Stanisław Znajewski „Kujawiak”
Nazywam się Stanisław Znajewski, pseudonim „Kujawiak”, urodzony 14 października 1926 roku we Włocławku. Walczyłem w Grupie „Kampinos” jako strzelec.
- Jak pamięta pan swoje życie przed wybuchem wojny? Co pan robił przed wybuchem wojny?
Byłem młodym chłopcem. Akurat mieszkaliśmy we Włocławku. Moi rodzice byli nauczycielami szkół powszechnych. Skończyłem szkołę powszechną, zdałem egzamin do gimnazjum Długosza we Włocławku.
- Pamięta pan sam wybuch wojny 1 września?
Pamiętam, akurat mieliśmy się zgłosić do gimnazjum, które leżało nad Wisłą. Byliśmy już w samym budynku, kiedy nastąpił pierwszy nalot na Włocławek. Wskutek tego polecono nam natychmiast udać się do domu, już nauki nie podjęliśmy. Włocławek został dość szybko ewakuowany ze względu na to, że od Bydgoszczy zbliżali się już Niemcy.
- Pan również ewakuował się z Włocławka w 1939 roku?
Razem z rodzicami udaliśmy się akurat pod Kutno, Łowicz. Tam przeżyliśmy wkroczenie Niemców, potem wróciliśmy z powrotem do Włocławka. Niestety mego ojca w październiku 1939 roku Niemcy natychmiast zaaresztowali. Ojciec był nauczycielem, porucznikiem rezerwy, formował batalion strzelecki tuż przed wybuchem wojny. W pierwszych dniach Niemcy go zamordowali i od tej pory nic nie wiem o ojcu, nawet nie wiem, gdzie jest mogiła.
- Pański ojciec walczył we wrześniu 1939 roku?
Spod Kutna, gdzie byliśmy, został zmobilizowany. Właściwie zgłosił się na ochotnika do wojska, ponieważ przekroczył już czterdziesty rok życia, w pierwszym rzucie nie był zmobilizowany. Miał ze sobą mundur, zgłosił się, brał udział wojnie w 1939 roku, w zgrupowaniu generała Sosnkowskiego.
- Jak pan wrócił do Włocławka, to wkroczyli już Niemcy. Z czego utrzymywał się pan i pańska rodzina?
Rodzice jako nauczyciele... To był teren włączony do tak zwanej III Rzeszy, szkoły były nieczynne. Kilka miesięcy, do marca 1940 roku, przeżyliśmy z zapasów uczynionych przezornie przed wojną. W marcu 1940 roku wyjechaliśmy do Generalnej Guberni, ale już bez ojca.
- Wyjazd był wymuszony przez Niemców?
Wyjazd był wymuszony przez Niemców. Rodziny inteligenckie, inteligencja włocławska została w październiku, listopadzie 1939 roku aresztowana, wywieziona, a rodziny na ogół opuszczały tereny wysiedlane do Generalnej Guberni.
- Jak odbywało się wysiedlenie?
Strasznie, zima była okropna. To była zima 1939/1940, bardzo silne mrozy. Niemcy przychodzili w nocy, można było zabrać tylko podręczny bagaż, tobołki, ładowali do wagonów towarowych na stacji Włocławek. Transporty odbywały się w różnych kierunkach. Były to makabryczne historie ze względu na dzieci, na rodziny, które nagle wyrwane zostały od korzeni.
- Gdzie została wywieziona pana rodzina?
W marcu 1940 roku znaleźliśmy się w Generalnej Guberni we wsi Kampinos. Staraliśmy się do niej dostać z tego względu, że rodzina mego ojca, a konkretnie mój dziadek był organistą w Kampinosie. Osiadł tam przed I wojną światową. Dzięki temu znaleźliśmy czasowe oparcie. Początkowo mieszkaliśmy z dziadkami, później sami, ale też w rodzinie, we wsi Żukówka – jak gdyby mała przybudówka wsi Kampinos.
- Co pan robił tam, gdzie państwo się znaleźli?
Miałem akurat czternasty rok. Mama, która była nauczycielką, podjęła pracę w szkole, wówczas powszechnej o ograniczonym przez Niemców programie nauczania. Nie było co robić, wobec tego poszedłem do siódmego oddziału szkoły powszechnej. Tam w Kampinosie w roku szkolnym 1940-1941 ukończyłem siódmy oddział szkoły powszechnej. W zasadzie na tym się zakończyło. Tyle, że wykorzystując to, że mama była nauczycielką, bardzo dużo czytałem. Mama podsuwała mi literaturę z zakresu szkoły średniej. Później to owocowało.
- W jaki sposób zetknął się pan z konspiracją?
Z konspiracją zetknąłem się już w 1940 roku. Brat mego ojca był w ówczesnej Służbie Zwycięstwu Polski, później w ZWZ. Byłem wścibski i bardzo kochałem wojsko, broń. Tak byłem ustawiony przez ojca. Nie udało się przede mną ukryć, że to jest konspiracja. Zresztą na wsi konspiracja wyglądała troszeczkę inaczej. Tam się wszyscy znali, bywały te same osoby, rozmowy. Nadstawiałem uszu i oczu, to, co się dzieje dokoła i natychmiast orientowałem się, że w gospodarstwie jest broń, że brat ojca, mój stryj, należy do konspiracji. Dzięki temu nie będąc jeszcze formalnie żołnierzem konspiracji, już miałem w ręku gazetki i byłem pewnego rodzaju lektorem u niektórych gospodarzy, którzy mieli pewne trudności z czytaniem. Wtedy już płynnie czytałem i dlatego przy lampie naftowej, przy zasłoniętych oknach, jako lektor, że tak powiem, służyłem, nie będąc formalnie żołnierzem Armii Krajowej. Miałem wtedy czternaście, piętnaście lat. Natomiast jako żołnierz Armii Krajowej zostałem zaprzysiężony w dniu 1 stycznia 1943 roku razem ze swoimi rówieśnikami z Kampinosu. Było nas ośmiu zaprzysiężonych. Pamiętam dokładnie, że było to na chórze kościoła parafialnego w Kampinosie.
- Na czym polegała pana służba w konspiracji?
Moja służba polegała na tym, że zostałem łącznikiem dowódcy placówki, podporucznika Klajdinsta, a po jego aresztowaniu i śmierci w 1944 roku w dalszym ciągu byłem łącznikiem dowódcy placówki, którym był już podporucznik pseudonim „Kawka” a nazwisko Ozimek Edward. Tak dotrwałem aż do wybuchu Powstania.
- Czy poza tym, że był pan łącznikiem, przechodził pan szkolenie wojskowe?
W bardzo ograniczonym zakresie. Wykorzystywałem wiedzę, jaką ojciec mi przekazał jako oficer rezerwy. Już przed wojną umiałem strzelać z karabinka sportowego. W związku z tym broń, którą żeśmy podnieśli w Kampinosie i przechowywali, nie stanowiła dla nas tajemnicy. Natomiast jeśli chodzi o wyszkolenie polowe, to raczej było ono małe. Intuicyjnie się człowiek zachowywał.
- Czym zajmowała się placówka Armii Krajowej w Kampinosie?
W okresie konspiracji zajmowała się przygotowaniem, gromadzeniem broni, przygotowaniem do wyjścia w pole na wypadek wybuchu powstania powszechnego, jak początkowo się zakładało. W związku z tym magazynowaliśmy, zbieraliśmy broń, której w okolicach Kampinosu było sporo. U nas, w naszym gospodarstwie na Żukówce, gdzie gospodarzem był mój wuj Stelmaszczyk Bolesław, także żołnierz jeszcze ZWZ, mieliśmy magazyn podręczny broni dla drużyny. Było osiem karabinów, pamiętam dokładnie, dwadzieścia sztuk granatów polskich zebranych z pola walki – z tą bronią potem wyszliśmy – i oporządzenie: hełmy, chlebaki, plecaki. To wszystko, co potrzebne było żołnierzowi w przewidywaniu wyjścia w pole, myśmy po prostu zbierali. To się gromadziło w okolicznych gospodarstwach.
- Jak zapamiętał pan wybuch Powstania?
Wybuch Powstania pamiętam dokładnie. Otóż, co ciekawe – o wybuchu Powstania dowiedzieliśmy się od Niemców 1 sierpnia. Mianowicie we wsi Kampinos stacjonowały w tym czasie tyłowe oddziały niemieckie, warsztaty naprawcze. Oni rano 1 sierpnia wybrali się samochodem do Warszawy. Tam już zajechali na godzinę „W”, cofnięto ich i przyjechali z powrotem. To byli podoficerowie, albo może i oficerowie, osobiście ich nie widziałem. Powiadomili posterunek policji granatowej. Jak powiadomili posterunek policji, to natychmiast rozeszło się po całej wsi, że w Warszawie wybuchło Powstanie. Natomiast z naszej strony dopiero dwadzieścia cztery godziny potem potwierdzono drogą konspiracyjną, że w Warszawie wybuchło Powstanie.
- Jakie zadania stanęły wobec tego przed panem i pana oddziałem?
Cała placówka „Kampinos”, bo tak się ona nazywała, otrzymała rozkaz mobilizacji. Zmobilizowana została 3 sierpnia. Z tym, że nie cała placówka, a właśnie młode roczniki. Na ogół zostawiono starszych żołnierzy, gospodarzy z tamtych terenów, przewidując ich do służby zabezpieczeniowej Powstania. Natomiast nas młodych poderwano alarmem. Wyszliśmy. Kampinos jest trzy, cztery kilometry od skraju Puszczy Kampinoskiej. Pamiętam, że wyszliśmy do wsi Granica. Już sformowano pluton, razem z dowódcą plutonu podporucznikiem Edwardem Ozimkiem, pseudonim „Kawka”. Wyszliśmy do lasu, gdzie czekaliśmy na pododdziały okręgu Sochaczew, które mobilizowały się i które miały znacznie dłuższą drogę do Puszczy Kampinoskiej. Kilka dni żeśmy na nich czekali. Dopiero 10 sierpnia nastąpiło połączenie naszej placówki. Wyszło nas około dwudziestu osób z pododdziałem podporucznika Jodłowskiego Józefa, pseudonim „Mazur”, który przyszedł do puszczy z Szymanowa. Wtedy stworzyliśmy pluton i z tym plutonem wymaszerowaliśmy do wsi Wiersze. Tak, że 10, 11 sierpnia byliśmy we wsi Wiersze. Była to wówczas jak gdyby kwatera generalna już organizowanej Grupy „Kampinos”. Tam zostaliśmy początkowo zakwaterowani i tamże przybywały dalsze pododdziały. One miały po dwa, trzy dni drogi z obwodu sochaczewsko-łowickiego, zanim dotarły do puszczy. Tam został sformowany późniejszy batalion nazwany Batalionem Ziemi Sochaczewskiej, który wszedł w skład Grupy „Kampinos”.
- Uczestniczył pan w walkach przeciwko Niemcom?
Przede wszystkim marsz i walki o Żoliborz. Pierwsza pomoc dla Żoliborza ze strony grupy „Kampinos” wyszła 15 sierpnia. Myśmy jeszcze nie brali udziału, nasz batalion się dopiero formował. Natomiast 19 sierpnia w godzinach wieczornych wyruszyliśmy z pomocą Warszawie w kierunku na Żoliborz. Sformowano kompanię porucznika Jodłowskiego „Mazura” w sile stu dwóch ludzi, w której składzie znalazłem się również i ja. Zamykaliśmy kolumnę maszerującą na Warszawę. Była to duża kolumna, licząca kilkuset ludzi. Szliśmy obciążeni nie tylko własnym oporządzeniem, ale również nieśliśmy przede wszystkim amunicję, medykamenty, radiostację. Pamiętam, że niosłem skrzynkę z amunicją zrzutową, zdobyczną do niemieckich MG. Ona sobie ważyła około dwadzieścia pięć kilogramów. Proszę sobie wyobrazić, mieliśmy do przebycia około trzydziestu kilometrów i to w upalną, bardzo parną noc. Marsz był w bardzo ciężkich warunkach. Wyruszyliśmy po południu z Wiersz w kierunku na Sieraków, Laski pod Warszawą. W Laskach mieliśmy wieczorem odpoczynek. Tam nam zresztą polecono zdać i zniszczyć wszystkie dokumenty osobiste. Następnie ruszyliśmy w kierunku na Żoliborz, a konkretnie na Marymont, Słodowiec. Chciałbym zaznaczyć, bo to wszędzie podkreślam, gdziekolwiek występuję, że po drodze mijaliśmy, a właściwie przeszliśmy przez pozycje wojsk węgierskich. Przechodziłem osobiście w odległości około ośmiu, dziesięciu metrów od stanowisk artylerii węgierskiej, okopanej, skierowanej w kierunku na Warszawę. Mało tego, Węgrzy nie tylko, że przychylnie do nas się odnosili... To był marsz nocny. Proszono tylko, żebyśmy się nie zbliżali do samych działobitni. Później, kiedy wracaliśmy, również przechodziliśmy przez pozycje węgierskie i to był dzień. Tak, że w stosunku do Węgrów zachowałem bardzo ciepłe wspomnienia. Trudno mi nazwać w pełni sojusznikami, ale jednak zasłużyli sobie na naszą pamięć. Jeśli mogę kontynuować, to kiedy wyszliśmy z Lasek, przekroczyliśmy pozycję wojsk węgierskich, dotarliśmy na Słodowiec. Byliśmy zmęczeni, spragnieni, zziajani. Początek kolumny poszedł, a ogon kolumny natrafił na studnię. Nie było siły, kolumna się rozerwała. Ludzie rzucili się po prostu do wody. W tym momencie kolumna się rozerwała. Czoło i środek kolumny poszedł w kierunku na Żoliborz, natomiast nasza kompania i pluton porucznika „Lawy”, który szedł w ogonie, straciła łączność. Po prostu zagubił się prowadzący, przewodnik, nikt nie wiedział, gdzie ruszyć dalej. Próbowaliśmy iść w ogólnym kierunku na Warszawę. Dotarliśmy na skrzyżowanie, gdzie dostaliśmy się w krzyżowy ogień niemieckich CKM-ów i nie było mowy o dalszym posuwaniu się, nikt nie znał okolic Słodowca. Pamiętam, że wtedy to nie było wielkie miasto, to były parterowe zabudowania, z których wybiegała przerażona ludność, bo już znane było obchodzenie się Niemców z ludnością tam, gdzie stwierdzono obecność powstańców. W końcu nasi dowódcy; podporucznik „Mazur” i podporucznik „Lawa” – to jest Gaworski, zrzutek, zresztą cichociemny – postanowili wobec u łączności wracać z powrotem do puszczy. Wróciliśmy w dzień przechodząc ponownie przez pozycje węgierskie. Węgrzy nas ponownie przepuścili, dotarliśmy do obrzeży Puszczy Kampinoskiej i wróciliśmy do Wiersz, stamtąd nas przerzucono do wsi Truskawka. Tam sformowano z nas drugą kompanię kapitana Mścisława; [z] ludzi z Szymanowa i z Kampinosu oraz okolic. Kompania weszła w skład batalionu Sochaczewskiego, a w składzie kompanii, nasz pluton otrzymał miano drugiego plutonu. Dowódcą został podporucznik Jan Gronecki „Nawrot”. Tam żeśmy kwaterowali u gospodarza, który nazywał się Poziomka. Na Truskawce u Poziomki – pamiętam to doskonale do dzisiejszego dnia. Naszym zadaniem już na Truskawce była osłona wsi, placówki na Pociesze. To jest miejscowość w Puszczy Kampinoskiej leżąca naprzeciw Truskawka, w odległości około trzech kilometrów, w której kwaterowały oddziały niemieckie. Placówka Pociecha ubezpieczała możliwość przedostania się do Wiersz. Nasz pluton, kompania kapitana Mścisława, miała za zadanie plutonami pełnić służbę na placówce. Pełniliśmy służbę na przemian z innymi. Mieliśmy różnego rodzaju drobne potyczki. Niemcy bowiem w początkowym okresie, na skutek przesadzonych wiadomości o sile Grupy „Kampinos”, nie odważyli się na likwidację. To nastąpiło dopiero w okresie września. Wtedy stoczyliśmy zasadniczy i ciężki bój o Pociechę. To już był koniec września, zbliżająca się już likwidacja Grupy „Kampinos”.
- Czy może pan opowiedzieć o wydarzeniach, które doprowadziły do upadku Grupy „Kampinos”?
Tak, pamiętam doskonale. Nasz pluton podporucznika „Nawrota” (wtedy już porucznika „Nawrota”), wymaszerował objąć placówkę na Pociesze. Po południu 26 września ją objęliśmy. Noc z 26 na 27 września minęła stosunkowo spokojnie. Natomiast już rano 27, to jest wtedy, kiedy Niemcy rozpoczęli likwidację Grupy „Kampinos”, na skrzyżowaniu dróg Sieraków – Kampinos dotarł samochód z oficerami niemieckimi, którzy nie orientują się bardzo w terenie. Wyszli i z mapy starali się zorientować, gdzie się znajdują. Zostali niestety w pośpiechu niecelnie ostrzelani, wsiedli w samochód, zdążyli odjechać. Już w południe rozpoczęło się od strony Truskawia natarcie niemieckie na placówki. Myśmy byli okopani na wzgórzach, mając przed sobą drogę wiodącą z Truskawia do Pociechy. Droga stanowiła oś niemieckiego natarcia. Zbliżyli się na odległość kilkuset metrów, kiedy myśmy otworzyli ogień z broni maszynowej. Zalegli, jednak nie odważyli się szturmować, byliśmy dobrze okopani. Prawie dwa miesiące placówka była okopana, rozbudowywana. Nie odważyli się atakować, przejść do szturmu, do walki wręcz. Natomiast rozpoczął się ostrzał artyleryjski. Po południu 27 [września] Niemcy z Truskawia, gdzie mieli baterię artylerii, rozpoczęli ostrzał naszych stanowisk. Przygotowywali się do natarcia. Na szczęście dowódca, porucznik wyprowadził nas spod ognia artyleryjskiego na obrzeże, na riwierę lasu, gdzie szczęśliwie przetrwaliśmy ogień artyleryjski. Zbliżał się już wieczór. Słychać było silniki, to znaczy, że zaczęli ruszać do natarcia. Dowódca postanowił wrócić na placówkę do okopów, ale w tym momencie przyjechał goniec z dowództwa zgrupowania z Wiersz, który zawiadomił nas, że okoliczne placówki również zostały zaatakowane. Zresztą to słyszeliśmy, że Grupa „Kampinos” postanowiła wymaszerować, opuszcza Puszczę Kampinoską i mamy się zgłosić do miejscowości Roztoka. Oczywiście opuściliśmy, już bez kontaktu z przeciwnikiem, który w dalszym ciągu ostrzeliwał intensywnie nasze dawne stanowiska, placówki. To już był wieczór. Ubezpieczonym marszem pluton zszedł z placówki i udaliśmy się do wsi Roztoka, gdzie formowała się już kolumna, która miała za zadanie opuścić teren Puszczy Kampinoskiej. Na skutek tego już było wiadomo, że Niemcy rozpoczęli generalne natarcie i my tego natarcia tam na miejscu nie wytrzymamy. Z tym, że nastąpił rozdział Grupy „Kampinos”. Mianowicie batalion Sochaczewski, major „Okoń” dowódca zgrupowania Grupy „Kampinos” zarządził wymarsz w ogólnym kierunku na Góry Świętokrzyskie przez Puszczę Mariańską, to jest w okolicach Żyrardowa. Jednakże nie całe zgrupowanie, które liczyło sobie około dwa i pół tysiąca ludzi, zdecydowało się na marsz. Na marsz zdecydowało się zgrupowanie stołpecko-nalibockie. To jest część naszego zgrupowania, która dotarła z Puszczy Nalibockiej w końcu lipca. Ci ludzie nie mieli żadnej możliwości zakwaterowania gdziekolwiek indziej i dookoła nich skupiły się inne oddziały, razem około półtora tysiąca ludzi. Dowódca naszego batalionu major „Korwin” zadecydował, że batalion „Sochaczewski” nie weźmie udziału w marszu na Góry Świętokrzyskie, że musi ponownie przejść do konspiracji. Po prostu ocenił, że to jest nierealne, że musimy się przedzierać przez głębokie ugrupowanie tyłów niemieckich i droga raczej będzie zablokowana, co zresztą okazało się w znacznej części słuszne. Nasz batalion został rozwiązany i drobnymi grupami wycofywaliśmy się z Puszczy Kampinoskiej. Było nas około dwudziestu. Z Kampinosu mając jednego rannego, przeszliśmy w nocy z 27 na 28 września. Nad ranem wróciliśmy do wsi Kampinos. Mieliśmy bardzo duże szczęście, bowiem w dwie, do trzech godzin po naszym przybyciu do Kampinosu, Kampinos został zajęty przez maszerujący od strony Warszawy przez Leszno legion azerbejdżański, który był na służbie niemieckiej. Myśmy zdążyli się tylko rozmundurować, ukryć broń, wrócić do domu, wejść do zagrody, że tak powiem i natknęliśmy się już na pierwsze patrole, które na szczęście nas już nie rozpoznały. W ten sposób udało się nam, naszej drużynie kampinoskiej wrócić bez specjalnych strat. Wszyscy wróciliśmy do konspiracji. Natomiast potem zaczęły się represje niemieckie, trzeba było stamtąd uciekać.
- Wracając do okresu, gdy pan walczył w Kampinosie, jak wyglądała sprawa wyżywienia, czy ono było zorganizowane odgórnie?
Tak, myśmy wychodząc do lasu, mieli tylko polecenie zabrać na trzy dni żywność. W międzyczasie, w okresie pobytu przed scaleniem się w batalion, byliśmy dożywiani przez służbę leśną, która także była w konspiracji. Natomiast kiedy weszliśmy już do Wiersz i do Truskawki, tam było zorganizowane centralne wyżywienie, po prostu kompania miała swoją kuchnię polową. Wyżywienie było żołnierskie, ale obfite i dobrze byliśmy żywieni. To się wzięło stąd, że Niemcy w tym czasie ewakuowali na zachód duże stada bydła z Liegenschaftów niemieckich. Nasza kawaleria zagarniała stada i szły one do kotła. Poza tym miejscowa ludność – chciałbym podkreślić – bardzo sprzyjała. Zamiast oddawać kontyngenty Niemcom, kierowała żywność dla partyzantów. Poza tym z okolicznych wsi przyjeżdżały furmanki przepuszczane przez nasze placówki z wyżywieniem. Tak, że ze strony ludności zarówno wsi puszczańskich jak i okolicznych wsi, mieliśmy obfite i dobre zaopatrzenie. To się przerwało w drugiej połowie września, kiedy Niemcy zacieśnili szczelnie kordon wokół Puszczy Kampinoskiej. Wtedy zaczęły występować i, nawet byliśmy głodni, bo zupa, którą nam przywożono, to jak pod światło się wzięło, to była ciepła woda, ze zmielonymi ziarnami pszenicy. Ale ogólnie było dobre wyżywienie.
- Czy w okresie Powstania Warszawskiego, w czasie służby miał pan dostęp do prasy?
Nie... Były wydawane miejscowe komunikaty radiowe z nasłuchu, bowiem Grupa „Kampinos” osłaniała radiostacje Komendy Głównej Armii Krajowej i miała kilka odbiorników nasłuchu. Wydawane były wewnętrzne komunikaty Grupy „Kampinos”, natomiast prasa warszawska już do nas nie docierała.
- W czasie służby, walki uczestniczył pan w życiu religijnym? Czy Grupa „Kampinos” miała swojego kapelana?
Tak, to był ksiądz kardynał Wyszyński „Radwan” . Poza tym było kilku innych księży: ksiądz Wacław Karłowicz - to nazwisko, ksiądz Baszyński. Zresztą tablice im poświęcone znajdują się na cmentarzu partyzanckim we wsi Wiersze. W tym miejscu, gdzie obecnie jest kościół parafialny miejscowości Wiersze, to był nasz plac alarmowy. Tam odbywały się msze święte dla tych pododdziałów, które nie były na placówkach, które nie były zaangażowane w walce.
- W jaki sposób przejawiły się represje niemieckie, kiedy pan wrócił do Kampinosu?
W samym Kampinosie Niemcy zainstalowali silny posterunek żandarmerii polowej. Było ich około czterdziestu żandarmów. Poza tym skupili w tymże posterunku resztkę policji granatowej, było około piętnastu policjantów granatowych. Oprócz tego w Kampinosie stacjonował już wtedy batalion azerbejdżański. Oni wyjeżdżali, robili obławy na pozostałych partyzantów, którzy nie przedarli się, albo wrócili do Puszczy Kampinoskiej na skutek rozbicia Grupy „Kampinos” pod Jaktorowem. Od czasu do czasu udawało im się kogoś z lasu wydostać, zgarnąć. O ile pamiętam, byli przywożeni na posterunek w Kampinosie. Tam byli albo likwidowani, chociaż grobów nie odnaleziono, albo wywiezieni gdzie indziej i tam rozstrzeliwani. Obławy prowadził batalion azerbejdżański. Jeśli chodzi o żandarmerię – zaczęła węszyć za miejscowymi młodymi ludźmi. Rozpoczęli wypytywanie gospodarzy – a gdzie był ten, a gdzie był ów, gdzie była młodzież w czasie Powstania. Między innymi dotarto do domu na wsi Żukówka, w której mieszkałem, to maleńka przybudówka Kampinosu, tylko tyle, że do budynku były dwa wejścia. Weszli do mieszkania mojego wuja, a ja byłem w drugim pokoju i pytali się: „Gdzie jest młody człowiek, który tutaj mieszka?” Wuj wytłumaczył, że nie ma tutaj w tej chwili nikogo u niego. „Jak panowie widzicie jesteśmy tutaj sami.” To było starsze małżeństwo z córką. Wyszli. Patrol – było ich trzech – nie prowadzili żadnej rewizji, żadnego poszukiwania. Coś odnotowali i wyszli. Dla mnie był to już sygnał, że mogą być aresztowania. Opuściłem Kampinos, udałem się do Szymanowa, gdzie było dowództwo naszej kompanii. Tam dostałem kontakt na miejscowość Stary Drzewicz. U byłego wójta gminy Szymanów przeczekałem, ukrywając się razem z kolegą, aż do 17 stycznia 1945 roku, kiedy w kierunku na Żyrardów (bo Stary Drzewicz jest około osiem kilometrów od Żyrardowa) przeszła kolumna wojsk radzieckich i zakończyła się okupacja niemiecka, a zaczęło się tak zwane wyzwolenie.
- Czy był pan w jakikolwiek sposób represjonowany za swój udział w Powstaniu, w działalności konspiracyjnej przez władze komunistyczne?
Owszem. To wyglądało w ten sposób, że jak wspominałem po wejściu Rosjan natychmiast udałem się do Kampinosu, gdzie mieszkała moja matka, rodzina. To było 18 stycznia 1945 roku. Natychmiast mój stryj, o którym już wspominałem, ostrzegł mnie: „Słuchaj, nie masz co tutaj siedzieć, prawdopodobnie będą tutaj aresztowania.” Rzeczywiście, w nocy udałem się do mieszkania dziadka, który był organistą w Kampinosie i tam przenocowałem. Rano dowiedzieliśmy się, że wieczorem przyszło NKWD. W zasadzie był to podobno oddział informacji Wojska Polskiego, ale jak wiadomo był on obsadzony całkowicie przez oficerów sowieckich NKWD. Przyszli z listą, wybrali całą placówkę, szczególnie młodych, tych którzy byli w Powstaniu. Mnie nie schwytano i jeszcze jednego z kolegów. Aresztowano również dowódcę placówki, podporucznika Ozimka Edwarda, pseudonim „Kawka”. Po trzech dniach, tak jak przesuwały się wojska sowieckie i wojska polskie w kierunku na zachód, wywieziono ich za Sochaczew pod Łowicz. Tam nie byłem, ale z opowiadań kolegów wynika, że zostali... Wiem na pewno, że wszyscy będący w stopniach strzelców i podoficerów zostali zwolnieni, bo wrócili do Kampinosu, natomiast dowódca placówki został internowany, wywieziony na Kołymę i wrócił dopiero w 1957 roku, zresztą strzęp człowieka. Dwa czy trzy lata potem popełnił samobójstwo. Nie mógł się odnaleźć w tej sytuacji, jaką zastał w kraju. Potem już nie byłem represjonowany, udało mi się wymknąć i potem już zapomniano o mnie, jeśli można się tak wyrazić.
- Jaki jest pana stosunek do Powstania dzisiaj, po sześćdziesięciu latach?
To były moje młode lata. Byłem wychowany w domu bardzo patriotycznym, bo mój pradziadek ze strony ojca był powstańcem styczniowym, ojciec walczył w 1920 roku, a przedtem, w 1918 roku razem ze swoim ojcem, czyli moim dziadkiem rozbrajał Niemców. Była to rodzina od strony ojca bardzo patriotyczna. Byłem wychowany na literaturze patriotycznej. Jak sobie przypomnę lato 1939 roku, wpajanie w nas zwycięstwa, konieczność walki z Niemcami... Jak tylko usłyszałem, że jest konspiracja, że można walczyć w szeregach, to nie było chwili wahania. Uważam, że Powstanie Warszawskie to była najpiękniejsza karta w moim życiu. Miałem wtedy osiemnaście lat. Przeżyłem to bardzo głęboko. Zresztą wszyscy koledzy, moi rówieśnicy. Szliśmy z olbrzymim zapałem. Kiedy powiedziano nam, że trzeba już iść, to nasza odpowiedź była: „Tak jest!” Nie było górnolotnych haseł, nie było o tym mowy. W krótkim: „Tak jest panie poruczniku!” – Zawierał się nasz cały patriotyzm. A upadek Powstania przeżyłem. Dla mnie było to coś okropnego. Myśmy wierzyli, że w ciągu tygodnia, dwóch, trzech, później już miesiąca, że jednak Powstanie zwycięży, że oswobodzimy Polskę. Krach Powstania był ogromnym przeżyciem. To było coś, co pamiętam do dnia dzisiejszego. Byliśmy straszliwie przybici, aczkolwiek jako młodzi ludzie staraliśmy się nie dać. Było ogromne przygnębienie.
- Czy w pana oddziale toczono dyskusje, dlaczego nasi sojusznicy z zachodu nam nie pomagają?
W okresie samych pobytów w Puszczy Kampinoskiej raczej nie, dlatego że myśmy odbierali zrzuty angielskie, polskie. Było kilka zrzutów na terenach Puszczy Kampinoskiej, zresztą z tą bronią i sprzętem maszerowaliśmy na Warszawę. Refleksje przyszły później, kiedy żeśmy się już spotykali z powrotem w konspiracji. Zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego tak a nie inaczej się stało.
- Jaki był stosunek pana i pana kolegów do Rosjan?
Na terenie Kampinosu w czasie okupacji ukrywało się kilku Rosjan, jeńców zbiegłych z obozów. Miejscowa ludność im pomagała, pomagała im przedostać się do Puszczy Kampinoskiej i dalej na wschód, gdzie trafiali do oddziałów Gwardii Ludowej czy Armii Ludowej. Stosunek był raczej przyjacielski. Byli to żołnierze, biedni ludzie, zabiedzeni, zaszczuci, głodni. W Puszczy Kampinoskiej mieliśmy kilku Rosjan. Była drużyna rosyjska. Próbowano sklecić pluton, nawet kompanię, o której się w tej chwili mało mówi. Z naszej strony był raczej przyjazny stosunek do nich, ale powtarzam – nie do ustroju, tylko do żołnierzy, kilkunastu żołnierzy czy kilkudziesięciu, którzy razem z nami dzielili wspólną dolę. Co się nimi stało później? Nie wiem. Oni się odłączyli. Nie maszerowali w kierunku Gór Świętokrzyskich. Raczej przypuszczam, to tylko przypuszczenie, że zostali w Puszczy Kampinoskiej, albo wyginęli albo może i niektórzy doczekali się swoich oddziałów. Też wesoło z nimi nie było, jak wiadomo.
Warszawa, 24 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadził Michał Pacut