, z którą mąż się zawsze użerał i zawsze miał z nimi jakieś sprawy. Na Pomorzu trudno się żyło, ale jakoś przetrwaliśmy. Później przyjechał inspektor, mówi: „Panie doktorze, może jednak na Mazowsze?”. Na Mazowsze przyjechaliśmy, do Chodakowa. Ale tutaj była trująca fabryka, zakład trujący i rzeczywiście walka z chorobami była. Wywiady z mężem, nazywali go Judymem, bo bronił robotników zatrutych. Powiedzieli, że jest Judym i „Siłaczka” Żeromskiego (mój ulubiony autor zresztą).
Cały czas w średniej szkole uczyłam polskiego. Synowie to jest Tomasz i Piotr. To też są imiona z Żeromskiego.
- Czy zechciałaby pani wyrazić kilka swoich refleksji na temat Powstania? Jak pani dzisiaj, z perspektywy czasu ocenia Powstanie?
Uważam, że było potrzebne jak najbardziej. Wszyscy byli zachwyceni na początku, że coś takiego może się zdarzyć. Już okupacji niemieckiej wszyscy mieli naprawdę dosyć. To było coś przerażającego. Przecież chcieli nas, ludność, wymęczyć głodem. Cóż to było? Sacharyna, margaryna i byle co, i to wszystko na kartki w dodatku. Dzieci do siedmiu lat tylko dostawały kilka deko cukru czy kilka deko masła, a reszta naprawdę byle czym się żywiła. Tak że jak Powstanie wybuchło… Nikt nie przypuszczał, że to będzie tak bardzo długo trwało. Ale jak tak długo stali nasi przyjaciele za Wisłą, to i to Powstanie nie mogło upaść.
- Czy jeszcze chciałaby pani dodać jakieś wspomnienie, refleksję?
W Chodakowie było dużo inteligencji, inżynierów, w ogóle było wielkie pomieszanie społeczne, jedni stąd, drudzy stąd. Stopniowo później to wszystko uciekało, bo tu była bardzo toksyczna fabryka, ten zakład. Tak się zdarzyło, że jakoś się przywiązaliśmy. Do Żelazowej Woli kilometr jest, ciągle się bywało w Żelazowej Woli. Zresztą jako lekarz, jeszcze na Pomorzu, pierwszy lekarz, który miał olbrzymi okręg do obsłużenia, mąż dostał talon. Wtedy wszystko było na talony. Pamiętam, że radio, tapczan, etażerkę jakąś, coś jeszcze, to wszystko na talony dostawałam w Ministerstwie Oświaty, przynosiłam te talony. [Mąż] dostał talon na samochód, na wartburga i przyjechaliśmy tutaj. Jak tylko miał wolną chwilę, to dzieci się wrzucało do samochodu, samemu się wsiadało i hajda gdzieś na świeże powietrze.
- Proszę jeszcze opowiedzieć o ogniskach.
W czasie okupacji działały tak zwane ogniska, było tych ognisk wiele. Tam dzieci dostawały podwieczorek, wykonywały… Wtedy ze sznurka dużo rzeczy się robiło, taka plastyka.
- Czyli te ogniska rozwijały zainteresowania u dzieci?
Bardzo. Było szczególne ognisko numer 13, prowadzone przez pana Jana Wesołowskiego. To było na Czarneckiego, w blokach oficerskich. Kukiełki takie jak „O Jasiu brudasie” czy „O Kasi, co gąski zgubiła”… Ciągle były jakieś bajki. Ze skrzypkami swoimi chodził i śpiewaliśmy. Zawsze byliśmy rozśpiewanym ogniskiem. Dzieci się zapraszało z różnych szkół. Ale nie wolno było na przykład koncertów urządzać, a już Chopin, to wiadomo, że jego sztuka i muzyka to były pociski w kwiatach. W blokach były urządzane koncerty, kultura kwitła. Pan Henryk Ładosz, pan Jan Wesołowski, pani Lubieńska, wiele jeszcze innych. My, dzieci, z tego bardzo korzystaliśmy. Kochaliśmy pana Jasia, on zawsze ze skrzypkami chodził i śpiewaliśmy. Tak było.
- To były miejsca, gdzie mogliście się cieszyć życiem w tych trudnych warunkach.
Tak.
- Czy jeszcze chciałaby pani dodać coś na temat tych ognisk?
W sumie dużo przeżyłam, ale nie zmarnowałam życia. Czasami było pięknie, wspaniale.
Sochaczew, 31 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna