Hanna Blikowska

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Hanna Blikowska.

  • Proszę opowiedzieć trochę o swojej rodzinie: kim byli pani rodzice, czy miała pani rodzeństwo, gdzie pani mieszkała przed wybuchem wojny?


Od urodzenia mieszkałam w tym mieszkaniu [przy ulicy Grottgera 18], w którym się w tej chwili znajdujemy. Moi rodzice (Jan i Zofia) wykupili to mieszkanie [w latach 1928-1929]. Urodziłam się w Warszawie. Moi rodzice zamieszkali w nowo wybudowanym domu. Miałam jednego brata.

Wybuch II wojny światowej nastąpił w czasie, gdy ukończyłam piątą klasę szkoły podstawowej. Poprzednio nazywała się szkołą powszechną. Mój brat Aleksander [był] starszy ode mnie o około cztery lata. Nastąpił wybuch II wojny światowej. Po kilku dniach była znana sytuacja polegająca na tym, że wzywano (zwłaszcza mężczyzn) do opuszczania Warszawy i udawania się na wschód. W związku z tym rodzice postanowili podzielić się. Mój tata razem z moim bratem udali się w podróż pieszą na wschód do Międzyrzeca Podlaskiego, tam gdzie zamieszkiwał brat mojego ojca. Natomiast mama ze mną została w Warszawie. Zdecydowała później sama, żeby przenieść się z tego mieszkania do lokalu, którym dysponowała, a właściwie tata dysponował – miał tam swoją firmę przed wojną. Lokal mieścił się przy ulicy Nowy Świat 22. Sądziła bowiem, że może w środku miasta będzie bezpieczniej niż na Mokotowie, który właściwie jeszcze był położony (według wyobrażeń mojej mamy) na krańcu Warszawy.
Dni mijały. Gdzieś koło połowy września [1939 roku] na Nowym Świecie z kolei stało się bardzo niebezpiecznie. W związku z tym wieczorem, trochę pod osłoną nocy przedostała się ze mną z powrotem do tego mieszkania [przy ulicy Grottgera]. Z najważniejszych zdarzeń, które miały miejsce jeszcze w czasie [obrony Warszawy], było takie, że spadła bomba na nasz budynek (który [był i] jest budynkiem czteroklapkowym, [z numerami 12, 14, 16, 18]). Właśnie w środek tego domu spadła bomba. Niezbyt duża, nastąpiło uszkodzenie górnego piętra, właściwie zniszczenie trzeciego piętra środkowej części bloku. W tym czasie, gdy bomba spadła, razem z mamą byłam na parterze, bo zwykle przy bombardowaniach, przy ostrzeliwaniu był zwyczaj, że schodziliśmy do piwnicy. To był moment, gdy wyszłyśmy z piwnicy i na klatce schodowej, obok drzwi wejściowych, przeżyłam upadek bomby. Mimo że bomba była niewielka, uderzyła w środek budynku, ale wrażenie było dla mnie wyjątkowo nieprzyjemne. Miałam wrażenie, jakby ziemia obniżyła się o metr i podniosła się do góry. Oczywiście kurz, pył niesamowity. Oczywiście nikomu tutaj nic się nie stało, zresztą tam także – akurat mieszkanie było puste.

 

  • Proszę powiedzieć, czym zajmowali się pani rodzice.


Mój ojciec, jak powiedziałam, miał firmę. Był felczerem i wykonywał różne zabiegi. Miał pracownika, połączył po prostu swoją działalność z fryzjerstwem. W tym lokalu był [zatrudniony] fryzjer męski. Tym się zajmował. To była własna praca. Mama nie pracowała, zajmowała się domem. Gdy działania wojenne się zakończyły, oczekiwałyśmy na powrót naszych najbliższych. Wrócili, tak że wszyscy byliśmy razem i zaczęło się życie w okupacyjnej Warszawie.
Gdzieś od października 1939 roku ruszyły szkoły. Chodziłam do szkoły. Ostatnią [przed wojną] klasę, (piątą), zakończyłam w szkole, która mieści się przy ulicy Pogodnej, [ale wejście do niej jest przy ulicy Grottgera 22]. To jest szkoła, która w czasie Powstania także odegrała pewną rolę. W 1939 roku już do tej szkoły nie można było wrócić, ponieważ budynek (nowy, zbudowany już przed [1939] rokiem) Niemcy zarekwirowali. W związku z tym [moja] szkoła miała jakieś zastępcze [zmienne] położenie. Nie pamiętam w tej chwili, jaka była kolejność, ale w różnych miejscach [były ograniczone lekcje] i często w ciągu roku szkolnego miejsca były zmieniane. Normalnie po ukończeniu szóstej klasy zaczęłabym chodzić do gimnazjum, ale w tej sytuacji [początkowo] nie było [możliwości]. Oczywiście ze zrozumiałych względów – okupacji niemieckiej. Dlatego też rodzice postanowili, że będę chodziła jeszcze do klasy siódmej. Ukończyłam jeszcze klasę siódmą, a po skończeniu klasy siódmej musiałam chodzić do jakiejś szkoły, żeby mieć [jakiś dowód], że jestem zajęta, bo to było bardzo ważne w czasie okupacji – [w obronie przed łapankami do przymusowych robót w Niemczech].

Poszłam do szkoły, która przed wojną była też szkołą krawiecką. Przy ulicy Kazimierzowskiej [numer 60] mieściła się [przed wojną] szkoła wielozawodowa: krawiectwo, tkactwo i inne. Do tej szkoły zaczęłam chodzić. [Zawsze w różnych lokalach zastępczych – ze względu na zajęcie przez Niemców budynku właściwego]. Legitymację z tej szkoły mam. Szkołę krawiecką skończyłam w czerwcu 1944 roku. Wtedy rodzice postanowili, że pójdę na komplety. Na początku jakoś nie miałam dostępu do kompletów. Tak się złożyło, że szkoła krawiecka, którą ukończyłam (słynna pani dyrektor to matka jednego ze znanych obecnie dziennikarzy, Bratkowska), prowadziła albo zaczęła prowadzić takie komplety. W związku z tym dostałam zaświadczenie (oczywiście to było zaświadczenie fałszywe, mam jeszcze to zaświadczenie), [w którym] było napisane, że ukończyłam szkołę [krawiecką], a teraz przechodzę do filii tej szkoły na ulicy Bagatela, czyli do szkoły [tkackiej]. To była, oczywiście, nieprawda. W tej szkole krawieckiej także się zmieniały lokale. Właściwy lokal, który mieści się przy ulicy Kazimierzowskiej, też był zajęty przez Niemców, bo ładny, duży lokal szkoły. Rzecz charakterystyczna, że jednym z adresów szkoły była ulica Szucha, zanim jeszcze tam Niemcy zagościli, ale to krótko.

  • Co działo się z pani rodzicami? Gdzie pracowali w czasie okupacji?


Bez zmiany.

  • Co się działo z bratem?


Brat starszy ode mnie, jak powiedziałam, cztery lata i cztery miesiące jeszcze przed wojną zaczął chodzić do gimnazjum. Gimnazjum było czteroletnie. Chodził do gimnazjum Giżyckiego (daleko na Puławskiej), ale nie pamiętam, w jakiej był klasie. Prawdopodobnie w trzeciej, bo gimnazjum było czteroletnie i później dwuletnie liceum. Czy był w trzeciej, czy w czwartej – tego nie pamiętam. W czasie okupacji poszedł do szkoły. Istniała szkoła [Wlawelberga] – Rotwanda, szkoła techniczna. To była przed wojną prywatna, półwyższa szkoła, a w czasie okupacji Niemcy pozwolili na działanie tej szkoły (oczywiście obniżony poziom) na poziomie technicznym. Czyli kształciła chyba nie inżynierów, a takich zwykłych techników. W każdym razie chodził do szkoły Rotwanda […]. Rodzice bez zmian. Miałam przejść do szkoły [tajnej], ale czekał mnie pewnego rodzaju egzamin. Nie wiem, jak miał wyglądać, ale przypuszczam, że chodziło o jakąś rozmowę orientacyjną, żeby się zorientować do jakiej klasy, na jakim poziomie [jestem]. Ale wtedy bardzo się bałam tego egzaminu. Byłam zajęta ciągle uczeniem się, nie bardzo wiedziałam, czego mam się uczyć. Starałam się czytać książki, trochę brat korepetycji udzielał. W każdym razie to mnie czekało we wrześniu [1944 roku. Jednak ze zrozumiałych względów do tego egzaminu nie mogło dojść…]
Zanim Powstanie się zaczęło, bardzo były trudne czasy. Mieliśmy działkę, początkowo jedną. Później przed samym Powstaniem nawet dwie działki. Jedna działka była tutaj, jak wychodzą okna mojego pokoju za blokiem, który jest widoczny. W tej chwili jest [tam] rodzaj parku, ale w tym parku (przedtem to nie był park, raczej trochę dziki lasek) Niemcy zgodzili się i było kilka działek. Druga działka była na Polu Mokotowskim. Oczywiście działki wtedy nie przypominały działek obecnych z kwiatami czy rekreacyjnych. To były działki, na których sadziło się kartofle, kapustę i wszystkie warzywa. Trzeba było wszystko przynieść. Tata pracował do późnego nieraz wieczora, tak że mama z nami [pracowała]. Działki trzeba było skopać, wszystkie czynności wykonać [i plony przynieść na plecach].

Dzień 1 sierpnia [1944 roku]. Tata rano wychodzi do pracy. Mama mówi do taty: „Może nie pójdziesz dzisiaj, bo tak niespokojnie jest? No nie wiadomo, co będzie”. Tata odpowiedział tylko: „A z czego będziemy żyć?”. To były ostatnie słowa, jakie słyszałam. Tata wyszedł, mama jak zwykle starała się zaopatrzyć jakoś rodzinę. Zwykle jeździła do stacji kolejki grójeckiej; była taka kolejka wąskotorowa z okolic Grójca czy z samego Grójca – nie wiem. Wieśniacy przywozili trochę mleka, sery, chleb pieczony, słoniny. W każdym razie różne rzeczy można było kupić, które nie było dostępne. Wiadomo, były kartki, wyznaczona porcja. Chleba zawsze brakowało. W naszej rodzinie ze względu na to, że warzywa były własne (na zimę cała beczka kapusty była [w piwnicy], wszystko trzeba było znieść, przynieść ), takiej strasznej biedy nie było.

Tym razem o [godzinie piętnastej] 1 sierpnia 1944 roku mama wyszła, żeby na odpowiednią godzinę [się zjawić]. Wiedziała, kiedy tam kolejka przyjeżdża. Pojechała po zakupy. Zabrałam się do nauki. Czasami chodziłam do koleżanki, która pode mną mieszkała, mojej rówieśnicy. Ona już chodziła na komplety, więc od niej trochę korzystałam. Starałam się uczyć. W pewnym momencie (ona wtedy była też sama w domu, jej mama pracowała, nie zdążyła, nie mogła wrócić już do domu, ojciec był w oflagu) zrobiło się bardzo niespokojnie, jakieś strzały, wybuchy, huki straszne. Nie wiedziałam, co się dzieje, więc wpadłam do domu i razem z bratem zbiegliśmy do piwnicy. Koleżanka także. Mieliśmy zawsze już przygotowane [pakunki], zresztą mama wychodząc z domu, powiedziała: „W razie gdyby coś, to uciekajcie do piwnicy”. Była przygotowana torba, w której zawsze było trochę jedzenia – to już mama pakowała, żeby to było. Zabraliśmy to, co było przygotowane, i do piwnicy.
W pewnym momencie wpadł z zewnątrz do naszego bloku dorosły syn dozorczyni. Dorosły, miał jakieś dwadzieścia pięć lat. Był zaangażowany jakoś w akcję powstańczą. Wpadł do domu i powiedział, że idą tutaj Niemcy. Wtedy z piwnicy uciekliśmy ze strachem do [mieszkania], ale nic się nie stało, nikt nie przyszedł. Zaczęło się życie w czasie Powstania. Zostałam [tylko] z bratem.

 

  • Ani mama, ani ojciec nie wrócili?


Nie wrócili i nie znaliśmy zupełnie ich losów. Już nie wrócili. Właściwie dopiero wyjaśniła się [częściowo] sprawa po wielu miesiącach. [Moje] losy wojenne w czasie Powstania i zwłaszcza cała [późniejsza] tułaczka była już tylko z bratem. Wróciliśmy do domu. Tak upływał dzień za dniem. Było takie zdarzenie: niedaleko Grottgera jest ulica Dworkowa, do Dworkowej wchodzi się po schodkach. Na rogu Dworkowej i Puławskiej była (i jest) poczta. Gdy wybuchło Powstanie, ludzie z ulicy wpadli na pocztę i tam się po prostu ukryli. Po kilku dniach (to miało miejsce chyba 4 czy 6 sierpnia), w każdym razie kilka dni po rozpoczęciu Powstania zdarzyło się tak, że Niemcy tych ludzi wyprowadzili z poczty, prowadzili wzdłuż Dworkowej i kazali schodzić ze schodków w dół. W czasie jak ludzie schodzili ze schodków, puścili salwę za tymi ludźmi. Na tych schodkach, w środku tych schodków jest [obecnie] tablica pamiątkowa. Część ludzi tam ocalała. Czekali do wieczora. Było małżeństwo, [które] pod osłoną nocy dotarło do nas, i stąd znamy te zdarzenia, z opowieści. Oni byli jeszcze w gorszej sytuacji niż my, bo my jednak w domu mieliśmy trochę zapasów, przecież mieliśmy i fasolę, i ziemniaki, i kapustę, i pomidory. Tylko chleba nie było. Ale w każdym razie z głodu nie umieraliśmy. Małżeństwo zostało tutaj przyjęte i tak ustaliliśmy, że codziennie oni przychodzili do każdego z mieszkań kolejno i dzieliliśmy się tym, co mamy.

  • Zupełnie obcy ludzie?


Tak, zupełnie obcy ludzie, przypadkowi. Po prostu przeżyli, tak że przeżycie ich było straszne.

  • Czy byli ranni?


Nie, a jeżeli, to lekko, bo już tego nie pamiętam, ale raczej nie. Tak [trwaliśmy] do 21 sierpnia. [Wiedzieliśmy] wtedy, że tu w szkole przed Powstaniem były Niemki, kobiety niemieckie w mundurach szarych, w furażerkach szarych. Nie wiem, jaka formacja, ale w każdym razie były kobiety. Później w czasie Powstania byli tutaj „ukraińcy”, ale w niemieckich mundurach. Od strony Dworkowej obok schodków (na górze schodków) jest pałacyk, dworek. Tam stacjonowali Niemcy i właśnie [oni], „ukraińcy” [tu panowali], tak że z okna [mojej] kuchni wieczorem [widziałam jak] ostrzeliwali [jakieś obiekty, puszczali] świecące kule. Ale tutaj nie przychodzili, [z wyjątkiem „wycieczek” po zegarki i kobiety], nie było tutaj walk. Dopiero gdzieś 20–21 sierpnia zaczęli tutaj [wypędzać ludzi z mieszkań i przesądzać o ich losie]. Dokładnie nie pamiętam, którego to było. Wiem, że 23 sierpnia [już ostatecznie] wychodziliśmy z mieszkania. Jak oni [wyprowadzali mieszkańców] (a widzieliśmy ich), nas tutaj nie ruszali. Oczywiście my się im nie pokazywaliśmy. Dwudziestego trzeciego sierpnia rano, gdy próbowałam rozpalić ogień (bo kuchnia była w tym samym miejscu [co dziś]), […] żeby coś ugotować i coś zjeść, zobaczyłam [przez okno kuchenne] „ukraińców” w mundurach niemieckich, jak schyleni, z karabinami [gotowymi] do strzału, [wybiegali] od strony [ulicy] Pogodnej i zajmowali tutaj pozycje. Coraz więcej ich tutaj było, zaczęli już walić w drzwi z charakterystycznym [zawołaniem]: Uchadit! uchadit! Palenie budiet! Tak krzyczeli. Wtedy właśnie wzięliśmy swoje tobołki, które mieliśmy (ognia nie rozpaliłam) i schodziliśmy. [Na każdym piętrze i przed wejściem do budynku od strony ulicy – byli Niemcy].
Schodziliśmy i część osób wyszła na zewnątrz, a jedna część osób zamiast wyjść na zewnątrz, weszła do dozorcówki, która się mieściła naprzeciwko drzwi wejściowych. W dozorcówce z bratem zrobiłam tak jak nasi poprzednicy: było już przystawione krzesło do okna, a okno znajdowało się mniej więcej pół metra powyżej powierzchni ziemi, czyli krok na krzesło i za okno. Wtedy, nie wychodząc na ulicę, przeszliśmy w sposób niezauważony (to była grupka dziesięciu osób) i weszliśmy do [parterowego] mieszkania na końcu tego bloku, czyli klatka schodowa numer 12. Moje mieszkanie jest pod numerem Grottgera 18, a tam [numer] 12. Weszliśmy do otwartego, pustego mieszkania, [z którego była widoczna stróżówka, przez którą uciekliśmy]. Ktoś zostawił puste mieszkanie – to znaczy nie było puste, tylko nie było mieszkańców. Na tamtą klatkę też weszli Niemcy. Weszli i wypędzali. Były krzyki, były jakieś huki, ktoś [na schodach] upadał. Wypędzali. Byliśmy na parterze, bardzo cicho się zachowywaliśmy. Do nas nikt nie zastukał – [nie kopał w drzwi]. Zostaliśmy w tym mieszkaniu, resztę [osób] wyprowadzili. Nie wiem, czy jeszcze tam ktoś był, w każdym razie zrobiło się cicho. Zobaczyliśmy jednak, że stróżówka naprzeciwko, czyli nasza pod numerem 18 (bo znajdowaliśmy się pod 12; tak jest blok zbudowany, że okna są naprzeciwko siebie) pali się. Tam się już pali, już oknem wychodzą płomienie. Mimo że było zupełnie cicho, nikt nas nie wypędzał, zastanawialiśmy się, co mamy robić. Jeżeli jest już podpalone, to przecież będą dalej palić. Czy lepiej wyjść, czy nie wyjść? Zdecydowaliśmy, żeby wyjść. Znane były nam wówczas (bo sami dysponowaliśmy takimi ulotkami rzucanymi przez Niemców) ulotki, które wzywały ludność cywilną do opuszczenia Warszawy, zawierały zapewnienie, że Niemcy gwarantują bezpieczeństwo tym, którzy będą wychodzili z białą flagą, [zapewnią] pracę, [zakwaterowanie, wyżywienie i] opiekę lekarską. [Zawiązaliśmy] kawałek [białego] materiału na patyk czy na coś, flagę zrobiliśmy małą i grupka około dziesięciu osób wychodzi.

Idziemy ulicą Grottgera, pustą, cichą. Dochodzimy do połowy naszego bloku i na połowie jest brama z dwoma numerami klatek schodowych [14 i 16]. W tej bramie stoją Niemcy. Było ich kilku. Gdy przechodzimy, trzymając [flagę], oni w nas kierują swoją broń i [słyszymy] strzały. Padamy na ziemię i widzę, że oni się śmieją, czyli to był ich żart. Byli bardzo młodzi. Oczywiście refleksja, o której mówię [była późniejsza]: wtedy w ogóle trudno było myśleć, tylko patrzyłam, czy mój brat się podnosi z [ulicy]. Nikt nie zginął, widocznie nie mieli zamiaru zabijać, byś może strzelali nad nami, nie wiem. W każdym razie doszliśmy, chyba któryś z nich nas zaprowadził do tej szkoły – [to jest na jej wewnętrzne, ogrodzone, niewielkie boisko].
[...] Tam już się kłębiły tłumy ludzi. [Prawdopodobnie] nie tylko ludzi z Grottgera tam zebrali, nas tam po prostu [dołączyli] do nich. [Dołączyli] do ludzi kłębiących się, przerażonych […], znajdowaliśmy się jakby na skraju tłumu, czyli blisko [drzwi] wejścia i wyjścia [między budynkiem i boiskiem]. Obserwujemy, co się dzieje. Ustawiają przed nami ciężki karabin maszynowy, przywożą (czy przynoszą) na noszach Niemca w zakrwawionym mundurze. Na noszach położyli na ziemi. Po niemiecku powiedzieli, że ponieważ my zabiliśmy Niemca, to będziemy wszyscy rozstrzelani. Straszne to było przeżycie. Już się zastanawiałam (bo tam przy ścianie są filarki), żeby stanąć za filarkiem, człowiek się wtedy modlił, nie wiedział, jak się zachować. Widziałam, że podszedł ktoś [mundurowy] do Niemca i coś mówił do tego, który do nas przemawiał. Mówię umownie, [że] Niemcy, [bo] oni po niemiecku też mówili, zresztą już nie wiem, może tam byli i prawdziwi Niemcy. Konskwencja taka, że ten, który przemawiał, kazał nam wychodzić przez drzwi. W tej sytuacji każdy się bał zaczynać, bo nie wiedział, czy to ma być egzekucja pojedyncza przy wchodzeniu [przez drzwi]. Ponieważ było zawahanie i nieposłuszeństwo, nikt nie wychodził, on dla postrachu odczepił granat, który miał. Jak zagroził swoim granatem, to już przeszliśmy. Okazuje się, że rzeczywiście kazano nam wyjść. Nie wiemy, jak i dlaczego, więc prawdopodobnie ci Niemcy (czy „ukraińcy”) byli pijani. Ci, którzy strzelali z bramy, też mogli być pijani, taką sobie rozrywkę zrobili.
Poza tym nie powiedziałam jeszcze o tym, jak byliśmy jeszcze pod [numerem] 12, jeszcze przed wyjściem. Któregoś [dnia] (nie pamiętam, czy myśmy tam jednej doby nie spędzili, to już trudno powiedzieć) tam też przyszli „ukraińcy” (bo mówili zupełnie z akcentem) i kazali zdejmować zegarki, czyli przyszli po zegarki. Tak że takie doświadczenie mieliśmy.


Wracam do szkoły: wyprowadzają nas, ale nie wszystkich, mniej więcej połowę, bo nie wszyscy wyszli. Byłam z bratem (ponieważ byliśmy blisko drzwi) i nas prowadzili pod eskortą. Był już zmrok. Prowadzili na te schodki, więc znów od razu zrodziło się wspomnienie, ale nic się nie działo. Dalej prowadzili nas ulicą Dworkową w prawo i Puławską do Rakowieckiej. Skręcili w Rakowiecką i zaprowadzili nas [do budynku] po lewej stronie, jak wchodzimy od Puławskiej do Rakowieckiej. Nie pamiętam, jaki to był dom. Wewnątrz tego domu było jakby wewnętrzne podwórze. Już było prawie ciemno. Zaprowadzili nas na to wewnętrzne podwórze (nie do domu), które było zamknięte, czyli wyjść nie można było. Zostawili nas na noc na tym podwórzu. Rano przyszli, wyprowadzili nas na drugą stronę ulicy. Widocznie jeszcze gdzieś mieli ludzi zgromadzonych, zebrali wszystkich. Tu już byli Niemcy. Na razie wszyscy stali, bo to było przygotowanie do transportu. Oczywiście było dużo Niemców, dużo było tej eskorty. Podeszłam wtedy do grupki, gdzie był Niemiec i Polacy z nim rozmawiali. Okazało się, że to był chyba Ślązak, bo mówił po polsku. Mówił po polsku i sama słyszałam, jak powiedział w ten sposób: „Macie szczęście, że jesteście w naszych rękach”, dając do zrozumienia, że „ukraińcy” to są zbrodniarze. Nie powiedział tego tak wyraźnie, ale: „Że jesteście już w naszych rękach”. Tak słyszałam.


Dalej nas prowadzili. Oczywiście okazało się, że na Dworzec Zachodni, tam do pociągu i do Pruszkowa. To już był 24 sierpnia. W Pruszkowie byliśmy [chyba] całą dobę. Następnego dnia (czyli już 25 sierpnia) z rana kazali wszystkim wyjść i… jeszcze była selekcja. Musieliśmy wyjść. Był budynek, duże bramy drewniane – takie miejsce, gdzie oni gromadzili ludzi. Na tych bramach drewnianych było bardzo dużo napisów jakby kredą, kawałkiem cegły – to można napisać. Bardzo dużo napisów, więc do brata mówię, że też napiszemy. Brat mówi: „A po co? A po co?”. Ale się uparłam, znalazłam kawałek cegły, znalazłam wolne miejsce i napisałam: „Hanna i Aleksander Blikowscy byli tu” i datę napisałam. Okazało się później po wielu, wielu miesiącach, że było to bardzo szczęśliwe, co zrobiłam, bo nasza mama [to odczytała].
Zrobię małą dygresję [o mamie]: jak pojechała [1 sierpnia o godzinie piętnastej] do kolejki grójeckiej, chciała oczywiście wrócić do domu, ale nie udało się. Uciekła jakoś, przedostała się w jakiś sposób do szpitala Elżbietanek. Była tam w okolicach. Oczywiście wiem z opowieści, że obierki jadła, bo była w bardzo trudnych warunkach. Nasza mama była bardzo zaniepokojona o dzieci, męża, nie wiedziała, jaki los [nas spotkał]. Gdzieś miesiąc później była przez Pruszków transportowana, bo my 24 sierpnia. Oczywiście czytała i natrafiła na tę informację, którą przyjęła z ogromną radością i powiedziała, że uradowała się, bo zorientowała się, że w każdym razie dzieci żyją, wyszły [z Warszawy]. Z radością jechała w stronę Niemiec z nadzieją, że spotka się gdzieś [z nami].

Wracam do naszych losów. Następnego dnia rano jest selekcja, jesteśmy ustawieni w kolejce i Niemiec decyduje: tu, tu, do tych, do tych, do tych. Okazuje się, że mężczyzn osobno, kobiety młode osobno, rodziny dawali razem, bo to i dzieci były – różnie było. Dochodzimy z bratem. Brat już się uczył kilka lat niemieckiego, więc zaczął prosić [o nierozłączanie nas]. Miałam wtedy szesnaście lat, a on miał dwadzieścia. Chciałam się postarzeć i mieliśmy powiedzieć, że jesteśmy małżeństwem. Brat tak mówił, że Niemiec machnął [ręką] i kazał iść do rodzin. Tak że znaleźliśmy się w grupie rodzin. […] Jesteśmy razem, bo się najbardziej baliśmy tego, żeby nas nie rozłączono. Wsadzono naszą grupę do wagonów bydlęcych, zamknięto i w podróż.


Podróż trwała około dwudziestu czterech godzin. Nie wiemy, jak jechaliśmy. Staliśmy, zatrzymywaliśmy się, jechaliśmy wolno, szybko. Ani wody, ani nic. Strasznie ciasno, w wagonie około sześćdziesięciu osób. Potrzeby fizjologiczne – niesamowite to było. Zawieziono nas [gdzieś]. Okazało się, że jesteśmy na północy w okolicach Gdańska. Wysadzono nas, [ale] to nie była stacja osobowa, tylko towarowa. Miejscowość, jak przeczytałam na tablicy, oczywiście niemiecka – Tiegenhagen. To był ogromny plac, ogromny. To była właściwie stacja kolejowa w pustej okolicy, domów mieszkalnych [nie było]. Jedna zagroda była, wiejska, ale murowana, gospodarstwo tylko jedno. Ludzi było bardzo dużo, tysiące. Był upał straszny. Na rampie kolejowej, o której mówiłam, znajdowało się bardzo dużo ludzi. Na oko, powiedzmy, kilka tysięcy. Wspomniałam już, że było jedno gospodarstwo, gdzie ludzie mieszkali. Wobec tego była wielka potrzeba skorzystania z wody. Były i małe dzieci, i dorośli – przecież przez całą dobę nie było picia. Ludzie próbowali prosić mieszkańców o wodę. Niestety nie pozwalali, mieszkańcy nie pozwalali. Sama widziałam z daleka (ponieważ byliśmy na wzniesieniu, troszkę z góry poprzez ludzi mogłam zobaczyć), że jakieś dziecko podeszło. Po prostu ludzie spróbowali dziecko podesłać po wodę, że być może jakoś zmiękną. Sama widziałam, jak osoba dorosła kopnęła to dziecko. Już były nasze nastroje bardzo ponure. W pewnym momencie zobaczyliśmy przejeżdżającą gdzieś na skraju kolejkę wąskotorową prowadzącą kilka wagoników, ale nie zamkniętych, otwatych. Wąskotorowa, więc i wąskie wagoniki. Tak że jak osoba stoi w wagoniku, to ją od pasa widać. Było tych wagoników może trzy, może cztery, może pięć. Były wypełnione ludźmi w pasiakach. Było ich pełno. Z odległości w jakiej my się znajdowaliśmy (może sto metrów, może sto pięćdziesiąt metrów) widziałam, że to chyba raczej są Żydzi. To byli Żydzi. Kolejka jechała jakby w przeciwną stronę, niż my później jechaliśmy, ale nie wiedziałam w ogóle, jaki będzie los. Z tej kolejki ktoś widocznie próbował uciec w pasiakach. Uciekał, znalazł się bardzo blisko nas, bardzo blisko nas został złapany. Wtedy widziałam wyraźnie, że to był Żyd, bo to było w odległości jakichś piętnastu metrów od nas. Niemiec wyjął broń, a ten biedny człowiek ukląkł i prosił. Odwróciłam się, padł strzał, drugi. Już nastroje nasze spotęgowały się. Nadal nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, dokąd zmierzamy. Wreszcie kolejka wróciła. Wróciła pusta, czyli pasażerowie [w pasiakach] gdzieś wysiedli. Przyjechała pusta i zatrzymała się, Niemcy kazali nam wsiadać. Ludzie wsiadali bardzo chętnie. Nam się nie udało do niej wsiąść. [Ale] myślę sobie: „Jak [wsiadają inni], to może my też wsiądziemy”. [Realnie nie było wyboru]... Nam się nie udało [do pierwszej tury dołączyć], bo rzeczywiście ludzi było bardzo, bardzo dużo. Jak się później okazało, były trzy transporty tą kolejką, która wędrowała [w obie strony]. Kolejka po zapełnieniu [pierwszą turą] pojechała z powrotem – [czyli w stronę przeciwną niż wiozła ludzi w pasiakach]. Znów przyjechała po jakimś czasie, może pół godziny to trwało. Przyjechała znów kolejka i do drugiej tury dostaliśmy się. Jechaliśmy, była piękna pogoda, słońce świeciło, tory prowadziły przez las, jakbyśmy jechali na wycieczkę po siedzeniu w Warszawie w domach – przecież nie można było wyjść. [Wkrótce okazało się, że przypadek bycia w drugiej a nie w pierwszej turze – stał się dla mnie i dla brata „mniejszym złem”].
Małe uzupełnienie: gdy zabieraliśmy różne rzeczy jeszcze z domu, to w naszych zasobach, które mieliśmy ze sobą i wieźliśmy, były ubrania nie tylko nasze, ale także i ubrania dla rodziców. Mieliśmy swoje palta zimowe, mieliśmy palto zimowe ojca i futro mamy. Z tymi bagażami [jechaliśmy]. To już był mój pomysł, że wzięliśmy garnek, łyżki. Inni jeszcze mówili: „To my, dorośli, nie pomyśleliśmy o tym, a ta dziewczyna była na tyle przezorna, że wzięła”. Po prostu jakoś tak pomyślałam. Mówię o tym w tym momencie, bo to wszystko trzeba było dźwigać, a częściowo na sobie. Brat w palcie zimowym w upał, bo musiał założyć na siebie, nie wiadomo było, [jak to nieść]. Mieliśmy jedną dużą walizkę, z worków zrobione plecaki, jeszcze mała walizka, różne rzeczy pozabieraliśmy z domu. Zabraliśmy pierścionki rodziców, ich obrączki. To wszystko było [przygotowane do zabrania z domu], więc to wszystko zabraliśmy. To nie zajmowało miejsca, ale w każdym razie [męczyliśmy się] w ten upał z bagażami.
Jedziemy kolejką, zatrzymuje się kolejka na szosie. Jest szosa asfaltowa, pięknie to wszystko wygląda. Prawie przy szosie jest duża brama i jest napis, który mi [wtedy] nic nie mówił: Stutthof. To był Stutthof. Na tej szosie nastąpił podział: kobiety i dzieci osobno, mężczyźni osobno. Rozstaliśmy się. Tu musieliśmy się podzielić. To, co ja miałam, to brat tego nie miał. To, co brat miał, to ja nie miałam. Trudno było decydować, nie wiedzieliśmy, na jak długo się dzielimy. W każdym razie jestem już sama, idę z kobietami, z dziećmi, prowadzą nas przez bramę. Wchodzimy, idziemy dalej jakby szosą, to jest aleja. Po prawej stronie są kwiatki, rabaty, trawniki i baraki. Ładne baraki. Widzę: siedzą [ludzie], nawet w pasiakach siedzą, ogryzają sobie kurczaki.

Miałam pierścionki. Mieliśmy kawałek chleba – chyba w Pruszkowie nam [ktoś dał] kawałek chleba. Miałam ćwiartkę chleba i pierścionki schowałam. Dlaczego schowałam i jak schowałam, to powiem zaraz. W pewnym momencie, jak idę, wśród osób, które siedzą na ławkach i jedzą smacznie, zupełnie letniskowo, usłyszałam po polsku: „Po co to wszystko wieziecie? I tak wam wszystko zabiorą”. Wtedy postanowiłam to schować. W ćwiartce chleba wyżłobiłam ręką dziurę, do chleba włożyłam pierścionki i chlebem zapchałam dziurę. To były cenne rzeczy, bo wszystko inne to były ubrania. Zaprowadzili nas do baraku, ale nowego baraku, jeszcze nieukończony. Na podłodze baraku słoma, wióry, ale świeże, czyste, pachnące. Padłam, oczywiście, na to. Przyniesiono pojemnik, oni to nazywali kibel – to był „kibel” z kawą gorącą [niesioną przez dwóch mężczyzn]. Była też zimna woda. Pamiętałam, jak rodzice mówili, że w takiej sytuacji nie wolno pić zimnej wody, to tylko piłam tę kawę gorącą. Był wieczór, usnęłam, ale z ogromnym niepokojem o brata, [o to], gdzie on jest. [Teraz] nie pamiętam, czy to było już następnego dnia, [ale] chyba nie, jakieś dwa dni [później]. Następnego dnia nic się nie dzieje, barak ogromny, jest bardzo dużo kobiet z dziećmi, na podłodze wszyscy leżą, spali. Rano też kawa przyniesiona. Wychodzimy na zewnątrz. Jedna możliwość: przy jakimś baraku jest doprowadzona woda i jest kran. Do kranu do umycia rąk ustawiła się kolejka może z pięćset osób. To bardzo szybko szło. Też stanęłam w tej kolejce. Może potrwało godzinę. Chwyciłam trochę wody i już się „umyłam”. Przypomniało mi się w tej chwili, że jeszcze jak nas prowadzili w Warszawie od Rakowieckiej na Dworzec Zachodni, to był postój, odpoczynek na placu na Naruszewicza. Tam [był i] jest wielki dom akademicki, [to] przed tym domem, oczywiście zajętym przez Niemców, [pozwolono nam usiąść na trawniku]. Jak nas tam wprowadzili, to znów ciężki karabin maszynowy przed nami ustawili. Widocznie tak profilaktycznie, ale to wszystko odpowiednio działało.


Wracam do Stutthofu: na zewnątrz jest piękna pogoda, nic się nie dzieje. Na wielkim placu [rano] przynoszą jakieś części drewniane i zrobiono jakby pojemnik, powiedzmy, dwa metry na dwa metry, a wysokości [około siedemdziesiąt centymetrów]. Obserwowałam, jak to [robili. Później] Żydzi przynosili takie właśnie [metalowe] kible, jak oni to nazywali, od godziny dziesiątej. To były kible z zupą i wlewali do drewnianego [pojemnika bez pokrywy]. To [trwało] przez dwie godziny. O dwunastej wolno nam było podejść do tego, ustawić się w kolejkę i to była zupa dla nas przeznaczona. Kto miał jakieś naczynie, to sobie tym naczyniem nabierał. Kto nie miał [własnego naczynia], to były miski brązowe. Zauważyłam [po wojnie], że widocznie oni produkowali takie, [bo] w muzeum na Pawiaku widziałam takie same miski brązowe, czyli widocznie we wszystkich obozach jednakowo. [Były miski], ale brudne, niemyte. Kto nie miał, brał to. Taka była zupa. W zupie były ziemniaki nieobierane, całe ziemniaki, były głąby kapuściane, odpadki, jak się kapustę robi i zarzucone mąką razową. To była zupa. Wprawdzie już głodna byłam, ale naprawdę tego nie mogłam jeść. Wzięłam ziemniaka, to sobie obrałam ze skóry, bo był ugotowany. Zjadłam. Tak ten [pierwszy] dzień się zaczął i każdy następny – niewiele ich było. Co się okazało: pierwszy transport kolejką, który jechał (do którego myśmy się nie dostali), był przyjęty w sposób „prawidłowy” jak na obóz koncentracyjny. To znaczy Niemcy z psami już czekali przy kolejce, z kijami, w bardzo ostry sposób. Oczywiście oddzielili, wszystko pozabierali [i przystąpili do dalszych „rutynowych czynności”] – sposób, jak powiedziałam, „prawidłowy”. Znam fakty, ale interpretacja, dlaczego z nami było inaczej, to tylko nasze wnioski. Plotka chodziła, że ktoś miał ze sobą ulotkę, jaką Niemcy zrzucali w czasie Powstania, że Niemcy gwarantują opiekę i tak dalej. Ktoś podobno to pokazał, czy taka jest opieka. Odważnie powiedział. Podobno był to pierwszy transport z Warszawy i podobno była jakaś konsternacja, był jakiś telefon (podobno do Berlina) – w każdym razie coś zadecydowało, że postanowili nas po prostu inaczej wykorzystać. Były potrzeby wojskowe, [jak] kopanie rowów, wiec wycofali się z tego [i naszą drugą turę w alei obozowej „witały” nie kije, lecz pojemniki z wodą pitną].
To wszystko, co powiedziałam do tej pory, to [było] prawdopodobnie. Teraz mówię, co sama widziałam i czego doświadczyłam [po około dwóch dniach]. Kazali nam (kobietom) zebrać się w jakimś miejscu i powiedzieli, że będziemy miały możliwość połączyć się z mężczyznami, z którymi zostałyśmy rozłączone. Te osoby mają być za godzinę w określonym czasie, w określonymi miejscu. Muszą być, bo jeżeli ktoś nie przyjdzie, to koniec, nie będzie [możliwości]. Oczywiście byłam. Zaprowadzili nas, prowadzili kobiety do [innej] części [obozu]. My byłyśmy w nowej części, rozbudowanej, tu nas (kobiety) dali. Jak powiedziałam: czysty, nowy [barak], tylko menu takie [tragiczne], ale to już było wspólne. Tam [u mężczyzn] już było inaczej, były już druty, oddzielone od naszych miejsc. Ogromna rzesza mężczyzn za drutami, ogromna. Mężczyźni błagali kobiety, żeby [ich] wziąć. Każda mogła wziąć jednego. Żal było patrzeć, jak oni prosili, żeby ich zabrać. Nie mogłam [nikomu pomóc], musiałam brata wziąć. Połączyliśmy się. Odmarsz. Znów nas zaprowadzili, bo tam trzeba było jakoś [nas] przeprowadzić. Tak że przeprowadzili. Dalej znów trzeba było się zebrać, ale nie my, tylko ci, którzy przyjechali pierwszym transportem. Niemiec stanął na podwyższeniu, (jakaś paka), miał listę, wyczytywał nazwiska i zwracali kosztowności, które zabrali. Widocznie wpisywali na listę i te osoby musiały podpisać, że odebrały. Tak że zwrócili kosztowności. Po czterech dniach, może pięciu, mówią, że będziemy wychodzić z obozu. Rzeczywiście uformowała się [kolumna] i nas prowadzą [wzdłuż głównej alei obozowej w kierunku wielkiej bramy. Byliśmy pozytywne zdumieni faktem, że wzdłuż tej alei, po obu jej stronach, były kosze z ćwiartkami chleba, które wydawano podczas marszu naszej kolumny]. Podróż w przeciwną stronę. Wychodzimy, znów kolejką jedziemy. Wsadzają nas do pociągu, tym razem osobowego. Jedziemy. Pociąg staje gdzieś i prowadzą nas na teren zupełnie pusty, otoczony lasami. Jakby ogromna polana, właściwie wokół są lasy, a tu zupełnie pusty [teren]. Każą nam wysiadać. Znów podejrzenie, znów strach, bo nie wiemy, [co planują]. Obserwujemy, że przyjeżdżają samochody ciężarowe i przywożą jakby części drewniane. Jak się okazało, części składowe baraków. Na tym właśnie [placu] w ciągu tego jednego dnia trzydzieści pięć baraków postawili. Baraki były okrągłe jak dla koni, były drzwi do baraku, okna [ani podłogi] nie było, środek był okrągły, pusty, a wokół dziesięć ogrodzonych tylko barierkami stoisk dla koni. Tego typu baraki były dla koni. Czyli było dziesięć [kojców]. Na [taki kojec], jedną dziesiątą [całego baraku], przypadały cztery osoby. Cztery osoby zajmowały [taką powierzchnię]. Tak że ja z bratem i jakieś małżeństwo [byliśmy przypisani] do jednego z takich [kojców]. [...] Podłogi tam nie było, tylko jakieś umocowanie. Była słoma rzucona [w kojcach – na gołej ziemi]. Było trzydzieści pięć baraków mieszkalnych dla nas i kilka administracyjnych, więc oczywiście obsługa i tak dalej, Lagerführer tak zwany [też tam] mieszkał – oczywiście tam były inne warunki.
Około 29 sierpnia wychodziliśmy ze Stutthofu […], 30 sierpnia już byliśmy w tych barakach. My byliśmy w baraku numer pięć i tam nocowaliśmy. Tak że z jednej strony to był podziw, organizacja nadzwyczajna, żeby w ciągu [dnia to zrobić]. Oczywiście to wszystko było nowe. To był jeszcze sierpień, wrzesień – było jeszcze ciepło. Ale w baraku mieszkaliśmy także w zimie na słomie, po prostu na ziemi. Od następnego dnia, [to jest] od [31 sierpnia] do roboty. Było kopanie rowów przeciwpancernych, bardzo głębokie rowy przeciwpancerne. O piątej pobudka, do pracy. Praca zaczynała się o godzinie szóstej [dla] mężczyzn i kobiet, z tym że wymarsz mężczyzn był pierwszy, a kobiety pół godziny później. Kobiety od szesnastu lat. Miałam wtedy ze sobą legitymację, miałam już szesnaście lat. Postanowiłam legitymacje schować. Schowałam (bo się bałam represji) do buta pod podkładkę i dlatego ona jest bardzo zniszczona. […] Schowałam i powiedziałam, że mam piętnaście lat, tak że do pracy – przynajmniej na początku – nie chodziłam. To miejsce, [rodzaj toalety] też Niemcy zorganizowali, też tego dnia to zbudowali. Zbudowali szalet z gałęzi, polowy, ale taki, że dziesięć osób może korzystać jednocześnie. Dół wykopany, z gałęzi rodzaj siedzenia. To miejsce, które było wybrane [na obóz pracy], to miejsce, w którym było naturalne źródełko wody. Tak że woda była z tego źródełka, ale osób było [ponad tysiąc] i jedno źródełko. Kuchnia polowa, było [to] zorganizowane. Do pomocy byli ludzie wybrani. Gotowana była zupa na miejscu, transport przychodził z wyżywieniem. Traktowani byliśmy nie jak więźniowie, ale jak pracownicy, bo im zależało na [sile roboczej], front się zbliżał, zbliżała się ofensywa 1945 roku. Dzieci zostawały na miejscu. Dzieciom nie wolno było być w baraku, musiały być na zewnątrz, nawet trzyletnie musiały być na zewnątrz, piętnastoletnie też. Każdy miotła [w rękę] i sprzątanie całego obozu. Pierwszy Lagerfüher był bardzo [niedobry], z kijem chodził i po prostu bił, jeżeli jakieś dziecko weszło sobie do [baraku]. Był bardzo okrutny. Obóz nie był otoczony parkanem, ale nikomu nie przyszło do głowy uciekać. Bo gdzie uciekać? Jesteśmy na terenie tak zwanej Rzeszy Niemieckiej. Nie powiedziałam, że to było w okolicy Grudziądza. Podano nam adres, jaki tu będzie. Zorganizowano pocztę.
[Nasz adres był: Einsatzlager Alt Vorwerk Kreis Graudenz Post Graudenz Baracke 5]. Spośród Polaków [wybrano pracowników], a ci Polacy, którzy przy tym pracowali, rozdzielali [pocztę] na poszczególne baraki, roznosili. Była po prostu samoobsługa i to prawie od pierwszych dni. Było rzeczywiście zorganizowane wzorowo. Porcję żywności dostawaliśmy: pół kilograma chleba na dzień na osobę (to było dosyć dużo, jak na warunki [obozowe]), ale jednocześnie było i trochę mało. Były też bardzo niewielkie porcje, ale czasami (nawet dość często, trzeba powiedzieć) coś do chleba: albo margaryna, albo sztuczny miód. Raz chyba był kawałeczek masła. W każdym razie warunki były znośne. Gdzieś od października nastąpiła zmiana i kobiety już od piętnastu lat [wysyłano] do pracy, więc już i ja chodziłam do pracy. Kilofy [ciężkie], było coraz zimniej. To już wrzesień, październik, listopad, grudzień – ciągle jesteśmy w tym samym miejscu. Ludzie otrzymują listy. Już połączyli się z rodziną [przez pocztę]. My możemy pisać ([ale] przecież do Warszawy nie możemy napisać), a nie wiemy, gdzie są rodzice. Piszemy do RGO, do Polskiego Czerwonego Krzyża piszemy, ale wszędzie nic, nie mamy żadnej wiadomości.
[…] Gdzieś od października albo listopada zmienił się Lagerführer. Już bijący, zły [został] zabrany, podobno na front. Ale to plotki albo życzenia. Przyszedł inny. Nie wiem, jaka to jest formacja, ale w mundurze brunatnym, czerwona opaska, swastyka. Chociaż ubranie grozę budziło, ale z wyglądu jowialny. Rzeczywiście, on [ze] swoją menażką (bo też tą zupę jadł) szedł do tego źródełka i mył swoją menażkę. Widziałam, że któraś z kobiet podeszła do niego i umyła menażkę. Celowo charakteryzuję nowego Lagerführera, ponieważ odgrywał ważną rolę. Jest już zima, my ciągle nie mamy żadnej wiadomości o rodzicach, z zazdrością patrzymy na innych, którzy otrzymują listy, tyle listów otrzymują, a my nic. Zdarzyło się kiedyś, że w naszym baraku (więc w jednym z trzydziestu pięciu) ktoś dostał paczkę. W tej paczce miał świece zawinięte w kawałek starej gazety z Generalnej Guberni, bo stamtąd była paczka. Na kawałku starej, pogniecionej gazety były ogłoszenia, dział „Poszukiwanie zaginionych”. Stara gazeta sprzed kilku tygodni. Jakaś osoba […] kawałkiem gazety miała zamiar zasłonić [dziury], bo jakieś szpary były, zaciemnianie obowiązywało, więc kawałek gazety chciał zużyć do zapchania dziury, zasłonięcia. Ktoś inny z kolei mówi: „Nie, przeczytamy sobie”. Zaczął czytać, ale inni prosili, żeby głośno czytał. Czyta głośno. Nie wszyscy byli w baraku, powrócili z pracy, więc w różnych miejscach można było w okolicy chodzić. My akurat byliśmy, ta osoba czyta. W pewnym momencie słyszymy: „Jan Blikowski poszukuje żony Zofii, córki Hanny i syna Aleksandra”. Podaje adres [w Kielcach, gdzie go los rzucił po wypędzeniu z Warszawy]. Usłyszeliśmy ogłoszenie naszego ojca. Po prostu to był niesamowity przypadek. Trzydzieści pięć baraków, akurat [tam] byliśmy i akurat [ten] kawałek gazety – to coś nadzwyczajnego. Można było pisać tylko karty [pocztowe]. Mieliśmy ołówki. Ja pisałam i brat pisał. Oczywiście napisałam kilka kart i on kilka kart. Wysłaliśmy. Jeszcze przed Bożym Narodzeniem otrzymaliśmy wiadomość od ojca. Oczywiście [pisał], jak się ucieszył. Przede wszystkim pisaliśmy, jak się wydostaliśmy. Tata pytał o mamę, jak to było, bo przecież też nie wiedział. Nie wiedział ani o żonie, ani [o dzieciach]. Tu była wymiana. [Wysłaliśmy] kilkadziesiąt [kart] napisanych przez nas i jednocześnie [otrzymanych]. Każdy z nas chciał sam pisać. Przed Bożym Narodzeniem przyszedł list od taty.
Jeszcze przed Bożym Narodzeniem pomyśleliśmy z bratem (jak już odnaleźliśmy ojca i zobaczyliśmy, że ten Lagerfüher jest [taki], że nie baliśmy się go), że ja pójdę (bo zawsze bezpieczniej) do niego i zapytam, że znaleźliśmy ojca, że chcielibyśmy wrócić, czy można, co może nasz ojciec zrobić [żeby nas wydostać]. Tylko się [zastanawiam], jak ja mówiłam, bo trochę niemieckiego się uczyłam, ale za mało, żeby taką rozmowę prowadzić, ale z listu dopiero [sobie przypomniałam, bo o tym nie pamiętałam], że ktoś tłumaczył, był tłumacz. Do niego poszłam i go prosiłam. On mi powiedział, że mnie on może zwolnić, ale brata nie, że trzeba by na policję [się udać]. Tata znajdował się w Kielcach, tam go wywieźli i tam go puścili razem z innymi. Był z ulicy Nowego Światu, czyli innej dzielnicy [niż my] i innym dniu [wypędzania]. Trzeba na policji na miejscu, [czyli w Kielcach] uzyskać zaświadczenie, że [brat] jest potrzebny tam do pracy, żeby zapotrzebowanie do pracy [przysłali]. Jeżeli będzie zapotrzebowanie do pracy, to będzie łatwiej. Ale też nie obiecuje, bo mężczyznę trudniej zwolnić. Oczywiście podziękowałam, ale nie zdecydowałam się brata opuścić. To było nadzwyczajne zdarzenie. Jak były Święta, to Lagerfüher w Wigilię obchodził poszczególne baraki i życzenia składał. Też nadzwyczajne po prostu. Jeszcze wcześniej, jak rozmawiałam z nim, to powiedział (chyba mi powiedział, [albo] czy ja zapytałam – tego już nie pamiętam), że może nam dać przepustkę na jeden dzień, że możemy wyjść. Poprosiłam o taką przepustkę. Oczywiście w dzień, kiedy nie szliśmy do pracy, czyli w niedzielę. Poszliśmy (to było dziesięć kilometrów) do Grudziądza, żeby przejść, zwiedzić, jak można, to poszliśmy, ale było napisane, że do osiemnastej mamy wrócić. Nie mieliśmy zamiaru uciekać, no bo gdzie uciekać? Tutaj jesteśmy jakoś zorganizowani, a tak nas gdzieś złapią, zastrzelą i koniec. Jak już dochodziliśmy do samego Grudziądza, rozmawialiśmy normalnie po polsku, bo byliśmy uprawnieni, nie znamy i nie musimy znać języka niemieckiego. Stała grupka osób. Usłyszeli, że my rozmawiamy po polsku. Ktoś do nas podszedł. „Wy jesteście Polacy?” Oni się strasznie bali. To byli Polacy, którzy nas zaczepili, ale im nie wolno było mówić po polsku. Zaprosili nas do swojego domu, ugościli i zaprosili na święta, żeby w święta do nich przyjść. Natrafiliśmy na [dobrych] ludzi, nawet nam paczkę przysłali. W święta chyba też byliśmy, jedliśmy nawet jakieś ciasto – po prostu nadzwyczajne rzeczy. Od ojca, jak już mówiłam [otrzymywaliśmy] listy, paczki. Sielanka trwała do połowy stycznia [1945 roku]. Niestety otrzymujemy od ojca ostatni list i tata mówi, że prawdopodobnie już teraz znów będziemy rozłączeni. Rzeczywiście to był ostatni list z początku stycznia od ojca, bo Kielce były wcześniej wyzwolone. My zostaliśmy.


Około połowy stycznia w dalszym ciągu dobrotliwy Lagerführer ogłasza, że jest zarządzona ewakuacja naszego obozu. Jeszcze powiedział: „Ja was będę prowadził, tak że będzie bezpiecznie”. Jeszcze radził, żeby sobie w lesie z gałęzi zrobić rodzaj sanek, żeby nie dźwigać. Nie powiedziałam jeszcze, że w te zimne dni w grudniu czy jeszcze nawet w listopadzie były przywiezione okrągłe piecyki, [tak zwane kozy]. W środku były zainstalowane i było ciepło. Chociaż na ziemi spaliśmy, to było ciepło. Było zaopatrzenie, dostaliśmy wszyscy [prowiant] i ruszyliśmy w dalszą drogę ewakuacyjną. Oczywiście z sankami wędrowaliśmy. W czasie tego dnia dochodzimy do miejsca nad Wisłą, gdzie trzeba przejść przez lód. Była bardzo sroga zima, przechodziło się pieszo przez lód. Jednocześnie przez ten lód przejeżdżały wozy – [ciężkie, z dobytkiem uciekinierów]. Straszna była perspektywa, żeby iść obok takiego wozu, bo pod wozem może się bardzo łatwo lód załamać. Staraliśmy się jakoś [oddalić] trochę, żeby nie przy wozie [przechodzić]. Jeszcze było tak usytuowane wejście na lód, że trzeba było zejść z góry. Było duże wzniesienie, duża góra, dosyć stroma. W każdym razie, jak wóz jechał, to oczywiście on się rozpędzał. Tak że to było bardzo niebezpieczne. W każdym razie tak było. Wozy były ewakuacyjne, ludność niemiecka ewakuowała się, oni uciekali, bo front już się zbliżał. Tak się złożyło, że się z bratem zgubiliśmy, czyli już z Lagerführerem nie mieliśmy kontaktu. Przeszliśmy na drugą stronę, ale nie tylko my sami, w kilka osób razem się trzymaliśmy. Już po drugiej stronie Wisły robi się ciemno, pusto, nie wiadomo co robić, nikogo nie ma. Chcielibyśmy się przyłączyć, ale nie ma nikogo. Weszliśmy do jakiegoś gospodarstwa wiejskiego. Okazało się, że jest dosłownie puste. W oborze są krowy, które ryczą (bo przecież nie dostają pić), świnie kwiczą. Nas było może dwanaście osób. Weszliśmy. Piwnica jest zaopatrzona, są ziemniaki, są jarzyny, jest wszystko. Jest mieszkanie, ale nie ma wody. Nie ma wody zupełnie. Jest woda w oborze, ale szara, tak że się nie nadaje do picia. Zastanawialiśmy się, było kilku dorosłych mężczyzn. Mówili: „No zatrzymajmy się tutaj, może front przejdzie, może nam się uda i znajdziemy się po drugiej stronie frontu”. Tak postanowiliśmy. Mężczyźni zabili świnię, jedną czy [dwie] i podzielili. Na dwie osoby (czyli na mnie i na brata) wypadało ćwierć niedużego świniaka. Dostaliśmy [tę ćwiartkę]. Mleko było, bo doili i w mleku można było się umyć. Tak że dostaliśmy wiadro mleka, mniej więcej. Wydawało się, że sielanka. Jacyś Niemcy przyszli, uciekinierzy. Przyszli, ale bez złych zamiarów wobec nas. Do pokoju weszli, nas tolerowali. My w kuchni gdzieś pod stołem na podłodze leżeliśmy. Oni poszli do pokoju, rano szybko się wynieśli. Później przyszli inni Niemcy, ale ci inni Niemcy znów byli tacy [przyjaźni]. Dali nam czekoladę, mówili, że tutaj jest ich kolega, ma szesnaście lat, płacze, bo chce do domu. Takie rzeczy opowiadali. Następnego dnia powiedzieli, że koło [„naszej”] stodoły zginął [ten szesnastolatek w mundurze]. Już był front. Ci Niemcy powiedzieli, że worek mąki nam dostarczą. [Później] ci Niemcy, którzy obiecali mąkę, już się nie pokazali, bo widocznie inne były rozkazy. Nasza sytuacja w tym gospodarstwie pogorszyła się bardzo. Zbliżył się front. Ci, którzy odeszli, powiedzieli, że iwan (tak nazywali Rosjan) jest dwieście metrów od nas. Przyszli nowi Niemcy z polowej żandarmerii. Znajdowaliśmy się w piwnicy, bo już był front, strzały. Wpadli do piwnicy z wrzaskiem, z krzykiem, że oni walczą, a tutaj mężczyźni się kryją. Myślałam, że będą strzelać. Wyrzucili nas stamtąd. Zabieraliśmy się wtedy do gotowania, ale tak [nam przerwano]. Wyrzucili nas, więc ledwo się jakoś spakowaliśmy i zaprowadzili [nas] na miejsce zbiorcze, gdzie widocznie już z innych miejsc pozbierali cywilów. Utworzyła się nawet bardzo duża grupa i żandarmeria polowa nas prowadziła. Było koło stu, dwustu osób, taka była grupa. Idziemy. Było bardzo ciężko, to już był koniec stycznia czy początek lutego. My idziemy ze wszystkimi ciężarami. Już prosiłam brata, żeby wyrzucił walizkę. Mówi: „Nie, nie możemy. Trzeba nieść”. Tak się złożyło, że tą samą szosą, którą nas prowadzono, jechał sznur samochodów ciężarowych. Każdy z nich przykryty plandeką, tylko od tyłu widać było, że tam są [jakieś] materiały, paczki, nie paczki i na zewnątrz było widać, że tam były trzy osoby. Był jeden Niemiec konwojent i dwóch jeńców, widocznie do pracy, żeby przenosić. Oni byli [w tylnej części każdego] samochodu, czyli samochody były całkowicie wypełnione. Prowadzący nas konwojent, Niemiec, zatrzymał samochody (było [ich] ze dwadzieścia albo i więcej), żebyśmy wsiadali. Próbowaliśmy wsiadać, ale gdzie wsiadać, jak nie ma miejsca. W takim razie cofnęliśmy się tam, gdzie było mniej ludzi, do końca sznura samochodów, żeby tam wejść, bo nie był oblegany przez ludzi. Tymczasem wszystkie samochody ruszyły. My zostaliśmy (znów grupka) w tyle o jakieś dwieście metrów za grupą, która się nie dostała. Grupa zwarta, [została] razem z Niemcem. My przez moment się zastanawialiśmy (bo z lewej strony mieliśmy las), czy może uciekać. Ponieważ nie zareagowaliśmy w pierwszej chwili, on ustawił swój karabin lufą do nas i zaczęliśmy dosłownie biec w jego stronę, tak że nic się nie stało. Dołączyliśmy. Droga była bardzo, bardzo ciężka, bardzo długa, a ja już w pewnym momencie nie wytrzymywałam, już myślałam, że padnę. Prosiłam brata jeszcze raz, żeby wyrzucił [walizkę], żeby mi pomógł. Starał się mi pomagać, ale w pewnym momencie z worka, który miał, wypadła reszta mięsa od świni. Niemiec, który chciał strzelać, podniósł i podał. Wtedy zaryzykowałam i powiedziałam, że schwer, że ciężko. On szedł obok nas, mówi: Ja, ja, ja, ja. Ale myślę sobie, że jak będzie chciał mnie zastrzelić, to powiem, że nie ciężko. Tylko przytaknął, ale zatrzymał najbliższy samochód. Kazał mi wejść na ten samochód, ale już nie miałam siły. Zresztą nie było jak wejść, bo trzeba było się wdrapać, jeszcze ta klapa nieopuszczona (bo z tyłu była klapa), więc mój brat pomagał i ten Niemiec, i jakoś mnie wrzucili na samochód.

Chciałam, żeby brat wsiadł. Niemiec absolutnie nie pozwolił. Brat mi tylko dał dodatkowo walizkę i odjechałam. Odjechałam i nie wiem gdzie. Z tyłu, odjeżdżając, zobaczyłam, jak brat idzie. Długa to była trasa, w sumie jakieś dwadzieścia kilometrów. Długo jechałam, nie wiem, gdzie jechałam, nie wiem, w którą stronę, nie wiem po co, nie wiem z kim. W tym samochodzie, w którym jechałam, były dwie jakby Rosjanki i Niemiec. W pewnym momencie samochód się zatrzymał, podszedł jakiś Niemiec i powiedział tylko: Alle Zivilisten raus! Wyrzucili mnie i tamte kobiety. Nie wiem, co to były za kobiety, w każdym razie one gdzieś się udały, gdzieś się podziały. Zostałam sama z bagażem na środku pustej okolicy, a tu front. Nadlatują samoloty. Jest jakiś jeden domek blisko przy szosie. Poszłam w stronę tego domku. Na parterze była weranda. Weszłam na werandę i zaczęłam płakać. W pewnym momencie z tego domu wybiegają Niemcy – zaczyna się nalot. Jak się okazało, tam był sztab niemiecki. Wybiegają Niemcy – prawdopodobnie gdzieś do schronu. Cały czas stałam i naprawdę rzewnie płakałam. Nalot się skończył, Niemcy wrócili. Minęli mnie, poszli, nie zwracali na mnie uwagi. Jeden podszedł do mnie. Ja w całej naiwności, pół po polsku, pół po niemiecku mówię, że brat idzie. „Czy ten brat tu przyjdzie?” On mówi: Ja, ja, ja. Zdawałam sobie sprawę z tego, że skąd on może wiedzieć. Powiedział, że tak. Jeszcze powiedział: „Nie płakać, nie płakać”. Po niemiecku powiedział. Poszedł i wyszedł i dał mi kawałek chleba.
Cały czas stałam. Po jakiejś godzinie, dwóch godzinach rzeczywiście ci ludzie przyszli i mój brat przyszedł, opowiadając, że po drodze Rosjanie ostrzeliwali ich, oni uciekali w las. Tam była tragedia. On jakoś ocalał. Już się połączyliśmy razem i konwojenci nas zaprowadzili do pustej stodoły na nocleg. Następnego dnia w pociąg, bo to było blisko [stacji], i zaczęła się nowa karta, zupełnie nowa, od początku. Jaka to była miejscowość, gdzie my byliśmy, to nie wiem. Przez prawie miesiąc, może trochę mniej, wędrowaliśmy. Były gdzieś prowizoryczne noclegi w stodołach. Zatrzymywaliśmy się też w miastach, [pamiętam tylko Czersk i Trzew], to wtedy [noclegi] w sali kinowej. Oczywiście nie było w sali krzeseł, tylko była słoma pełna robactwa, pluskiew, pcheł, wszy. Takie [organizowali nam] noclegi. W dzień kopanie rowów. Wszędzie doraźne kopanie rowów. Na noc nas gdzieś wieźli, później gdzie indziej wieźli. Tak wędrowaliśmy prawie miesiąc. Wreszcie dotarliśmy do Gdańska, zawieziono nas. Tam był duży obóz przejściowy, obóz pracy. Nas tam dali. Stamtąd do pracy i to w takich odległościach, że półtorej godziny [lub] dwie godziny pieszo [i dalej] podzieleni na grupy, (więc to były mniejsze grupki), jakimiś środkami lokomocji [miejskiej], nawet statkiem gdzieś nas wieźli. Wszędzie kopanie różnych rowów przeciwpancernych. W nocy brali już wybrane osoby, które im akurat odpowiadały. [Było] kopanie dołków strzeleckich. Front był bardzo blisko, zbliżało się oblężenie Trójmiasta. Byliśmy tam kilka dni [i już rozpoczęła się nowa] ewakuacja obozu z Gdańska pieszo, tak że już zupełnie inna organizacja, [bo w ogólnej panice]. Idziemy, a ja już wtedy zaczęłam chorować. Wtedy kiedy był wymarsz, nie mogłam iść, bo miałam niestrawność [(początek tyfusu brzusznego)], nie mogłam iść, zaczynały się moje choroby, [także szkarlatyna]. Marzyłam o gorącej wodzie, żeby napić się gorącej wody. Przechodziliśmy przez jakieś miasta na głównej trasie Trójmiasta. Ludzie na parterze wyglądali oknem, ale zamykali, jak poprosił brat o wodę dla chorej. Zamknęli okno, bo się bali.
[Jednak udało się nam uzyskać pomoc, ale od strony podwórka, bo bezpieczniej, bez świadków. Było to możliwe, bo nasz transport nie tworzył zwartej kolumny – lecz przemykał się we wzmożonym ruchu, z dodatkowym udziałem licznych wyładowanych wozów ewakuacyjnych. Upragniona woda trochę mnie ożywiła. Gdy po kilku minutach wróciliśmy na ulicę – nie zobaczyliśmy już naszego transportu. Natychmiast zauważył nas jakiś umundurowany Niemiec. Mój stan chyba potwierdzał nasze zagubienie. Ów Niemiec (stojąc na przystanku trolejbusowym) zabrał nas do trolejbusa i po kilku przystankach, zaprowadził do obozu w Gdyni: Durchgangslager des Arbeitsamtes Gotenhafen für ausländische Arbeitskräfte Gotenhafen – Grabn Weibenburgerstr. 8. Taka nazwa i adres obozu figuruje w moich dokumentach]. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

Znaleźliśmy się w Gdyni znów w obozie, którego adres już znałam. Tam [nas zatrzymano]. […] Tam znów praca. To był dziwny obóz przejściowy, obóz pracy, że właściwie cała obsługa była rosyjska, tylko Lagerführer Niemiec. W baraku [dla chorych] babuszka, odpowiednik naszej salowej. Ale [tam była] salowa i pielęgniarka [w jednym], (taka, która za włosy ciągnęła). [W tym obozie], dostaliśmy karty pracy. [Nasz barak mieszkalny był przepełniony]. Traciłam przytomność, było dla nas miejsce tylko na ławie i pod ławą, więc ja pod ławą, bo z ławy mogłam spaść. Brat na ławie. Brat chodził do pracy. Ja byłam zwolniona z pracowania. Okazuje się, że tam był rewir – szpital obozowy – właśnie tam, gdzie babuszka była. Brat mnie tam zaprowadził […]. Dostałam miejsce. Były trzy piętra, łóżka piętrowe [tylko ze słomą]. Dostałam na samym parterze [(ciężki stan). Był u mnie lekarz rosyjski]. Okazało się, że to była szkarlatyna. W tym obozie był tyfus i [wzmocnił początki mojego] tyfusu brzusznego. Traciłam przytomność. Dawali mi zastrzyki, cała byłam w plamach. Nie wiem, czy to też był tyfus plamisty. W każdym razie byłam bardzo ciężko chora. Front już był bardzo blisko. Mam karty pracy, stemplowali każdy dzień, postawiony datownik stawiany różnymi kolorami. Jeżeli był datownik postawiony, to dostawało się porcję jedzenia. Jeżeli nie, nie dostawało się. Coraz bardziej, coraz większe było rozprężenie także i w całym porządku niemieckim. Obóz był bombardowany przez Rosjan. Byłam [ciągle] w szpitalu [obozowym]. Trudno to nazwać szpitalem, w każdym razie później przenieśli mnie na górę, [bo moje zdrowie lekko się poprawiło], byłam na najwyższym piętrze tego łóżka. Brat przychodził i mnie odwiedzał, ale [kiedyś] przyszedł się pożegnać, powiedział, że musi iść, [jest] zbiórka, że będzie wywieziony. Okazało się, że nie był wywieziony. Później okazało się, brat się dowiedział, że chorych Niemcy wywieźli i potopili. Wreszcie przyszło zawiadomienie (to już była połowa marca 1945 roku), dowiedziałam się, że są takie działania. Przeraziłam się, bo poinformowali, że następnego dnia (czy za dwa dni) chorzy będą wywiezieni do przystani. Już zdawałam sobie sprawę z tego, więc za wszelką cenę chciałam wyjść [ze szpitala i połączyć się z bratem w baraku mieszkalnym].
Zaczęłam udawać, że już jestem zdrowa. Jeszcze miałam tyfus. Szkarlatyna się kończyła, ale [trwał] tyfus. Zaczęłam udawać, że jestem zdrowa. Do [wszystkich mówiłam], że [czuję się dobrze], i mnie puścili. Dali mi zaświadczenie (taki porządek) i na zaświadczeniu było napisane, że dwa tygodnie zwolnienia [od pracy]. Mam to zaświadczenie. Ale jednocześnie na tym zaświadczeniu jest [napisane], że jestem chora na tyfus. Puścili mnie i byłam już z bratem w jednym bloku [z prawem do jednego łóżka na trzecim piętrze]. Ludzie byli ranni w naszym obozie, bo był ostrzeliwany. Brat nauczył się podrabiać wpisy, datowniki. Nie wiem, skąd on brał kolorowe ołówki. W każdym razie musiał się zorientować, jakiego koloru tuszu używają i takim kolorem [pisać]. To był albo czerwony, albo niebieski czy zielony. W każdym razie mieliśmy trochę papierosów, [mężczyźni mięli przydział – a brat nie palił], to zamieniał, kombinował różnie. Tak że swoje życie zawdzięczam swojemu bratu, a on zawdzięcza mnie, że go nie opuściłam, nie zostawiłam. Podrabiał sobie [datowniki] i w ten sposób dostawał jedzenie. Naloty były bardzo często. Już się trochę lepiej [czułam], bo kończyła się szkarlatyna, choć tyfus [jeszcze trwał]. Już wychodziłam z łóżka i jak był nalot, to wchodziliśmy pod łóżka, ponieważ siekali z karabinów maszynowych. Jak była kolejka po zupę, to także strzelali. Nisko lecieli, przeciwlotniczej [obrony] nie było. [Wchodziliśmy] pod łóżko, [bo naiwnie się łudziliśmy, że trzy warstwy słomy zahamują pociski].
Tak się złożyło któregoś dnia, że brat w naczyniu, które mieliśmy, przyniósł zupę i z tego naczynia razem jedliśmy. Ponieważ naloty się powtarzały, to my kilka razy nie mogliśmy zupy zjeść, tylko kilka razy [wchodziliśmy pod łóżko]. Wchodzimy i wychodzimy. W pewnym momencie wyszliśmy, ale nie przystąpiliśmy do dalszej konsumpcji. Usiadłam na najniższym łóżku, bo może zaraz [trzeba będzie] znów się chować pod łóżko. W momencie jak usiadłam, wpadł pocisk do baraku. Dostałam odłamkiem w plecy, [(to zdarzenie nastąpiło 23 marca 1945 roku)] Ktoś inny, kobieta, dostała w rękę, bo to rozerwało się [w baraku]. W każdym razie odłamki poleciały, trzy osoby były ranne. Jedna osoba miała zakrwawioną rękę, druga osoba dostała gdzieś w twarz. Napatrzyłam się, dużo rannych widziałam w czasie pobytu w obozach, rannych, którzy już sami musieli dbać o siebie. Była kobieta, która dostała w udo odłamkiem. Nie miała pomocy. Mówiła mi, że chce sobie drutem sama wyjąć odłamek. Pokazała mi, była czarna dziura. Mówię: „Niech pani tego nie robi. Gdzie to w ranę włożyć?”. Innej dziecko spadło z piętra, więc napatrzyłam się na rany. Tak że jak dostałam w plecy, to od razu sobie wyobrażałam, że mam czarną dziurę, czarną od krwi, bo u niej już się krew psuła i czarna była.
Upadłam od razu na ziemię. Uczucie było takie, jakby mi ktoś nożem albo sztyletem, albo szablą (wtedy pomyślałam o szabli) po prostu dziurę zrobił. Zaczęłam krzyczeć. Brat [pyta]: „Co?”. Więc mówię: „Tu, tu, tu”. Ponieważ było zimno (to była jeszcze zima), byłam wtedy w palcie zimowym mojego taty, w ciepłym palcie. Brat widział ten odłamek, [który na płasko przylgnął do palta]. Zdjął go i wyrzucił. Później miałam do niego pretensje. Mógłby zatrzymać. Odłamek upadł, uderzył mnie na płasko. To było straszne zbicie – [na plecach miałam duży pęcherz z krwi]. Oczywiście gdybym nie miała palta, grubego, zimowego, z watoliną, to na pewno byłoby inaczej.
Nie powiedziałam [dotąd], że nie tylko chowaliśmy się pod łóżko. Wiedzieliśmy, że w odległości około dwieście metrów od nas, [to jest] od baraku, jest zbudowany przez Niemców dla wojska, przykryty ziemią rów z dachem z gałęzi i z ziemi. To był bardzo długi zygzak. Wewnątrz były [dwie bardzo długie] ławki splecione z gałęzi, jedna i druga naprzeciwko siebie. Odległość między ławkami [około metra]. To był opuszczony schron, opuszczony przez wojsko. Niemcy to zostawili. Walki się odbywały już prawie na terenie obozu, to był bezpośrednio front. Któregoś dnia uciekliśmy tam. Ucieczka była bardzo niebezpieczna, bo na polu się rozrywały pociski. Noc to potęgowała, bo to błysk, huk, odłamki. Jak ucichło, to brat mówi: „Wracamy” – chociaż mieliśmy miejsce do siedzenia w tym… schronie. Ponieważ brat bardzo chciał, ja się zgodziłam. Wróciliśmy. Jak wróciliśmy, to tego samego dnia (tylko później było to, o czym opowiadałam przed chwilą) dostałam odłamkiem. Wtedy [znów] wróciliśmy do schronu, [ale wtedy nie było już miejsc siedzących dla nas]. Bardzo było wtedy niebezpiecznie, ale jakoś dotarliśmy i dopiero w tym schronie brat zobaczył, co na moich [plecach] było. Nie widziałam tego, ale mnie to strasznie bolało, że po prostu było odbite, wyskoczył po prostu guz. To było czarne od uderzenia, siniak czarny, a jednocześnie spuchnięty guz. W każdym razie, jak się dowiedziałam, że tam nie ma dziury, już wydawało mi się, że już mnie nic nie boli.


Nie było miejsca [do siedzenia w schronie], trzeba było stać. Później się zrobiło miejsce i już nie wychodziliśmy z tego [schronu]. Byliśmy pod ziemią chyba z tydzień. Już mi się rozwinął [w pełni] tyfus brzuszny. To jest okropna biegunka. Niesamowite historie były. Brat jednak musiał coś jeść, musiał wyjść po jedzenie, ale już sam jadł, bo ja już nic nie jadłam. Chciałam tylko pić, ale nie było co. Jakoś to przetrwałam. Miałam majaczenia, traciłam przytomność. W nocy wydawało mi się, że jestem gdzieś nad morzem. W przestrzeń między ławkami się rzuciłam, a tu było po prostu mokro, mocz był, bo ktoś się [załatwił]. Tylko czułam wilgoć, po prostu majaczyłam. Nie było rachuby czasu. Nie miałam siły się uczesać. W ogóle to było straszne.
Któregoś dnia przyszła wiadomość do tego bardzo długiego schronu (to było dosyć długie, z pięćdziesiąt albo więcej metrów) od Niemców, że mamy opuścić schron i wszyscy mamy znaleźć się na przystani na godzinę szóstą [rano]. Wtedy miałam świadomość, po co my tam idziemy. Tak sobie myślałam: „Żeby nas wyzwolili… żeby to się skończyło wszystko”. O piątej [rano] do naszego [obozu] weszli Rosjanie! Oczywiście ludzie powychodzili, jedni gdzieś do znajomych, inni na rabunek, bo są puste domy, więc można coś [zabrać]. My zostaliśmy, bo brat nie miał co ze mną robić, nie nadawałam się do [niczego], nie mogłam iść, przecież on mnie nie udźwignie. Jeszcze kilka dni tam byliśmy. Jakoś wreszcie się wydostaliśmy. W dalszym ciągu było niebezpiecznie. Już Niemców nie było, ale Niemcy strzelali tutaj do Rosjan, więc w dalszym ciągu [było zagrożenie].
Do jakiegoś domu [poszliśmy]. Wtedy, pamiętam, ta droga była w pierwszy dzień Świąt Wielkiej Nocy, to było 1 kwietnia 1945 roku. Wtedy był pierwszy dzień Wielkiej Nocy. Weszliśmy do jakiegoś domu. Chcieliśmy gdzieś na podłodze [poleżeć], bo zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jesteśmy zawszeni, że jesteśmy straszni. Ci ludzie koniecznie chcieli nas ugościć, dali nam materac. Do przedpokoju wystawili materac, czystą bieliznę. Prosiliśmy, uczciwie mówiliśmy, że nam wystarczy, żebyśmy gdzieś tylko głowę schronili. Niestety zanieczyściliśmy im i nas wyrzucili. Gdzieś brat znalazł jakieś miejsce, punkt Czerwonego Krzyża, jakby urząd. Wydawali tam zupy, jakaś pomoc była. To było otwarte i weszliśmy tam. W nocy nikogo nie było, więc tam zostaliśmy przez noc. Brat gdzieś w jakiś sposób dowiedział się, że [w Orłowie] jest szpital prowizoryczny, nie w barakach, ale w [prawdziwym] domu. W tym szpitalu siostry zakonne pracowały. Były tam siostry niemieckie i siostry polskie. Brat znalazł gdzieś jakąś furmankę i furmanką ktoś mnie zawiózł z bratem. On szedł, a ja na furmance byłam. Nie wiem, co to było, bo nie mogłam patrzeć [na światło]. Byłam kocem przykryta [na głowę], nie mogłam patrzeć. Zawieziono mnie do szpitala. Jedna siostra powiedziała do mnie: „Gdyby was widziała wasza Mutter – pół po niemiecku, pół [po polsku mówiła] – to by jej serce pękło”. Obcięto mi włosy, zdjęto ze mnie wszystko, spalono, dano mi coś [do ubrania], położono mnie do normalnego łóżka w białej pościeli. Brat wrócił do punktu, tak że sobie gdzieś na schodach nocował. Do mnie przychodził [w odwiedziny]. Tak się skończyła nasza wojenna przygoda, bo już wojny nie było – [ale nasza tułaczka jeszcze trwała…]
W szpitalu leżałam… gdzieś do połowy maja [1945 roku]. Leżałam w izolatce. Siostry nie miały żywności. Miały zapasy, ale tylko raz dziennie dostawałam jedzenie. Już było jakieś leczenie i przede wszystkim opieka. One naprawdę z całym sercem mną się opiekowały, ale tak się zdarzyło, że żołnierze rosyjscy (tak było, niestety) napadli. Mówię „napadli”, bo to była chęć rabunkowa, a jednocześnie chęć zniszczenia kościoła. Wpadli do szpitala, pozabierali siostrom ich brewiarze, urządzili palenisko, spalili, zabrali im żywność, pokradli, jakąś siostrę zgwałcili i uciekli. Później nawet nic nie było do jedzenia, więc ze dwa dni w ogóle nic [nie jadłam]. One nawet nie miały co dać. Były jakieś starania. Może to było dla mnie dobre, że byłam trochę głodzona, bo po tyfusie byłoby niewskazane, gdybym się dorwała do [jedzenia], mając apetyt. To byłoby nawet niebezpieczne, więc było pod tym względem dobrze.

Gdzieś w połowie maja już wyszłam ze szpitala. Oczywiście ja w ubraniu [szpitalnym], nakryta czerwoną serwetą (bo nie miałam cieplejszego swetra), w jakiś sposób dziwny [się prezentowałam]. Mój brat już się bardzo interesował, [jaka jest sytuacja]. Sklep, w sklepie wystawiona flaga, orzeł – tęsknił [i cieszył się], że to już Polska. Wtedy postanowiliśmy, że teraz jedziemy nie do Warszawy, bo przecież w Warszawie [mieszkanie] spaliło się, więc nie ma co wracać. Wobec tego jedziemy tam, gdzie był nasz ojciec, do Kielc. Idziemy. Oczywiście mamy bezpłatny przejazd. Zaświadczenia wszystkie mamy, [do dzisiaj] przejazd jako repatrianci, [gdy] szliśmy główną aleją Kielc, [wiedzieliśmy, że] życie już się toczy normalnie, ludzie spacerują, idą ubrani, a my idziemy jak dziady. Tak że usłyszałam w pewnym momencie, [jak ludzie] przechodzili, odwrócili się, popatrzyli i usłyszałam, [jak] mówią: „To jakieś Żydy”. Ja z ogoloną głową, jakaś chustka [nałożona]. Idziemy i doszliśmy do domu, gdzie [był ojciec], bo znaliśmy adres ojca. Dochodzimy tam i dowiadujemy się, że nie ma go. Jak weszli Rosjanie, to ten dom został zniszczony, tutaj Rosjanie też napadli. Nasz ojciec wyszedł cało, bardzo byli groźni i niebezpieczni dla ludzi, bo były ofiary. Nie wiem, szczegółów nie znam. W każdym razie była tylko wiadomość, że nasz ojciec wyruszył pieszo do Międzyrzeca Podlaskiego, czyli tam właśnie, gdzie [mieszkał] jego brat. [Ostatnią kartkę z dnia 14 stycznia 1945 roku od naszego ojca z Kielc otrzymaliśmy tuż przed ewakuacją obozu Alt Vorwerk. Przewidując rychłe oddzielenie nas linią frontu napisał, że będzie usiłował jak najszybciej dotrzeć do Warszawy. Z uwagi na trwający już maj 1945 roku – postanowiliśmy z Kielc kierować się do Warszawy – pomijając Międzyrzec Podlaski. (Nie mogliśmy przewidzieć tragedii, która nastąpiła już w lutym 1945 roku – tata wycieńczony wielodniowym wędrowaniem do Międzyrzeca Podlaskiego, dosłownie o głodzie i chłodzie, bo nie miał zimowego ubrania – dotarł wreszcie do swojego brata, ale stan jego zdrowia pogorszył się…. Mimo leczenia w szpitalu zmarł 7 lutego 1945 roku)].

Tam wyruszył, wobec tego nasza decyzja: „To teraz wracamy do Warszawy”. Przyjechaliśmy do Warszawy. Idziemy znów drogą od Dworca [Zachodniego], Rakowiecką, skręcamy w Puławską, czyli odwrotnie tą samą trasą. Oczywiście byłam ciągle chora, byłam dokładnie niewyleczona. Przede wszystkim bez sił. Na jakimś schodku sklepu usiadłam na rogu Rakowieckiej i Puławskiej. Trochę się koło mnie zrobiło zbiegowisko, czy ja jestem chora, czy coś mi potrzeba, chcieli mi dawać jałmużnę. Dziękowałam, a mój brat się wstydził. Odszedł, bo się wstydził. Przychodzimy, idziemy Dworkową, schodzimy schodkami i spotykamy sąsiadkę stąd. Witamy się [radośnie], że już jesteśmy blisko domu. Na pewno już tata [czeka], bo w ostatnim liście pisał, że będzie się wybierał do Warszawy, żeby węgiel kupić, żeby ogrzać, żeby [przygotować mieszkanie]. Jak [to] ojciec – jak rodzina przyjedzie, żeby wszystko było. Spotykamy sąsiadkę i ona nam mówi: „Ale wasz ojciec nie żyje. W Międzyrzecu umarł”. Szedł z jakimś wojskiem, trochę podjechał, a tak pieszo. Po drodze gdzieś (to opowiadał) nocował i tam był tyfus plamisty. W nocy był w tym domu i był straszny zaduch. Wyszedł na zewnątrz. Na zewnątrz zimno, więc wrócił [i tam się zaraził]. Przyjechał [do Międzyrzeca], widział się ze swoim bratem. Trzy dni się cieszył i rozchorował się na tyfus. Brat zawiózł go do szpitala i w szpitalu zmarł [w lutym 1945 roku]. Bratu powiedział, że te buty, to dla Olesia, jak wróci, żeby go nie chował w tych butach. Makabrycznie to wszystko wyglądało – [nasz los po tułaczce].
My już bardzo zmartwieni dochodzimy do domu i był jakby zamieszkały: otwarty lufcik [w naszym mieszkaniu], dom niespalony, bo widocznie zgasło [jak Niemcy palili]. Wchodzimy – zajęte. Jedna rodzina w [jednym] pokoju, w [w drugim inna] rodzina, w kuchni trzecia rodzina. Weszliśmy do [jednego] pokoju i z [drugiego pokoju] wyszli [„dzicy lokatorzy”] i powiedzieli: „Ale tu dla was nie ma miejsca”. Wyrzucili nas. Ale jeszcze powiedzieli: „Wasza matka nie żyje”. Ojciec nie żyje i matka nie żyje. Wyrzucili nas. Właściwie na siłę bym wtedy nie wychodziła: z jakiej racji mam wyjść stąd? Ale brat [był] taki, że zawsze trzeba się podporządkować [prawu]. Wyszliśmy. Usiadłam na chodniku na zewnątrz i powiedziałam: „Ja nie idę dalej”. Tutaj doszliśmy [po dziewięciu miesiącach tułaczki], a trzeba było w takim razie [szukać innego miejsca]. Kuzynkę mieliśmy na Pradze. Trzeba było iść [pieszo] na Pragę. Doszliśmy. Tak było. Tak się skończyła nasza wyprawa.


Doszliśmy do kuzynki. To była matka Zbyszka Snarskiego, który brał udział w Powstaniu, jest w Holandii, [obecnie nazywa się Narski]. Jego matka, nasza kuzynka [nas przyjęła], tam byliśmy kilka dni. Poszliśmy na dworzec, bo tu była bieda, wiec chcieliśmy pójść tam, gdzie ojciec jest pochowany. Rzeczywiście pojechaliśmy tam, [czyli do Międzyrzeca Podlaskiego]. Pociągi chodziły nie według rozkładu, tylko czasami przyjechał pociąg, czasami nie przyjechał, czasami był raz na tydzień, czasami dwa tygodnie nie było, czasami codziennie.

Poszliśmy na Dworzec Wileński i tam czekaliśmy do skutku. Pamiętam, że przed nocą usiedliśmy nad torami (szyny były niżej, a wyżej chodnik), na chodniku nogi spuszczone. Usiedliśmy oboje i całą noc przekimaliśmy. Oficer rosyjski podszedł do nas. Byliśmy z walizką, w walizce przecież żadnych skarbów nie mieliśmy. Przyszedł i zabrał nam buty, pozabierał różne rzeczy. Mama zapakowała, więc my zabraliśmy: sama robiła firankę własnoręcznie, ponieważ chciała [ją] zabrać, więc przenosiliśmy przez całą tułaczkę. On to zabrał. Jak chciałam protestować, to on wyjmuje z kabury [broń]. Jeszcze [inni] nas okradli. On pozabierał [część], a gdzie indziej na dworcu odwróciliśmy się, ktoś zabrał nam [całą] walizkę. Tam zupełnie nic nie było cennego, brudna bielizna czy coś. Ale była część listów z ojcem. Część mam, a część tam [była].


W Międzyrzecu już właściwie był koniec całej biedy, bo tutaj nasz stryj był i wszystko było dobrze. W maju byliśmy, czerwiec, lipiec, wrzesień. W dalszym ciągu nie mieliśmy jeszcze wiadomości o mamie. Stryjek wysłał brata do szkoły Gottwalda, bo została otworzona. Stryjek finansował. [Brat] w domu akademickim był, a ja przy rodzinie byłam, ale też marzyłam, [żeby pójść] do szkoły, tylko nie wiedziałam [gdzie] i jak. Gdzieś w listopadzie [1945 roku] moja mama wróciła. Była wywieziona. Jak powiedziałam wcześniej, zobaczyła w Pruszkowie, że my wyjechaliśmy [z Warszawy], więc chętnie wyjechała, ale wyjechała gdzieś pod granicę francuską, holenderską. Jakaś mała miejscowość Wanzleben [koło Magdeburga]. Mam mojej mamy [Arbeitsbuch]. Stamtąd musiała długo czekać na transport, więc [wróciła] dopiero gdzieś w listopadzie. [Do końca 1945] roku razem ze mną trochę pobyła u stryja [i 1 stycznia 1946 roku] przyjechała do Warszawy, zamieszkała u kuzynki. Tutaj oczywiście chodziła [wokół sprawy odzyskania własnego mieszkania], ale wszędzie bez skutku. Poszła do kwaterunku i powiedziała: „Przecież to jest moje mieszkanie, to jest moje [własne] mieszkanie, [dajcie mi] nakaz choćby do przedpokoju, żebym mogła [się gdzieś podziać]. Przecież to jest moje mieszkanie”. Powiedziano mamie w kwaterunku tak (takie były czasy): „Pani mieszkanie – to się pani dosyć namieszkała, to teraz inni pomieszkają”. Taka była odpowiedź w kwaterunku. Oczywiście wszystko robiła, żeby [wrócić do mieszkania]. Znalazła miejsce dla mnie, bo nie mogłam u tej ciotki być, bo [nawet] mama spała [u niej] na koszu [na bieliznę] – nie było więcej łóżek. Już dla mnie tam nie było miejsca. [Mama się dowiedziała, że] było przedwojenne zrzeszenie, fundacja: Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności [i że] udzielana była [przez nich] pomoc. Dzięki tej pomocy [mama] znalazła taką możliwość, że [ ja zamieszkałam] na Rakowieckiej, [gdzie była] bursa dla dziewcząt [i od lutego 1946 roku zaczęłam uczęszczać do szkoły średniej]. Kontynuacja nagrania przeprowadzona 19 września 2012 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Michał Studniarek.

[…] Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności to było jeszcze przedwojenne stowarzyszenie, prowadziło, finansowało rodzaj bursy. To była bursa dla dziewcząt, która mieściła się przy ulicy Rakowieckiej 21. W bursie mieszkałam [od lutego 1946 roku do czerwca 1948]. Mama moja wróciła z Niemiec. Dość daleko była, bo pod francuską granicą koło Magdeburga. Jej repatriacja odbyła się w drugiej połowie 1945 roku. Jak wspominałam, z bratem wróciłam wcześniej, to znaczy na wiosnę [1945 roku] po pobycie w szpitalu [w Orłowie]. We wrześniu 1945 roku mój brat zaczął studiować, a ja przebywałam u dalekiej rodziny poza Warszawą w Międzyrzecu Podlaskim. Mieszkałam tam od maja [1945 roku]. Powrót mamy spowodował, że od lutego czy stycznia 1946 roku poszłam do szkoły [w Warszawie]. Miałam przecież zaległości w uczęszczaniu do szkoły. Poszłam do liceum przy ulicy Rakowieckiej, czyli obok bursy, w której zamieszkałam w lutym 1946 roku. Od tego czasu byłam w bursie. Zaczęłam chodzić do szkoły. Maturę zdałam w roku 1948. Uczyłam się trochę w trybie przyspieszonym, bo i tak byłam bardzo opóźniona. Po maturze oczywiście musiałam opuścić bursę i zamieszkałam razem z mamą [w dwunastometrowej, wynajętej kawalerce bez żadnych wygód na Targówku]. Jednocześnie od lipca 1948 roku, kiedy zakończyłam zdawanie matury, musiałam pójść do pracy. Jednocześnie zapisałam się na Uniwersytet Warszawski, na Wydział Fizyki. Przebieg studiów był wyjątkowy w moim przypadku, ponieważ nie mogłam przerwać pracy. Fizyka wymagała obecności, zwłaszcza na ćwiczeniach doświadczalnych, w związku z tym mogłam studiować w sposób dowolny. Przez kilka lat mogłam zaliczać poszczególne semestry na Wydziale Fizyki, mając wysłuchaną ilość godzin i zaliczenie przynajmniej częściowych zajęć praktycznych, mianowicie chodziło o pracownie fizyczne.
Pracowałam w Banku Gospodarstwa [Krajowego] jako urzędniczka. Bank trochę mi dawał ulgi, że wcześniej byłam zwalniana w zależności od potrzeb w poszczególnych latach. Liczyłam, że za kilka lat może się sytuacja poprawi i wtedy będę mogła toczyć normalne studia. Tymczasem po upływie trzech lat wyszło zarządzenie, że był dany jeszcze jeden rok, w ciągu którego trzeba było zakończyć [studia] i to jednocześnie z pracą magisterską. Oczywiście nie mogłam spełnić wszystkich zadań, zwolniłam się wtedy z pracy [zarobkowej]. Intensywnie pracowałam [w ramach studiów], częściowo doświadczalne zadania wykonywałam, ale oczywiście pracy magisterskiej nie mogłam zmieścić. W związku z tym do końca 1952 roku (do końca, czyli do 31 grudnia 1952 roku) ukończyłam tyle zadań, że otrzymałam [dyplom] ukończenia pierwszego stopnia bez pracy magisterskiej. Jednocześnie wtedy były wydawane absolwentom nakazy pracy. [3 styczni 1953 roku] dostałam nakaz pracy trzyletniej w charakterze nauczycielki fizyki w Siedlcach. Oczywiście od 1 stycznia (a dokładnie od 3 stycznia, bo święto Nowego Roku, niedziela) stawiłam się do pracy. W szkole owało nauczyciela fizyki. Warunków nie miałam żadnych, mieszkałam w szkole, w której był internat dla uczniów. W pomieszczeniach szkolnych mieszkałam, a sprawy aprowizacyjne, inne, to już w internacie były rozwiązane. Ciągle myślałam o tym, żeby swoje studia dokończyć. Gdy odbyłam już trzyletnią pracę, za wszelką cenę starałam sie wrócić do Warszawy. Ponieważ zaczęłam od początku stycznia, to koniec mojej trzyletniej pracy przypadał w środku roku szkolnego. Dyrektor prosił mnie, żeby przynajmniej do końca roku popracować. Pracowałam. Później były nowe prośby, żeby jeszcze jeden rok, w związku z tym pracowałam cztery i pół roku [w Siedlcach].
[We wrześniu 1957 roku] powróciłam do Warszawy. [Zamieszkałam razem z mamą na Targówku i od 1 września 1957 roku zaczęłam pracować w charakterze nauczycielki fizyki w szkole przy ulicy Konopackiej na Pradze]. Nie miałam mieszkania, przychodziłam z powodów sentymentalnych pod drzwi swojego domu [zagrabionego dekretem Bieruta]. Mogłam tylko do klamki dotknąć i tabliczkę jeszcze wtedy wiszącą, mosiężną moich rodziców na drzwiach zewnętrznych odczytać. Intensywnie starałam się o mieszkanie. Bardzo małą kawalerkę dostałam [w 1960 roku]. To właściwie trochę dzięki szkole, w której pracowałam, bo dostałam z puli wicepremiera (nie pamiętam nazwiska tego premiera, zginął w zamachu), w siedzibie Rady Ministrów dostałam przydział [na dzień nauczyciela]. Z tej puli dziesięć osób z Warszawy wtedy dostało [małe lokale]. Wtedy już za wszelką cenę postanowiłam w jakiś sposób dokończyć swoje studia, cały czas pracując. Była wówczas możliwość dokończyć na Uniwersytecie Warszawskim, ale w systemie eksternistycznym. Inna możliwość była w Łodzi w systemie zaocznym. Studia w Łodzi miałyby się odbywać w ciągu dwóch dni każdego tygodnia. W soboty i niedziele trzeba było dojeżdżać. Wybrałam formę łódzką, ponieważ miałam dosyć dużą przerwę w nauce i wolałam jeszcze kilka lat poświęcić. Miałam ze strony kuratorium zniżkę godzin, nie pracowałam przez wszystkie dni tygodnia, wobec tego mogłam [studiować]. Otrzymałam temat pracy magisterskiej, która polegała na bardzo mozolnym (to trwało ponad pół roku), pracowitym, a jednocześnie odpowiedzialnym badaniu płytek naświetlanych w ośrodku atomowym pod Moskwą i badanie tego pod mikroskopem, poszczególnych… dróg przebiegu cząstek, mierzenie, pomiary. Duża odpowiedzialność, ponieważ to była podstawa prac naukowych, które były dalej prowadzone na podstawie moich pomiarów. Ostatecznie dyplom, przedtem egzamin i jeszcze inne, wcześniejsze egzaminy dodatkowe zdawałam.
W 1968 roku skończyłam, [otrzymując dyplom magistra filozofii w zakresie fizyki], a jeździłam do Łodzi w ciągu trzech lat, tak że trzy lata to trwało. W 1969 roku zmarł mój brat (mając czterdzieści pięć lat] i w 1969 roku u mnie także odkryto nowotwór oraz w tym samym roku przechodziłam [onkologiczną – radykalną] operację. […] Ważny szczegół: gdy wróciłam do Warszawy (a wróciłam w roku 1957, tego nie powiedziałam) [zatrudniłam się] od razu do szkoły imienia pani Rzeszotarskiej, która znana była przed wojną na Pradze. To była przed wojną prywatna szkoła pani Rzeszotarskiej, [pracowała] jako przedwojenna dyrektorka i jednocześnie nauczycielka. Szkoła mieściła się w czynszowej kamienicy, tak że od września 1957 roku tam pracowałam. Gdy wróciłam do Warszawy, zamieszkałam u mamy [na Targówku]. Mieszkała wtedy w warunkach naprawdę urągającym człowieczeństwu, bo izdebka bez wody, bez światła. Po prostu był niewielki domek jednopiętrowy zaczęty przed wojną, prywatnie, niedokończony. Mama się tam wprowadziła. Musiała zrobić podłogę, okna wprawić. Była to izdebka dwunastometrowa. Tam mieszkałam razem z mamą. W 1957 roku, jeszcze zanim zamieszkałam z mamą, to jeszcze mieszkałam w Siedlcach, więc to bardzo skomplikowane. Od 1957 roku pracowałam. W ciągu jesieni, to nawet przez kilka miesięcy dojeżdżałam do pracy w szkole z Siedlec. Wracałam tego [samego] dnia. Po prostu tam miałam wszystkie książki, tak że tam mieszkałam. Rezultat tego był taki, że od Nowego Roku, czyli już w [końcu] 1957 roku wykryto u mnie przy kontrolnych prześwietleniach płuc (razem z młodzieżą) zmiany w płucach. W związku z tym musiałam wtedy przerwać pracę w szkole. Wysłano mnie do sanatorium w Bystrej Śląskiej, sanatorium przeciwgruźlicze, gdzie przebywałam od lutego 1958 do października 1958 roku. Teren oczywiście zamknięty, tak że to nie zwykłe sanatorium, tylko ze zrozumiałych względów musiała być izolacja. W październiku wróciłam do Warszawy. Okazało się, że operacja [płuc] nie jest potrzebna. Dostałam ze szkoły dodatkowo urlop zdrowotny kilkumiesięczny, rok już przecież nie pracowałam, przebywałam w sanatorium. Komisja lekarska stwierdziła, że mogę wrócić do szkoły. Wróciłam do szkoły i pracowałam już do końca. Szkoła, jak mówiłam, początkowo mieściła się na Pradze przy ulicy Konopackiej w czynszowej kamienicy, ale już po jakichś dwóch latach (już nie pamiętam dokładnie) przeniosła się do nowego budynku, zmieniła się nazwa, [została] całkowicie upaństwowiona. To była [i jest] szkoła imienia Ruy Barbosa (to znana postać brazylijska). Tam już pracowałam [do całkowitego przejścia na emeryturę – to jest do 1998 roku]. […]
Gdy już [skończyłam] studia, pracę magisterską wykonałam, wtedy brat [zachorował i] zmarł. Przechodziłam [również wtedy] operację [onkologiczną]. W 1970 roku zmarła moja mama. Tyle, jeżeli chodzi o moje studia. Wracam do sprawy mieszkaniowej. Sprawa mieszkaniowa, odzyskanie mieszkania było jeszcze za życia mojego brata i mojej mamy troską bardzo ważną. Próby odzyskania mieszkania kończyły się niepowodzeniem. Pisaliśmy wszędzie, gdzie tylko było można, [między innymi] do „Życia Warszawy”. Wszędzie odpowiedź była jednakowa: „Trzeba dać zastępcze mieszkanie aktualnym lokatorom, wtedy można wrócić do tego mieszkania”. Oczywiście zadanie niemożliwe. Po zmianie ustrojowej, w 1991 roku zaistniały jakieś realne możliwości odzyskania [własnościowego] mieszkania. Początkowo jeszcze nikłe, ale już w każdym razie zaczęłam starać się o to mieszkanie. Ponad dziesięć lat trwało działanie sądowe. [Lokator sam rozpoczął postępowanie sądowe, aby zlegalizować „dzikie” zajmowanie lokalu od wiosny 1945 roku, (czyli przed powrotem właściciela z tułaczki). Jednocześnie lokator zataił przed sądem swoją własność hipoteczną – połowę luksusowej willi w ekskluzywnej dzielnicy Warszawy. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo]. Rzeczywiście lokator był bardzo „przywiązany” do tego lokalu, odwoływał się, na końcu już do Sądu Najwyższego złożył skargę, jednak ja wygrałam. W 2007 roku uzyskałam wyrok eksmisji dla lokatorów zajmujących to mieszkanie, [ale nie na „bruk”]! W 2007 roku pierwszy raz mogłam przestąpić te progi. Nie od razu mogłam się sprowadzić. Mieszkanie było w tragicznym stanie. Przez dwa lata prowadziłam remont. Sprowadziłam się tutaj w 2009 roku. To tyle, jeżeli chodzi o mieszkanie. Wprawdzie mam w tej chwili bardzo chory kręgosłup, mieszkam na trzecim piętrze, ale mimo wszystko jestem zadowolona, że wróciłam do tego mieszkania, o którym marzył mój brat. On też przychodził tutaj na ulicę i z ulicy robił sobie zdjęcia okien, tak samo przeżywał jak i ja. Mimo trudności jestem zadowolona, że to mieszkanie odzyskałam. To byłoby wszystko.

  • Jakie wrażenie zrobiła na pani Warszawa w czasie przemarszu 23 sierpnia? Większość czasu spędzała pani wtedy w piwnicy.

 

W piwnicy. Przychodziliśmy różnie, w zależności od nalotów. Naloty były bardzo częste, ale też przychodziliśmy do domu. Jak mówiłam poprzednio, walk tutaj nie było, ale były jakby podchody. Nie wiem, czy planowe, czy nieplanowe, w każdym razie były. Wrażenie przede wszystkim polegało na tym (o tym już wspomniałam), że nas prowadzono od szkoły na ulicy Pogodnej, po tym incydencie, o którym mówiłam, że ogłoszono nam, że będziemy rozstrzelani. To znaczy nie tylko my, to była grupa ponad sto osób na boisku. Wszyscy staliśmy pod ścianą, a przed nami przyniesiony był [żołnierz], na noszach położony na ziemi w zakrwawionym mundurze niemieckim. Nie wiem, czy on był żywy, czy nieżywy – chyba był nieżywy. To miało być przyczyną naszego rozstrzelania, że my spowodowaliśmy, że ich żołnierz zginął. To już było przeżycie. Pamiętam, że gdy to usłyszeliśmy, to tylko myślałam, czy to będzie bardzo bolało. Tę myśl pamiętam. Pamiętam, że było pod ścianą zadaszenie i kolumienki podtrzymujące. Było kilka kolumienek. Teraz się tam zmieniło, jest jedna kolumienka, ale ostatnia, za którą starałam się jakoś głowę schować. To były takie przeżycia. Ale widocznie zrezygnowano. Z moich obserwacji (o tym wspominałam) jakiś inny żołnierz podchodził i coś mówił do tego, który do nas przemawiał. Rezultat był taki, że nas nie rozstrzelano, a przynajmniej część, bo nie wiem, czy wszystkich wypuszczono. Wyszliśmy, już wtedy pod eskortą nas prowadzono. Nie wiem, czy to byli wszyscy, czy nie wszyscy – tego już nie umiem powiedzieć. Prowadzono nas w stronę ulicy Dworkowej po schodkach do góry. Wtedy nam się przypominały relacje osób, które (o tym wspominałam) były u nas w czasie Powstania cudem uratowane spośród grupy przeprowadzonej z poczty na rogu Dworkowej i Puławskiej. Tam się ludzie w chwili rozpoczęcia Powstania schronili – ludzie z ulicy, którzy akurat przechodzili. Któregoś dnia na początku, to był 3, 4 może 5 sierpnia (nie pamiętam) Niemcy prowadzili grupę po tych schodkach i za nimi z karabinu maszynowego [strzelali]. Te osoby ocalały i pod osłoną zmroku czy nocy przyszły do naszego domu i wspólnie [w naszym bloku] ich żywiliśmy. Wejście na schodki jakoś się z tym kojarzyło. Dalej prowadzono nas Puławską. Tam było zupełnie pusto, cicho. Doprowadzono do Rakowieckiej. Na Rakowieckiej wprowadzono nas na rodzaj wewnętrznego podwórka otoczonego domem (teraz tam się zmieniło), to była chyba fabryka Knorra, w każdym razie coś z żywnościowych, wtedy się nie orientowałam i nie interesowałam się nawet, co to było. Tam nas wprowadzono na podwórko i na podwórku spędzaliśmy noc, tak że to był nocleg, ale na ziemi.
Rano nas wyprowadzono. Prowadzono nas na Dworzec Zachodni. Po drodze w kilku miejscach (to było straszne) widzieliśmy kilka stert (nie wiem, jak to określić) ciał ludzkich. Wysokości może dwa, może trzy, może więcej metrów. W każdym razie bardzo duża sterta bezładnie [ułożona]. Prawdopodobnie później podpalali i palili te ciała. Były takie podpalone, ale było i niepodpalone. Wyrazy twarzy (bo i twarz była [widoczna]) – to było okropne. Tak doprowadzono nas do dworca. Na dworcu wprowadzono nas do pociągu. To był zwykły pociąg, kursujący, tak że mnie to dziwiło, że coś działa normalnie. Opróżniono wagon i my byliśmy pilnowani, ale z okna widziałam ludzi, którzy normalnie bez tłumoków [szli]. Nie wyobrażałam sobie wtedy, że można iść bez tobołków. Dopiero z kart, które w obozie pisaliśmy do naszego ojca, przypomniałam sobie trochę szczegółów, o których nie pamiętałam. Na przykład taki szczegół: w naszych tobołkach (to był chyba nawet mój pomysł) coś innego odłożyłam, a postanowiłam zabrać ciepłe palta dla rodziców, bo być może [się spotkamy], nie wiadomo jak długo [to potrwa], a przecież będzie nadchodziła zima. Przecież to był jeszcze sierpień, a my mieliśmy swoje palta na zimę, mojej mamy futro i naszego taty zimowe palto. Oprócz tego trochę żywności, którą mieliśmy w domu. Mieliśmy raczej żywność do gotowania, z działki, ale o fasolę trudno było… Wzięliśmy kubki, łyżki. W każdym razie byliśmy bardzo, bardzo obładowani. Dlatego patrząc na ludzi, którzy szli ulicą w lekkim ubraniu normalnie do pracy (już poza Warszawą), to robiło wrażenie. To tyle, jeżeli chodzi o [moje wrażenia].

  • Pani przebywała na terenie obozu przejściowego w Pruszkowie dwa czy trzy dni…


Z listu pisanego tego samego roku do ojca [tak wynika]. Uważam, że tam było dokładniej napisane [niż teraz mogę sięgnąć pamięcią]. Dwudziestego trzeciego sierpnia wypędzono nas z domu, opuściliśmy dom. Co prawda dwa razy opuszczaliśmy, ale to już pominęłam, bo nie ma znaczenia. Następnego dnia (bo jak powiedziałam, na Rakowieckiej była noc), 24 sierpnia opuściliśmy Warszawę. Z Pruszkowa całą dobę, dwadzieścia cztery godziny wieziono nas zaplombowanymi wagonami bydlęcymi (bo nie w jednym wagonie), ściśniętych jak śledzie. Po dwudziestu czterech godzinach, 25 sierpnia, jakoś chyba na wieczór byliśmy już w Stutthofie. Czyli to była jedna doba.

  • Czy w Pruszkowie dostawali państwo coś do jedzenia?


Nie. My nie dostawaliśmy. Mieliśmy jeszcze coś swojego, ale tutaj nie dostawaliśmy. W drodze też nie dostawaliśmy. Wagon się zatrzymywał, wypuszczano nas ze względów higienicznych, ale oczywiście wszystko pod kontrolą. Wagon stał. Były inne, ważniejsze przejazdy. W każdym razie wrażenie było takie, że dla mnie to była wieczność jechać nie wiadomo dokąd, nie wiadomo po co, w ciężkich warunkach. Tak to wyglądało.

Wracam do tułaczki. W skrócie mówiąc, po czterech dniach pobytu w Stutthofie zawieziono nas na pustą okolicę, bezludną okolicę otoczoną lasami i tam w ciągu jednego dnia zbudowano z dykty trzydzieści kilka okrągłych baraków dla koni. Tam mieszkaliśmy. To było pod Grudziądzem, w miejscowości, która nazywał się Alt Vorwerk. [Dowiedziałam się] z karty brata do naszego taty, nie wiem, skąd on wiedział. Brat opisywał, gdzie się mieści [nasz obóz], i tak dalej. Powiedział, że tutaj jest w okolicy Alt Vorwerk, co oznacza stary folwark, że jest tutaj rzeczywiście folwark, który się nazywa Alt Vorwerk i prawdopodobnie od tego pochodzi nazwa miejscowości, jakiejś wsi. W każdym razie adres na naszej korespondencji był Alt Vorwerk. Tam przebywaliśmy, chyba od [25 do] 29 sierpnia 1944 roku, cztery dni [w Stutthofie]. Zawieziono nas 29 sierpnia, już byliśmy na pustej przestrzeni i tam [do stycznia 1945 roku] przebywaliśmy. W międzyczasie były Święta Bożego Narodzenia, otrzymaliśmy kontakt z naszym ojcem. W styczniu następnego roku, czyli 1945 roku był nakaz ewakuacji [do obozu Alt Vorwerk], ponieważ zbliżał się front. Ewakuacja polegała na tym, że wszyscy byli uprzedzeni, mieli się przygotować do tego. To był obóz pracy, nie koncentracyjny, więc dostaliśmy nawet żywność na drogę. Zresztą tak [się również działo], jak wychodziliśmy z koncentracyjnego obozu. [Wtedy, 29 sierpnia 1944 roku, również zorganizowano wydawanie prowiantu na drogę. Jak już wcześniej powiedziałam, byliśmy świadkami jakiegoś krańcowego zwrotu Niemców w sposobie traktowania „nowoprzybyłych” do Stutthofu. Kolejka wąskotorowa musiała trzy razy obracać, aby przewieźć (25 sierpnia 1944) nasz kilkutysięczny transport warszawiaków z rampy kolejowej Tiegenhagen do Stutthofu – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].


To była dziwna przemiana, bo pierwszy transport kolejką wąskotorową, która dowoziła [więźniów], był przyjęty tak, jak w obozie koncentracyjnym przyjmowano, natomiast my byliśmy w drugiej kolejce, czyli druga część całego transportu. Już nas przyjęto jakoś po ludzku, to znaczy bez bicia, bez odbierania bagaży i bez innych czynności, jakie tam wykonywano. Początkowo rozdzielono mężczyzn od kobiet, później pozwolili się połączyć i wyprowadzani z obozu koncentracyjneg, [w dniu 29 sierpnia 1944 roku], szliśmy główną aleją asfaltową. Były ustawione kosze i rozdawano wtedy żywność. W obozie koncentracyjnym były kosze i wydawano. Kto wyciągał rękę [w marszu], to dostał [prowiant bez ograniczeń]. To były ćwiartki chleba, to była margaryna zapakowana czy trochę sztucznego miodu do chleba. W każdym razie to była cenna rzecz. Tutaj przy ewakuacji z obozu pracy, czyli z Alt Vorwerku [(połowa stycznia 1945 roku)], dostaliśmy jakąś żywność. Szliśmy razem, trochę się przerywało nasze zgromadzenie, tłum ludzi, którzy szli, bo jechało bardzo dużo wozów wypełnionych [po brzegi]. To była ewakuacja Niemców, uciekali, bo zbliżał się front, był bardzo blisko. Pamiętam, przechodziliśmy Wisłę. Wisła była wtedy zamarznięta, ale znane były przypadki, że w różnych miejscach, jak przeprowadzano transporty przez Wisłę, to lód się załamywał, zwłaszcza pod ciężarem obładowanych wozów. Pamiętam, że staraliśmy się wejść (a trzeba było wejść, bo nas tam prowadzono) na Wisłę. Przedtem trzeba było zejść z góry i wtedy była Wisła. Nie [była] zupełnie stroma, ale w każdym razie dość stroma, i z tej góry zjeżdżały obładowane nawet meblami wozy. Wszystkie były właściwie konne, ale duże, jakieś budy. Wozy, jak zjeżdżały, z rozpędem wjeżdżały na [lód], to było bardzo niebezpieczne. Staraliśmy się przeczekać, żeby nie [iść] razem z wozami. Jakoś nam się udało i tutaj było nasze pierwsze zagubienie [od grupy]. Był bardzo duży obszar obejmowany przez nasz transport, było dużo ludzi. Raptem, gdy się znaleźliśmy po drugiej stronie Wisły, to właściwie byliśmy sami. […]
Ponieważ zbliżał się wieczór, była jakaś posiadłość, dom wiejski (ale chyba nawet miał jedno piętro, murowany dom), weszliśmy do tego domu. To była grupka może dziesięciu osób. To było nasze pierwsze zagubienie, bo znaleźliśmy się sami, zupełnie sami. Właściwie chodzenie wieczorem z takimi tobołami (wiadomo, że to są uciekinierzy) było bardzo niebezpieczne, bo w każdej chwili mogliśmy się narażać na zabicie. Poza tym były naloty, ostrzeliwanie z karabinów maszynowych z samolotu. Cieszyliśmy się zawsze, jak była gorsza pogoda, bo wtedy samoloty nie latały. W tym domu nasza grupa była kilka dni. Zagospodarowaliśmy się tam. Było w naszej grupie kilku mężczyzn, którzy przede wszystkim napoili tam krowy, świnie. W oborze była woda, brązowa, ale wszystko jedno. Wszystko ryczało, dom był opuszczony. Poza tym zabili świnię (jedną czy więcej, nie wiem), podzielono między nami. Tak że z bratem dostałam [prawie] ćwierć świni. To nie była duża świnia, prosię, ale w każdym razie ćwiartkę. Nie było wody pitnej, bo ta z obory nie nadawała się zupełnie. Ale było mleko, bo tamci ludzie wydoili krowy. Dostaliśmy pół wiadra mleka, w mleku można było się umyć i mleko zastępowało wodę. Były ziemniaki, to kobiety smażyły placki. Miałam wtedy szesnaście lat, musiałam bardzo wydorośleć, ale jeszcze gospodarna wtedy nie byłam. Nie było jajek, ale w każdym razie można było coś robić. Mieliśmy mięso, to było smażone [z ziemniakami]. Do tego domu weszli nawet Niemcy, ale tacy zwykli wehrmachtowcy. Oni nawet z nami rozmawiali po ludzku, oni sami cierpieli. Na przykład opowiadali, że mają kolegę, który ma szesnaście lat. On płacze, chce do domu, a jest w wojsku. Na drugi dzień mówili, że zginął. Oni właśnie nam powiedzieli (bo dostali rozkaz, musieli się gdzieś stawić), że nam dostarczą mąkę. Taka postawa była tych [Niemców].
Później zostaliśmy sami. Teraz było drugie zagubienie. Przyszła inna ekipa z żandarmerii polowej. To już zupełnie inaczej, wymyślali nam, że oni walczą, a tutaj dekują się, zwłaszcza mężczyźni. Wtedy nas pogonili, wyrzucili nas stamtąd. Była podróż, pieszo nas prowadzili. Nastąpiło wtedy zagubienie. To znaczy już nie było transportu z Alt Verwerku, my w zupełnie innej grupie się znaleźliśmy. To było takie zamieszanie okołofrontowe, że różne rzeczy się działy. W każdym razie nas prowadzono, ja już zupełnie padałam z sił. W pewnym momencie przejeżdżało kilkadziesiąt samochodów ciężarowych i Niemcy prowadzący z żandarmerii zatrzymali, kazali wsiadać. Nie było miejsca, żeby wsiadać, więc jakaś grupka chciała wejść do dalej stojących samochodów, między innymi ja z bratem byłam. Tymczasem ruszyły wszystkie samochody, my nie zdołaliśmy wejść. Znaleźliśmy się w odległości chyba trzysta metrów od Niemca i grupy, która się nie dostała do samochodów. [W naszej grupie było] kilka osób: rodzice i dwie dziewczynki (córki, jedna na wózku dziecięcym, bo z wózkiem z Warszawy z dziećmi byli), [czyli] ich cztery osoby, nas dwoje i jeszcze chyba dwie osoby. Zawahaliśmy się na moment. My byliśmy z tyłu. Z boku mieliśmy las, więc konsternacja: może skręcić w bok do lasu? Ale już nas Niemiec zauważył. Ponieważ jeszcze staliśmy, to on przygotował swój karabin do strzału. Zaczęliśmy biec, więc już nie strzelił i dobiegliśmy tam. Nie mieliśmy siły, ale jednak dobiegliśmy. Ponieważ opadałam z sił, prosiłam brata, żeby walizkę wyrzucił, bo on już też [nie miał sił], a my jeszcze z futrami, z tym wszystkim. On nie chciał wyrzucić. Opadałam zupełnie z sił. W pewnym momencie powiedziałam (bo zrównał się z nami Niemiec, który chciał strzelać): Schwer, że ciężko. Pomyślałam, że jeżeli on weźmie karabin (tak myślałam wtedy), to wtedy powiem, że nie ciężko. Tak było.



Warszawa, 31 sierpnia i 19 września 2012 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Hanna Blikowska Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter