Danuta Przystasz „Skiba”
Danuta Przystasz, Niewistka, powiat Brzozów, 13 czerwca 1920 roku.
- Jakby mogła pani podać jeszcze pseudonim, stopień i przynależność do oddziału powstania.
„Skiba”, kompania sztabowa, łączniczka.
- Co pani robiła przed 1 września 1939 roku, przed wybuchem wojny?
Chodziłam do szkoły, kończyłam liceum imienia Emilii Plater w Sanoku, zajmowałam się pracą społeczną, młodzieżową, która była dopuszczalna w ówczesnej szkole, mianowicie Ligą Morską i Kolonialną, to brzmi dzisiaj trochę archaicznie, ale to była naprawdę ważna organizacja. Następnie pracowałam w samorządzie szkolnym, poza tym w bibliotece szkolnej i uczyłam się. Ponieważ wojna wisiała po prostu na włosku, więc od 1938 roku byłyśmy powołane na kurs przysposobienia wojskowego, tak młodzież męska jak i żeńska. Chodziłam nie do koedukacyjnego gimnazjum, tylko żeńskiego, a męskie było oddzielnie, państwowe, imienia Królowej Zofii. Przechodziłyśmy kurs przysposobienia wojskowego, kurs sanitarny w szpitalu prowadzonym przez ówczesnego dyrektora, doktora Domańskiego, przysposabiający nas w jakiś sposób do pracy…, gdyby wojna wybuchła, jak to się wtedy mówiło. Nawet kurs gotowania przeszłyśmy też w liceum, żeby się nauczyć jak w razie czego obsługiwać kuchnię wojskową. To mniej więcej takie były zainteresowania i takie różne obowiązki szkolnej młodzieży. Dużo pracowałyśmy społecznie po południu, a przed południem uczyłyśmy się, zdawałyśmy egzaminy, przechodziłyśmy z klasy do klasy i tak dalej. Oprócz tego każda z nas w jakiś tam sposób tkwiła w swoich tradycjach rodzinnych, w swoim domu rodzicielskim, wśród swojego rodzeństwa. Ja miałam jeszcze dwóch braci starszych ode mnie, jeden o lat osiem, drugi o lat sześć, byłam najmłodsza z rodzeństwa. Oni chodzili do gimnazjum męskiego imienia Królowej Zofii w Sanoku, które obchodziło stulecie kilkadziesiąt lat temu, więc było o dużych tradycjach. Samo miasto też było o dużych tradycjach historycznych. Pomagaliśmy w miarę możliwości rodzicom. Oczywiście nie mieliśmy takich możliwości jak obecna młodzież, wyjazdów nad morze, często w góry… Były po prostu inne warunki, ale w każdym razie to, co było ważne to zdążyłam jeszcze zobaczyć, właśnie dzięki obozom młodzieżowym. Mianowicie byłam na Wileńszczyźnie, szlakiem Adama Mickiewicza od Zaolzia aż do Wilna i z powrotem, nad Świtezią, byłam na Rossie. Także w Warszawie, także we Lwowie, które było naszym miastem wojewódzkim. Żyłyśmy tą tradycją, także i historią młodzieży lwowskiej, tych uczniów gimnazjum. Przede wszystkim gimnazjów, którzy później niestety zapełnili Cmentarz Orląt. To wszystko dawało nam pojęcie o ojczyźnie, że to wszystko po czym chodzimy, czym i kim jesteśmy, to wszystko „należy” do naszej ojczyzny. Mało tego, w Sanoku był także taki II Pułk Strzelców Podhalańskich o bardzo pięknych tradycjach, walki pod Kuźnicami 1920 roku. Mieli bardzo piękne mundury z pelerynami polowymi, zielonkawymi, ładne czapki kroju góralskiego, piękną orkiestrę II Pułku Strzelców Podhalańskich, którą cieszyliśmy się i która urządzała festiwale w Domu Żołnierza Polskiego, i która też bardzo była związana z młodzieżą. To mniej więcej byłoby takie środowisko, które nas wychowywało. Poza tym tradycje rodzinne, kościół (była religia obowiązkowa), katechezy niedzielne, także bardzo dobry dobór grona nauczycielskiego, profesorskiego. Miałyśmy świetną przełożoną, bardzo mądrą panią, nazywała się doktor Zofia Skołozdro. Już nie żyje, pochodziła ze Lwowa i też starała się maksimum wiedzy włożyć w nasze głowy i tego wszystkiego, co jest polskie, co jest patriotyczne. Stąd wydaje mi się, że ta dewiza „Bóg, Honor, Ojczyzna”, to wszystko mieściło się w tych realiach, w których żyłyśmy i którymi byłyśmy po prostu „karmione”, i których uczyłyśmy się. To też i do wojny byłyśmy w jakiś sposób przygotowane, ale niestety nie przeczuwało się tragedii wrześniowej. Wierzyliśmy na przykład, że naprawdę można się obronić zgodnie z pieśnią: „Morze nasze morze, będziem ciebie wiernie strzec”. Ponadto bliskie mi były tradycje legionowe, bo siostra mojej mamy była żoną dosyć wybitnego legionisty, późniejszego majora Władysława Mączki. Jego brat, Józef Mączka, to znany poeta legionowy, którego poezja została wydana w tomiku „Starym Szlakiem”. Bardzo to było zawsze budujące i nasze ówczesne podręczniki były nasycone treściami patriotycznymi. Tego niestety już później nie było, bo ja sama, która po wojnie pracowałam wiele lat w Państwowych Zakładach Wydawnictw Szkolnych, a później po połączeniu z Wydawnictwami Zakładowymi w Wydawnictwach Szkolnych i Pedagogicznych, to niestety już się wszystko urwało, cała tradycja, z której myśmy wyrośli i ta tradycja, którą wojna zniszczyła. Pokolenie to, które było dziećmi, przed wybuchem wojny, i pokolenie urodzone w czasie wojny, jeszcze korzystało z wiedzy i z sentymentów i przywiązania swoich rodziców. Ale już ci młodzi, rodzice, którzy urodzili się w PRL-u żyli jak gdyby w innej epoce.
- W którym roku przeniosła się pani do Warszawy z Podkarpacia?
Z Podkarpacia musiałam się przenieść do Warszawy w 1942 roku.Sanok został zajęty 9 września przez wojska niemieckie. Można powiedzieć, że miasto nie bardzo ucierpiało, aczkolwiek były bombardujące naloty niemieckie bardzo ciężkie. II Pułk Strzelców Podhalańskich jeszcze przed wybuchem wojny wyjechał z Sanoka i znalazł się na zachodzie Polski, blisko Śląska i tam walczył. A tutaj, to miasto zostało takie ogołocone, koszary były puste, młodzież harcerska ustawiła parę karabinów maszynowych, z których strzelała i które miały chronić przed nalotami niemieckimi. Tym niemniej bardzo dobrze prosperująca fabryka gumy została zniszczona, spalona, budynek pocztowy uległ zupełnemu zniszczeniu, a także budynek za Sanem bardzo ładny, państwa Dąbrowskich spalony, sanatorium doktora Domańskiego w Olchowcach po drugiej stronie Sanu spalone. Jednym słowem szereg domów było zniszczonych. Oczywiście w mojej szkole było kilka Ukrainek, kilka wyznania mojżeszowego. Stanowiliśmy wszyscy na początku taką grupę zwartą, nie było tych animozji nacjonalistycznych. One potem się potworzyły. Sięgam do tego, bo to zaważyło w jakimś sensie na tym, że konspiracja w ogóle tam w sanockiem była dosyć utrudniona, właśnie między innymi dlatego że prawie wszyscy znaliśmy się, jeden o drugim wiedział, kto pochodzi ze środowiska patriotycznego, kto jest synem oficera, a kto profesora… Jednym słowem musieliśmy to wszystko brać pod uwagę. Tym niemniej Sanok stał się po wojnie jednym z pierwszych punktów tam na Wschodzie przewozu, rozładunku jeńców wojennych. Żołnierze, którzy stali się jeńcami – myśmy do nich przychodzili na stację – prosili nas o ubrania cywilne. Przynosiliśmy im żywność, różne rzeczy potrzebne, póki nie wywieziono ich dalej na zachód. Dla tych, którzy postanowili uciec przed niewolą trzeba było organizować, ubrania cywilne i tak dalej. I sporo ich z transportu jenieckiego uciekło: oficerów, żołnierzy, podoficerów. Później trzeba było tych wojskowych rozprowadzić na kwatery. To były, jak gdyby, początki tak zwanej naszej konspiracji, jedni drugim tych poszczególnych panów przekazywaliśmy, żeby gdzieś mogli odpocząć, przebrać się jakoś zmienić trochę swoją konfigurację… i przyzwyczaić się do innych sposobów mówienia o sobie i tak dalej, i tak dalej. Nadzieją pewną było to, że mieliśmy wspólną granicę z Węgrami przez jakiś okres czasu, przez półtora roku. Cały problem polegał na tym, żeby te grupy oficerów, podoficerów, żołnierzy, zmobilizowanych, podchorążych, żeby oni w jakiś sposób mogli się przedostać przez granicę – na Węgry, bo już zaczęliśmy słyszeć o tym przez radio (jeszcze Niemcy nie pozabierali nam aparatów radiowych), że zaczynają się tam gromadzić żołnierze polscy z polskiej armii. Więc to był też pewien trud przy tych sąsiedzkich stosunkach, właśnie ukraińskich, przede wszystkim. Nie żebyśmy pałali do siebie nienawiścią, tym niemniej musieliśmy uważać, żeby nie narazić tych wojskowych. Byłam jedną z tych, które były powołane do tego, żeby przynosiły żywność, żeby szukały skarpet, żeby szukały spodni, ubrań cywilnych, płaszczy i tak dalej. Gromadziliśmy wszystko, a ja często wynosiłam te rzeczy w koszyku, w którym nosiłam żywność dla jeńców. Akurat owej jesieni były wspaniałe winogrona w naszym ogrodzie, więc te winogrona im nosiłam, przykrywałam to gałązkami, liśćmi i chodziłam do formowanych na stacji transportów. To mnie wprowadziło w sprawę konspiracji. Nastała straszna zima. To były bardzo ciężkie, dwie pierwsze szczególnie zimy z 1939 na 1940 i z 1940 na 1941 rok. Ci ludzie przemarzając po prostu, bo nie byli dostosowani ubiorem do mrozów i śniegów z trudem szli do granicy. Zakopywali się w zaspach śniegu, żeby móc przejść przez Bieszczady i Karpaty, tam na tą stronę słowacką i potem węgierską. To było bardzo wszystko trudne. Nie jestem nawet w stanie tego wszystkiego oddać, bo sama przemarzałam, często, odprowadzając grupy byłych wojskowych, na przykład z Sanoka do Leska, a nie było linii kolejowej przed wojną tylko autobusowa, która też nie tak kursowała jak trzeba. Więc przeważnie szło się piechotą pod górę, bo drogi bieszczadzkie nie były łatwe. W 1940 roku zetknęłam się z kapitanem Kołodziejskim, który mówił, że jest z Przemyśla z tamtego garnizonu. Jak dalece był tam aktywny – to trudno mi powiedzieć, bo te rzeczy nie były mi znane. W każdym razie on mnie wciągnął w swego rodzaju konspirację. Nauczył jak się słucha radia, co jest istotnego w tych komunikatach radiowych z pól bitewnych, bo jeszcze wtedy Francja zaczęła się mobilizować i tak dalej… i ta linia Maginota, która miała być wspaniałą barierą obronną, to okazała się, że nie jest. Później nastąpił 17 września, to w ogóle wielka tragedia. Ja byłam w domu sama, bo moi bracia, ten starszy Zbigniew był podporucznikiem rezerwy, został powołany jeszcze przed wybuchem wojny do Włodzimierza Wołyńskiego. Stamtąd dostał się do niewoli sowieckiej i był w Kozielsku, później z Kozielska do Katynia został przetransportowany i zginął w Katyniu. Drugi brat Mieczysław, też mieszkający w Warszawie, przeszedł całą drogę piechotą do Kowla. Był taki „okólnik” pułkownika Umiastowskiego w Warszawie, że mężczyźni mają wychodzić z Warszawy, żeby później włączać się do różnych formacji wojskowych, znajdujących się na terenach wschodnich. Brat mój starał się o to, by włączyć się do jakiejś formacji, ale na wschodnich terenach Rzeczypospolitej naprawdę nie mógł, zaczęły się rozruchy ukraińskie, a później Sowieci wkroczyli na te tereny. W każdym razie on uszedł przed niewolą i dotarł do Sanoka, tylko był po drugiej stronie Sanu. A na linii Sanu, tej rzeki, która oblewała miasto Sanok, myśmy mieszkali. Nasz dom był tuż prawie przy rzece, on się znalazł po drugiej stronie, na takiej górze (pamiętam), wychodziłam z moją mamą czekając, kiedy przyjdzie brat Mieczysław. Wreszcie znaleźliśmy go stojącego na tym wzniesieniu. Ja się go pytam: „W czym ty jesteś?”. Takie głupie dałam pytanie. Zamiast powiedzieć – „Cieszę się bracie najdroższy, że jesteś!”, to ja się go pytam „W czym ty jesteś?”, (bo był w jakichś krótkich spodenkach i koszulce gimnastycznej). „W czym ty jesteś?”. On mówi: „No jestem w spodenkach gimnastycznych i w koszulce sportowej”. „Ale przecież ci strasznie zimno! Dlaczego tak jesteś ubrany? Przecież wszystko miałeś i sweter, i wszystko!”. On mówi „Tak, ale ja to wszystko ściągałem z siebie i oddawałem, żeby zdobyć kromkę chleba, i tak doszedłem wreszcie tutaj”. On szedł od Warszawy piechotą terenami wschodnimi i wreszcie doszedł do Sanoka. W każdym razie później przepłynął przez San tam poniżej Międzybrodzia i dostał się do domu i już był o jeden smutek mniej, bo już jeden brat był.
- Po zamieszkaniu w Warszawie, kiedy, pani się zapisała do konspiracji?
Byłam w konspiracji już w Sanoku, właśnie przez tego kapitana Kołodziejskiego. To była organizacja „Racławice” podległa ZWZ i ja stamtąd otrzymywałam pewne rozkazy, instrukcje, co mam czynić i czym się mam zajmować. Między innymi taką właśnie sprawą, którą się wtedy bardzo interesowano, to była sprawa kopalnictwa naftowego, które się rozwijało jeszcze przed wojną na Ziemi Sanockiej, a Niemców to bardzo interesowało. Najbliżej Sanoka były dwie kopalnie, jedna duża w Grabownicy, druga w Witryłowie; były także różne pobory ropy naftowej i w innych miejscach; zależało bardzo na tych wiadomościach, jaki jest ten pobór, ile „wyciągają” Niemcy, kiedy będą ropę transportować? Ja się tym bardzo zajmowałam. Ułatwiało mi to, że dwóch moich kuzynów pracowało w kopalnictwie naftowym. Też o tym samym nazwisku, co i ja, jeden Michał, drugi Ludwik i pewne informacje od nich otrzymywałam. Oczywiście oni nie dysponowali informacjami globalnymi o wydobyciu i eksporcie, ale w każdym razie nadawali pewne namiary. Ja to wszystko spisywałam i przekazywałam na kartkach temu właśnie kapitanowi Kołodziejskiemu. Później w 1942 roku brat Mieczysław był już w ZWZ- cie mocno zaangażowany. Moje losy trochę inaczej się ułożyły i jego trochę inaczej, i znalazł się na liście osób poszukiwanych przez gestapo. Były wtedy wielkie aresztowania, gestapo przyszło po nas, a my wiedząc wcześniej, że jesteśmy poszukiwani, byliśmy na wsi. Przyszliśmy jednak do domu, bo to było przed Świętami Wielkanocnymi i chcieliśmy bardzo zobaczyć rodziców i zabrać sobie trochę bielizny świeżej i ubrań. No i przyszli gestapowcy po nas. Tak, że myśmy licząc się z tym, że jednak możemy być aresztowani, bo były ogromne aresztowania, nocowaliśmy na strychu obydwoje, na strychu mieszczącym się na budynku gospodarczym. Dobrze że tam byliśmy, i tak przez szparę dzięki odsuniętej desce przyglądaliśmy się czy idą po nas. Był świt, akurat tego dnia Wielkiej Soboty 1942 roku. I nagle widzimy idzie trzech gestapowców, myślimy: czy może nie do naszego domu. Słyszymy jednak skrzyp bramy, widzimy, jak ścieżką idą oni, więc już nie było wątpliwości. Usłyszałam tylko głos mojej mamy, taki bardzo donośny, ona pewnie chciała żebyśmy słyszeli, bała się biedaczka, że my może śpimy, więc zawołała do tych Niemców: „Dzień dobry!” po niemiecku. Mamusia trochę znała język niemiecki jeszcze z dawnej szkoły austriackiej. A myśmy już odsłonili deski z drugiej strony i skoczyli na dół. Biegliśmy nad San, potem brzegiem Sanu, przeszliśmy na drugą stronę i znaleźliśmy się znowu w wioskach, które znaliśmy, gdzie mieliśmy kuzynów. Po tym „epizodzie” ja już nie mogłam do Sanoka wrócić, ani brat mój nie mógł do Sanoka wrócić, bo byliśmy ciągle poszukiwani.Zastanawialiśmy się, gdzie zamieszkać, no w Krakowie nie miałam nikogo, Lwów odpadał, więc do Warszawy się przeniosłam.Pan się pytał mnie, kiedy się zapisałam do ZWZ czy do Armii Krajowej.
Tak, w Warszawie. Więc to jest takie dosyć skomplikowane. Skomplikowana sprawa. Z początku właśnie byłam w kontakcie z innymi organizacjami, które znałam już w przeszłości, w ciągu tych dwóch lat zanim przyjechałam do Warszawy, byłam z nimi w jakimś nie bliskim, ale w każdym razie w kontakcie i to była organizacja, właśnie ta o której wspominałam – „Racławice” i organizacja Wojskowy Korpus Służby Bezpieczeństwa WKSB, grupująca głównie byłych przedwojennych funkcjonariuszy Wojska Polskiego podległa AK. Wtedy to było jeszcze ZWZ, AK było w 1943 dopiero roku.Wtedy w 1943 roku zetknęłam się w Warszawie z grupą koleżanek, z którymi miałam pewien kontakt w czasie obozu, nie tylko szkolnego, wojskowego, i teraz w 1942/1943 roku byłam jedną z organizatorek ZKC Związku Kobiet Czynu – autonomicznej organizacji kobiecej w Ruchu „Miecz i Pług”. Byłam komendantką tej organizacji. W ZKC prowadziłyśmy różne akcje przeciw okupantowi: uczyłyśmy się władania bronią, nawet przechodziłyśmy szkolenie na kursach podchorążackich), uczyłyśmy się małego sabotażu, przechodziłyśmy szkolenie sanitarne, uczyłyśmy się historii Polski, wydawałyśmy gazetkę „Polka Czynu”. Opiekujący się nami w pionie wojskowym mjr Zdzisław Żukowski pseudonim „Dąbrowa”, a należący do WKSB – AK, wyznaczył mi kwaterę na ulicy Świętojerskiej. Było to moje mieszkanie, w którym w czasie okupacji mieszkałam, przy naszej drukarni, w bardzo zresztą niebezpiecznym miejscu, ale na Powstanie akurat się nadawało, bo było dosyć spore, więc tam miałam swój punkt. Niestety, to się nie utrzymało, gdyż z różnych powodów musiałam pojechać na Żoliborz i tam na Żoliborzu zastało mnie Powstanie. Pułkownik „Kubin”, który był szefem oddziałów wojskowych w organizacji „Miecz i Pług” nakazał, że gdyby wybuchło Powstanie, to trzeba się zgłosić do jego szeregów działających pod dowództwem Armii Krajowej. Ja też tak uczyniłam i zgłosiłam się na Żoliborzu do pani Czerskiej, organizującej WSK. Zgłosiłyśmy się razem z panią Jakubowską, pseudonim „Lubicz”, moją przyjaciółką i dostałyśmy przydział jako łączniczki w komendzie placu na placu Wilsona. Służbę miałam, angażując się do wszystkich prac, które mi zlecano. Pomagałyśmy najpierw kapelanowi żoliborskiemu księdzu Zygmuntowi Trószyńskiemu w organizowaniu kuchni polowej dla rodzin, które tam się znalazły, a były wysiedlone, czy też znalazły się przypadkowo. Sporo ludzi znalazło się przypadkowo w różnych miejscach, w różnych dzielnicach miasta. Ks. Trószyński prowadził przy swojej parafii na ulicy Gdańskiej sierociniec i dla dzieci tego sierocińca kazał zbierać różne rzeczy.Zajęłyśmy się też tym, żeby zorganizować kuchnię polową na Placu Wilsona. I zorganizowałyśmy ją z panią „Lubisz”. Kuchnia bardzo dobrze funkcjonowała, ale na przełomie sierpnia czy września została zbombardowana. Ja ponieważ znałam się, że tak powiem na wszystkim i miałam swoją maszynę „Erikę” niedużą do pisania, więc często pisałam dyktowane mi rozkazy i meldunki. W piątej kolonii też czasem kwaterował pułkownik „Niedzielski”. Dzisiaj wydaje mi się, jeśli można o sobie powiedzieć, o moim udziale w Powstaniu, to było staranie się o to, aby zdobyć jedzenie. Opiekowałam się kuchnią, a pomagali mi harcerze, którzy musieli w jakiś sposób zdobywać materiał do palenia, bo przecież gazu nie było. Także harcerze szukali jarzyn w ogródkach działkowych i tak ratowało się sytuację żywnościową. Ja się tym wszystkim zajmowałam. A jak trzeba było to szliśmy po wodę, póki ona była wydawana też na Placu Wilsona, stały tam olbrzymie kolejki. Mieliśmy co prawda legitymacje uprawniające do korzystania ze studni przed kolejką dla ludności cywilnej, ale to było bardzo krępujące, bo nieraz starzy ludzie długo czekali na napełnienie naczyń. Żoliborz tym się odznaczał, że miał wielkie przestrzenie, szerokie ulice, kilka placów i był takim otwartym, jak gdyby otwartą dzielnicą miasta. Park Żeromskiego, potem ten park Żołnierzy „Żywiciela”, nie pamiętam dokładnie, jak się nazywa (tam jest taki piękny pomnik poświęcony bohaterom walk o niepodległość w czasie Powstania). Więc to wszystko i olej z olejarni na Marymonckiej (o której opowiadałam zanim zaczęło się nagrywać), to wszystko trzeba było przynieść. Więc to był trud nieprawdopodobny. Ja nie powiem, że stałam na barykadzie i strzelałam, nie. Ja naprawdę uważam, że ważne rzeczy robiłam, takie, które po prostu umożliwiały ludziom przetrwanie. Bo to nie tylko trzeba było trochę wojskiem się zająć, żołnierzami, powstańcami i tam dosłać materiał żywnościowy, żeby mogli coś zjeść, a nie było to wszystko łatwe, bo cóż mieliśmy? Przez sierpień przydziały żywnościowe, które w różny sposób zdobywało się z piwnic mieszkańców Żoliborza, ale one się pokończyły, tak że byliśmy zdani na tę tak zwaną „kaszę plujkę”, którą nam zrzucano z samolotów kukuruźników sowieckich bez spadochronów. Kasza była nieoczyszczona, powodowała ciągle różne choroby żołądkowe, ja sama zresztą cierpiałam ciągle na biegunkę, to było makabryczne. Kilka razy chodziłam również do pomocy przy budowie rowów przeciwczołgowych, rowów przejściowych, łączących poszczególne ulice czy barykady, zajmowałam się szpitalem na ulicy Krechowieckiej, tam miałam zresztą parę osób, które znałam. Oczywiście to byli powstańcy, ale byli mi bliscy. Szczególnie miałam koleżankę, która kiedyś była moją łączniczką, w ZKC, zanim Powstanie wybuchło, Niusia Żółcińska, ona była ranna w głowę, zdawało się, że już straci wzrok. Jak przychodziłam do niej – to było po prostu straszne, dlatego, że oni wszyscy ranni leżeli w piwnicach, tak bezpośrednio, na różnych zdobytych materacach, bez łóżka, które by jakoś stabilizowało pozycję chorego. Dosłownie, jak trzeba było przejść i znaleźć chorego to trzeba było posuwać się kroczek za kroczkiem, bo nie było przejścia. Dwa razy przeżyłam tam ciężkie naloty bombowców niemieckich i trzeba było chorych i rannych wynosić na podwórze. To wszystko było ciężkie, przerastało moje siły, wprawdzie nie byłam młodziusieńką dziewczyną, ale nie byłam mocnym człowiekiem. Więc to wszystko było straszne, jak się patrzyło na nich, to człowiek po prostu wstydził się, że jeszcze chodzi, że ma ręce, że ma głowę... Jeszcze przez swoje oczy patrzy…
- Jak zapamiętała pani żołnierzy niemieckich spotkanych w walce, czy wziętych do niewoli?
Nie spotkałam. Ja kiedyś, jeszcze we wczesnej młodości, interesowałam się lotnictwem. Nawet byłam na kursie szybowcowym, a jak byłam na obozie na Wileńszczyźnie, to lubiłam patrzeć na loty ćwiczebne. Wracałam właśnie z jednego z fortów na Żoliborzu; tam podchodziło się prawie pod Dworzec Gdański i wracając z tego fortu, gdy już byłam na podwórzu kolonii piątej, i chciałem wejść do swojej kwatery, tam gdzie była ta kuchnia, gdzie miałam trochę własnych drobiazgów i nadleciała olbrzymia eskadra ciężkich samolotów, obciążonych bombami, leciały nisko i ja tak fascynująca się kiedyś tymi samolotami – pan mnie pyta, czy widziałam żołnierza – więc zobaczyłam twarz żołnierza niemieckiego. Dosłownie to było, ja wiem, no trzydzieści, czterdzieści metrów nade mną, to było coś takiego potwornego, że miałam wrażenie jakby jakaś olbrzymia ryba, jakiś wieloryb czy coś takiego nade mną się spuszczał i zrzucał bomby. Dwie czy trzy ciężkie bomby wybuchły na podwórzu, i utworzyły olbrzymi lej o głębokości około pięciu – sześciu metrów i tam zaraz pokazała się woda. Ja zdążyłam zejść…, wbiłam się po prostu w klatkę schodową i potoczyłam się w dół i wpadłam do jakiejś piwnicy. Nie wiem jakiej, ani czyjej. Zostałam tam zasypana, nie mogłam się wydostać z niej. Przez to, że te bomby padły na podwórze, rozwaliły ziemię i wszystko zostało tak zasypane strasznie i drzwi, i wszystko. Ludzie, którzy byli po przeciwnej stronie tej klatki schodowej, też zostali zasypani. Pierwszy raz mnie się to zdarzyło, nie mogłam oddychać i nie wiem czy ten piasek, czy ziemia wbijały mi się w ciało. Dostałem krwotoku i z różnych miejsc zaczęła mi wyciekać krew. Nic nie wiedziałam i nic nie widziałam, to wszystko trwało minuty, ale te minuty robiły się prawie godzinami. Jak my się stąd wydostaniemy? No i po jakimś czasie, nie wiem czy to było pół godziny, czy godzina, czy kilka godzin, nie umiem nawet powiedzieć, ale już nie można było oddychać. Słyszę dochodzący do mnie głos mojej przyjaciółki, pani „Lubisz”: „Danusia, Danusia”. Tak szła wołając, bo tak ten głos przybliżał się: „Danusia, Danusia gdzie jesteś?”. I zaczęłam krzyczeć, ostatkiem sił i tak wydostałam się na ziemię, która tam wpadła i trochę się odgrzebałam. Szyb już nie było w piwnicy, odgrzebałam ziemię, raniąc się szkłem i zawołałam „Tu jestem!”. Janeczka zmobilizowała harcerzy, bo przede wszystkim to oni ratowali ludzi i pomagali przy ich odkopywaniu, przy chowaniu zmarłych. Oni odkopali trochę ziemię, podali mi ręce i jakieś drągi i wydostałam się, tym wejściem przez okienko. Ale to już było przed kapitulacją, to był taki ostatni moment, który także pogrążył dowództwo. Już dowództwa w tym miejscu nie było. Dzisiaj jest tam tablica, że tu był ten właśnie sztab zgrupowania „Żywiciela”. I tak się wydostałam z tych piwnic w bardzo mizernym stanie i psychicznym i fizycznym.
- Jak ludność cywilna w Warszawie przyjmowała walkę pani zgrupowania?
Z początku bardzo serdecznie i z wielkim entuzjazmem. Staraliśmy się nawet flagi szukać, wywieszać. Pamiętam pierwszego dnia wyszłam, na ulicę Słowackiego, a była to centralna wtedy ulica Żoliborza, która docierała do Bielan, do niemieckiego lotniska na Bielanach, które było w rękach niemieckich i tak dalej. Musiałam się schować, bo szłam z flagą, tak się cieszyłam. I takich ludzi widziałam dużo, którzy bardzo serdecznie przyjmowali i dawali wszystko, co było. Na budowę barykady biedacy wynosili, co mogli. Ludność przynosiła na barykadę nawet różne meble i tak dalej. Ludność tej dzielnicy była względnie zamożna i oficerski Żoliborz i spółdzielczy Żoliborz – nie żałował niczego. Na Żoliborzu szybko utworzyła się administracja cywilna, która nawet wystawiała karty powołaniowe dla młodych ludzi zapisanych w rejestrze zameldowań i czy należał czy nie należał do Armii Krajowej, czy do jakiejś innej organizacji – był powołany do oddziałów powstańczych. Pamiętam, po dwóch panów przychodziło do mieszkań i przekazywali kartę mobilizacyjną. I to wszystko bardzo dobrze funkcjonowało, i ten samorząd, i tak dalej. Ale potem to się zaczęło, pogarszać… przybywało grobów, jak ten nieudany atak zdobycia i znalezienia łączności ze Starówką poprzez Dworzec Gdański. Wtedy zginęło bardzo dużo powstańców chyba przeszło trzystu, więc i ludności cywilnej też trochę. Coraz gorsze były nastroje i nie ma się co dziwić. Nadzwyczajni byli harcerze. Pamiętam płonący od pożarów dom, tuż przy tym domu, gdzie mieścił się sztab pułkownika Niedzielskiego, to blisko obecnego Teatru Komedia. Tam na dach weszli harcerze i harcerze to gasili pożar, po prostu już powstańców umundurowanych nie było. Oni albo byli na barykadach, tutaj to wszystko było w rękach ludności cywilnej. Mężczyźni jeszcze w sile wieku brali się do obrony cywilnej, nie była to walka bezpośrednia, ale ważne było utrzymanie porządku w mieście i w tej dzielnicy i nawet walka z gołębiarzami, którzy byli na różnych dachach i myśmy wiedzieli o tym i trzeba było wspinać się tam po takiego, bo nie mieliśmy już broni, którą można byłoby „zgasić” strzelającego gołębiarza. On mógł nas, ale my jego nie. Różnie więc było, ale muszę byłam z pełnym podziwem dla ludności cywilnej. Tak samo, jak wyszłam z Warszawy mówiąc szczerze – ludność cywilna była wspaniała. Wyszłam z transportem ludności cywilnej, ale już w Gołąbkach jak doszło do mnie, że prowadzą nas do obozu w Pruszkowie postanowiliśmy z Janeczką uciec z tego transportu, właśnie przy tej drodze do Pruszkowa – w Gołąbkach. Wpadłam do czyjegoś ogrodu, jesienne chaszcze były dosyć wysokie, przywarłam całym ciałem do ziemi i prawdopodobnie nie było mnie widać. Straż niemiecka konwojująca nas strzelała bezskutecznie. Po przejściu transportu, mieszkańcy domu dali nam schronienie na strychu i przechowali nas przez dobę. Dano nam jeść i w ogóle ludzie byli nadzwyczajni. Ludność cywilna była naprawdę bardzo w porządku, nie mogę nic powiedzieć, a poza tym trudno wymagać, gdy na przykład matka straciła syna czy córkę, żona – męża, żeby one powiedziały: „Wspaniale dzieci robiliście, bijcie się tak dalej, to może zginiemy wszyscy…”.
- Czy miała pani kontakt z przedstawicielami innych narodowości w Powstaniu?
Nie, w Powstaniu samym nie miałam.
- A jak wyglądało pani życie codzienne podczas Powstania, chodzi o ubrania, noclegi, jak wyglądała higiena czy był czas wolny?
Bardzo to było marne. W początku sierpnia – gdzieś do połowy sierpnia była jeszcze nawet woda w wodociągach; się nałapało, mieliśmy całą wannę i jakoś stopniowo myliśmy się. Ale później było bardzo ciężko, niektórym było jeszcze gorzej, człowiek moczył chusteczkę i tym jakoś tam wytarł się i tak dalej. Oczywiście nie można było z toalet korzystać takich jakie były, tylko z tych pobudowanych latryn.
- A jaka atmosfera panowała w oddziale?
Dobra, zawsze dobra, dosyć dobra. Nie zaokrąglajmy tego – dosyć dobra.
- A czy przyjaźniła się pani z kimś w czasie Powstania?
Właśnie mówię panu o pani „Lubicz” z nią bardzo się przyjaźniłam i z jej synem Leonardem, który był chyba w jednostce „Żbik”. Barykada jego była w „Poniatówce”. W tym oddziale był kapralem podchorążym. Jest w rejestrze Powszechnej Encyklopedii Powstania Warszawskiego Leonard Jakubowski. Młody jeszcze człowiek, po maturze i więzień Oświęcimia. Boże mój, jak byli ludzie głodni, czy bardzo brudni czy coś im dokuczało, to przecież mogli trochę i narzekać. Z tego nie należy wyciągać żadnych wniosków, tylko bardzo relatywnie do tego podchodzić. Różnie było i jak pytał mnie mój brat, jak u ciebie było, a ja – jak u niego? On był na Starówce i potem w Śródmieściu, do tego Śródmieścia przeszedł kanałami.. Jak u ciebie było? Też było tak różnie i źle było bardzo, i ciężko bardzo, no i tak, jak rozmawiam z różnymi osobami, to tak właściwie wszędzie. A ludność cywilna, to czasami miała wielki żal do nas, że to się tak skończyło, że my już wychodzimy. Znaczy ja nie dlatego, bo ja wyszłam z ludnością cywilną, tylko bałam się, że Niemcy będą nas przesiewać, a nie miałam legitymacji to jest kennkarty, którą bym się mogła wylegitymować, bo tą swoją legitymację akowską schowałam głęboko, zresztą niestety też mi się zniszczyła. Ale moje, że tak powiem dossier, jeżeli można użyć takiego wyrażenia, znalazło się w jakimś słoiku i było przechowane przez całą wojnę, ale to już zasługa komendantki Wojskowej Służby Kobiet, czy może sztabu zgrupowania. Jak się dowiedziałam papiery były zakopane i bardzo dobrze się przechowały. Tak, że mnie poszukiwano pod nazwiskiem Sławomira Mędrzycka, bo takie miałam wtedy nazwisko przybrane. I jak mnie pytał pan Czystowski czy ja się nazywam Sławomira Mędrzycka to w pierwszej chwili zapomniałam nawet, że się tak nazywałam, ale oczywiście to sobie za chwilę przypomniałam. Mówiłam mu to, gdy odtwarzaliśmy sprawę Powstania przed tym okresem, kiedy była pewna mobilizacja nas do przyznania nam powstańcom, Warszawskiego Krzyża Powstańczego. Wtedy właśnie przypominaliśmy sobie jak to było, gdzie to było, jak i tak dalej… Gdyby Muzeum było wcześniej utworzone, albo też gdyby oddziały miały swoje miejsca spotkań i nie byłoby groźby, że zaraz ktoś ciebie złapie i poprosi na rozmowę, czy każe opowiadać, byłoby to wszystko inaczej, niestety.
- Powiedziała pani, że podczas Powstania miała kontakt z bratem.
Tak.
- Czy jeszcze z pozostałą częścią rodziny z najbliższymi miała pani kontakt?
Nie, w ogóle nie. Z rodziną nie, ale miałam kontakt ze znajomymi wtedy. Przyszedł na przykład porucznik „Prut”, to pseudonim nazwisko Wieczorek, który przeszedł też kanałami z grupą powstańców ze Starówki i po broń przyszedł na Żoliborz. Mówiono, że z początku było więcej broni, myśmy ją ładowali i oni ją przenosili kanałami pod szynami, pod torami kolejowymi. Jeszcze wtedy nie było zdobyte Stare Miasto. Potem już nie miałam kontaktu, dopiero spotkałam brata w znanym nam domu (jemu i mnie) w Piastowie i stamtąd poszliśmy do Skierniewic.
- Czy podczas Powstania czytała pani prasę podziemną, czy miała pani dostęp do radia?
Tak, nawet do radia, bo był taki punkt radiowy u pani Żółcińskiej, mojej znajomej, starszej ode mnie pani i ja tam chodziłam, do matki tej pani, której córka Siusia była ciężko ranna w głowę i którą ratowałam w szpitaliku polowym przy ulicy Krechowieckiej.
- A jaka to była rozgłośnia?
„Błyskawica”.
- A tytuły prasy powstańczej, czy to było jedno czy różne?
Mówiąc szczerze, nie pamiętam. Posługiwano się pewnymi ulotkami, też takimi jednokartkowymi. Nic mi się nie uratowało, bo po prostu bałam się rewizji i zresztą nie miałam gdzie tego trzymać. Bo nie u siebie byłam.
- A jaki był wpływ tych rozgłośni, artykułów na otoczenie, na pani zgrupowanie?
Tak, w wielu sprawach nie dowierzano szczerze mówiąc. Ale być może radiowcy sami byli źle instruowani o różnych sprawach. Bo do nas na przykład te rzeczy o Powstaniu, na przykład o strasznej klęsce Woli, o pożarach, które były i takim zatraceniu ludności, to aż tak wiele nie słyszało się, przynajmniej w tej dzielnicy, gdzie ja byłam, no może gdzie indziej tak. Owszem, że były – tak, że to były walki ciężkie, że już była zdobyta Wola przez Niemców, że palą jej mieszkańców, mordują, itd. Ale takiego strasznego wyglądu Woli, jak przechodziłam z transportem piechotą, bośmy z Żoliborza szli piechotą, wychodząc z Warszawy z tłumem ludzi, to ja sobie nie wyobrażałam i tych zgliszcz jeszcze takich dogasających i tego kościoła tak zniszczonego strasznie, świętego Wojciecha i zupełnego zniszczenia kościoła ojców Redemptorystów. Przecież tam siedmiu czy więcej księży zastrzelono. I tam obecnie jak się wejdzie na dziedziniec przykościelny to tyle pamiątek jest z Powstania, że po prostu za serce chwyta. Nie wiedzieliśmy o tym, że tak prawie wszyscy lekarze poginęli. Ja miałam bardzo serdeczną koleżankę w szpitalu Karola i Marii, pielęgniarkę po studiach, która pracowała w tym szpitalu dziecięcym, to on został też cały zniszczony, zburzony. Już się później z nią spotkałam po Powstaniu, jak byłam tam, w Skierniewicach, to ona opowiadała jak uratowała dużą grupę dzieci i wyprowadziła z Warszawy, o tym, jak ginęli lekarze. Nie zdawałam sobie sprawy na Żoliborzu, który zresztą jest blisko Woli w prostej linii, że tam taki był straszny pogrom.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze – to zasypanie mnie, o którym już opowiadałam. Nalot niemieckich sztukasów. A drugie – kiedy wracałam po odniesieniu meldunku i złapała mnie „szafa” (ten pocisk). Przechodziłam wtedy przez park Żeromskiego i podmuch tego pocisku po prostu powalił mnie na ziemię na płask prawie, żeby jakoś się uchronić. Wiedziałam, że ten jest tuż, tuż, słyszałam, czułam że leci, leci… a tutaj obok były nagrobki ziemi kryjące poległych powstańców, taki rząd mogił jeszcze bardzo świeżych. Tak leżałam właśnie przywarta twarzą do ziemi, do tej ścieżki i bomba nadlatująca leciała nade mną podnosząc mi włosy i ubranie. To niewyobrażalnie straszny podmuch, okropny… i takie myśli miałam: „Boże ratuj… Cóż takiego, no przecież nic ci się w końcu nie stanie, będziesz tu leżała tak samo jak inni…”. Tak sama sobie mówiłam, żeby sobie ducha jakiegoś dodać, żeby przez to przejść. Byłam tak obolała psychicznie i fizycznie, że z trudem po jakimś czasie powstałam. To były chyba te dwa momenty takie najtrudniejsze dla mnie.
- A najlepszym momentem w Powstaniu?
To był początek jego, to było takie uniesienie, że ono wybuchło, że ono jest. I taki trzeci moment to taki wzruszający, nie łączący się z bitwami żadnymi, z pociskami i z kulami, ale bardzo taki refleksyjny. Ja, szczególnie w miesiącu sierpniu, miałam wtedy troszkę więcej jakoś czasu i tak posługiwałam, można powiedzieć, jako ministrant przy księdzu Trószyńskim, który był proboszczem kościoła przy ulicy Gdańskiej, bo chłopcy wszyscy poszli. On był niezmordowany w tym, żeby odprawiać Msze święte, żeby te Msze święte były codziennie, żeby chodzić do chorych i udzielać im Sakramentu Ostatniego Namaszczenia, żeby też articulo mortis udzielić rozgrzeszenia i tak dalej. Więc ja mu czasem towarzyszyłam, niosąc różne bagaże za nim, ale raz to był moment niezwykle wzruszający. Miałam zadzwonić i tak się pochyliłam po dzwonek, który skądś przyniosłam, że zobaczyłam taką u klęczącego księdza ogromną dziurę w zelówce na wylot tak, że skóra stopy przebijała. Więc pomyślałam: „Boże jedyny…”, jeżeli ten ksiądz, w wieku około pięćdziesięciu lat, jeżeli on tak cierpi, tak bardzo jest oddany i wytrzymuje wszystko, to jakże ja mogę roztkliwiać się nad sobą. Ja się nad sobą tak bardzo nie roztkliwiałam, ale to moje poświęcenie, cierpienie to było nic, wobec jego ogromnego poświęcenia. Tym bardziej, że wiedziałam, iż szpitali takich prowizorycznych było dużo, bo w różnych piwnicach, gdzie tylko było można, to ustawiało się jakieś niby szpitale, szpitaliki, żeby już nawet bez „prawdziwych” operacji, przetrzymać chorych, rannych. I on właśnie wszędzie docierał, wszędzie chodził, i jak mnie tak zabierał, mówiąc: „Chodź ze mną”, to ja już nic nie mówiłam, tylko szłam, niosąc wszystko z sobą. o może jeszcze trzecia taka sprawa, o której bym mogła tu powiedzieć.
- Co najbardziej się utrwaliło pani z Powstania?
To, co mówię, o tym co mówię.
- A w jaki sposób pani dostała się już w ostatnim momencie Powstania z ludnością cywilną do…?
A to było tak, że blisko Szkoły Pożarniczej, która jest na Żoliborzu, ona była w rękach niemieckich przez długi czas w ogóle i stamtąd oni strzelali, mieli wszędzie doskonały wylot, tam zbierała się ludność cywilna, tam znaczy kazano nam się zebrać do tego wymarszu. Jak już dowiedzieliśmy się, że cisza jest wszędzie, że już jest podpisane poddanie się Żoliborza. Żoliborz 30 września się poddał… Tam poszłyśmy, ja nie miałam dużo przy sobie rzeczy, bo nie miałam żadnych worków, ani wózka, ani niczego tylko po prostu… miałam wiatrówkę, opaskę zdjęłam, schowałam w torbę, w której miałam suchary, te sowieckie, zrzucane nam kukuruźnikami, ja te suchary ciągle nosiłam przy sobie, bo nie mogłam nic jeść poza tymi sucharami, tak cierpiałam strasznie ciągle na choroby żołądka po tych różnych jedzeniach.
- Mówiła pani że w czasie transportu już do Pruszkowa uciekła pani.
Tak. Uciekłam w Gołąbkach. To taka miejscowość nie duża, tutaj za Warszawą. Ale jeszcze przed Pruszkowem. To był taki moment, dlatego bo tam były, ogrody dochodzące do szosy, którą nas prowadzono. Za nami też strzelano, dwa czy trzy strzały, pamiętam, padły, ale ja jak przeskoczyłam, rzuciłam się w jakieś łopiany, w coś takiego nie umiem nawet powiedzieć, co to było… takie różne jakieś jesienne późne kwiaty, nikt tego nie sprzątał, dlatego, bo mieszkańcy też żyli pod wrażeniem Powstania, ci ludzie we Włochach. To ja tak przywarłam, jak ten jakiś zwierz, przylepiłam się do ziemi, żeby nie było mnie widać. To samo Janeczka. Dopiero jak to wszyscy przemaszerowali, ktoś z mieszkańców widział to i podszedł do nas i bardzo życzliwie zaprowadzono nas do domu, trochę się umyłyśmy, potem dano nam jeść, zaprowadzono nas na strych, potem dano nam trochę pościeli, przespałyśmy się. To było fantastyczne zupełnie, to taki był odruch właśnie ludności cywilnej, rodzonej, polskiej.
Dalej – to z tych Gołąbek przeszłyśmy do Piastowa, tam spotkałam się z moim bratem, tak liczyłam na to, bo tam miałyśmy dom znajomych na ulicy Kolejowej. To znaczy brata tam nie było jeszcze, bo oni wyszli dopiero siódmego października z Warszawy, bo on był w Śródmieściu, przeszedł ze Starówki do Śródmieścia. I tam trochę się jakoś człowiek ogarnął i poczekałam na niego. On też przyszedł z okropnymi ranami na nogach, bo jakaś infekcja go złapała przy przejściu przez kanały. Tam niósł rannego, młodego człowieka Karola, zresztą znanego mi skądinąd z czasów jeszcze konspiracji i opiekował się panią w ciąży już bardzo poważnej. Więc też biedak miał ciężkie przejście przez kanały, i złapał jakąś infekcję. Jak troszeczkę sobie to podleczył, nogi pobandażował i tak dalej, ruszyliśmy dalej, bo się baliśmy być dłużej w Piastowie. Niemcy przeszukiwali domy w pobliżu Pruszkowa i te miejscowości w pobliżu Pruszkowa, bo oni byli świadomi, że ludzie uciekają, jak mogą różnymi sposobami. To ktoś miał znajomych, to ktoś zachorował, to ktoś miał pieniądze – różnie to było, i wykupił się i na razie czekał gdzieś tam zamelinowany. Jak się nie miało kennkarty, potwierdzającej że się gdzie indziej mieszka, nie w Warszawie, a jeszcze fizycznie możliwie się ten ktoś prezentował, to był zabierany do obozu koncentracyjnego, bądź na roboty, a jeżeli był jeszcze względnie dobry, do Niemiec. Tam przecież trzeba było kopać, robić, pracować fizycznie. Ja właśnie jakoś przetrzymałam się u Wandy na ulicy Kolejowej w Piastowie i potem doszliśmy aż do Żyrardowa, a potem stamtąd podjechaliśmy kawałeczek do Skierniewic. Wiedzieliśmy, że w Skierniewicach jest nasze zgrupowanie, terenowa komenda i że tam nas poratują. I faktycznie, i tam nas jakoś przyjęto, i dano nam kwatery. Mieszkałam w domu państwa Wasilewskich, którzy nas bardzo serdecznie przyjęli. Wieś pod Skierniewicami – Mokra Prawa. Cała rodzina była nieprawdopodobnie serdeczna. I tam jak trochę ogarnęłam, odpoczęłam, to zajęłam się pracą konspiracyjną i nauczaniem młodzieży wiejskiej, która była bardzo zapóźniona, a chciała iść do szkoły i jeszcze ukończyć średnią szkołę. Tak, że zrobiłam taki komplet, który prowadziłam. Uczyłam bardzo miłych ludzi, młodych, którzy się cieszyli każdą godziną lekcji. Była to bardzo ciekawa młodzież nie wzbogacona doznaniami turystycznymi i wprost łaknąca różnych wiadomości z dziedziny historii, geografii, literatury, i tak dalej. Ale to było cudowne dla mnie, dlatego, że to dawało mi poczucie, że jestem potrzebna, że na coś się przydaję. Dzięki temu, że sama kiedyś uczyłam się nieźle w szkole i miałam już maturę tajną za sobą – wszystko, co cenne starałam się przekazać.
- A kiedy pani zdała maturę?
W 1942 roku na Sylwestra.
- A co dalej się z panią działo do maja 1945 roku, do zakończenia wojny?
Pracowałam w tamtejszym WKSB – AK, w III Dywizji. Moja organizacja kobieca ZKC działąjąca na prawach autonomii w Ruchu „Miecz i Pług” – została rozwiązana, więc starałam się pracować – podporządkowując się terenowemu kierownictwu. Przede wszystkim staraliśmy się, mając komórkę legalizacyjną w Skierniewicach – zaopatrzyć w warszawskie kenkarty tych warszawiaków, którzy nie mieli osobistych dowodów, aby nie zostali wywiezieni do Niemiec na roboty. Na przykład duża grupa ludności, która wyszła z Warszawy, zatrzymała się i „biwakowała” w majątku Wilków (właścicielami byli państwo Zakrzewscy). Wszystkich nie posiadających kenkart, zaopatrzyliśmy w odpowiednie dokumenty. Dowoziłam tez granaty i broń oraz rozkazy do naszych komórek w Wilkowie i w Budach Grabskich na pograniczu Puszczy Bolimowskiej. Jak 17 stycznia wkroczyli tam Sowieci to była nędzna strasznie ta armia, oddziały dosłownie (bez przesady), miały palta żołnierskie poobcinane, nie obrębione, i tak dalej. Karabiny często na marnych paskach, albo na sznurkach, tylko mieli dobre czołgi, bo to już dawała im pomoc amerykańska i mieli dobre uzbrojenie. Za wszelką cenę starałam się póki nie była jeszcze cała Polska przesunięta trochę na zachód, dostać do swoich rodziców, którzy nie mieli żadnej absolutnie wiadomości o nas, a wiedzieli że jest Powstanie, i że ja i mój brat byliśmy w Warszawie. Więc starałam się tam dostać i dostałam się w bardzo różny sposób i to niesłychanie trudny, bo to się jechało na lorach wojskowych, w pociągach odkrytych z wojskowymi oddziałami, których się strasznie bałam, ale jakoś szczęśliwie jechałyśmy. To kończyły się szyny, więc trzeba było iść piechotą i tak różnymi sposobami dotarłam jednak do Sanoka, który był też bardzo zniszczony, bo tam wcześniej były porachunki, wojna między Niemcami a Sowietami, ale to już wtedy, gdy ja tam dotarłam była władza, że tak powiem polska. Dom moich rodziców z zachodniej strony miał olbrzymią dziurę w ścianie, więc trzeba było to dopiero reperować, to rodzice się tym zajmowali. Ja poszłam przede wszystkim do swojej szkoły do budynku szkolnego. I on też był zniszczony przez Niemców, później przez Rosjan, okna pozabijane deskami i zimno, ale lekcje się już zaczęły, trwały, więc ja weszłam do swojej dawnej klasy i zastałam tam swoją polonistkę, która mnie jeszcze uczyła, pani Antoniewicz. I ona mówi do mnie: „Siadaj na moim miejscu…”, znaczy przy tej katedrze, a sama poszła do ławki, takie były dosyć prymitywne te ławki, bo pozbierane z różnych szkół jeszcze powszechnych „…i opowiedz nam o Powstaniu wszystko”. I ja tak nie przygotowana do tego, bo jakoś trzeba było te wypadki zrekapitulować, starałam się wszystko, co mogłam to opowiedzieć. O sobie i o tym wszystkim, co było i jak się tu dostałam. Przyszła nawet przełożona moja, która mówiła: „Tak cicho jest tutaj…”, a zobaczyła mnie i też usiadła w ławce i czekała do końca. Więc jak skończyłam, to padłyśmy sobie w objęcia. Jeszcze zobaczyłam moje koleżanki, którym nie udało się matury tajnej zdać, nie dlatego żeby nie były przygotowane czy były złymi uczennicami, tylko po prostu nie trafiły, nie wciągnęły się, kiedy było można, w tajne komplety. A ja zdawałam jeszcze z drugą koleżanką i to w domu tej koleżanki, to było właśnie na Sylwestra. Tak urządziło się to, że to niby Sylwester 1942, więc przyszli wszyscy profesorowie. Muszę zaznaczyć, że musiałam zdawać najpierw drugą licealną, a potem maturalny egzamin ze wszystkich przedmiotów – jako internistka. Jakoś to się wtedy wszystko udało.Potem wróciłam do Warszawy. Tam nie mogłam też mieszkać, miasto spalone, ale coś musiałam z sobą zrobić. Już miałam jakieś inne trochę aspiracje, chciałam się koniecznie na studia dostać, uczyć, a poza tym marzyłam o tym, że jak Polska będzie taka wielka przyłączą się ziemie północne i zachodnie do Polski, ja kochałam Warmię i Mazury, myśmy w Warszawie chodzili na studia Instytutu Zachodniego na wykłady konspiracyjne oczywiście, i ja po prostu naprawdę zakochałam się w tych ziemiach i postanowiłam tam jechać i tam pracować. Pierwszym transportem, który jechał z Warszawy z administracją do Olsztyna pojechałam jako pierwsza grupa. Wyjechałam z bratem i jeszcze z paroma osobami. Tam była wojna, był stan wojenny trwający jeszcze przez trzy miesiące. Tu już wszędzie była inna administracja, tam był ciągle pełnomocnik rządu na kraj. No i tam się znalazłam. I też się znów wzięłam do nauki. Organizacja młodzieżowa „Wici” prowadziła kursy repolonizacyjne dla młodzieży warmińskiej, i ja się tym kursom poświęciłam, a pracowałam w Urzędzie Pełnomocnika Rządu jako urzędniczka – referentka. Niestety zachorowałam w Olsztynie na tyfus, z którego z trudem się podniosłam. Później na początku października 1945 roku aresztowano mnie i brata mojego i wywieziono nas do Warszawy. Aresztowanie moje nie łączyło się z moim bratem, UB od razu rozdzieliło nas całkowicie. Byłam najpierw na ulicy Koszykowej, w podziemiach Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Tam bardzo były przykre chwile dla mnie, przesłuchiwał mnie Różański, (nie tylko). Bardzo ciężkie miałam chwile. A stamtąd przewieźli mnie na oddział śledczy do więzienia na Rakowiecką. I tam siedziałam najpierw, przez trzy miesiące w izolatce. Męczyłam się okropnie, byłam pozbawiona jakiejkolwiek pomocy od rodziny. Nikt nie wiedział, co się ze mną stało. Ci moi biedni starzy rodzice nic nie wiedzieli o mnie, co się stało, nikt z przyjaciół nie wiedział, gdzie oni nas wywieźli. Nie chcieli powiedzieć jak ktokolwiek pytał się władze bezpieczeństwa o informację, to po prostu nie odpowiadali. Jak pytano się w Olsztynie, nie przyszło nikomu do głowy, że my już jesteśmy wywiezieni, a w Warszawie, że my już siedzimy na Rakowieckiej. W każdym razie przeszłam bardzo dużo, ciągle na Rakowieckiej. Potem mnie szczęśliwie przerzucono do celi troszeczkę większej, gdzie było nas siedem osób, ale była to cela na dwie osoby. Pięć nas spało na betonowej posadzce, a dwie tylko osoby, takie dwie starsze panie, mogły się położyć na takich wysuwanych pryczach. I w dalszym ciągu ja nie miałam żadnej absolutnie pomocy, ani wiadomości, ani ja nie mogłam wysłać listu. Tylko te nieustanne przesłuchania nocne, dzienne i tak dalej, ale przeważnie nocne, bo to była zasada w tym ówczesnym ustroju. Ale było mi już troszeczkę lepiej, dlatego bo siedziałam z innymi osobami, które dostawały paczki i dzieliły się ze mną. Jak już wyszłam, to odkryłam, a chodziło o mojego brata, żeby zdobyć wiadomości, gdzie on jest, bo na listy nikt nie odpowiadał. Wysyłałam paczkę do Wronek, do Rawicza, na Rakowiecką, do Opola. I skąd paczka nie wróciła to znaczyło, że on tam był. Jechałam tam i starałam się mu pomagać. Tak było przez dziewięć lat. A jak już zostałam zwolniona w 1946 roku, to zaczęłam pracować… Miałam dwie różne prace, ale najdłużej pracowałam przez kilkanaście lat, więcej – trzydzieści lat w PZWS, późniejsze Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne. Byłam tam najpierw redaktorem, potem kierownikiem redakcji, potem to doszłam do funkcji zastępcy redaktora naczelnego. Ale dano mi taki odcinek nie polityczny, tylko badający podręczniki pod kątem ich przydatności dla uczniów. Opracowywałam różne ankiety pomocne w szukaniu odpowiedzi w kierunku doskonalenia podręczników dla ucznia i dla nauczyciela. Zbierałam te materiały i opracowywałam je z zespołem kolegów. Wymienialiśmy także doświadczenia w skali międzynarodowej między tymi krajami, które interesowały się podobnymi zagadnieniami. Wydałam także podręcznik dla młodzieży polonijnej wraz z prof. Dr Marią Czekańską pt. „Polska. Ziemia i ludzie” w 1984 roku. U schyłku roku 1991 przeszłam na emeryturę, ale jeszcze przez dziesięć lat pracowałam w dziale czasopiśmiennictwa dla nauczycieli. Zajęłam się także spuścizną po moich braciach. Już wiedziałam, że mój drugi brat zginął w Katyniu, odnalazłam jego przepisany w Krakowie w 1943 roku, gdy było pierwsze odkrycie grobów, jego dziennik obozowy. Potem, gdy już stała się powszechnie znana „Zbrodnia Katyńska” był drukowany kilkakrotnie w różnych dziennikach i wydawnictwie „Editions”. Pojechałam do Katynia w 1989 roku jak już to było możliwe. Uczestniczyłam w organizacji i pracach Warszawskiej Rodziny Katyńskiej.Ale kilka lat temu miałam udar mózgu, który mnie zupełnie położył i serce bardzo osłabło. Teraz muszę się więcej pilnować, jeśli mi jeszcze Pan Bóg pozwoli żyć. Każdy dzień należy już nie do mnie. Czułam się i czuję się bardzo uhonorowana odznaczeniem, które otrzymałam w 2002 roku w czerwcu, mianowicie srebrny krzyż Orderu Virtuti Militari.Mam świadomość, że wielu było i jest godniejszych ode mnie w sensie waleczności, bohaterstwa. Ale kiedyś, jeszcze w 1945 roku sztab III Dywizji WKSB – AK postanowił przyznać mi takie piękne odznaczenie. Sprawa długo przeleżała, bo wiadomo, jakie były warunki…, ale w 2002 roku sprawa została zrealizowana. Ponieważ byłam i jestem w złym stanie zdrowia wręczenie nastąpiło w czerwcu 2002 roku w moim mieszkaniu. Także otrzymałam Srebrny Krzyż Zasługi z Mieczami (londyński). Mam też inne odznaczenia z tytułu mojej pracy zawodowej (Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Srebrny Krzyż Zasługi, Medal Edukacj Narodowej i inne), nie jest to jednak interesujące i nie będę tego rozwijać.
- A jaka jest ocena Powstania według pani z dzisiejszego punktu widzenia?
No, dzisiaj ja jestem po prostu niesłychanie rada, że miałam zaszczyt w nim uczestniczyć. Nigdy nie zdawałam sobie sprawy, że tak będzie, że właśnie tak pokolenie po pokoleniu musi u nas w Polsce walczyć o wolność. Wydaje mi się, że właśnie ten udział w Powstaniu i samo Powstanie jest właśnie jakimś takim przedziałem epokowym między tym pokoleniem i rocznikiem dwudziestym tej młodzieży, która wkroczyła do walki z entuzjazmem wielkim. Właściwie gdyby ono nie było wywołane rozkazem, to mam wrażenie, że ono by i tak musiało wybuchnąć, dlatego że po prostu była taka atmosfera szczególnie w Warszawie. Uważałam za swój pierwszy obowiązek, że nie należy szukać żadnych innych kontaktów organizacyjnych, tylko od razu zgłosić się tam, gdzie należy i tam zostałam powołana w szeregi powstańców i szczęśliwa jestem, że przeżyłam, że jakoś nawet szczęśliwie ocaliłam życie. Aż czasami było mi przykro, że ja żyję, a tylu innych padło. To wszystko.
Warszawa, 11 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadził Bartek Giedrys