Tadeusz Rymkiewicz "Habrowy"
Moje nazwisko Tadeusz Rymkiewicz, urodzony w Warszawie 12 stycznia 1923 roku.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Chodziłem do średniej szkoły handlowej na ulicy Pankiewicza, imienia Szczepanowskiego.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Już było w Warszawie zaciemnienie, przygotowanie i rano w radiu usłyszeliśmy, że Niemcy zaatakowali i wybuchła II wojna światowa. Byłem w obronie przeciwlotniczej w domach, jako goniec i pełniliśmy dyżury takie ze starszymi członkami, dla bezpieczeństwa przed bombami zapalającymi [i innymi] zagrożeniami. Warszawa była zaciemniona, już przygotowana było, że może być atak. Bombardowanie zaczęło się już dość wcześnie, już Niemcy 7 września rozpoczęli ostrzał Warszawy z artylerii. Zrzucali ulotki namawiające do poddania, że Warszawa już upadła po 7 września. Potem przeżyłem bombardowania chyba 26 września, były zapalające rzucone i bomby burzące. Akurat sąsiednie domy i przed domem, w którym mieszkałem na Wilczej 19, nastąpiły wybuchy. I w sąsiedni dom Wilcza 21 został zniszczony, widziałem osoby, które spod tych gruzów wyszły. Potem nie było wody, światła i ludzie przebywali w schronach. Jako młody, z kolegami z ojcem jednego z kolegów żeśmy pełniliśmy dyżury na strychu żeby usuwać ewentualne bomby zapalające, które spadły. Przeżyłem właśnie te bombardowania bomb lotniczych na górze domu na Wilczej 19, gdzie poczułem kołysanie budynku, przez te spadanie bomb, które padały bardzo blisko, bardzo gęsto, róg Wilczej i Kruczej i sąsiednie budynki, z tyłu tak że...
- Czym zajmował się pan w czasach okupacji przed Powstaniem?
W czasie okupacji pracowałem w składzie materiałów aptecznych, obecnie drogeria na Chłodnej 60 jako praktyki. Od 1941 roku do 1944 roku chodziłem do szkoły zawodowej dla drogistów typu licealnego, legalnej szkoły. Wykładowcy nasi byli na wysokim poziomie, głównie to profesorowie szkół wyższych. Pracowałem tam cały czas, jednocześnie chodząc do tego liceum, Chłodna 60, niedaleko Placu Kercelego. Tam w pobliżu, róg Wroniej i Chłodnej zaczynało się getto dla ludności żydowskiej. Tramwaje tam przyjeżdżały i bez zatrzymywania, a nad ulicą Chłodną był zbudowany most drewniany, który zresztą często występuje w filmach. W zasadzie ludność żydowska przechodziła z małego getta do dużego i odwrotnie. Chłodna była wydzielona. Tramwaj tam jeździł środkiem, koło kościoła… jak on się nazywał?
Ważne, bo ja tam byłem ochrzczony. To jest kościół na Chłodnej. Pamiętam ślub brali tam moi rodzice, moi dziadkowie. Rodzice mamy mieszkali niedaleko na ulicy Orlej, w tej okolicy. Pracując w tej… przeżywałem właśnie i likwidację małego getta, walki w getcie, bo getto było w pobliżu. Widziałem jak traktowano ludność żydowską, przez policjantów żydowskich, którzy byli bezwzględni, bili pałkami, jak im się coś nie podobało. Cały czas pracowałem w tej, przez te cztery lata chodząc jednocześnie do szkoły. I jak się zaczęło Powstanie, to drugiego dnia przystąpiłem do Powstania.
- Od kiedy pan uczestniczył w konspiracji?
Od lata 1940 roku. Należałem do konspiracyjnej organizacji Polska Niepodległa do lipca 1942 roku, kiedy było aresztowanie. W sąsiednim domu do mojego miejsca pracy, Chłodna 58, właśnie było aresztowanych dziewięciu, bo dziesiąty był konfidentem. Tam był jednocześnie dowódca mojej drużyny, pseudonim „Rolad”, nazwisko Leszek Kłosowski. Mieszka w tym domu, też na Grzybowskiej jak ja w tej chwili. Dowiedziałem się od kolegi, który mieszka w tym domu na Wilczej, gdzie mieszkał ten Leszek Kłosowski, że został aresztowany, że jest na Pawiaku. Po wojnie dowiedziałem się, że w chwili aresztowania miał przy sobie dokumenty dotyczące tej jego grupy, drużyny. Przypomniał sobie w tej „budzie” tak zwanej, czyli w samochodzie i to zjadł. I z Pawiaka dostał się do Auschwitz, obozu koncentracyjnego, gdzie przeżył dwa lata. Od niego się po wojnie dowiedziałem, że ten konfident, który na nich doniósł – wyrok został wykonany – z grypsu na Pawiaku.
- Gdzie i kiedy walczył pan w Powstaniu?
Od 2 sierpnia do kapitulacji do 3 października. A gdzie? Najpierw na Woli, w różnych oddziałach, przy budowie barykad, wynoszeniu rannych, a następnie po ewakuacji z Woli, która została zdobyta przez Niemców przez spalenie domów wycofaliśmy się przez Ogrodową Plac za Żelazną Bramą gdzie przyjęliśmy bombardowanie bombami zapalającymi, przy nas się spalił taki bazar, nazywał się Pociejów – to był taki duży ogromny budynek, drewniany, spalił się przy nas. Wycofaliśmy się przez Ciepłą na Sienną i tam był punkt werbunkowy zgrupowania „Chrobry II”, gdzie się zgłosiliśmy i zostaliśmy przydzieleni do kompanii wartowniczej porucznika „Rysia”. Tam w tej kompanii pełniłem wartę przy fabryce granatów, która była na Siennej albo Pańskiej. Potem – ochrona sztabu zgrupowania, który był na Siennej 45, pilnowanie jeńców niemieckich, którzy rozkuwali niewypały bomb lotniczych i z nich wydobywali trotyl, który był potrzebny do formowania granatów woreczkowych. To były: ładunek wybuchowy, zapalnik i odłamki żelazne, które służyły nam jako broń do walki. Następnie zostałem stamtąd przeniesiony do kompanii IV porucznika „Aleksandra” z drugiego batalionu Lecha Grzybowskiego, gdzie skierowany na placówkę, na Grzybowskiej, w fabryce Deringa, Grzybowska 26. Tam przed nami na Krochmalnej były oddziały niemieckie, tam mieli stanowiska ogniowe i stale nas ostrzeliwali stamtąd. Nasze uzbrojenie było skromne, pistolety, granaty woreczkowe. Przy końcu, po połowie sierpnia zrobił się duży ruch, dlatego, że oddziały ze Starówki miały się wycofywać kanałami i górą, tu przez Senatorską, Plac Bankowy, Graniczną i myśmy tam przychodzili oglądać na to moje stanowisko, jakie są punkty ogniowe niemieckie i jak to wszystko wygląda. Nawet odwiedził moją placówkę osobiście dowódca Powstania Warszawskiego, pułkownik „Monter” nazwisko Antonii Chruściel i wypytywał się o wszystko, gdzie się co wszystko mieści, jak nasze te pozycje wyglądają. Przyszedł po cywilnemu z furażerką pułkownika w ręku, w towarzystwie innych oficerów. Ponieważ tu się taki ruch zrobił, a Niemcy mieli dobre jakieś rozeznanie, tak zwanych „gołębiarzy” czy innych i obłożyli ogniem moździerzy i granatników ten rejon i zostałem z tego pocisku ranny. Było nas kilka osób, ale nikt nie zginął. Udzieliły nam sanitariuszki, „maltanki” tak zwane, ze Szpitala Maltańskiego, pomocy i następnie sanitariuszka „Ślimak”, nie pamiętam nazwiska, zaprowadziła na Mariańską do szpitala. To był szpital polowy. Tam lekarz chirurg zbadał, stwierdził, że kość nie uszkodzona, opatrunek i spędziłem pierwszą noc tu, koło synagogi. A potem następnie byli jeńcy niemieccy, Turkmeni. Zanieśli nas na Sienną 78, gdzie się mieścił taki polowy szpital batalionu „Chrobry II”. I tam leżeliśmy w tym szpitalu, mieliśmy opiekę lekarską i pielęgniarską i któregoś dnia, już przy końcu sierpnia, został ten budynek zbombardowany. Tam obok była piekarnia w której wszyscy ludzie zostali zasypani, zginęli, a nam zostały nad nami strop. Okna zasypane, drzwi ale [został] strop. I w związku z tym, ze tam już nie było warunków do przebywania ewakuowano nas na Złotą 46/44 i tam byliśmy w piwnicach, jednej sanitariuszek, jakiejś pani profesor ze szkoły średniej i tam żeśmy przebywali. Warunki były dość trudne, bo było i ciemno i duszno, tam ludzie przebywali właśnie stale w piwnicach. Jedna z sanitariuszek, która dbała o nasze zaopatrzenie medyczne i żywnościowe – szła do nas, i została ciężko ranna przez miotacz min tak zwane „krowy”. Przyszła do nas, przykuśtykała i okazuje się, że spodnie miała całe a noga była rozbita. Całe ciało na łydce było rozbite. No już jak się ta moja rana, bo byłem ranny w udo, jak już się zagoiło, wróciłem do swojej jednostki, która się już wtedy mieściła w kwaterach Pańska 58. Bardzo serdecznie witano i nawet dowódca tej kompani porucznik Aleksander Sałaciński, bardzo mnie witali, częstowali mnie taką pastą orzechową i za dwa dni zostałem skierowany na placówkę Grzybowska, róg Ceglanej, obecna Pereca. Tam byłem przez kilka dni, potem zmiana była i tam przeżywaliśmy atak czołgów, bo czołgi były przed nami za murem zbudowanym przymusowo przez ludność cywilną i tam się ukrywały w bramach. Jeden z podchorążych, Olgierd Paderewski, z takim strzelcem „Grzybkiem”, Pisarek Tadeusz, rozpoczęli ostrzał ulicy Żelaznej w kierunku Chłodnej. Na to sprowokowali do tego, że wtedy wyjechał czołg i zaczął nas ostrzeliwać. Zrobił się alarm, bo nie było u nas broni pancernej u nas, wiec sprowadzono w trybie alarmowym rusznicę pancerną radziecką, która była bardzo ciężka i bardzo długa. Do jej obsługi wybrano takiego, nazywał się sierżant „Mały”, ale był potężny, bo to taki był pocisk duży i to takie karabinowe, było ze dwa metry. Żeby alarmowym trybem się dostać, to oni biegli przez otwarty teren, bo to przez piwnicę by nie przeszło, bo to było około dwóch metrów miało, bardzo duże. I potem ponownie cisza się zrobiła i ten podchorąży Olgierd z tym „Grzybkiem” poszli dalej strzelać. No to Niemcy się zdenerwowali i znowu czołg wyjechał, zaczął strzelać i został ciężko ranny Olgierd, który za chwilę zmarł, a temu Pisarkowi, który tam się schował gdzieś za jakiś murek nic się nie stało. Potem wróciliśmy już z powrotem na Pańską. Stamtąd jak już zanosiło się na kapitulację sformowano oddział ochotników i tośmy poszli przynieść granaty z ulicy Mokotowskiej. To trzeba było przekraczać pod spodem Aleje Ujazdowskie z przepustkami. Poszliśmy po te granaty, odwiedziłem jednocześnie rodzinę swoją, która mieszkała na Wilczej i obładowani tymi granatami wróciliśmy i potem nastąpiła kapitulacja. W międzyczasie odwiedziła mnie siostra, ale taki był, jak wróciłem z placu, spojrzałem - jakaś znajoma osoba stoi - okazało się, że to moja rodzona siostra, której nie poznałem po tych dwóch miesiącach. Po zawieszeniu broni, które się skończyło, Niemcy bardzo intensywnie ostrzeliwali w nocy, jakby się chcieli pozbyć amunicji, ostrzeliwali nasze pozycje i cały rejon, a potem była kapitulacja. Żeśmy się przygotowali wszyscy do kapitulacji, do wyjścia do niewoli, gdzie nas zapewniano przez dowództwo i tak dalej, że jest porozumienie i idziemy jako jeńcy. Żeśmy starali się jak najlepiej ubrać, byliśmy uzbrojeni i w szyku przez ulicę Żelazną, róg Grzybowskiej i Żelaznej wchodziliśmy w pozycje niemieckie w kierunku Chłodnej. To był duży szok, bo za posiadanie broni w czasie okupacji, przechowywanie Żydów i handel mięsem, groziła kara śmierci. Więc, wchodziliśmy w pozycje niemieckie z takim jakimś dreszczem. Bo tu stali policjanci niemieccy i wojsko niemieckie i oficerowie niemieccy i SS, i tak dalej, ale wchodziliśmy w szyku uzbrojeni i umundurowani, co podkreślił redaktor Falkowicz, krytykując film „Westerplatte”. Bo tam idą do niewoli żołnierze umorusani, obdarci w nieładzie. A tu myśmy w szyku, przedtem jak dochodziliśmy to żeśmy śpiewali, była modlitwa przedtem z kapelanem i w szyku – umundurowani i uzbrojeni [wchodziliśmy]. Broń oddawaliśmy na placu Kercelego. Tam była rogatka, teraz już nie ma tych rogatek, bo się Wolska łączyła z Chłodną i tam były te rogatki. Tam były te stragany z placu Kercelego i tam stali żołnierze, lotnicy niemieccy i przyjmowali broń w zależności od rodzaju; amerykańskie, radzieckie, niemieckie, angielskie pistolety to przyjmowali. A ja przechodziłem i nie chcieli ode mnie tego wziąć, bo nie wiedzieli co to jest. To była polska konspiracyjna „Błyskawica”. Tłumaczyłem, że to jest konspiracyjna i osobno to wzięli, jako ciekawostkę, bo to była broń nie znana. To był taki pistolet składany i z tyłu było takie oparcie i było właśnie narysowana błyskawica. To produkowano tu niedaleko, na Grzybowskiej była fabryka Januszkiewicza mebli szpitalnych, łóżka, i tam właśnie [ją] produkowano. I to była legalna fabryka z tym, że tam zrobiono taki oddział konspiracyjny. A lufy, to było najgorsze, zdobywano z fabryki karabinów z Radomia. To co były odrzuty, to konspiracyjnie przysyłano do nas w kostkach mydła i tutaj je montowano. Z tym, że był problem z nagwintowaniem. Został specjalnie opracowany taki przyrząd, który gwintował lufy, a pociski to były do peemów, to się nadawały. Szliśmy tam do tej niewoli, mijając spalone domy na Woli, bo Niemcy Wolę zdobyli w ten sposób, że palili dom przy domu, wyrzucając ludzi i paląc każdy dom. Jak my żeśmy szli do niewoli, to na ulicy Ciepłej widzieliśmy właśnie spalone czołgi, w których działał zastępca dowódcy, szef sztabu kapitan „Proboszcz”, który właśnie przy likwidacji tych czołgów zginął. Widzieliśmy właśnie na ulicy Wolskiej, gdzieś, strącony Liberator, samolot zrzutowy, który tam został strącony przez artylerię. Tam były zrzuty dwa razy. Raz w sierpniu w nocy. Wtedy akurat jeszcze byłem w tej kompanii wartowniczej i widziałem te samoloty i te ognie artylerii przeciwlotniczej, samoloty tuż nad domami, takie sylwetki samolotów przelatywały i robiły zrzuty. Następne było już we wrześniu w dzień, takie parasole kolorowe rozwijały się, ale bardzo dużo spadło na tereny już zajęte przez Niemców, ponieważ obszar zajęty przez powstańców był już niewielki. Na pamiątkę takiego spadochronu miałem zrobioną chusteczkę w kolorze chabrowym, takim jak miałem pseudonim, ale ta chusteczka jest w Muzeum Woli na Srebrnej. Szliśmy na Ożarów, gdzie była fabryka kabli, i tam nas zaprowadzono. Tam fabryka już była ewakuowana, nic tam [nie było] tylko hale puste, a po drodze ludzie nam dawali jabłka i witali nas entuzjastycznie. Po nocy spędzonej w Ożarowie, rano podstawiono wagony i odliczono pięćdziesiąt dwie osoby na wagon. Było bardzo ciasno. Nam przypadł w udziale mały wagon to było bardzo ciasno. Tam była słoma i po jednej stronie leżało dwudziestu trzech i dwudziestu trzech, czterdziestu sześciu a tych resztę do pięćdziesięciu czterech nie miało gdzie się położyć to na nogach leżeli. Jechaliśmy po takim śniadaniu – kawa i chleb, jechaliśmy wagonami w kierunku, tak jak ci co znali, na Kraków. Wszyscy patrzyli, żebyśmy nie skręcili na Oświęcim. Okazuje się, że nie. Jechaliśmy na Nysę i Opole. Rano wjechaliśmy do miejscowości Lamsdorf [0:25:09] to koło Opola i Nysy, czyli obecnie Łambinowice. Tam czekali na nas wartownicy z obozu i z jakiejś innej jednostki, policji z psami, zaprowadzili [nas] kilka kilometrów żeśmy szli do obozu w Lamsdorfie. Tam nas wpuścili na teren obozu, przespaliśmy i rano wysiedlili nas z jednej strony tego obozu i na drugi. Ten teren sprawdzili i potem były stoliki, gdzie przeprowadzono… ktoś z naszych stał jako tłumacz i Niemcy przeprowadzili rewizję. Spisywali dane. Były różne incydenty. Jeden z kolegów bronił butów, okazuje się, że w tych butach wojskowych miał ukryte dolary. W końcu Powstania dostaliśmy żołd w złotówkach i 10 dolarów na głowę, taki był żołd. Zabierali wyposażenie wojskowe niemieckie i rewidowali. Jeden z kolegów położył album ze znaczkami no i mu zabrali, bo żeby miał same luzem znaczki, to nie, a tak mu zabrali. Jeden też taki, nieopatrzny, położył złote ruble, ten kolega stał, który tłumaczył, powiedział, że to są nieważne pieniądze, ale ponieważ się kłócił, ten Niemiec się odwrócił i zgarnął te ruble do kieszeni, a ten o buty walczył, ale zabrali – bo sprzęt wojskowy niemiecki zabierali. Po tej rejestracji byliśmy w tym obozie, który był bardzo prymitywny, bo były takie zbite prycze drewniane, do spania były deski, a pod głowę sobie kładliśmy jakiś szalik, jakiś płaszcz. Ja miałem taki koc, właściwie dwa takie materiały, na jesionki służyły i jako koc, tym się przykrywało, a pod głowę to jakieś czapki, jakiś sweter. Wyżywienie było bardzo skromne. W takich kaniach przynoszono taką herbatę robioną z takiej mięty wodnej. To jest nie taka mięta uszlachetniona tylko taka zwykła, co rośnie nad stawami. I to było śniadanie. Na obiad były kartofle z beczki, gotowane parą w beczkach, na dole było... Ponieważ ci, co pracowali w kuchni, a pracowali radzieccy, to nie dbali o to, to na dole było same błoto z tych kartofli, no i zupa. Różne zupy, z suszonego jarmużu. Kiedyś podano zupę z suszonej brukwi żółtej. Była tak gorzka, że jako jeńcy nie chcieliśmy tego jeść. Zbuntowaliśmy się i nikt nie ruszył tych kadzi. Kadzie były takie koło pięćdziesięciu litrów, takie drewniane, to przynosili, to kilku niosło, bo to rozciągało się i za uszy niosło. Ponieważ żeśmy odmówili przyjęcia pokarmu, to jest wydarzenie nadzwyczajne w wojsku, jest cała ekipa, komendant, lekarze niemieccy itd., spróbowali, znaczy powąchali i zapewnili, że nic więcej nie dostaniemy. Myśmy nie dostali tego więcej, ale w ten dzień był bez obiadu. Na wieczór to była kromka chleba 400 gramów, 20 gramów margaryny i łyżka jakiegoś sera, marmolady. Taki domowy serek, fermentowany, taki gorzki, kwaśny. To całe było wyżywienie. Najważniejszy był chleb. Najgorzej było z tymi co byli palaczami, to oddawali połowę chleba za dwa papierosy, namiętni palacze. Mieliśmy takiego kolegę, który miał szkorbut, z tej pryczy się nigdy… Tam do pracy nas nie używali, tylko żeśmy tak siedzieli, to krzyczał z tej pryczy – Stasiu dwa za chleb, a już ledwie chodził po ścianach. Miał szkorbut, ale papierosy musiał palić. Uciążliwe były bardzo apele, to już październik, listopad, grudzień, były uciążliwe, bo to wyprowadzali, ustawali piątkami, przerwa po dwudziestu i liczyli. Jeżeli się nie zgadzało to musieliśmy tak stać długo aż się zgadzał stan kilka tysięcy. Musiał się zgadzać. Prowadzano nas do łaźni. Łaźnia była prymitywna, w takim baraku gdzie był piec węglowy stał, jak w łazienkach w domu, jak to się nagrzało trochę wody a przyprowadzili tyle to po kilku użyciach kilku się polało wodą a dla reszty to już zimna została. Jednocześnie przeprowadzono dezynsekcję. Tam były takie komory obite jakimiś płytami i przy pomocy gorącego powietrza przeprowadzali dezynsekcję. To trwało kilka godzin. W tej sali, gdzie czekaliśmy na odebranie swoich ubrań to były powybijane szyby więc biegaliśmy, ruszaliśmy się, obijaliśmy się jeden drugiego żeby przetrzymać, bo to było bardzo uciążliwe. Kiedyś przy nas przyprowadzili jeńców radzieckich, z takiego odizolowanego oddziału. To byli ci co sami wszystkie choroby przeszli, to już taką kwarantannę przeszli – muzułmanie. Skóra i kości. W ten sposób na przykład widzieliśmy jak werbowali do armii Własowa, jeńców radzieckich, bo właśnie obiecywali im dobre wyżywienie i ubranie i tak dalej i że będą mieli lepiej. I widzieliśmy jak taki przyjechał oficerowie niemieccy i ci od Własowa i agitowali. I niektórzy chyba byli wcześniej przekupieni czy coś i wychodzili i podpisywali takie deklaracje. Zresztą w czasie Powstania też, będąc na palcówce na Grzybowskiej w fabryce Deringa, kiedyś przed nami na tyłach domu była jakaś grupa żołnierzy. Umundurowani podobnie do niemieckiego, obrzuciliśmy ich granatami, oni krzyczeli:
Towariszcz nie strielaj!, to były właśnie te oddziały Własowa. Po pobycie w tym obozie w Łambinowicach zostaliśmy przewiezieni do obozów w Langwasser pod Norymbergią. Podróż trwała cały tydzień, bo jako transport z nie psującym się towarem byliśmy zawsze odstawiani na bocznicę, gdzie się odbyło przed nami jakieś bombardowanie, nie było przejazdu. To odstawiali i jechaliśmy tydzień. Raz w obecnym Kłodzku, Czerwony Krzyż nam dał zupę w papierowych kubeczkach, a raz wypuszczono nas, żeby się napić wody z pompy kolejowej, taką w którą zaopatrywały się parowozy. Cały tydzień nas wieźli. Przywieźli nas w nocy do tego Langwasser pod Norymbergią, kazali wysiadać no i maszerować do obozu. Poszliśmy do tego obozu, ale jechał w tym wagonie co ja kolega, który miał wysoką gorączkę, bo przed wyjazdem wypisał się z izby chorych i był w tym wagonie konający. On nie szedł, zostawili go i na drugi dzień go zawieźli do łaźni, gdzie skończył życie. Jak nas doprowadzili to kłóciliśmy się w nocy z tymi oficerami niemieckimi, którzy tam przyszli, jak nas przyprowadzili, jesteśmy głodni, cały tydzień żeśmy nie jedli. Po większej awanturze zorganizowano dla nas posiłek. Jakaś konserwa na iluś tam, chleb i jakąś kawę. I tam z tego obozu prowadzono nas do pracy, do miasta, do wyładowywania wagonów, w zaspach po pas, żeby te dziesięć kilometrów przejść i nie wiem, czy ze dwa wagony wyładować tego węgla, bo maszyna wyładowała cały pociąg, a my kilka… Ale na mrozie tak żeśmy pracowali i wracali przez te zaspy. Myśmy narzekali tym wartownikom, że za ciężko i tak dalej. No to jeden powiedział – wyjmijcie ten węgiel z kieszeni to będzie wam lżej. Myśmy właśnie mieliśmy ten węgiel, żeby w tych barakach, w których żeśmy byli, żeby było ciepło, bo w tym Lamsdorfie to nie było żadnego ogrzewania, były tylko prycze i baraki. Żadnego ogrzewania nie było. A tutaj były piece wprawdzie, przydział opału był bardzo mały. Kilka brykiet tego węgla na piec, a jak myśmy przynieśli tego węgla to był upał. Okazuje się, że za nami przywędrowały paczki Czerwonego Krzyża. Jak myśmy jechali ten tydzień czasu, to jeden wagon był załadowany paczkami Czerwonego Krzyża i po pewnym czasie dali je. Na początku chcieli tak, żeby te paczki dać, ale zaczęli kontrolować. Otwierać na przykład mleko w proszku, czy konserwy. Był przedstawiciel Francji i zakwestionował i dawano nam te paczki całe. Nie otwierano tych artykułów, ale potem co jakiś czas to przychodziła taka kontrola, oficerów. Sprawdzają czy nie przechowujemy tej żywności, czy nie mamy radiostacji, czy jakiejś broni, czy coś. Przychodzili to przewracali wszystkie prycze, tam już były lepsze warunki nie deski. To były takie montowane łóżka siatkowe, piętrowe z siatką i siennikiem, z tym że nikt na dole nie chciał w baraku tym spać na tych pryczach dlatego, że to był barak obity deskami i podsypany ziemią tam na palach to bardzo było zimno, więc spaliśmy na najwyższym piętrze albo w środku. Na dole to było pusto, nikt nie chciał tam spać bo tam było bardzo zimno. W baraku to woda marzła, [chociaż] ogrzewanie było. Wprawdzie gdzie się dało, jak szliśmy do pracy gdzieś tam likwidacja, jakichś namiotów, które stały z rok czy więcej, to żeśmy starali się jakieś drzewo, czy jakieś deski [wziąć], czy coś żeby tutaj ogrzać. I też te apele były. Wprawdzie tu nie było nas dużo, jakieś trzystu pięćdziesięciu, ale apele też, jak się ktoś zawieruszył gdzieś to tak długo trzymali aż się znalazł. Kiedyś ktoś opuszczając obóz, jakoś udało mu się schować i nie mogli tego jednego znaleźć i musieliśmy tak długo czekać, aż się wszystko wyjaśni. Wyżywienie może trochę było lepsze, bo to dla nas, żeby tam brukiew czy tam dalej, to była ta brukiew pastewna, bardzo twarda, ale tak rano herbata albo kawa czarna i potem ten obiad też z kartoflami, a potem na kolacje obiad bez kartofli, taka zupa bez kartofli. I tam zaczęto potem nas z tego obozu macierzystego rozwozić do oddziałów pracy. Ja akurat taką grupę trafiłem gdzie zawieźli nas… znaczy najpierw rewizję prowadzili w nocy a potem rano szliśmy do Norymbergii oddalonej o osiem czy dziesięć kilometrów. No i doszliśmy na dworzec, już byliśmy załadowani do wagonów osobowych, z tym, że Niemcy siedzieli na początku wagonów. Każdy Niemiec, czy każda kobieta niemiecka pilnowała nas. No i siedzieliśmy. Przyszło południe i był nalot bombowców amerykańskich, akurat na centrum Norymbergii. Więc uciekliśmy z tych wagonów do tych przejść między peronami. Po skończeniu pociąg już nie odchodził, poszliśmy jeszcze na piechotę dalej do miejscowości Fűrth, też oddalonej o dziesięć [kilometrów] łączącej się z Norymbergią. I tam już pojechaliśmy też w wagonach osobowych do miejscowości Sztokholm. Wyładowali nas. To była zima, śnieg, to jest las turyński pokryty świerkami i szliśmy pod górę. Weszliśmy na tę górę, jest brama i na tej bramie dwa młotki. Pytam się kolegi obok, bo on zna niemiecki, co tu pisze, bergwerk, co to znaczy? Kopalnia węgla. Ja mówię ty się nie wygłupiaj my nie chcemy do kopalni, my chcemy do rolnika, do bauera, żeby było co jeść. No ale niestety była kopalnia węgla. I tam pracowaliśmy na kopalni na głębokości 90 do 130 metrów. Dostało się lampę, zjeżdżało się z górnikiem i ja pracowałem jako ładowacz. Szliśmy przodem, jak to się mówi po górniczemu, tam on fedrował, czyli podrywał ten węgiel. Wprawdzie to był taki miał, a ja byłem ładowaczem, który ładował ten wagonik, a on wagonik po pochylni takiej dowoził i tam zjeżdżał na dół. A inni koledzy pracowali przy transporcie tego węgla tymi wagonikami. Żadnej traksy nie było tylko szyny, i ten wagonik taka wagonetka. Załadowanie tego węgla do wieży wyciągowej nie było trudne, bo wagon zjeżdżał z góry. Najgorzej było jak ci młodzi siedemnastoletni czy troszkę młodsi musieli pchać te wózki które ważyły pięćset kilogramów do góry, na miejsce urobku. Pracowaliśmy jakiś czas, potem kilku uciekło do obozu i poskarżyło się „nas źle traktują, że nas biją”. Wyżywienie tam nie było złe, bo dziesięć deko mięsa codziennie w obiedzie było, jakaś jarzyna, brukiew no i pół kilo chleba i dodatek i tak dalej. Byliśmy traktowani jak ciężko pracujący. Potem przyjechała kontrola i stwierdziła, ze sierżant nas wygania do pracy taką pałką gumową, i te ciężkie warunki, i młodzi, i postanowiono nas stamtąd zabrać. Zawieziono nas do koszarów artylerii przeciwlotniczej w Kitzingen. Tam robiliśmy pewne porządki, usuwaliśmy zbędne meble, bo tam kasowano szkołę wojskową, do momentu jak był nalot bombowców amerykańskich i zostało zniszczone miasto. Koszary troszkę zostały uszkodzone, spędziliśmy zresztą te bombardowanie w schronach. Zjedliśmy jeszcze posiłek, a następna grupa to już nie zjadła nic i wzięto nas zaraz do odgruzowania tej miejscowości. Znaczy tych zasypanych żywych, to Niemcy sami z Frost Arbeits, takie służby pracy [odkopywali] a nam pozostało wyciąganie i wynoszenie tych, którzy zostali zabici. I tak chodziliśmy do tej pracy przez cały czas po tym bombardowaniu. Następnie już 2 kwietnia, był drugi dzień Wielkanocy, ewakuowano nas. Najpierw żeśmy szli w dzień w małym oddziale a potem w nocy ze trzydzieści kilometrów, a potem jak się sformułowały duże oddziały tych jeńców to nie wiem po ile żeśmy szli. Codziennie po kilkanaście kilometrów oddalając się od frontu. I tak żeśmy szli przez miesiąc. I potem jak już nocowaliśmy w jakiejś wiosce, były niedaleko wojska amerykańskie i lotnictwo bombardowało z dalekiego wsparcia, potem z bliskiego wsparcia, potem chodził taki samolot zwiadowczy piper i kierował ogniem artylerii. 25 kwietnia chyba przyjechały amerykańskie czołgi i zabrały tych Niemców, i cywilnych i wszystkich mężczyzn i zostaliśmy wolni. Przeszła ta pierwsza linia i nie zostało nic. Ani Niemców ani Polaków. Byliśmy zakwaterowani w takiej stodole gdzie była ferma kurza i były gęsi to nasi się rzucili, wydusili wszystkie gęsi i część kur. Francuzi, którzy tam obok kwaterowali, przestraszeni przyszli – co wy robicie, przecież tu wpadną esesmani, co to z wami będzie. Ale wieczorem przyszła druga linia frontu i powiedzieli, że tam dalej są specjalne oddziały co się jeńcami zajmują i idźcie tam. I w nocy żeśmy poszli tam, i tam rzeczywiście było. Zakwaterowani zostaliśmy w wiosce. Spotkaliśmy akurat powstańców, którzy pozostali w tym Lamsdorfie, Łabinowicach i byli na piechotę ewakuowani przez całą zimę. Aż trzy miesiące. Oni już tam byli zakwaterowani, myśmy do nich dołączyli i tak zwany sołtys czyli burgmeister, zarządził kto ma kwaterować ilu jeńców. Tam była taka gospoda, tam mieliśmy taką salę, tam żeśmy kwaterowali. Wyżywienie to dali tak zwane parniki i świnie i kasze, to Niemcy, a część dowozili rano amerykanie, którzy tam byli w patrolach i część zaopatrzenia oni dostarczali. I tam byliśmy z miesiąc, potem przywieźli nas do Bambergu. Zakwaterowali [nas] w koszarach przeciwlotniczych. Było nas tam dwustu byłych powstańców i dziesięć tysięcy jeńców radzieckich pozwożonych. Czuliśmy się jak na froncie. Ci żołnierze radzieccy strzelali z czołgów, wysadzali piece. Myśmy tak siedzieli, jak myszy pod miotłą. Zaraz nas zorganizowano w kompanie, przepustki i tak dalej. Był porządek. Potem był hale… tam Radzieccy żołnierze w hali takiej do remontu czołgów zrobili halę i żeby się odbywały wiece. Tam były portrety Mao Tse Tunga… Engelsa, Lenina i Stalina i wiece. No i potem Amerykanie w porozumieniu z wojskami radzieckimi, podstawili tam samochody i ich ewakuowali do przekazania armii radzieckiej, tych byłych jeńców. Wielki entuzjazm, takich setników robili, takie grupy po stu i pojechali z entuzjazmem. Ale jak się potem okazało, to oni nie byli daleko zawiezieni, tylko do obozu z powrotem, bo Stalin doszedł do wniosku, że jak zdradzili ojczyznę nie walcząc za nią, dostali się do niewoli, to nie należy im się nic. Zresztą oni byli zdani tylko, jeńcy radzieccy, na pomoc niemiecką, bo Związek Radziecki nie podpisał porozumienia z Czerwonym Krzyżem, oni żadnych pomocy od Czerwonego Krzyża nie dostawali, byli zdani tylko na to co dadzą Niemcy. W czasie tego jeszcze jak byłem w tym [obozie], to byłem w takiej izbie chorych, no to jeńcy z krajów zachodnich byli na dole a radzieccy byli na tego… i mieli własnego lekarza, a tu był francuski lekarz, tu była pomoc przysyłana przez Czerwony Krzyż, a tam to wszystko tylko zależało od władz niemieckich. Z tego Bambergu stworzyło obóz byłych jeńców wojennych, w tym samym Langwasser, w którym siedziałem jako jeniec. Jak my zobaczyli[śmy] te baraki, zaczął się trochę bunt, ale komendant tego obozu „Byłych Jeńców Wojennych”, pułkownik Tomaszewski, przed wojną dowódca 36 Pułku Piechoty Legii Akademickiej tu na Pradze, na 11 listopada, apelował, żebyśmy tam uspokoili się i tak dalej. Objęła nas pomocą armia amerykańska. Był taki oficer łącznikowy, jakiś major był Berg się nazywał czy coś tam, mówił po polsku. I tam byliśmy w tym obozie, na wyżywieniu, znaczy zaopatrzeniu armii amerykańskiej. Potem przyjechał do nas biskup polowy z Gawlina, i tam już byliśmy w tym obozie, stworzono takie kompanie, był taki wojskowy porządek i zaczęto tworzyć tak zwane kompanie wartownicze, które pilnowały amerykańskich obiektów, magazynów i tak dalej. Ja byłem w takiej kompanii w miejscowości Fűrth, to jest taka miejscowość, która się łączy z Norymbergą. I potem stamtąd, z tej kompanii do obozu cywilnego, gdzie była ludność cywilna wywieziona, w Laufie, potem zlikwidowano. Tam prowadziłem harcerstwo, właśnie te sto czterdzieści cztery druhny, zuchy, zuchny, harcerze i harcerki tam prowadziłem. Potem ten obóz zlikwidowano, przewieziono nas do obozu w Coburgu i tam pełniłem taką funkcję zastępcy komendanta bloku i stamtąd zapisałem się na repatriację. Przyjechałem 1947 roku, w czerwcu, do Zebrzydowic i potem dostałem dokumenty, bilet przewozowy i tak dalej. Tylko pierwsza rzecz, o jaką się pytał ten co przeprowadzał wywiad, żeby dokumenty. A ja tych dokumentów nie miałem, wszystkie zostały, legitymację AK, została przy rejestracji zatrzymana przez Niemców, został mnie numer jeniecki tylko, taka blaszka. Mówi, o proszę pana, takich tu Ukraińców [tylu] przyjeżdża. Ja mówię nic innego nie mam. Wtedy zapytał się, gdzie pan mieszkał przed wojną? Ja mówię, Warszawa ulica Wilcza 10 m. 19. A w czasie okupacji? Tak samo. A gdzie pan wraca? Miałem list, to wracam też na Wilczą 19. No i wróciłem do Warszawy, skontaktowałem się z koleżanką z kolegami, oni powiedzieli, że ta moja szkoła Zawistowska została zweryfikowana jako liceum zawodowe i otrzymałem maturę zawodową i zgłosiłem się na wydział farmacji, bo to było pokrewne do tej [szkoły] Składu Materiałów Aptecznych. Zdałem egzamin i skończyłem te studia farmaceutyczne, otrzymałem dyplom i przyszło powołanie na przeszkolenie do wojska. Zgłosiłem się. Wojskowe Centrum Szkolenia Medycznego było w Łodzi i tam ankietę personalną złożyłem i potem były badania lekarskie. Jak składałem tą ankietę, i w rubryce „działanie w czasie okupacji w konspiracji” napisałem „Powstanie Warszawskie”. Na to ten pułkownik, który mnie przyjmował, mówi „no tak, ale były różne oddziały, AL, Batalionów Chłopskich, jeszcze inne. Do jakich pan należał? Może do AK?” Ja mówię: „Tak”. „To dlaczego pan tak nie napisał?” Ja mówię: „Bo to działa na panów jak płachta na byka, to dlatego nie napisałem”. Zaraz po skończeniu studiów chciałem zostać asystentem, miałem oparcie u profesora, ale przeszkadzał mój życiorys, że pobyt za granicą i Armia Krajowa. Trafiłem na to przeszkolenie. Pięć miesięcy szkoliłem się w tej Łodzi i po zdaniu egzaminów, była komisja personalna, było nas około pięciuset i która kwalifikowała do służby. I powiedzieli „to my się zastanowimy”. Widziałem, że pokazywał ten personalny datę powrotu z zagranicy i AK. Stałem i widziałem, co on tam pokazywał. Wieczorem, dziewiętnastu byłych akowców dostało rozkaz wyjazdu do domu, zwolnionych zostało, nie nadawali się do Ludowego Wojska Polskiego. A wtedy, jak zostałem zwolniony, to obowiązywały tak zwane nakazy pracy dla szkół średnich i wyższych. Trochę pracowałem, krótko w zawodzie, za takim zezwoleniem, a potem już nie i musiałem na tą komisję [się stawić]. I na tej komisji mi powiedzieli: „poza województwem warszawskim, Warszawą, to może pan sobie wybierać. Świat stoi otworem.” Ponieważ obecna moja małżonka dostała przydział na Śląsk, to ja poprosiłem o Śląsk i dostałem na Śląsk. Pracowałem w Bytomiu przez trzy lata, to nie bardzo mnie dobrze było, bo musiałem się sam utrzymać, sam wszystko. Dostałem te 700 złotych, zresztą w ratach musiałem zwracać. Musiałem wszystko sobie sam robić. Potem wystąpiłem [o przeniesienie], ponieważ międzyczasie wziąłem ślub i żona nie wymeldowała się z Warszawy, bo przecież była kobietą, a nie mężczyzną, który podlegał służbie wojskowej i dostałem przeniesienie z tego Śląska, ale nie do Warszawy, bo to wtedy był zakaz meldowania, a ja się wymeldowałem. Zaproponowano mi pracę w województwie. Najpierw w Radzyminie, potem w Konstancinie, a potem zaproponowali czy nie objąłbym kierownictwa apteki w Pruszkowie. Objąłem to kierownictwo apteki i tam spokojnie pracowałem, a potem sobie wojsko przypomniało, że jeszcze można mnie do okresowej służby wojskowej powołać. I powołano. W 1964 roku byłem wcielony do wojska, stopień podporucznika, bo tam w Łodzi dostaliśmy awans na chorążego, co był pierwszym oficerem wtedy, w pierwszym stopniu oficerskim. Jako podporucznik, na taką komisję personalną [poszedłem] i powiedziałem: „Panowie, żartujecie, ja mam czterdzieści dwa lata i jako podporucznik… Takiego w ogóle w Warszawie nie ma. Czterdzieści dwa lata, zaczyna służbę wojskową.” „Ale pan później awansuje”. I te dwa lata odbyłem służbę w jednostce wojskowej w Celestynowie, jednostka wojskowa 1391 (trzynaście dziewięćdziesiąt jeden) w Celestynowie. I tak jeździłem przez te dwa lata, mieszkając w Pruszkowie do Celestynowa, co zajmowało mi w obydwie strony trzy godziny. Ale koledzy, którzy nie mieli kresek w życiorysie, namówili mnie, słuchaj zostań zawodowym, będziesz lepiej zarabiał, a będziesz to samo robił. I napisałem podanie, właśnie wtedy raport i zostałem zakwalifikowany do zawodowej służby. Potem przeniesiono mnie do przedstawicielstwa wojskowego, a potem do Szefostwa Służby Zdrowia. Tak do końca, do emerytury tam pracowałem. Dosłużyłem się stopnia pułkownika pełnego. Odszedłem w 1986 [roku] na emeryturę. Przedtem przez wojsko starałem się o mieszkanie, bo wojsko miało taki przywilej, że nie czekało na przydział, tylko w krótszym czasie. Pierwszy wkład wpłacano a potem już normalnie ja płaciłem tą resztę, tylko ten wstępny wkład jak trzeba było, to wojsko zapewniało i nie było tego oczekiwania kilkuletniego na kandydata. I tu mieszkamy od 1971 roku, bo kiedy napisałem [podanie] o mieszkanie i w 1971 roku żeśmy się sprowadzili. Mam dwoje dzieci. Syn skończył kształtowanie terenów zieleni na SGGW, córka szkołę ekonomiczną, średnią. Małżonka pracowała w Energetyce jako chemik. Teraz też jest na emeryturze. Mieszkamy tutaj z córką, a syn ma mieszkanie na Grzybowskiej. Jeżeli chodzi o mój pseudonim, to taka jest historia prozaiczna. W nowym garniturze wiosną 1939 roku poszedłem na spotkanie z koleżankami i kolegami. Zobaczyli mnie z daleka i krzyczą, o „Chabrowy” idzie i tak było z moim pseudonimem. I potem dwóch kolegów, którzy byli w tej paczce, było w tej konspiracyjnej organizacji Polska Niepodległa i tak został „Chabrowy”. Potem, w czasie Powstania, zostało przyjęte – pseudonim „Chabrowy”. A numer legitymacji Armii Krajowej, [legitymacja] zabrana została przy rejestracji w Lamsdorfie, ale zapamiętałem numer, ponieważ [jest] bardzo zbieżny z moją datą urodzenia. Urodziłem się 12 stycznia 1920 roku, a legitymacja miała numer: 17123. Stąd zapamiętałem numer legitymacji, bo te wszystkie dokumenty to Niemcy zabrali jeszcze jak byliśmy w Landwasser, jak nas wysyłali właśnie do tych kopalni, to w nocy [tym] co wyjeżdżali, wszystko zrewidowali pozabierali co chcieli, odwołali a rano dopiero żeśmy szli. Tak, że było tak, że zabrali wszystko, postąpili bardzo sprytnie.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej spotkanych w walce lub wziętych do niewoli?
Różnie. Jak wyładowali nas w Łambinowicach to ci funkcjonariusze policji czy coś… z psami, to nas źle [traktowali], szczuli i tak dalej, poganiali. A tutaj w Łabinowicach, w Lamsdorfie, wartownikami byli Ślązacy z okolic, żołnierze z okolic tak, że nawet był jeden taki, co przyznał się, że był w Armii Polskiej i jak mówi – żegnano nas, chór taki stworzony przez Krukowskiego, ale nie tego aktora, tylko innego i śpiewał, to mówi, to nie są wojskowe piosenki. Żeśmy mu wytłumaczyli, to nie są wojskowe, to są konspiracyjne i powstańcze. On służył w Armii Polskiej, w opolskim, coś takiego stamtąd. Jak pojechali koledzy kiedyś, była taka wycieczka zgrupowania właśnie dla tych z Łambinowic, to spotkali takich, którzy tam byli wartownikami. Jeżeli chodzi o Langwasser, to wartownicy, to byli ludzie, którzy byli inwalidami częściowo, pospolite ruszenie. Był taki jeden, który miał suchą rękę, bo był pod Kerr czyli był tam ranny, to ten był niedobry. Bo to kolbą [bił] i tak dalej. Ale ja unikałem takich kontaktów, udawałem, że na przykład pracuję, czy wyładowuję węgiel, czy tam kopię jakieś rowy, bo myśmy naprawiali urządzenia w kiczyniu po bombardowaniu, urządzenia kanalizacyjne, wodociągowe, to ja udawałem się, że się schylam, że coś kopię, a tylko [chodziło o to] żebym nie zmarzł. A taki był kolega, który jak ten węgiel wyładowywaliśmy, to on stał i [tamten] zawsze go tą kolbą uderzył czy coś. A ja ruszałem się, żebym nie zmarzł i udawałem, że pracuję, a nie musiałem dostać…
- Czy zetknął się pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnianych podczas Powstania?
Nie, osobiście z takimi [przypadkami] się nie spotkałem. Byliśmy oddzieleni i nigdy bezpośrednio z tymi żołnierzami niemieckim nie spotkałem [się]. Natomiast jak szliśmy do niewoli to dopiero, bo tak to byliśmy oddzieleni. Jako ciekawostkę, jak byliśmy jeszcze w Łambinowicach w Lamsdorfie, to przez stół też siedzieli Jugosłowianie. Wszyscy byli od Michaiłowcza, bo to prozachodni był dowódca powstańców serbskich, jugosłowiańskich. Po wyzwoleniu okazało się, że oni wszyscy byli do kitu, bo Niemcy tamtych nie wzięli do niewoli. Teraz, [opowiem] jako ciekawostkę, że jak nas uznali za żołnierzy, tak samo i partyzantów. Obok nas kiedyś, wprawdzie w ziemiankach, bo myśmy byli w barakach, oni w ziemiankach, przyprowadzili polskich powstańców spod Ćmielowa i traktowali jako jeńców wojennych. Na początku jak wybuchło Powstanie, to przecież tych Polaków, wszystkich, traktowano wśród powstańców jak bandytów. Na przykład tu rozstrzeliwani, tutaj wojska, róg Młynarskiej, to tam wiele ludzi zostało rozstrzelanych. Spotkałem taką panią, która była tam rozstrzeliwana z dziećmi. Dzieci się pytały czy nie będzie bolało i salwa i dzieci zginęły, ona upadła, w głowę ranna, ale straciła przytomność i leżała. Dopiero jak zimno się zrobiło i oni chodzili, sprawdzali czy nie trzeba kogoś dobić, jeszcze żyje, ale ponieważ była w głowę ranna, była nieruchoma i potem dopiero jak zimno, wycofała się z powstańczych tych i tak przeżyła.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Ludność cywilna na początku była entuzjastyczna, ale potem jak trzeba było gdzieś się przeprawiać tymi piwnicami, tam gdzie była ludność cywilna, no to byli niezadowoleni. Mówili tak: powstańca się smarkaczom zachciało. Więc wolałem, jak gdzieś miałem się przemieszczać, to górą, gdzie było niebezpieczniej, ale nie było tych komentarzy. Ludność siedziała w tych piwnicach, wysiedlona z tych terenów opuszczonych i miała bardzo złe warunki. Bo jeszcze ci co w tym domu, to mieli jakieś zaplecza a ci to byli na łaskę tych tam u których siedzieli, zaopatrzenie czy coś. Zresztą mój wuj też właśnie gdzieś był zbombardowany na Świętokrzyskiej i potem siedział gdzieś tu na Hożej w piwnicy z dziećmi, to na łasce właściwie, bo to zaopatrzenie czy coś, to nie mieli zaplecza żadnego. Więc potem narzekali. Na początku był entuzjazm, a potem jak się pogorszyły warunki, to powiedzieli, że smarkaczom się wojny zachciało. Nie było przyjemnie przechodzić przez te piwnice. Wolałem górą za barykadą jakąś, czy tak przebiec.
- Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania?
Byłem w takim zgrupowaniu „Chrobry II”, gdzie wyżywienie było bardzo dobre. Mieliśmy tak: młyn na Prostej, magazyny Hartwiga, gdzie była tak zwana bobik, takie podobne do fasoli, co się żywi tym karpie, ale było jadalne. Poza tym na Ceglanej czyli na Pereca, była fabryka suszonych jarzyn, więc kapusta, jakieś jarzyny suszone, to mieliśmy dobre zaopatrzenie. Poza tym były te magazyny jęczmienia Haberbuscha. Do nas przychodzili brać, ale jak były trudności to też nam gotowali. Tak nazywała się plujka, bo jęczmień ma taką łuskę, którą się usuwa robiąc kaszę jęczmienną a przy tym to nie, bo to robiono takie na młynkach i potem trzeba było te osiory wypluwać. Więc lepsze zaopatrzenie mieliśmy, młyn na Prostej, więc piekarnie, które były czynne, piekły chleb. Poza tym były krowiarnie, jako ciekawostka, właśnie że w mieście były krowiarnie i to mleko zostało rozprowadzane przez te komitety blokowe, dla dzieci. A po zawieszeniu broni, kapitulacji, te krowy zostały zabite i przed odejściem do niewoli jedliśmy gulasz z tych właśnie krów. A zakwaterowanie – mieliśmy cały taki budynek, to spaliśmy po tych opuszczonych mieszkaniach, to warunki… Wodę to trzeba było donosić, niestety przez małe getto, to z narażeniem ale tam była studnia na tej Ceglanej, Pereca, fabryki Wibra, która produkowała barwniki, niewyczerpana. Ludzie budowali takie prowizoryczne studnie, które niewielkie ilości wody…
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Dobra atmosfera. Takie koleżeńskie stosunki. Nie narzekałem. Jeżeli chodzi o kadrę i tak dalej, właśnie mówiłem, że mnie bardzo witali jak jako rekonwalescent wróciłem do oddziału, zaraz pasta orzechowa się znalazła i dowódca bardzo był zadowolony, chociaż niewiele mnie znał, ale wiedział, zaraz przywitał, Tadziu i tak dalej. Więc taka atmosfera była dobra. Wprawdzie czasem były scysje właśnie o to, kto ma po tą wodę iść, bo to nie było bezpieczne i musieliśmy się kłócić, żeby jakąś kolejność zachować, a nie tylko tych słabszych wysyłać po tą wodę. Bo to trzeba było nieść, kiedyś na początku to Turkmeni a potem my sami musieliśmy przynosić tą wodę. No, a jeżeli chodzi o zaopatrzenie, to były tak zwane Służba Kobiet PŻ. Te panie zajmowały się gotowaniem tych posiłków.Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę, słuchał radia?
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z powstania a jakie najlepsze?
No właśnie, że czuliśmy się potem opuszczeni, bo tu nie było pomocy. Alianci przyjechali dwa razy, tylko raz na rozkaz, raz na ochotnika. Poza tym byliśmy oddani w strefę wpływów radzieckich w Jałcie, tak że nie wydawało się dziwne, że nam nie pomagają. Przyjęliśmy takich oficerów z niewoli jako łącznicy, radzieckich oficerów, ale to niewiele co dawało w ogóle. A te oddziały, które z Pragi przyjechały, jak był dowódcą Berling, no to niewiele zdziałały jak na ten Czerniaków weszli, bo to zaplecza już nie było, takiego przyczółka a potem za to, że wydał rozkaz, że do pomocy to go zdjęli i zrobili generała Popławskiego. dowódcą Pierwszej Armii.Co działo się z panem od zakończenia Powstania do maja 1945 roku?
- Czy podczas Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Tak. Była nawet na Siennej msza polowa, 15 sierpnia w związku ze Świętem Wojska Polskiego, potem była spowiedź ogólna, jest taka spowiedź, że udziela się odpuszczenia grzechów.Do nas był przydzielony kapelan, który nie miał szczęścia, bo szedł do jakiejś chorej osoby, żeby udzielić sakramentów i pocisk uderzył, miotacz min, oderwał mu nogę, i tak został pochowany. A przy jego pogrzebie zostało rannych kilu Turkmenów, bo pocisk uderzył i ich tak jak siedzieli w tym dole, to do połowy ich obsypało. Żaden nie zmarł, ale byli ciężko ranni. Jeżeli chodzi o, już jak byliśmy w niewoli to była przez druty odprawiana msza, gdzie śpiewaliśmy „Boże coś Polskę”. W okupację to nie można było tak legalnie, w kościele czy coś takiego. Była msza odprawiana. A tu właśnie udzielana była komunia i taki odpust, to się specjalnie nazywa, że się żałuje samemu i wtedy przy następnej spowiedzi trzeba się wyspowiadać z grzechów. W niewoli, na przykład jak byliśmy w Langwasser to chodziliśmy na msze, bo był kapelan francuski i jak zezwolono, bo w niedzielę nie tego, to można było pójść na msze odprawianą przez kapelana francuskiego. Jak byłem w szpitalu w niewoli, to też tam był kapelan, nawet chodził po mieście i mógł różne rzeczy załatwić. Załatwił mi podzelowanie butów, bo mnie się zepsuły zelówki. On mi załatwił tę naprawę butów.
- Czy chciałby pan coś powiedzieć na temat Powstania coś czego jeszcze nikt nie powiedział?
Mówiłem już, że to dziwne, ze to dopiero porozumienie z wojskami radzieckimi, które stały u bram Warszawy, dopiero jak już Powstanie było, dopiero jakieś porozumienie starano się zawrzeć. To wtedy się domyślili, że to jest gra polityczna, że chcieli odbić Warszawę wcześniej, niż wojska radzieckie wejdą. Jeszcze jest taka krytyka Powstania, że tego... A i tak był problem, bo Niemcy nakazali żeby się zgłosiło sto tysięcy ludzi do budowy tych umocnień i tak dalej, to by nie darowali przecież. A znowuż Rosjanie się nie spieszyli, bo wiedzieli, że załatwią Niemcy tych Polaków, po co się oni mają mieć kłopot. Poza tym dziwne jest, jak poszedłem na Wilczą, Kruczą to istniały domy tuż przed końcem Powstania, jak wróciłem to tych domów nie było. Więc niszczono, po prostu nie w walkach, tylko niszczono Warszawę z premedytacją. Zresztą Hitler zaplanował tutaj, jakieś takie budynki. Zresztą pomnik Powstańców Getta jest zbudowany z kamienia, który na cześć zwycięstwa miał być postawiony. Takie z czasem nieporozumienie się [wywiązało]. Jest muzeum takie na Długiej Powstania Warszawskiego, ponieważ Powstanie warszawskie było jakoś mało rozpropagowane i kto, gdzie, jak, to tam przychodzili tacy, że jest z Powstania w Getcie Warszawskim. Dopiero sześćdziesiąta rocznica to jakieś większe obchody, podkreślenie, tworzenie muzeum. Zresztą to muzeum stale miało zmieniać miejsce, miało być przy dawnym Banku Polskim, byliśmy na tych uroczystościach, to też potem szukano miejsca. Aż wreszcie coś zrealizowano. To zawdzięczać należy temu prezydentowi miasta Kaczyńskiemu, który się energicznie tym zajął.
Warszawa, 4 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski