Jerzy Pawlak „Tyrolczyk”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Bronisław Pawlak, mój pseudonim jest „Tyrolczyk”. Urodzony w Warszawie przy ulicy Chmielnej 42. W okresie okupacji przebywałem w Warszawie. Przed okupacją należałem do harcerstwa, do 79 Drużyny ZHP na ulicy Tarczyńskiej. Później, w okresie okupacji, włączyłem się do konspiracji.

  • Czy miał pan jakiś stopień wojskowy?

Nie, początkowo nie miałem żadnych stopni wojskowych, a do konspiracji włączyłem się w 1942 roku, w lutym.

  • Czy mógłby pan króciutko opowiedzieć o swoim życiu przed wojną? O szkole, o tym, czy w rodzinie były tradycje patriotyczne, jak wyglądało pana życie przed wojną, w Warszawie.

Moje patriotyczne [wychowanie] zaczęło się od harcerstwa. Chodziłem do szkoły podstawowej na Miedzianą 8, a ponieważ tam harcerstwa nie było, to zgłosiłem się do drużyny harcerskiej 79 na ulicy Tarczyńskiej, też przy szkole podstawowej. I tam udzielałem się do roku 1939. Wyjeżdżałem kilkakrotnie na obozowiska, tam zdobyłem dużo tak zwanych sprawności. Włączając się byłem zuchem, później harcerzem i tak dalej, do wybuchu wojny. Po wybuchu wojny byłem łącznikiem między ulicą Ceglaną 8 i 10. Tam było gniazdo przeciwlotnicze i stamtąd otrzymywałem meldunki, które zanosiłem na Nowy Świat przy Krakowskim Przedmieściu. Tam był sztab obrony Warszawy i tam nosiłem meldunki. O ilościach samolotów, które przybyły, które zostały ostrzelane, które zostały strącone. Mnie nie interesował alarm, ja po prostu biegłem, byłem tam zaprzysiężony. To była organizacja ochotnicza przeciwlotnicza.

  • To już było później. A co pan robił, jak pana zastał wybuch wojny we wrześniu 1939? Jak by mógł pan opisać ten moment?

Wybuch wojny 1939 roku - tośmy mieszkali wtedy na Ceglanej ulicy. To właśnie dlatego ja tam byłem, w tym punkcie wojskowym, ponieważ ja mieszkałem Ceglana 11, a po drugiej stronie było to gniazdo. Miałem te zadania do momentu wkroczenia [Niemców] do Warszawy.

  • A jak pan wspomina sam wybuch wojny? Czy pan pamięta ten moment?

Pamiętam. Ja to strasznie przeżyłem. Byłem zaangażowany w harcerstwie, więc cały czas się zastanawiałem, w czym mogę pomóc? W czym mogę się przydać, żeby być potrzebny dla obrony Warszawy? Bo czułem się urodzonym, wychowanym warszawianinem.

  • Jak pan wspomina okupację, życie codzienne, zdobywanie żywności.

Okupacja się zaczęła wkroczeniem Niemców do Warszawy. Przedostałem się z bratem za Warszawę, ponieważ mieliśmy tutaj kuzynów, ojca brat mieszkał za Włochami, w Ursusie. I tam żeśmy przyszli, żeby pomocy trochę dostać, jakiejś żywności, bo mama była nie przygotowana na tak długi okres [wojny]. Było nas czworo. Miałem jeszcze dwie siostry i brata, młodszego. Ja byłem z rodziny najstarszy. No i wydostałem się z Warszawy. Można było wychodzić, więc poszedłem tam, rodzina mnie obdarzyła zasiłkiem z żywności. [Potem z powrotem] przyszedłem do Warszawy, bo pieszo się chodziło. I później się włączyłem do tego harcerstwa. Ponieważ byłem harcerzem, spotkałem drugiego harcerza i mówimy: musimy coś robić. No to polecił nam [zadanie] pan administrator w domu przy Placu Trzech Krzyży. Na Plac Kazimierza Wielkiego przenieśliśmy się, ponieważ z Ceglanej zostało stworzone getto, małe. I w tym [samym] okresie [mijaliśmy się] z tymi Żydami, którzy się wyprowadzili z Placu Kazimierza na Ceglaną, a my z Ceglanej na Kazimierza. Ponieważ [poprzedni właściciel mieszkania] to był szklarz, to nam zostawił w piwnicy szkło. Mówił: „Wojna jest, szyby będą wypadać, to będziecie państwo mieli, a wy nam, jak możliwość jest, to żywności dostarczycie.” I ja chodziłem do getta, tam tym ludziom starszym donosiłem [żywność]. Mama zawsze jakąś paczkę im zrobiła. Oni już później nie wymagali, żeby było [koszernie]: czy to była wieprzowina, czy wołowina, czy jakieś inne mięso - aby cokolwiek było! Najchętniej smalec, bo to do chleba. I tak chodziłem, do pewnego czasu. W pewnym momencie był [już] ten mur i ja jeszcze trochę przedostawałem się przez bramę, a[le] później było coraz gorzej. Ponieważ byłem mały, sprytny taki, [więc] próbowałem...

  • A ile wtedy miał pan lat?

Miałem wtedy 15 lat. [Więc] próbowałem dostać się przez otwory pod [murem]. Jak kanalizacja przechodzi, to były pod murem takie otwory, i tym otworem z sufitu się przedostawałem. Co miałem [ze sobą], to tam przesunąłem, a potem sam się szczupakiem przedostawałem. Ale to było do momentu, dokąd nie zobaczyłem, jak… Bo pilnowali getta Ukraińcy i… z Wileńszczyzny to byli… Łotysze, z tych północnych [terenów]. I przedostawał się taki młody Żydziak, któremu dali też jakąś żywność. I on tutaj za koszulę nawkładał sobie i [już] się nie mógł zmieścić. I tam się, bidny, tak przeciskał przez ten otwór i ten [Łotysz albo Ukrainiec] wziął go i zastrzelił. I ja mówię do mamy: „Mamo, ja mogę się zaciąć kiedyś tam pod tym [murem] i mnie tam gdzieś ustrzelą!” No i mama już mi nie pozwoliła tam chodzić. Później z kolegą - taki Józio, Ziutek go nazywałem - żeśmy się włączyli w rozdawanie gazetek.

  • Kiedy to było?

To było gdzieś w 1941 roku, jak szkołę żeśmy zaczęli. Bo ja tornister miałem ze szkoły, to tam te gazetki włożyłem i tak żeśmy [je] roznosili po punktach, takich jak szewc, krawiec, sklepy.

  • A czy pan pamięta, co to były za gazety?

Już nie za bardzo. Bo różne były. [Pamiętam] organ Związku Walki Zbrojnej. W 1942 roku zaprzysiężono mnie, tutaj nawet składałem, na Miodowej chyba 18 albo 20. Tam zostałem zaprzysiężony do Armii Krajowej i to była Unia Młodych. Tam właśnie zaprzysiągł nas podchorąży Pawłowski.

  • Czy to był pana pierwszy kontakt z konspiracją?

Pierwszy kontakt z konspiracją to miałem przez administratora, który właśnie te gazetki nam podrzucał. Ponieważ żeśmy się sprawdzili, z kolegą, z tym roznoszeniem, to nas podał właśnie do i tak doszło do właśnie Armii Krajowej. Prawdopodobnie on też pracował w podziemiu, ale nas tak chciał prawda zdobyć jako takich swoich zaufanych. Później się tam dołączył Mroczkowski Władzio, też w tym samym domu żeśmy mieszkali. I jeszcze w tym samym domu mieliśmy folksdojcza, Hess się nazywał. Ich syn [nazywał się] Jurek Hess, jego oddali do szkoły Hitlerjugend. To myśmy od niego też wyciągali różne wiadomości. Niby tu kolega, kolega, ale myśmy go podbierali, a później to ojciec jego gdzieś wysłał i jego gdzieś z Warszawy w ogóle wywieźli. I on gdzieś tam w szkole się zaaklimatyzował, a prawdopodobnie - tak jak żeśmy się później po wojnie dowiedzieli - zginął, bo go wzięli gdzieś na front wschodni i później go wyszkolili i tam zginął, ten Hess. Co tam jeszcze się mogło w naszym domu wydarzyć? Wydarzyło się w naszym domu tyle, że mieszkał tu sierżant granatowej policji, którego synowie obydwaj byli w konspiracji, a prawdopodobnie i ojciec też. Ale myśmy o tym nie wiedzieli, że ci chłopcy też należeli do konspiracji. A po drugiej stronie, właśnie w naszym domu, stronie mieszkał przedstawiciel banku, KKO się nazywał, na rogu Zgoda i Złotej był ten bank. I to był Ukrainiec prawdopodobnie, bo dostał wyrok z podziemia, ponieważ on musiał jakieś tam sprawy nasze polskie donosić i dostał wyrok śmierci. Przyszli do niego i jego nie było w domu a żona zaczęła krzyczeć - jak wyszli przez podwórko - że „bandyci”. No i tam się później zaczęło. Nasz dozorca zaczął na nich zwracać uwagę, a tego dozorcy syn, to był mój dobry kolega, Żuchowski Tadeusz się nazywał. I myśmy już wtedy zwracali na nich uwagę, że to musiał być „kapuś” tak zwany, ale w trzy dni później jednak został stracony, wychodząc z banku. Po drugiej stronie Zgoda była kawiarnia i jego poprosili do tej kawiarni. Tam ktoś widocznie, do których donosił… I on wchodząc do kawiarni od razu został pistoletem zlikwidowany i upadł przed kawiarnią i zginął. To tyle, co o naszym domu. A później [pod] koniec października w 1942 roku zostałem na Marszałkowskiej aresztowany, ponieważ byłem w osłonie takiego [jednego]. Bo jak myśmy, po zaprzysiężeniu, mieli przeszkolenie, jeździliśmy do Kampinosu. Tam trochę żeśmy próbowali strzelać, żeby się po prostu oswoić z bronią. I tam mnie przydzielili do takiej kompanii, bo to była grupa bojowa „Krybar”. Myśmy mieli takich właśnie, których osłanialiśmy, oni mieli gdzieś tam w Komendzie Głównej wykonawców do wydawania wyroków i myśmy ich osłaniali. I jeden z takich, Wiesiek, utrwalił [mi się] w pamięci. Na Kopernika, na przykład, byłem w osłonie, gdzie grupa przyszła wykonać [wyrok]. Było ich trzech do wykonania wyroku. I wykonali wyrok na werkschutza zakładów mydlanych na Szwedzkiej, Schichta. On po prostu się znęcał nad pracownikami, ponieważ który tam wynosił jakiś kawałek mydła czy coś, bo było za okupacji bardzo ciężko z tym. Nawet do tego stopnia - nie wiem, czy mogę to powiedzieć, czy nie – kobietom zakładał do pochwy ałun, jak złapał. I ostrzeżenie dostał z podziemia, żeby zaniechał znęcania się w stosunku do nas, Polaków. Widocznie nie posłuchał, bo przeważnie dostawał dwa ostrzeżenia, a trzecie to był już wyrok śmierci. Na Kopernika mieszkał, na pierwszym piętrze, więc ja przeszedłem na drugie piętro i z drugiej klatki to mieszkanie obserwowałem. Muszę im zabezpieczyć odpowiednie bezpieczeństwo. Na takie coś dostawałem visa, ewentualnie granat na taką imprezę. I tam właśnie wykonany został ten wyrok. Wiem, że on klękał, bo ja go widziałem, jak przy stole on klękał i prosił, żegnał się, ale niestety… Wtedy widocznie nie mieli pistoletu z tłumikiem, bo widziałem, że [wykonawca wyroku] zarzucił jakąś szmatę na pistolet. Prawdopodobnie to były skóry zamszowe, żeby stłumić huk. No i został wykonany wyrok. Wycofując się, też albo żona, albo służąca - nie wiem, kto tam - zaczęła krzyczeć: „Bandyci!” Jak schodziłem do dołu, to już dozorca szedł zamknąć bramę, ale ja go zastawiłem pistoletem: myślałem, że powietrze wciągnie w siebie i się udusi. Wycofaliśmy się wtedy szczęśliwie i wszystko się zakończyło dobrze. A co do Marszałkowskiej, kiedy mnie aresztowano, to byłem też w osłonie, gdzie został wykonany wyrok na... On był - dokładnie nie wiem, bo się nie mogłem dowiedzieć od kolegów - albo dowódcą, albo zastępcą dowódcy Pawiaka, esesman. Ale on wtedy był po cywilnemu, prowadził wózek z dzieckiem i kobieta szła koło niego. I myśmy tam już dwa dni wcześniej na tym odcinku, między Placem Zbawiciela a Litewską, to żeśmy tak chodzili, ale był alarm, później alarm został odwołany i zakończyła się akcja. Wycofywaliśmy się przeważnie przez Oleandrów (to się nazywała dawniej, teraz Partyzantów się nazywa, vis à vis Litewskiej) do Polnej i tam zawsze albo jakiś samochód stał, albo ktoś stał, który od nas odbierał broń, ewentualnie czapki, bo myśmy się zawsze maskowali. Albo z elektrowni, albo z gazowni czapkę, bo później przy identyfikacji to ciężko było odróżnić kogoś, żeby powiedział, jakie miał usta, jaki nos. Bo przeważnie u każdego człowieka zwraca się uwagę na ubiór, i to była czapka maskująca. Wreszcie doczekałem się wykonania wyroku. To było w ten sposób, że [wykonawca wyroku] prowadził go od Placu Zbawiciela w kierunku Litewskiej, po tej stronie Litewskiej, tu gdzie szpital w tej chwili jest. Mniej więcej na tej wysokości, jak teraz jest ta trasa (może trochę bliżej Litewskiej, w tej chwili ciężko mi powiedzieć), ale mniej więcej na tym odcinku wyprzedził go. To był facet, którego ja nie znałem, którego mi tylko pokazali, że to on ma wykonać zadanie, a ja jemu mam osłaniać odwrót. My z Ziutkiem byliśmy po drugiej stronie, bo przeważnie to myśmy tak dwóch-trzech, byliśmy rozbici, żeby jeden tu, drugi tam, nie wszyscy razem. Nawet jak żeśmy szli z punktu, jak żeśmy pobrali broń, to też żeśmy w odległościach szli, bo w razie [gdy] jednego zatrzymają, to drugi ma możliwość albo osłony, albo wycofania się z takiej sytuacji. I wtedy wyprzedził gdzieś może na pięć kroków, może cztery kroki (w płaszczu był), wyjął dwa pistolety i zaczął strzelać do niego, do tego, który prowadził wózek. On był po cywilnemu. Ja sobie myślę: pomylił się, czy co? [Ofiara] prowadzi wózek z dzieckiem, tu kobieta… A to okazuje się, że to był ten, na którym miano właśnie wykonać wyrok. Nie zwrócił uwagi, jechał tramwaj od Placu Unii, a w przednim przedziale był „Nur für Deutsche” i oni zaczęli strzelać, a on się zasłonił. Widziałem tylko tyle, że on gdzieś go [esesmana] uchwycił - pewnie za włosy - i nim się zasłonił. Zaraz niedaleko była taka bania do ogłoszeń (nawet teraz są takie banie do ogłoszeń). Jeszcze ta kobieta, jak on doszedł, chciała go jakoś [obezwładnić, ale wykonawca wyroku] tak tu uderzył [ją] w szyję i ona upadła, i już się nie podniosła. Rzuciłem granat do tego tramwaju, pod tramwaj rzuciłem ten granat. Trochę ucichło. Nikt nie wysiadł, a tramwaj dosłownie zrobił się pusty. No to dwa strzały dałem po szybach w kierunku przedniego pomostu, żeby tych Niemców przestraszyć, żeby oni przestali strzelać. Na przystanku inni koledzy byli, których nie znałem i też zaczęli strzelać do tramwaju i ucichło. Miało to trwać - zawsze mówiliśmy, że będzie dwie-trzy minuty najwyżej - a to trwało może pięć, może dziesięć minut, bo jeszcze koledzy likwidowali jakieś na przystanku na rogu Litewskiej i tam też strzelanina powstała, ale to tamci. Ja byłem po drugiej stronie ulicy. [Wykonawca] mi się schował i myśmy z Ziutkiem przeszli w stronę Placu, a on jakoś się wycofał, nie wiem, zginął nam z oczu. Gwizdek żeśmy dostali, a gwizdek był na zakończenie akcji. Wycofywałem się właśnie Oleandrów do Polnej, tam miał czekać na nas samochód, ale nie czekał. Widocznie za długo trwała ta akcja. A już żandarmeria biegła od Politechniki Polną w kierunku Oleandrów. Mówię: „Muszę się szybko likwidować z broni.” Więc wpadłem do któregoś z domów na Oleandrów, żeby tę broń ukryć. Chciałem na klatce schodowej, a tu ktoś schodzi z klatki schodowej i mówi: „Chłopie, nie masz co, nikt cię nie wpuści! Albo nikogo nie ma, albo nikt nie tego… Ja już pukałem do kilku drzwi i chciałem się dostać.” Ja, niewiele myśląc, patrzę: piwnica, do piwnicy było zejście, no to zszedłem do tej piwnicy. Ale ciemno w tej piwnicy! Zostawiłem drzwi otwarte, poszedł lekki strumień światła i przyszła mi do głowy [myśl]: otwór! To koniec komina. Bo domy były przeważnie opalane piecami. Więc pistolet włożyłem do czapki, tam wysypało mi się tego popiołu, sadzy rozgarnąłem i tak wyszedłem. No, już teraz jestem czysty, mam ausweis (chodziłem do szkoły samochodowo-lotniczej na Śniadeckich, a praktykę odbywaliśmy w „Heereskraftparku” i mieliśmy ausweisy, że pracujemy dla wojska, bo myśmy naprawiali samochody, które rozbite przywozili z frontu, a myśmy rozbierali je na części i później montowali), to - mówię - już się teraz nie boję. Na tym podwórku był jeszcze jakiś tramwajarz, kilka [innych] osób. Ta żandarmeria dochodziła, dochodziła i później samochody przyjechały. I wszystkich takich młodych, jak ja, i tego tramwajarza i innych zebrali. Ja mówię, że mam ausweis. Ja, ja, ich weiss… - i do tego samochodu. I w Aleje Szucha nas przewieźli. I w Alei Szucha na podwórko, na podwórku kazali nam się położyć i później stopniowo nas tam wprowadzali do tego budynku, do tak zwanego „tramwaju”. Nie wiem, czy państwo wiecie, co to jest „tramwaj”? To były takie ławki, na których się siedziało tyłem do wyjścia. Napisali mi jakiś tam numer na plecach. Nawet nie wiem, jaki ten numer miałem kredą napisany. Później z tego „tramwaju” kolejno tak wyprowadzali nas na zeznania. Był taki ciemny człowiek o silnych strasznie oczach. Do mnie mówi: „Słuchaj, ja jestem z podziemia i jak nie powiesz, kto to był ten, który zabił człowieka, bo to były osobiste porachunki, to nie było polecenie - mówi - organizacji, i ciebie wtrącili w niepotrzebne [perypetie]. Będziesz bity, rodzina będzie maltretowana, nie wiem, czy nawet przeżyjesz te bicia. Musisz powiedzieć, kto to był!” Ja mówię, że nie wiem, ludzie uciekali i ja uciekłem, widziałem tylko, że była strzelanina, ale kto do kogo strzelał, to ja nic nie wiem. No to mówi: „Ja niestety nie mogę ci nic więcej pomóc, jeśli nie powiesz, no to trudno. Przyjdą, zaraz ciebie wezmą i będą się znęcać nad tobą.” No i on wyszedł i przyszło dwóch esesmanów, skuli mnie w takie przedłużone kajdanki i tu mi tak kazali nogi wziąć i tu mi laskę włożyli. Zrobili ze mnie taki supełek. I po prostu dwóch takich z pejczami skórzanymi i jeden mnie podciął i kopnął mnie do tego drugiego. I ja poturlałem się do tego drugiego, i ten drugi mnie znów tam drugim batem, trzecim. I to tak się odbywało. Nie wiem, ile to trwało, zacząłem krzyczeć, płakać. Całe szczęście, wierzcie mi państwo, że straciłem przytomność i nie wiedziałem, co się już później dalej [ze mną działo]. To jest bardzo był dobry pomysł, żebym ja nie wiedział, kogo osłaniam, bo nie wiem, czy bym pod wpływem tych batów nie uległ. No i tak się odbywało, że mnie wyciągnęli do piwnicy, ciemna była piwnica, ale widocznie dostałem gorączki, bo lizałem ściany, pamiętam i przytulałem się. Jak odzyskałem przytomność, to tylko marzyłem o jakimś piciu, ale nic nie dostałem. Wrzucili drugiego, też jęczał, że wszystko go boli. Ja mówię: „Już nie krzycz, bo mnie też boli”, mówię: „A jak będziesz ty krzyczał, to i ja będę!” I żeśmy się przytulali do ściany i żeśmy zasnęli tam drugiego dnia. Na drugi dzień znów to samo. Najpierw mnie wyciągnęli, tam mi kobieta obmyła trochę twarz. Bo ja byłem zakrwawiony cały, bo jak mnie uderzyli tak tu, to przecież miałem [wargi] przecięte, zęby miałem wybite. Przeszedłem znów na zeznanie i znów ten sam mówi: „No widzisz, mówiłem ci, będą się znęcać, nie darują ci, musisz powiedzieć.” Mówię: „Nie wiem.” Co ja mogę powiedzieć? Przecież nie powiem na kogoś znajomego, żeby ten znajomy przyszedł tu i żeby go znów bili! On też nic nie będzie wiedział. No i drugi raz, i znów mnie tłukli. I znów mnie tak tłukli, ale już mnie tak długo nie tłukli do nieprzytomności. Tylko już mnie stłukli, stłukli i wiedzieli, że ja już taki jestem, w ogóle się niczego nie nadaję, nic już nawet słowa nie mogłem, tylko coś w gardle mi się zrobiło, bo widocznie płynu żadnego przełykać nie mogłem wcale, wcale. I mnie wyciągnęli i pod wieczór mi dali czarnej kawy.Na następny dzień rano wyprowadzili mnie, a w międzyczasie jeszcze dwóch tam do celi mi dorzucili. Jeden taki był ciekawy. Możliwe, że to był podstawiony, też niby zbity, ale najprzytomniejszy i chciał coś od nas, żebyśmy mu powiedzieli, czy do organizacji należymy. Na ten temat ja nie chciałem nic mówić. Wzięli nas na samochody i zawieźli na Pawiak. No i na Pawiaku ja też [byłem] skopany, zbity. Tam Ukraińcy z tej organizacji… UPA. Byli w granatowych mundurach niemieckich, ale to Ukraińcy byli. No i nas tam na górę znów: Bystriej! Bystriej! , kijami pobili i na pierwsze piętro. Duża sala była, to była świetlica, ale z tej świetlicy była zrobiona kaplica, bo na suficie był anioł namalowany. No i nas zaczęli znów pytać: „Imię, nazwisko, gdzie mieszkasz.” Ja mówię: „Ale wszystko już tam przecież macie”, bo tam były dwie kobiety i dwóch mężczyzn, co pisali na maszynie. Ja mówię: „Wszystko jest w Alei Szucha, ja wszystko zeznałam”, ale tu drugi raz. I całe szczęście widocznie, bo się zachowały moje dane wszystkie na Pawiaku. I na Pawiaku nas [wtrącili] do celi, która sześcioosobowa była, łóżka były popodpinane do góry, takie żelazne łóżka. A nas na podłodze było dwudziestu kilku do trzydziestu osób najpierw, później nas stopniowo powyciągali i było nas mniej. Ale do końca żeśmy spali na tych podłogach.

  • A ile to czasu to trwało?

Do stycznia, do 16 stycznia 1943 roku. Bo w 1942 byłem aresztowany, to był listopad, grudzień, święta i połowę stycznia byłem na Pawiaku. I później wywieźli nas na Majdanek do obozu koncentracyjnego. Z Dworca Wschodniego samochodami nas wywozili partiami, do pociągów bydlęcych, no i do Lublina nas zawieźli. Nawet kiedy nas tam na bocznicę odstawili, to nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Jak tam otworzyli wagony, chodził tam kolejarz, który stukał w koła, coś sprawdzał pod wozem. To ja mówię: „Proszę pana, gdzie my jesteśmy?” „Jesteście w Lublinie” Mówię: „No i co teraz?”, „Na Majdanek”. Ja nie wiedziałem, co to jest Majdanek, nie wiedziałem, że w ogóle coś takiego istnieje. Ja mówię: „Proszę pana, niech pan powiadomi rodziców, moją matkę”, bo ojciec mój w 1934 roku zmarł. Ojciec uciekł z domu w osiemnastym roku i w Krakowie do Pierwszej Kadrowej się zgłosił i tam został, a w domu nic nie powiedział. I też myśleli, że on już nie żyje, jeszcze sąsiedzi wiedzieli, że oni się tam z kolegą na gliniankach kąpali, no to się utopili. I już zakończona sprawa. Dopiero jak z Ukrainy ojca przywieźli w Aleje Ujazdowskie do szpitala, rannego, to dopiero tutaj napisał kartkę do Grodziska, bo w Grodzisku rodzice mieszkali, że żyje. No i święto w rodzinie, że zmartwychwstał. Ale miał przestrzelone płuco i w 1934 roku właśnie zmarł. Ja miałem osiem lat wtedy. Wracając do kolejarza. Kolejarzowi podałem, gdzie mieszkam i jak się nazywam. On tam sobie gdzieś zapamiętał, bo w każdym bądź razie trzy osoby zgłosiły się do mamy z powiadomieniem, że ja jestem właśnie na Majdanku. On widocznie podał handlarzom, bo handlarze, ci szmuglerzy, jeździli z Lublina z handlem i mama już wiedziała. A moim ojcem chrzestnym był inżynier Tomaszewski, to był dyrektor techniczny tramwajów na Młynarskiej. I trzeba trafu, że on siedział w jednej ławce z folksdojczem. Tylko nie wiedział, że to on. Bo później, w okresie okupacji, tamten kolega jego zrobił się folksdojczem i był ważną szyszką w Urzędzie Zatrudnienia na Kredytowej. Mama się zgłosiła do mojego chrzestnego, żeby coś robić, ratować. Podobno dostałem dobrą opinię z warsztatów, bo majster napisał, że dobrze wykonywałem naprawy samochodów, że się dobrze uczyłem. I z tymi wszystkimi [papierami] do tego folksdojcza na Kredytową. I na Kredytowej matka dała ojca złoty zegarek, tissota, który ojciec dostał w nagrodę, jak zwalniali go z Legionów, i złoty ojca sygnet dała, i sześć tysięcy. W Arbeitsamcie na Kredytowej [folksdojcz] wziął te pieniądze i powiedział, że będzie się starał, żeby tam dotrzeć. I była taka sytuacja, że była kontrola w Majdanku. Bo przywieźli nas do Majdanku, do bloku VI, na trzecie pole. Najpierw Żyd był [naszym] lagerführerem i zanim nas tam wykształcił, żebyśmy wiedzieli, jak zachować się rano, w obiad, cały porządek w obozie… No i znalazł się między nami jeden, który bardzo dobrze mówił po niemiecku i do tego esesmana się zgłosił, mówi, że to nie w porządku jest, że Żyd nas bije. Bo on otwierał rano drzwi i drążkiem od szpadla nas gonił: „Szybko! Szybko! Opuszczać blok!” I z bloku na pole i apel. No i jego zrobili właśnie naszym blockführerem, lagerführerem nazywali go. Do pierwszej drużyny się dostałem kiedyś. Bo drużynami chodziliśmy do różnego rodzaju zatrudnienia. Albo kamienie tłuc, albo drogę układać między barakami a naszym polem. Albo na terenie pola latryny oczyszczać, bo latryny były na środku, dwie latryny i [fekalia] trzeba było wyrzucać na wozy, beczki. Ja pierwszy dzień nie mogłem tam, wyrzuciłem z siebie wszystko, co tylko wyszło. I później już sprzedawałem. Jak była drużyna do nich, to ja sprzedawałem kolację i ewentualnie, jak jeszcze coś zostawało ze śniadania i szedł inny, który mógł to robić. A ja się zamieniałem w komandzie i do jego komanda wchodziłem.

  • A ile czasu pan był w Majdanku i kiedy pan wrócił?

Byłem do maja. I w maju właśnie była komisja z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Początkowo to żeśmy spali na deskach w tych blokach, to były takie baraki, jak dla koni. Nie były normalnie tam z oknami, tylko u góry były świetliki. I tam żeśmy leżeli. Później nam po miesiącu dali sienniki, wióry drewniane były i na tych siennikach żeśmy [leżeli]. A jak przyszła ta komisja… aha, [wcześniej] koc na dwóch mieliśmy, to dali nam [po kocu], każdy jeden miał koc, i nawet białe posłanie na ten siennik [kazali] tam położyć. I sprawdzali, czy wszystko jest w porządku, jak czysto, żeby ta komisja dobrze sprawdziła. A jeszcze wracając, jak tylko mnie przebrali w pasiaki, bo miesiąc czasu byłem w ubraniu normalnym, ale te wszy się tam… żeśmy gonili te wszy, jak mogliśmy. No i wysłali nas do mykwy. W mykwie dali nam dwa numerki. Kazali spiąć paskiem całe nasze ubranie, przyczepić numerek, a drugi numerek do ręki i do mykwy. Puścili na chwilę ciepłą wodę, za chwilę zimna woda. Ale najpierw dali nam płyn jakiś, żebyśmy się wysmarowali, że to wszy wszystkie zgubimy. I później jakoś spłukaliśmy się, ale nie za dużo, niektóry to jak dłużej się smarował, to później się nie mógł zmyć, bo już wody później nie puścili więcej. No i drugim wyjściem nas wyprowadzili i już tam były pasiaki. Ale te pasiaki były dla mnie za duże, i spodnie, i bluza. Kazali, żebyśmy sobie powymieniali. I wymieniłem sobie tam, i wróciliśmy do bloku, a tamto ubranie wszystko zostało. Chyba [to] było na drugi, czy na trzeci dzień. Wszystko, co miałem cenniejsze, to wszystko miałem w kieszeniach, wszystko w ubraniu zostało, [nie] zostało nic, tylko zostałem w pasiaku. Za dwa czy trzy dni przyszła komisja. To było gdzieś w początek marca, już zima, straszna była wtedy zima, straszne mrozy były, już ustępowały, była odwilż. To był marzec w takim razie. Przyszła komisja i jak zwykle: In den Stand! Mützen ab! - takie komendy były. Każdy tę myckę [zdejmował], musiało się tak uderzyć [po nogach], żeby jednocześnie prawie wszystkie uderzenia było [słychać]. Bo jak tam było spóźnione coś na apelu, to dostawaliśmy halbstundemusztra, einstundemusztra i Liegen!–Aufstehen! Liegen!–Aufstehen!, położyć się!-wstać!, położyć się!-wstać! I to na tym błocie, na polu, tam przed barakami. Tam był mały Żyd, Bubi się nazywał. Ja do kolegi mówię tak: „Dopiero nam wszystko zabrali, zostaliśmy w samych pasiakach, co oni tu?”, a oni przyszli i przeglądają w naszych posłaniach. Ja mówię: „Co oni tu szukają, przecież tu nic nie ma?”, a ten mały usłyszał to. Jak doszedł, doskoczył do mnie, jak mnie uderzył! Mówi: „Śmoka siukamy – wiesz?”. Ja się przestałem odzywać. On mówi: „No, powtórz!” - ja nic. On mnie drugi raz. Ja myślę sobie, gnoju, jak ja bym cię kopnął, jak ja bym ci dał! Ale on był takim pieskiem, który z tymi esesmanami chodził, on nawet miał buty skórzane, miał ubranie takie jak Niemcy, tylko że miał tak samo KL na plecach jak kapo, było Konzentrazionslager czerwoną farbą namalowane. To był taki ich piesek, oni go posyłali, a to tu, a to tam, żydowski taki, ale to był Polak. On miał czternaście lat, on podobno swoją matkę i ojca z ławki zepchnął i ci się powiesili. Ja się później pytałem, co z nim zrobili, to [dowiedziałem się, że] Niemcy go zabili. Jak wycofywali się, to jego utłukli, tego małego Żyda. Doszliśmy do tego, że była ta komisja. Na komendę In den Stand! Mützen ab! w kolejności żeśmy się ustawili. Oni przechodzili, przechodzili, i jeden cywil, w takim [kapeluszu], jak ja miałem później (bo mój pseudonim był „Tyrolczyk”), też taki typ, tylko że on miał inny kapelusz z pędzelkiem z tyłu, i on zaczął wyczytywać. I wyczytał siedem nazwisk, a myśmy byli zgłoszeni, ponieważ ja dostałem tyfusu. Mnie nawet już zwalniali z tych wyjść, tylko pozostawałem w drużynach służbowych na bloku. Przynosiłem jedzenie i wynosiłem naczynia, takie bańki i byłem w drużynie służbowej, porządek robiłem, zamiatałem. Dlatego mnie ten nasz lagerführer w związku [z tym], że temperaturę miałem, zwolnił. I okazuje się, że te siedem nazwisk, to byli właśnie chorzy na tyfus, i wśród nich ja. I jak mi wyczytał: „Pawlak Jerzy”, to ja przestałem się odzywać, coś się we mnie stało. Bo jakieś dwa dni przedtem byłem w drużynie służbowej i tam na bloku, gdzie wydawali jedzenie, wody się napiłem. A tak to w ogóle na bloku nie wolno nam było wody pić, tylko tyle, cośmy dostali: kawę, czy zupę. Ja piłem tę wodę, wyjąłem miseczkę, miałem [ją] zawsze tutaj, zanim mi nalali w tę miskę, to ja z tej miski jak psiak zjadłem. Już później, jak przyszedłem na blok, to już nie byłem taki głodny. Dorwałem się do tej wody i esesman zauważył, że ja piję i jak mnie dmuchnął, to się przewróciłem, ponieważ byłem z temperaturą, słaby. Jak mnie zaczął kopać, to ja już tak… Uchylone było trochę [wejście od] baraku od kuchni, mówię: „On mnie zakopie chyba”. Poderwałem się, on krzyczał: Halt! Halt!, ale już - mówię - wszystko jedno, niech strzela! I wydostałem się między więźniów, każdy jeden podobny do drugiego w tych pasiakach, zginąłem. Jak by chciał, to by doszedł, bo wiedział, która była drużyna służbowa i z którego bloku była, ale machnął ręką: już dostałem tyle kopniaków, że…

  • Moglibyśmy już powoli przechodzić do tematu? Jak już pan wrócił do Warszawy, to jak to było?

Jak wtedy nas siedmiu zwolnili, to nas wyprowadzili na szosę i puścili. Nie dali nam żadnych [przepustek], żadnego świadectwa, nic. Żeśmy byli tam, czy coś. Tylko dokumenty oddali, te które miałem przy sobie, ubranie było tak sparowane, że czarna kurtka to się zrobiła beżowa prawie. Spodnie to ja miałem takie krótkie, bo jak je złożyłem, to one się w tej parze zaprasowały. No, ale dostałem to ubranie moje, i za tym numerem, bo to, prawda, numer był ważny, doszliśmy. Mówimy: „Chłopcy, nie idziemy razem w siódemkę, bo nas znów zgarną, jak zobaczą taką grupę.” Bo nas od razu było widać, że my z więzienia jesteśmy wypuszczeni. I żeśmy się tak po dwóch-trzech puścili. Ja nie miałem ani grosza pieniędzy, bo co jeszcze miałem jakieś pieniądze, to tam sprzedałem i jak przychodzili do obozu, to papierosa przynieśli, ja już próbowałem sobie pociągnąć papierosa, to się pijany robiłem po takim papierosie. No i weszliśmy do szewca, po drodze w Lublinie, żeby nam pożyczył pieniędzy na pociąg, bo mówię: „Nie mamy”. A mówię: „Zapiszemy pana adres i przyślemy.” To on nas i nakarmił, ten szewc, i jego żona. Dali nam pieniądze i dali nam jeszcze kanapki i żeśmy przyszli na dworzec. A na dworcu, jak nas zobaczyli, to ci handlarze od razu mówią: „Z Majdanka!” Tak się rozeszło na tym dworcu, [a tam] RGO takie było, opiekuńcze. Nami się zaopiekowali, no i [pytają]: „Dlaczego was wypuścili?” A my mówimy: „Nic, tylko tyfus, my żeśmy na tyfus.” A oni się bali, Niemcy, tego tyfusu i dlatego nas wypuścili. To oni zaraz do tej bahnschutzy poszli na dworcu, że tu mają siedmiu więźniów wypuszczonych z Majdanka, żeby nas umieścili w jednym przedziale. Ponieważ ten pociąg szedł z Małkini przez Lublin do Warszawy. No i wyrzucili tych handlarzy, ale ci handlarze mieli tam pod [ławkami] swoje tobołki, to mówią do nas, żebyśmy im przetrzymali [rzeczy], bo może jeszcze być po drodze jakaś rewizja czy coś, to nam to ocalicie. I rzeczywiście tak było, w Dęblinie była rewizja, i wyrzucali tych handlarzy biednych, ale do nas nie weszli, bo kierownik pociągu powiedział, że tu są z tyfusem. Tak żeśmy szczęśliwie dojechali do Warszawy. Ale po drodze jeszcze nam kanapki dali, to ja już sobie poprzecinałem, porozrywałem podszewkę i za podszewkę wkładałem, bo mówię: nie wiadomo, dokąd dojadę, to na parę dni będę miał jedzenia. Jaki to człowiek był wtedy zachłanny na jedzenie! No i do Warszawy. Ponieważ od piątej można było w Warszawie chodzić, a pociąg przyjechał chyba przed piątą, a ja już nie poszedłem do kasy po bilet, żeby można było przejść, bo była godzina policyjna, więc przyleciałem na Plac Kazimierza. Dozorca otwiera, mówi: „Chodź no, niech cię Tadek zobaczy!” Bo to mój taki serdeczny kolega, ja mówię: „Nie, jutro, jutro, ja idę do domu!” No i doleciałem do domu. Zacząłem walić w drzwi, stukać i mama: „Kto tam? Kto tam?” Ja mówię: „No ja, Jurek, mamo, otwórz!” A mama, zamiast otworzyć – zemdlała. Myśmy ją dopiero odratowali. Ja już na drugi dzień nie wstałem, bo się za dużo najadłem. Dostałem początku skrętu kiszek. Dwa miesiące leżałem. Po tych dwóch miesiącach lekarz przychodził, zastrzyki mi robili, bo miałem poodmrażane nogi. Pierwszy dzień, kiedy wyszedłem do lekarza, tak było ładnie, że na dworze słoneczko świeciło, tak ładnie było, taki szczęśliwy byłem. Lekarz mówił, żebym przyszedł za tydzień do niego i dał mi recepty na lekarstwa. Ja wracając, taka koleżanka, w naszym domu była pralnia i tej córka tej pralniczki mówi: „Jurek, nie wracaj do domu, bo u ciebie jest policja!” Okazuje się, że jak oni szli na górę, to moja siostra schodziła na dół, młodsza siostra i zobaczyła granatowego policjanta i dwóch cywili. I się zastanowiła: do kogo oni idą? I schodami poszła do góry, a oni weszli do nas. Ona poszła do dozorcy i powiedziała, że do mnie policja weszła. A dozorca dzieciaków wszystkich porozpędzał, że jak ja będę szedł, jak mnie zobaczą, żebym do domu nie przychodził. No i się tak poniewierałem trochę, bo nawet do rodziny [nie mogłem zajść].

  • A kiedy to było?

To był maj. Nie, to był lipiec. I jak tak się poniewierałem po znajomych, to tu, to tam, no i skontaktowali się i wysłali mnie z taką grupą do „Ponurego” w Kieleckie i tam byłem na przeszkoleniu. Tam dwa i pół miesiąca byłem. I [gdy] wróciłem od „Ponurego” z Kieleckiego, po tym przeszkoleniu, to byłem też w różnych osłonach. Między innymi przed samym Powstaniem chodziłem na bazary uspokajać handlarzy, którzy z dnia na dzień ceny podnosili, a mieliśmy za zadanie, żeby ludność cywilna się zaopatrzyła na parę dni. Bo myśmy uważali, że Powstanie nasze potrwa dwa, trzy dni, najwyżej tydzień. Tak żeśmy liczyli, więc żeby ludność się zaopatrzyła. A było dużo ludzi, co nie miało za dużo pieniędzy. Więc jak przyszedł jednego dnia, a na drugi dzień dwa razy tyle handlarz mu żądał. To myśmy chodzili po... Ja chodziłem po Hali Mirowskiej i żeśmy kazali im zmieniać ceny, i wkładać ceny te poprzedniego dnia, te niskie ceny.

  • I łatwo było ich przekonać?

Co [łatwo] było? Oni nam żandarmerię przysłali! Przysłali nam i obławę zrobili. Ja się na szczęście wydostałem. Ale ci handlarze powiadomili żandarmerię, że tu chodzą i im tutaj rozkazują, a który [z handlarzy] nie posłucha, to [akowiec] wyjmuje pistolet. Bo myśmy mieli pistolety, jak który tam tego, to mówimy z tym pistoletem: „Słuchaj, jak chcesz żyć, to pamiętaj, masz sprzedać w tej cenie, bo ci ludzie muszą się zaopatrzyć. Idzie niespokojna chwila i nie wolno takich rzeczy robić!” To przed samym Powstaniem było. A później, w Powstanie, to ja należałem do Unii. Dyrektorem szkoły na Królewskiej 16 był nasz dowódca, porucznik „Bicz”. I on prowadził tam - ja nie wiedziałem o tym - wytwórnię filipinek.. On mnie tylko stale prosił, że jak będę z warsztatu wychodził, to jak znajdę kawałek mosiądzu, miedzi, jakiegoś takiego metalowego, [to iech mu przyniosę], bo on chce kuzynowi pomnik postawić. I ja mu tam znosiłem. Ja się z nim zaprzyjaźniłem. On później był mi bardzo wdzięczny, później w Powstanie, bo ja byłem w VIII Zgrupowaniu kapitana „Krybara”, gdzie był dowódcą. Później, jak „Krybar” odszedł do sztabu, to całego Powiśla był dowódcą „Bicz”, ale tak, to był [dowódcą] VIII Zgrupowania. Ja byłem w VIII Zgrupowaniu, drugiej kompanii, 108 plutonie. Moim bezpośrednim dowódcą był plutonowy podchorąży Pawłowski, a później, jak on zginął na Bartoszewicza, to przejął Sępiński, też kapral podchorąży. Żeśmy w piątek się zgłosili na Powstanie i już żeśmy mieliśmy wyjść na pozycje, i ja jeszcze nie wyszedłem na pozycję, bo z naszej drużyny jeszcze jeden chłopak nie dojechał.

  • A kiedy to było dokładnie?

To było w piątek, a Powstanie wybuchło we wtorek. I w piątek byliśmy już na Królewskiej, już otrzymałem pistolet, miałem dostać puszkę po marmoladzie granatów, ale jeszcze nie dostałem i żeśmy byli w pogotowiu. Inne drużyny już niektóre wyszły, a myśmy jeszcze na Królewskiej zostali. I Pawłowski mówi: „Jak nie dojdzie ten kolega, który tam tego, no to mówi, to go zostawimy i idziemy.” Ale został odwołany alarm i broń musieliśmy oddać z powrotem i rozeszliśmy się do domów. To było w piątek wieczorem, późny wieczór był, przed godziną policyjną nas tam zwolnili. No i później byliśmy w pogotowiu już do Powstania.

  • O której godzinie powiadomiono pana o wybuchu Powstania?

Ja około godziny 11.00 zostałem powiadomiony. Od razu się w domu pożegnałem. Matka to wiedziała, bo nie raz [jak] z osłony przychodziłem, to do pieca kładłem pistolet, chowałem. To matka wiedziała.

  • I nic nie mówiła?

Powiedziała: „Synu, niech cię Bóg prowadzi.” Ja powiedziałem: „Mamo, nie przeszkadzaj mi, ja jestem harcerzem, taki mój obowiązek.” No i przyszliśmy. Ja byłem już wcześniej na punkcie, pomagałem nawet. Przyjeżdżali tam rikszami po granaty, bo tam były magazyny, nawet jedną [skrzynię?] pomagałem otworzyć. Tam zamurowane były te granaty.

  • Gdzie był ten magazyn?

Na Królewskiej, Królewska 16. I dyrektorem tam był właśnie porucznik „Bicz”. I pomagałem im, wyjeżdżali i po dwóch chłopaków nawet. Ja jak już dostałem pistolet, to między innymi też wyjeżdżałem z tymi rikszami, żeby ich wyprowadzić do Marszałkowskiej, czy do Zielnej, czy na Twardą – w którą stronę się udawali, to ja ich tam [wyprowadzałem]. A przeważnie rikszami przyjeżdżali, albo we dwóch, albo przeważnie jeden riksiasz nawet. I te bańki z marmoladą: tam były umieszczone granaty. I tak było do godziny 16.00 chyba, wtedy wyruszyliśmy. Ja jeszcze przeszedłem, a później podobno było już ciężko przedostać się. Przedostałem się Królewską, przez Marszałkowską i przez Plac Małachowskiego, Kredytową do Krakowskiego i później na Oboźną. I tam na Oboźnej żeśmy się ustawili. Pierwszy mój rzut, to był Oboźna 8. To była szkoła.

  • I tam był pan o 18.00?

Tam już byłem wcześniej, tam byłem przed piątą. I jak żeśmy zaczęli słyszeć odgłosy jakieś – tu strzał, tam strzał – to już przed piątą było słychać. Ale myśmy byli na posterunkach, żadnej komendy, myśmy tylko obserwowali, ponieważ przed Uniwersytetem były zasieki, a myśmy [stacjonowali] w budynku cywilnym. To był piętrowy budynek, ja byłem na pierwszym piętrze. Mieliśmy uderzyć, ktoś miał za zadanie pociąć te zasieki i przez ten mur dalej przedostać się na Uniwersytet. Ale poniżej był bunkier, gdzie mieli takie pole widzenia, że cały parkan był pod ostrzałem. Ale tam akcja się zaczęła, kiedy rzucili tam granat dymny, pod ten bunkier. On stracił widoczność, tylko na oślep zaczął strzelać, ale nasi chłopcy wyskoczyli, zaczęli ciąć druty. Myśmy tam co jakiś czas rzucali granaty, żeby jeśli ktoś jest za tym płotem - myśmy nie wiedzieli - to żeby przestraszyć, czy po prostu zlikwidować. I tak to trwało do godziny 19.00, może do 20.00. Ja tam zostałem, pocisk wpadł na to pierwsze piętro i zostałem ranny. Od razu pierwszego dnia i mnie zabrali [do szpitala]. Jakoś tak szczęśliwie, że dostałem w plecy. Nawet do dzisiejszego dnia jest tam jakiś odłamek, bo jak mi robili prześwietlenie kręgosłupa, to znaleźli, że tam jest metal. Okazuje się, że jeszcze nie wszystko mi wyjęły te siostry, a przenieśli mnie na Konopczyńskiego i tam był polowy szpital. Tam przeleżałem do następnego dnia, rano mnie wypuścili, już obandażowali, powyjmowali, co tam tego. Na trzeci dzień jeszcze byłem zluzowany, nie miałem żadnego zadania, a na czwarty dzień dowódca się postarał dla mnie o przepustkę, żebym poszedł do domu dowiedzieć się, co [dzieje się] na Placu Kazimierza z moją rodziną. Na czwarty dzień Powstania, w nocy dostałem przepustkę, hasło dostałem na barykady, żeby na jednej, drugiej barykadzie podać hasło. Dostałem się. Zobaczyłem się z rodziną, dwie trzy godziny i w nocy jeszcze, tej samej nocy wróciłem.

  • I w domu wszystko było w porządku?

Wszystko w domu w porządku, tak. Rodzina już spała. Obudziłem matkę, ale siostry się [same] obudziły, a mój brat spał, ja tylko go pogłaskałem i mówię: „Nie budźcie go.” Bo on też się denerwował. Nawet jest na zdjęciu, jak pewna grupa idzie na Woli – on wyszedł przed bramę i przygląda się im. I jest nawet w Domu Powstańca na Długiej. Powiedziałem mamie, że wszystko w porządku, żeby się nie martwiła. I później na różnych stanowiskach brałem udział. W pierwszym rzucie nie brałem udziału od frontu, od Krakowskiego, tylko od Oboźnej. I drugi raz, już żeśmy zdobyli samochód pancerny, tam on się nazywał „Jaś” najpierw, a później „Szary Wilk”. Ale „Jaś” został, dowódcą naszej kompanii był właśnie porucznik „Jaś” i po zdobyciu on dostał jego imię. A jak zginął chorąży „Szary Wilk”, to „Jaś” zrzekł się honorowej nazwy tego samochodu pancernego, tylko żeby jego nazwać, ponieważ on był ostatnim dowódcą tego pojazdu. Nawet jest ten pojazd pewnie i w Muzeum, jest na pewno, jak na Tamkę wjeżdża, myśmy barykadę roz... Bo oni pomylili się, ci esesmani: zamiast w Oboźną wjechać do swoich, oni dojechali do Bartoszewicza i przy Bartoszewicza myśmy ich obrzucili granatami

  • Ile tam osób było po waszej stronie?

Po naszej stronie nas dużo tam było, bo tam w każdych oknach prawie, przy barykadzie. I nawet jak wjeżdżał później ten [samochód pancerny], to cała ludność cywilna go witała. Serdecznie tak, biało-czerwoną flagę miał [zatkniętą]. Myśmy obrzucili go [granatami] i esman jeden został zabity, dwóch uciekło. A oni jakiś meldunek czy coś mieli zawieźć na Uniwersytet, od Oboźnej, a pomylili się i myśmy to wykorzystali. A w międzyczasie myśmy budowali swój samochód pancerny, który się „Kubuś” nazywa. Nie wiem, czy on jest tam w Muzeum. On był u nas budowany, tutaj koło pałacu, na Foksalu był budowany. Nawet nie było ciężko osłonić ten samochód ciężarowy, żeby go zbudować. Chłopaki od „Kilińskiego” mieli taki uszkodzony czołg, to myśmy z tego czołgu zabrali blachy, żeby jego osłonić i tego „Kubusia” stworzyć. On później brał udział [w walkach] na Uniwersytecie od frontu, od Krakowskiego. Później drugie uderzenie było, nieudane uderzenie. To był tak silny ubezpieczony niemiecki punkt, że mieli i karabiny maszynowe, i ciężkie karabiny i działka mieli. A myśmy nie mieli [nic]. Pistolety, karabiny, później dostaliśmy ze zrzutów szczęśliwie piata. Zrzucili [go] nam prawie pod koniec. To już w drugiej części mieliśmy tego piata, uderzenia druga część, to był 23 sierpnia. Drugi raz żeśmy uderzali. I ja znów uderzałem, też nieudany ruch był, nie zdobyliśmy tego. Bo i od dołu nasi uderzali, II Kompania i Zmotoryzowana, to myśmy od Krakowskiego i Oboźna, a IV Kompania uderzała od dołu tam, od Powiśla. Ale też mieli Uniwersytet na górze, mieli ubezpieczone te budynki. Dużo zginęło naszych i tu i tam. I nie zdobyliśmy drugiego uderzenia. Już nawet bramy wysadzili od Krakowskiego, bunkry zamilkły, też żeśmy tam podciągnęli się i granat wrzucili, później miotaczem ognia, też tam ich z drugiego bunkra wykurzyli. I była taka grupa minerek, które tę bramę podminowały i wysadziły. Nasze obydwa samochody dostały się na teren Uniwersytetu, ale silny ogień był i po lewej stronie, i po prawej stronie, i z frontu, od biblioteki. Taki ogień, że chłopcy, którzy wyszli i osłaniali się pancernymi samochodami, dostawali ogień. Jeden od naszych tam zginął, dwóch zostało rannych wtedy przy tej akcji i wycofali się. I znów nieudany był wypad na Uniwersytet. Mamy do dzisiejszego dnia przyjaciół na Uniwersytecie. I poprzedni rektor i obecny rektor nas zawsze nas tam z honorem przyjmuje. I wszystkie uroczystości: teraz jak 11 listopada było. Bo jak tworzony [był] na terenie uniwersytetu 36 Pułk Legii Akademickiej, a myśmy podlegali pod ten 36 Pułk Legii Akademickiej, to bierzemy udział we wszystkich uroczystościach. I honorowi jesteśmy, mamy, zdjęcia. Jest nam bardzo miło. No, ale nie udało nam się zrobić tego. Nie mieliśmy takiej broni, żeby ich tam uciszyć na tym Uniwersytecie.

  • A jak wyglądał wrzesień?

Sierpień był jeszcze w miarę spokojny, nie było bombardowane Powiśle. A później pod koniec zaczęli bombardować. Zaczęli wypadać. Był atak od mostu średnicowego – tam Most Poniatowskiego i średnicowy to jedna akcja, druga akcja od Karowej i Mostu Kierbedzia. Druga akcja szła Powiślem i chcieli nas tutaj, górą, też nas gnębili. Na Krakowskim była policja, komenda policji obok kościoła, a po drugiej stronie Krakowskiego mieliśmy naszych. Nasi tam byli, III Kompania porucznika „Lewara”. I oni uderzali, i zdobyli kościół. Jak zdobyli kościół, to już mniej strzelali z tego kościoła, bo tam z wieży strasznie ostrzelali nasze pozycje na Powiślu. No i jak kościół został zdobyty, to tu ucichło i zaczęli znów nas bombardować. I te „krowy”, czy „szafy”, jak tam niektórzy nazywają, zaczęli tymi miotaczami [wystrzeliwać]. To są takie miotacze min, że najpierw ryk, a później uderzenie i płomień. Paliły się domy i mieliśmy ciężko tam. Broniliśmy Bartoszewicza, Konopczyńskiego, tu od Konopczyńskiego, to nasze wszystkie kwatery były. Tu trochę zasłonięci byliśmy przed pociskami. Ale zaczęły i tu bomby padać, nas gnębić i całą Tamkę. Później do końca, do piątego do szóstego września, myśmy walczyli tam, żeby nie wpuścić [Niemców] na teren Powiśla. Bo myśmy cały czas myśleli i cały czas mieliśmy nadzieję, że ci Sowieci dojdą na Pragę i przejdą Wisłę. I myśmy za wszelką cenę chcieli utrzymać te pozycje na Powiślu, żeby mogli przepłynąć. Co innego, jak płyną na niemiecką stronę, a po tej stronie są umocnienia, to likwidują. A tu były nasze umocnienia i ci nie przyszli, niestety. I tylko dowiadywaliśmy się i słyszeliśmy, że tam gdzieś strzelają. I zanim Powiśle padło, nie dostaliśmy żadnej pomocy z tamtej strony. Dowiedzieliśmy się tylko pod koniec, że Pragę już zajmują Sowieci, i żeśmy się cieszyli, że nadejdzie chwila szybkiego wyzwolenia. Ale niestety nic z tego, Powiśle padło. Wycofaliśmy, jak tylko mogliśmy dużo ludzi z Powiśla, cywilnych, bo uciekało ludzi, bo były zawalone domy więc wycofywaliśmy ludzi osłanialiśmy, żeby do Śródmieścia się wycofywali, bo jeszcze Śródmieście było najbardziej spokojną dzielnicą. Więc tu żeśmy ułatwiali, a tutaj te pozycje żeśmy przetrzymywali. Na zakończenie to dużo naszych padło. Właśnie dowódca naszego plutonu, plutonowy Pawłowski zginął, no i kilku jeszcze kolegów naszych. A później część naszych została na Placu, przy poczcie, obecnym Placu Powstańców, dawnym Napoleona, no i tu na Mazowieckiej, a część żeśmy przeszli na Czerniaków. Ponieważ myśmy podlegali pod dowództwo „Roga”, dowódca major „Róg” później objął dowództwo „Krybara” i myśmy najpierw ich wyjmowali z tych kanałów przy Ordynackiej na Nowym Świecie. Myśmy ich tam obmyli, a oni byli dobrze uzbrojeni. Mieli lepszą broń, jak my. Mieli pistoletów dużo maszynowych i bergmanów, i szmajserów, i myśmy się cieszyli, ze nas tutaj wesprą tą bronią. Ale, niestety, to już byli żołnierze zmęczeni, przez kanały jak przechodzili. Myśmy niektórych to wyciągali dosłownie jak niemowlaków, tak byli przez te kanały przeciśnięci. „Róg” dał rozkaz, żeby VIII Zgrupowanie porucznika „Bicza” przeszło na Czerniaków i ja przeszedłem z nim, i żeśmy połączyli się z „Parasolem” i z „Rogiem”. Tam były później nieporozumienia. Na Czerniaków przechodziliśmy, Aleje Jerozolimskie też przez ten przekop, na Mokotowskiej jeszcze żeśmy dostali po chlebaku cukru w kostkach. Przyszliśmy na Okrąg 2. To był budynek domu bankowego, mocny taki budynek. No i nieporozumienie powstało, ponieważ tam były oddziały „Kryski”. I oddziały „Kryski” musiały się przemieścić na inne kwatery, a „Parasol” i „Róg” dostał dyspozycję [tych] kwater. I tam byłem pod dowództwem porucznika „Żbika”. Ale on był z oddziału „Parasola”, bo nas rozsiekali tak, później nas scalali. Brałem udział [w walkach] na Forcie Czerniakowskim, tu dostałem. Rzucił mi granat, to mi czaszkę roztrzaskał i oczy, myślałem, że będę niewidomy. Miałem przeciętą brodę całą. I wtedy palec straciłem i drugi też tutaj. Bo mi wrzucił granat, ja wziąłem za ten granat i chciałem wyrzucić, bo to ten pałkowy taki i on mi się rozerwał i mnie mnie tak poszarpał. No, ale utrzymałem tam nawet [placówkę]. Za to porucznik „Bicz” podał mnie do Krzyża Walecznych, że tego nie oddaliśmy. To był budynek – nazywany był biały, ale on wcale nie był biały, tylko czerwony. To była najbardziej wysunięta placówka, którą żeśmy utrzymali, żeby [Niemcy] się nie dostali na Czerniaków.

  • A jaki był adres tego budynku?

To było przy stacji pomp na Czerniakowie, koniec Fortu Czerniakowskiego. On kilka razy przechodził. Właśnie nasi chłopacy [go] opuścili i myśmy go odbili, ten budynek. Było uderzenie i właśnie ja utrzymałem ten budynek, dlatego mnie porucznik „Bicz” podał do Krzyża Walecznych, że nie opuściliśmy stanowisk, pomimo że byłem ranny, krew mi leciała, ja sobie chustką zawiązałem i nic. Dopiero jak żeśmy podmianę dostali… A później zrobili mnie dowódcą drużyny. I rozliczałem się. Stołówka była na Okrąg po drugiej stronie. Myśmy byli Okrąg 2, a to był Okrąg 3/5, po drugiej stronie ulicy, tam była stołówka w takiej półpiwnicy, część sutereny, część na wierzchu. Tam były dwa pokoje z kuchnią i tam zrobiono stołówkę. I ja się tam pewnego dnia rozliczałem i przyszedłem, to całe szczęście właśnie, zobaczyłem, że tam jest woda. Umyłem ręce, umyłem trochę twarz, bo z wodą też było ciężko. No i ręcznik wisiał, ale brudny był, więc wziąłem chusteczkę i chusteczką się wytarłem. I chyba ta chusteczka znów mi uratowała życie, dlatego że uderzyła bomba w ten budynek. Podmuch taki był, że mi furażerkę zrzuciło i się nachyliłem: gdzie ta furażerka moja się podziała? I drugi błysk i druga bomba, czy pocisk, czy bomba – nie wiem, w ten sam budynek. I mnie ten impet wyrzucił w przedpokój, z tego lokalu. I ja w tym przedpokoju, i ten kurz taki, aż nie można było oddychać. Wziąłem tę mokrą chusteczkę, przyłożyłem do ust i chyba ta chusteczka mi uratowała życie. I w tym przedpokoju wszystko się zaczęło walić, i całe szczęcie - Bóg nade mną czuwał, nosiłem krzyżyk z Panem Bogiem - że nie zarwał się ten przedpokój, ten jeden pokój, ten drugi pokój. Kucharz, trzech chłopaków, którzy tam byli – wszyscy zginęli, bo to wszystko się zarwało. Ale od korytarza tam się zaczęli dobijać do kuchni, bo korytarz nie został zawalony. Chłopcy tam się zaczęli bić i dostali się do tego mojego przedpokoju i mnie znaleźli. Ja byłem nieprzytomny. Ja początkowo słyszałem: „Ratunku!”, jakieś odgłosy, ale już później sam nic nie mogłem, bo było tak gęsto tego kurzu, że nie mogłem oddychać. Gwiazdy mi się pokazały i nie wiem, co się dalej stało. Mnie odnaleźli i na Okrąg przenieśli do piwnicy, tam gdzie mieliśmy kwatery i tam mi płyn taki [zaaplikowali]. Ja po tym płynie dostawałem torsji i po tych torsjach szlam ze mnie wychodził. Ten pył, to wszystko wychodziło ze mnie.

  • To były ostatnie dni?

To nie były jeszcze ostatnie dni Powstania, jeszcze nie ostatnie dni Powstania. To było, że mnie jeszcze później stamtąd [przenieśli]. Jeszcze goliatem dostaliśmy w ten budynek. Ja leżałem tam w piwnicy i goliat podjechał i front cały tego budynku wysadził. I stamtąd mnie przenieśli na Wilanowską 5. Tam już dowodził „Radosław”, dowódca „Parasola”, już berlingowcy, Rosjanie wyszli na Pragę i na Saskiej Kępie wymienili na berlingowców. I berlingowcy zaczęli przepływać na naszą stronę. Zaczęli pontonami przepływać. I tymi pontonami z powrotem zabierali rannych. A mnie przenieśli na Solec. Najpierw słyszałem na tej Wilanowskiej, jak namiary dawał „Radosław”, że po naszych pozycjach artyleria biła z tamtej strony. No i oni tam zmieniali te namiary. I „Bicz” mnie wyniósł, jeszcze żył „Bicz”, na Solec. Z Solca zaczęli nacierać na tamte budynki na Solcu i przy Czerniakowskiej. Berlingowcy już tutaj byli, ale okazuje się, [że] berlingowcom przerzucili amunicję do jednego budynku, tam zmagazynowali i Niemcy trafili w ten budynek i tę amunicję wysadzili. Później mieli działa przeciwpancerne, a nie mieli amunicji do nich. Znów zaczęli tam przepływać, żeby im amunicji dosłali i ta droga była przez Wisłę. Niemcy się zorientowali, że ta przeprawa istnieje na stronę Czerniakowa, zaczęli oświetlać z mostu Poniatowskiego, rakiety co chwile w górę, oświetlili Wisłę i już było widać, jak przepływali. To [uderzali] w te pontony i topili te pontony. Zaczęli krzyczeć w szpitalu, że Niemcy nacierają na Solcu. No to ja z tego szpitala, jeszcze jakoś się ruszałem. Ale taki, co nie miał nogi, mnie chwycił i mówi: „Musisz mnie ze sobą zabrać!” I ja tak z nim wlokłem dosłownie nad samą Wisłę. Tam żeśmy się dowlekli we dwóch, a tam berlingowiec okopał się, zrobił taką dziurkę. Bo jak pocisk uderzył, to zawsze odpryski szły do góry. Tak, że jak nie w niego, to zawsze się uratował, a jakby był na wierzchu, to te odpryski nie ratowały człowieka. Prosiłem go, mówiłem: „Panie kochany, kolego, masz łopatkę, wykop sobie drugą dziurkę!” To on mówi: „Masz łopatkę i wykop sobie”, ja mówię: „Nie mam siły, ja ze szpitala się [wydostałem], daj nam tę dziurkę!” I on wyszedł, ten berlingowiec, i zaczął kopać tam i on chyba zginął, nie jestem pewien. I tak mam nieraz przed oczami, że ja jego wypędziłem z tej norki, a może by nie zginął. I myśmy tak tam czekali. Później chłopcy jacyś wzięli słupy, które były od telefonów, drewniane z drutami i zaczęli łączyć, i zrobili tratwę nad Wisłą. I ja mówię do tego kolegi: „Poczekaj, ja wezmę drugiego chłopaka mocniejszego, to na tę tratwę cię zabierzemy.” A ja jego oszukałem, bo on został w tej dziurze, a ja się zabrałem tą tratwą. Wszedłem na tratwę, umiałem pływać, ale wtedy ta tratwa płynęła. Chłopcy próbowali oderwać się, żeby [przepłynąć] na drugą stronę, ale już nie było siły, to był taki nurt silny, że płynęliśmy prawie przy brzegu. Który silniejszy, to wyrwał się i wpław popłynął, a ja się trzymałem tej tratwy i z tą tratwą do „Bajki”, do tego statku dopłynęliśmy. Jak wyszedłem z tej tratwy, to mi chłopcy dali na „Bajce” nowe spodnie, bo miałem całe mokre, bluzę mokrą i wiatrówkę mi dali, buty drugie. W nocy przyszli, nad ranem szarówka była, i Niemcy przyszli z Dywizji „Hermann Göring” i do wszystkich: Alle raus! Alle raus! Wszyscy mówimy: powiemy, że jesteśmy cywile, bo oni się pytali: Zivil oder Bandit? I ja powiedziałem, że jestem cywilem i jak mnie gwizdnął! Przewróciłem się i okazuje się, że ja na tej wiatrówce - noc była i ja nie widziałem - miałem proporczyki. Verfluchte! I mnie [wzięli] na bok z tymi, który miał jakiś tam ślad powstańca, i berlingowcy na bok, i cywile na bok. I tak nas wybrzeżem doprowadzili do ulicy Czerwonego Krzyża. Cały czas ręce do góry mieliśmy, trochę już się rozwidniło, to już [Niemiec] kazał nam opuścić te ręce. Na Czerwonego Krzyża po prawej stronie, już nie pamiętam, który to dom, drugi czy trzeci, z otwartym podwórkiem i tam na podwórku żeśmy byli do rana. Cywilów gdzieś odprowadzili, nie wiem gdzie, a berlingowcy i my żeśmy byli na Czerwonego Krzyża. I z tymi berlingowcami nas poprowadzili na Wolę do kościoła świętego Wojciecha. Tam dwóch berlingowców założyło opaski hitlerowskie i wyciągali z szeregów: Hier ist ein Jude! Hier ist ein Offizerpolitische! I ci Niemcy: Komm hier! Zabierali, jak tylko zobaczyli, który tam miał lepsze buty, lepszy płaszcz, to: Wechseln den Mantel! Wechseln die Schuhe! I tak powybierali berlingowców, później dwóch chłopaków od nas też wybrali, takich ładnych, postawnych, widocznie im się podobali. Nie wiem, czy do jakichś prac, czy też może na rozwałkę ich wybrali. I później przyszła żandarmeria i te kałmuki nas wyprowadzili z kościoła, i pieszo nas poprowadzili do Ożarowa. Ale po drodze mieliśmy też przeprawę, bo stały tam samochody z Węgrami i Węgrzy nam zaczęli rzucać chleb, a to jabłka, a to pomidory, a to owoce nam rzucali, jak nas prowadzili. To ci Niemcy zaraz do nich i kłótnia, awantura powstała. Kilku od nas w tej awanturze chyba udało się uciec. Ale ja nie byłem w stanie, bo mnie nawet chłopaki powstrzymywali. Ja ledwo jak doszedłem, to padłem dosłownie w tym Ożarowie.

  • Jak wyglądały pana kontakty z ludnością cywilną w czasie Powstania?

Byliśmy zaprzyjaźnieni z taką panią. Horian się nazywali, mieli sklep spożywczy na Tamce, ich córka chyba Basia miała na imię i ci państwo bardzo się nami opiekowali. Jak żeśmy chłopaków wyciągali z kanałów, przyprowadzaliśmy na Tamkę, to oni nawet organizowali sąsiadów. Przecież to byli [ludzie] umoczeni w fekaliach! To wszystko trzeba było uprać, umyć ich. Z wodą już było coraz ciężej, bo to już był [czas], jak oni ze Starego Miasta przychodzili. I myśmy to organizowali właśnie, byłem w tej grupie, która ich przeprowadzała i bardzo nam pomagali ci ludzie z Tamki. Nie mam słów wdzięczności, że się tak opiekowali. Mieli ci państwo Horian sklep spożywczy, to nas dokarmiali jeszcze, pomimo że myśmy tam mieli swoją stołówkę, ale jak żeśmy przyszli, to zawsze coś tam pani Horian nam dodała. Do chwili, dokąd się nie zaczęli wycofywać. Jak się zaczęli wycofywać, to nieprzyjemnie nam było, nic żeśmy nie mówili, ale zaczęli psioczyć ludzie na nas: co myśmy narobili! Oni z tobołkami, z dziećmi wychodzili Powiślem do góry. Tak nam źle życzyli. Myśmy ich przepraszali, mówili: „Chcieliśmy tak samo jak wy. Dążyliśmy do wolności.” Pomagaliśmy im tam, żeby się przedostali przez barykadę, przez Kopernika, Nowy Świat i na drugą stronę Chmielnej przekazywaliśmy ich. Inne grupy ich przejmowały i przesyłały na drugą stronę Alej Jerozolimskich, w głąb Nowogrodzką, Kruczą, Wilczą. I to było do chwili, dokąd żeśmy się nie wycofali. To już prawie był koniec. Teraz już tak tłukli i bombami, i pociskami, myśmy samych siebie gubili: czy na naszych pozycjach, czy które chłopaki jeszcze żyją, czy jeszcze nie żyją, jak który żyje, żeby jeszcze go podratować. Później, już na Kopernika, tośmy dostali rozkaz „Roga”, że mamy przedostać się na drugą stronę Alej Jerozolimskich i przejść na Czerniaków.

  • Czy miał pan jakiś bezpośredni kontakt z Niemcami?

Miałem. Nawet za jednego Niemca mnie porucznik Pawłowski uderzył, bo ja mu zostawiłem papierosa, ale to był wehrmachtowiec, bo tych esmanów to też nienawidziłem, bo ich z Alei Szucha i Pawiaka pamiętałem, jak się znęcali nad nami, i Majdanek. Ale wehrmachtowców? On do mnie mówi: Herr, gib mir eine Zigarette! Umiałem po niemiecku, ponieważ mnie wysyłali na różne akcje, ja nawet miałem - jako „Tyrolczyk” - taki tyrolski kapelusik, tutaj szarotkę sobie wpinałem z hakenkreuzem, z taką swastyką. I kiedyś na Marszałkowskiej mi pistolet wyleciał i za mną szli lotnicy, to powiedzieli: „Gówniarzowi dali broń i nie umie się z nią obchodzić!” Bo ja tego visa tak jakoś z boku chwyciłem, a z boku miał wycisk do magazynku, jak ja go chwyciłem, to magazynek wyleciał. Koledzy za mną szli, już byli w pogotowiu, oni by odpowiednio tych Niemców zastawili. Ale tych dwóch lotników przeszło dalej.Brałem ich do umocnienia na Bartoszewicza. Myśmy później mieli pierwsze linie, to Niemcy z drugiej strony i jak widzieli, że Niemiec coś tam robi, barykaduje w oknie, to do niego nie strzelali. A jeden mój kolega przy takim barykadowaniu okna, robieniu zasłony dostał tu, dosłownie tu dostał z dum-dum. Jak żeśmy mu zdjęli hełm, to dosłownie cały mózg mu na hełmie został. Ja tak tych Niemców nienawidziłem, tych to rzeczywiście. Jak dostałem takiego jednego esesmana, to mnie mówili: „Ty, słuchaj, nie znęcaj się! Później on się odwdzięczy tobie.” Ja mówię: „On już mi się odwdzięczył.” I on wziął tego esesmana, ja miałem wehrmachtowców. Wiedziałem, że to byli żołnierze i że oni sami mówili: Hitler kaputt! , że oni już tylko chcą, żeby koniec wojny był, żeby przeżyć. Ich traktowałem jako Niemców, ale tego esmana, to nie.

  • Co się z panem działo po Powstaniu? Czy dotknęły pana jakieś represje?

Z Ożarowa mnie wzięli i pociągiem zawieźli do Skierniewic. I w Skierniewicach byłem w obozie przejściowym, ale cały czas jeszcze nazywali mnie bandytą. Nawet jak przywieźli mnie do Skierniewic, to zawsze byłem bandytą. Ja miałem po prostu zabandażowaną głowę, bo mi wyciekało coś. Czy ten gruz, czy coś tak mi stłukł głowę, miałem jeden strup na głowie. Tam, w Skierniewicach, zaopiekował się mną oficer rosyjski, lekarz, który mi zmiękczał [rany] tamponem i zmieniał opatrunki i ja już chodziłem. Mówi: „Ty mi teraz pomóż. Ja tobie, teraz ty innym.” I ja pomagałem rannym berlingowcom, którzy tam byli na izbie chorych, no i naszym chłopakom też pomagałem. Cały czas byłem u niego, do kapitulacji. Gdy w Warszawie nastąpiła kapitulacja, powiedzieli nam, że jesteśmy Polnische gefangene Soldaten, Polscy niewolni żołnierze. I już zaczęli nas inaczej traktować, już żaden Niemiec nie używał „Banditen”. Gdy Rosjanie wychodzili na miasto na różnego rodzaju roboty, to ludzie im dawali chleb, boczek. To oni przynosili, bo myśmy w ziemliankach koło dworca byli zakwaterowani, obóz taki był stworzony. No to przynosili, wyjmowali i mówili: „Macie, przecież ja tego wszystkiego nie zjem” i dzielili się z nami wszystkimi. Bardzo się z Rosjanami zaprzyjaźniliśmy. Oni też mówią, że ta wojna tak nas zniszczyła, no i ci berlingowcy też. Ale ja jeszcze tych berlingowócw później dołowałem, mówię: „Słuchajcie, co wyście mieli za armię, jak przyszli tylko do Niemców, od razu pozakładali opaski!” „A to cholery skurwysyny!” (przepraszam za wyrażenie) - oni powiedzieli, że to są Polacy ze Śląska, że ich na siłę wzięli Niemcy do wojska i dlatego myśmy ich później wzięli do armii Berlinga. I właśnie dużo takich Ślązaków było w armii Berklinga, i gdy się odwróciła sytuacja, okazało się, że znów znaleźli się po drugiej stronie.

  • Jak pan wrócił do Warszawy?

Nas wywozili później transportem do Niemiec. Powiedzieli, że pojedziemy do stalagów. Ten doktor, jak długo mógł, tak mnie utrzymał na izbie przy rannych, ale później mówi, że już mnie nie może dłużej utrzymać, że już muszę z transportem pojechać. No i nas wsadzili w te wagony. Kolega miał nóż, łyżkę i widelec i zaczął łamać te druty, [zanim] jeszcze żeśmy ruszyli. I później, jak żeśmy ruszyli tym pociągiem, to on pierwszy wyskoczył i prawdopodobnie zginął, bo jak wyskoczył, to w słup uderzył. Tylko usłyszeliśmy głuchy oddźwięk. I później żeśmy liczyli, jak już słup minęliśmy, to wtedy dopiero mógł wyskakiwać, i ja też wtedy między innymi wydostałem się, wyskoczyłem. Połamałem rękę wprawdzie, jak skoczyłem w rów, podrapałem się jeszcze. Między Płyćwią a Rogowem wyskoczyłem, tak że jeszcze przed terenami Rzeszy, ale nie wiedziałem, czy to jest Rzesza, czy nie Rzesza. Do rana ukrywałem się pod snopkiem siana. Kobieta krowę wyprowadzała i jak usłyszałem „tryy-pryy”, to myślę: to chyba nasza. I do niej się zgłosiłem, u niej się umyłem, ona mi powiedziała, że jestem między Płyćwią a Rogowem i żebym szedł przy torach. Chciałem się dostać do Grodziska i do Grodziska się dostałem.

  • A czy po wojnie spotkały pana jakieś represje?

Tak, spotkały mnie, w Grodzisku właśnie. Do wyzwolenia tam zostałem, też się uratowałem jakoś szczęśliwie, bo łapanki były różnego rodzaju, ale rodzina ojca była z Grodziska i oni mnie ukrywali. I jak wyzwolenie nastąpiło, to ja po folksdojczu zająłem mieszkanie. Po takim folksdojczu, który się Vogel nazywał. No i szczęśliwy, dwa pokoje z kuchnią, elegancja-francja, teraz wezmę całą rodzinę, bo moja rodzina przeżyła Powstanie. Odnalazłem ich w Grodzisku i zabrałem do domu, i żeśmy się rozlokowali. Już teraz będziemy mieli ładne mieszkanie, z ogródkiem. I przyszli wyrzucić nas. Milicja. To było dwa tygodnie po wyzwoleniu. Początek lutego, bo 17 czy 18 nastąpiło wyzwolenie. I przyszli wyrzucić nas. Ja mówię: „Jak to?! Nigdzie nie pójdziemy! Ja mam w Warszawie mieszkanie spalone, ja mieszkałem w Warszawie, a to jest po folksdojczu mieszkanie, to mi się należy. Jak to? Ja mam całą rodzinę! Jestem najstarszy, mam matkę starą, chorą i dwie młodsze siostry i brat. Kto tu teraz będzie mieszkał?” A on mi powiedział: „Ci, co byli w lesie.” A ja mu mówię: „Ja byłem w lesie”, pyta się: „A gdzieś ty był?”, ja mówię: „U Ponurego.” „A to ty, skurwysynie, do nas strzelałeś!” I mnie wzięli na posterunek policji. Rodzinę w międzyczasie wyrzucili z mieszkania. Dwa dni siedziałem na tym komisariacie i [zabrali mnie] do więzienia koło dworca, zaraz w Grodzisku Mazowieckim. Starał się mojego ojca siostry mąż, pędził bimber. I tego bimbru milicjantom przyniósł, jakoś coś tam skręcili, wyprostowali i mnie po miesiącu zwolnili z tego więzienia. Miesiąc, półtora miesiąca byłem tam. Ja rodzinę zebrałem i mówię: „Jedziemy do Warszawy, na gruzy. Nie chcę patrzeć na Grodzisk.” Przyjechałem na zgliszcza, tutaj, do nas, na Plac Kazimierza. Nasze mieszkanie było zniszczone, spalone. U mojej ciotki, mamy mojej siostry, na Brackiej pod piątym mieszkanie niezniszczone. Żeśmy się wprowadzili tam, mówimy: jak nawet ciotka przyjdzie, to będziemy jakoś razem. I tak się uchowałem, dokąd Radosław nie ujawniał. Jak Radosław zaczął ujawniać „Parasol”, znaczy on wszystkich zaczął, tu w BGK, na rogu Nowego Światu i Alej, to i ja się zgłosiłem i mówię, że będę miał już z głowy, zgłoszę się i już będzie spokój. Zgłosiłem się, za jakiś czas mi dali odznaczenie, Medal Grunwaldzki za Warszawę. Tak było do momentu, kiedy powołali mnie do wojska. W komendzie na Zgoda był przegląd lekarski, dali mi pierwszą grupę: zdolny do służby liniowej. No to ja mówię: w takim razie to już koniec ze mną! I uratował mnie pułkownik Lenkiewicz, to był dyrektor w Ministerstwie Ziem Odzyskanych. Ponieważ ja, jako samochodziarz, jemu kiedyś naprawiłem samochód, i on mnie później wziął do siebie. Bo ja na Raszyńskiej miałem garaż i warsztat. [Powiedział] żebym ja to zlikwidował i żebym przyszedł. Więc przyszedłem do niego i go woziłem. I on mnie wyreklamował. A [inaczej] już bym do dzisiejszego dnia nie przeżył. Bo żaden akowiec, który wtedy był powołany, [nie przeżył], bo powoływali do wojska i później wysyłali do kopalni uranu. Wszystkich akowców kierowali tam, na to powoływali tych ujawnionych, żeby ich tam później zlikwidować.

  • Czy ma pan jakieś takie przesłanie dla młodego pokolenia na temat tego wszystkiego, o czym pan powiedział?

Szanuję wszystkich harcerzy. Mam nawet taką harcerkę, mojej żony brata córkę i ona jest w szkole u Batorego. Ona jest powierniczką tych wszystkich moich przeżytych [chwil] i ona będzie na pewno patriotką w stu procentach, gwarantuję za to. Nawet mój chlebak odziedziczyła, który w Powstaniu dostałem, na rocznicę Powstania i ona z nim paraduje i taka dumna jest, że ma wujka powstańca. Miałem zdjęcia robione w Muzeum u państwa, tam byłem przy poczcie sztandarowym, przy ołtarzu, a dzień przedtem byłem u prezydenta Kaczyńskiego, też mam zdjęcie tam zrobione, na Placu Bankowym. Też mnie tam uhonorował.Kiedy nasze środowisko powstawało, to najpierw żeśmy się spotykali po kryjomu, albo u kogoś w mieszkaniu, a później żeśmy stworzyli środowisko „Krybara”. I jedno z pierwszych środowisk, właśnie to nasze „krybarowskie” jest. Dostaliśmy zezwolenie, przydzielili nas do ZBOWiD, do okręgu przy Stawkach. Myśmy chcieli mieć swój sztandar. Stasio Kopf, który wydał książkę „63 dni”, jeden z naszych kolegów z VIII Zgrupowania porucznika „Bicza”, zrobił projekt sztandaru i ten sztandar żeśmy zrobili. Trudności mieliśmy duże, bo nie chcieli nam zrobić orła z koroną, myśmy walczyli bardzo, aż nam się udało. Kolega Ryszard Grenda pracował w Radzie Państwa, podłożył przewodniczącemu zgodę, ten podobno nawet nie wiedział, że to podpisał. A to była zgoda na to, że na sztandarze możemy mieć orła z koroną. Jak myśmy [ją] dostali, to już później inne środowiska też dostawały. Ale nasz sztandar został zniszczony, to później nam ufundował Uniwersytet Warszawski replikę i mamy teraz nowy. Taki sam, jak był. Ja jestem jeszcze chodzący, to udzielam się i w poczcie sztandarowym biorę udział, bo już teraz jest coraz mniej kolegów, którzy chodzą - albo z laskami, albo ledwo chodzą. I jakoś utrzymujemy to środowisko. [Siedzibę] mamy na Koszykowej 82, przy Światowym Związku [Żołnierzy] Armii Krajowej.


Warszawa, 20 listopada 2004 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Zielińska
Jerzy Pawlak Pseudonim: „Tyrolczyk” Stopień: kapral Formacja: Zgrupowanie „Krybar” Dzielnica: Powiśle, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter