Juliusz Englert „Adam”, „Jastrzębiec”
Juliusz Englert. W Powstaniu Warszawskim żołnierz Batalionu „Wigry”, kompania „Czesław”, pluton 82. 1 sierpnia [byłem] na Starym Mieście, tego samego dnia na Woli.Pseudonim „Adam”, „Jastrzębiec”. Stopień wojskowy w czasie Powstania – strzelec. Urodziłem się 7 września 1927 w Warszawie.
- Proszę opowiedzieć coś o latach przedwojennych. Czy miał pan rodzeństwo, czym się zajmowali pana rodzice?
Urodziłem się w Warszawie. Chodziłem do XXXVIII Szkoły Powszechnej imienia Marii Curie-Skłodowskiej. Skończyłem szkołę, w lipcu 1939 roku zdałem do pierwszej klasy gimnazjum Mickiewicza. Nie zdążyłem już do niego pójść, skończyłem pierwszą klasę gimnazjum jako siódmą klasę powszechną, praktycznie biorąc, bo tak Niemcy zarządzili.
- Gdzie pan mieszkał przed wojną?
Mieszkałem w Arsenale. Arsenał, róg Długiej i Nalewek. Gmach, który jest związany z historią całej naszej rodziny. Mój ojciec był dyrektorem Archiwum Miejskiego. Przebudował Arsenał na siedzibę Archiwum Miejskiego w Warszawie, był jego pierwszym dyrektorem. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, połowa skrzydła, stamtąd oglądałem akcję pod Arsenałem. Stąd połączenie rodzinne z Arsenałem.
Miałem brata starszego pięć lat, był w Batalionie „Miotła”, Kedyw, zginął w Powstaniu Warszawskim 2 września na Starówce. Był wówczas podporucznikiem, odznaczony Krzyżem Walecznych.
- Jak pan wspomina Warszawę przedwojenną? Jakie to było miasto?
Miasto przyjazne. Miasto, w którym się urodziłem. To było moje miasto – do dziś dnia jest – wobec tego pamiętam je jako sympatyczne, chociaż wydaje mi się z perspektywy lat w tej chwili, z trochę nierówną architekturą. Ale o tym mieście [dużo] wiem, studiowałem więcej niż wiele osób mieszkających dzisiaj w Warszawie. Po Warszawie się poruszam bez trudu. Czasami pytam taksówkarzy, czy wiedzą, gdzie jest ulica Piusa. „Piusa?”. Mówię: „Tak, obecna ulica Piękna”. Ciekawostki różnego rodzaju.
- Wrzesień 1939. Wybuch wojny, jak pan zapamiętał ten moment, ten okres?
Mój ojciec był zastępcą komendanta obrony przeciwlotniczej Warszawy. Byłem gońcem. Z tej racji miałem opaskę na ramieniu niebiesko-żółtą. Urzędowaliśmy wówczas na ulicy Długiej, pod koniec ulicy. Do dnia 7 września byliśmy w domu. Pamiętam dokładnie – 7 września, w moje urodziny, zdecydował ojciec, że musimy jednak wyjść z Arsenału i pójść do ogólnego schronu, który był na ulicy Długiej. Jak wróciliśmy do domu, po zakończeniu oblężenia Warszawy, na stole stały zacierki – zupa zacierki, dzisiaj prawie nieznana w Polsce – pełne szkła, bo wszystkie nasze okna poszły z racji bombardowania. Arsenał jest budynkiem do dziś dnia stojącym. Dzisiaj to jest niestety tylko Muzeum Archeologiczne, a nie Archiwum, które samo się wyniosło po Powstaniu Warszawskim. Arsenał się łączy z całą historią naszej rodziny, od początku aż do końca. Grunta na Arsenał zakupił Władysław IV od naszego przodka Sebastiana Englerta. Ojciec mój odbudował Arsenał na Archiwum Miejskie z polecenia Stefana Starzyńskiego. Mieszkaliśmy do roku 1943, do aresztowania mojego ojca.
- Kim dla pana i dla pana pokolenia był Stefan Starzyński, czy miał pan z nim bezpośredni kontakt?
Stefan Starzyński, prezydent miasta Warszawy, komisaryczny prezydent w swoim czasie, był przełożonym mojego ojca. Mój ojciec był jednym z jego bezpośrednich podwładnych. Sześciu było pracowników Stefana Starzyńskiego. Znałem go osobiście. Byłem bardzo mały, tyle że mu uścisnąłem dłoń. Naszym przyjacielem był wiceprezydent Pohoski, był najbliższy mojemu ojcu. Starzyński jako major, jako oficer rezerwy miał swoja rolę bardzo piękną w czasie oblężenia Warszawy. Zapłacił za to później więzieniem i śmiercią. Starzyński stał się symbolem Warszawy, dzięki temu co słyszę do dziś dnia w moich uszach – jego chropowaty, zdarty głos w czasie oblężenia, kiedy rzeczywiście był pod kolosalną presją i mówił do warszawiaków głosem, który wskazywał na jego kolosalne przemęczenie. Wydaje mi się, że jego rola jest dziś bardzo dobrze opisana w Polsce, bo o Starzyńskim w czasach komuny wolno było mówić. O szeregu innych, bardzo zasłużonych dla Warszawy ludzi, nie wolno było mówić.
- Sądzi pan, że gdyby ktoś inny był wtedy prezydentem Warszawy to miałby taką charyzmę, żeby podnieść lud Warszawy do walki, do obrony?
Pan Bóg stawia ludzi na czele różnych instytucji, różnych momentów, walk, których sam człowiek nie wybiera. Starzyński, sądzę, do tej roli był bardzo dobrze przygotowany przez swoją działalność, przez swoją przeszłość legionisty, jako oficera rezerwy, człowieka wielkiego charakteru, przede wszystkim warszawiaka. Warszawę umiłował i Warszawę potrafił rzeczywiście hołubić w sposób nieporównywalny. Gdyby był ktoś inny, nie mam pojęcia, mógł być ktoś lepszy, mógł być ktoś gorszy, mógł być ktoś zupełnie odmienny, z charakterem odmiennym. Starzyński sprawdził się jako człowiek, nie tylko jako prezydent.
- Jak pan przyjął wkroczenie Niemców do Warszawy?
Mój ojciec był oficerem zawodowym, zanim poszedł na emeryturę, w stan spoczynku, z funkcją dyrektora pierwszego Archiwum Miejskiego. Dla niego, legionisty, żołnierza 1. Kompanii Kadrowej, to był cios wielkiego rzędu. Odzyskawszy niepodległość w 1918 roku, utracił ją i tak to dokładnie widział. Nie tragizował. Myśmy wszyscy byli w jednym pokoju w Arsenale, na górze, na pierwszym piętrze, jak wzdłuż Arsenału szła piechota niemiecka, konnica, artyleria w kierunku defilady, którą wówczas przyjmował Hitler w Warszawie. Słyszeliśmy przemarsz wzdłuż ulicy Nalewek wówczas, obecnie nazwana Bohaterów Getta. Pamiętam żeśmy siedzieli na tapczanach, na krzesłach i żeśmy słuchali tego przemarszu bez żadnego z naszej strony kontaktu, za wyjątkiem patrzenia na siebie nawzajem, myśląc rzeczy, które są nie do powtórzenia. Tak pamiętam ten moment. Arsenał został zajęty przez Wehrmacht, później na siedzibę jakiegoś oddziału transportowego. Mieliśmy z nimi nawet całkiem ciekawy kontakt na poziomie
Hauptmanna, który dowodził tym oddziałem. Człowiek bardzo przyzwoity. Okazało się, że z zawodu pastor, który został wcielony do armii i był dowódcą oddziału. Mój ojciec bolał nad tym bardzo, że samochody i ciężarówki niszczyły teren Arsenału, pięknego dziedzińca. Naturalnie nic z tego nie wyszło. Byliśmy między żołnierzami, podpatrywałem ich codzienne życie, to był Wehrmacht, ludzie prości, niespecjalnie agresywni, ale też o żadnej przyjaźni nie było mowy. Za wyjątkiem tego
Hauptamanna, który stał się nieomal przyjacielem, który bardzo bolał nad sytuacją w Polsce, który przeszedł całą kampanię wrześniową i nam o tym opowiadał. Widział rzeczy straszne. Podobno potem pojechał na Wschód i zginął. Nie mamy żadnego kontaktu.
- Pamięta pan jego nazwisko?
Niestety nie. Myśmy nazywali go
Hauptmannem, czyli kapitanem, tyle mi pozostało. Mam go w oczach, ale nazwiska nie pamiętam niestety.
- Teraz lata okupacji. Jak to się stało, że pan się związał z konspiracją? Ktoś panu zaproponował, jak do tego doszło?
Mój przyjaciel, Tadeusz de Virion, który był w moim oddziale, w „Wigrach” – były trzy bataliony harcerskie: „Zośka”, „Parasol” i „Wigry” – wówczas jeszcze nie prawnik, ale mądry i roztropny człowiek, wprowadził mnie właśnie do konspiracji. To było w marcu 1943 roku. Zaprzysiężony byłem przez późniejszego dowódcę mojego batalionu, mojej kompanii – „Wojnicza”. Byłem wciągnięty jako uczeń. To się nazywało szkoły podoficerskie. Byłem za młody na to, żeby iść do szkoły oficerskiej czyli do kadetów, wobec tego skończyłem do momentu Powstania szkołę podoficerską. Kurs trwał pół roku, skończyłem, ale niezupełnie, bo Powstanie wybuchło. O awansach nie było mowy wówczas.
- Mówił pan, że widział akcję pod Arsenałem. Czy mógłby ją pan opisać?
To była dla nas niespodzianka. Moja matka ukrywała się wówczas, była u nas w domu w tym momencie akurat. Mój brat – już żonaty – mieszkał gdzie indziej. Byłem w domu i zaczęła się nagle niespodziewana strzelanina. Wybiegliśmy do bramy Arsenału, z Długiej nic nie było widać, wróciłem z powrotem do naszego mieszkania na pierwszym piętrze. Widziałem fragment akcji z naszych okien. Okna salonu, okna naszego pokoju i gabinetu mojego ojca wychodziły na ulicę Nalewki. Widziałem palącą się budę, widziałem uciekających w popłochu uwolnionych ludzi. Było bardzo trudno zobaczyć, bo dym był bardzo silny, więc zasłaniał w dużym stopniu. Potem poszli do bramy znowu. Mam ten obraz w oczach bardzo konkretnie, jak do Arsenału przez otwartą bramę wbiega szereg ludzi uwolnionych z ciężarówek, które wiozły więźniów na Pawiak. Ojciec mówi do nich wszystkich: „Tutaj w żadnym wypadku nie możecie zostać, jedyna droga ucieczki to jest przez spalone domy na Nalewkach, bo tu Niemcy przyjdą szukać was w pierwszym rzędzie”. Mój ojciec jednemu z więźniów uwolnionych, Niemcowi okazuje się, który był dezerterem, dał czapkę, ponieważ był ogolony na zero, to zwracało bardzo uwagę. Wszyscy z Arsenału wyszli i rzeczywiście zgodnie z instrukcją mojego ojca pobiegli w kierunku spalonych domów na Nalewkach i rozpierzchli się. Zajęło półtorej godziny zanim przyjechały niemieckie wozy badać sytuację. Wydaje mi się, że bali się, że akcja będzie trwała w dalszym ciągu. [...]Trzy tygodnie później został zaaresztowany mój ojciec, bo ten biedny Niemiec, który był dezerterem, oddał się w ręce Niemców – cóż miał robić? – i w całej naiwności, w całej szczerości powiedział, że pewien pan jemu dał czapkę na głowę, właśnie mój ojciec. Zaaresztowali mojego ojca z samego rana chyba 6 kwietnia. Nie zdążył nikt go ostrzec, akurat w tym momencie się golił, więc nie było szansy w ogóle, żeby uciec. Mógł uciec, bo była bramka, było drugie wyjście z Arsenału przez istniejące podcienia, wprost na ulicę Nalewki. Od tej bramki mieliśmy klucz, można było tamtędy uciec. Ojciec pojechał najpierw na Pawiak. Był przez trzy tygodnie prawie. Był badany, nie był torturowany. Mówił, że badali go bardzo intensywnie, bo jeden z pracowników mojego ojca niestety miał u siebie w domu spis żołnierzy swojego oddziału, miał także broń. Zaaresztowali go, zatłukli w końcu na śmierć. Konfrontacja z moim ojcem niczego nie przyniosła. On chyba zginął wówczas, a mój ojciec pojechał do Oświęcimia. Pojechał w transporcie bosym, w tym samym, w którym pojechała do Oświęcimia także pani Czarnocka, późniejszy kierownik Archiwum Studiów Polski Podziemnej w Londynie. Pisze o tym Bartoszewski w swojej książce. Transport bosy, ponieważ oni wszyscy byli bez butów. W Oświęcimiu dostał numer 121 414. Moja matka, jak zobaczyła ten numer, powiedziała: „Suma trzynaście – wyjdzie z Oświęcimia”. Trzynastka jest szczęśliwym numerem naszej rodziny. Wszystko co robię jest oparte na trzynastce. Mój ojciec trzynastkę lubił tej z racji, że także ją bardzo lubił marszałek Piłsudski. Komendant, jak się mówiło o nim u nas w domu. Trzynastego się urodziła także moja matka, taki drobny szczegół. Mam listy ojca z Oświęcimia, mam także trochę listów do niego posłanych.
- Pan wspomniał, że mama musiała się ukrywać.
Mama się ukrywała aż do kwietnia pod nazwiskiem Wysocki. Piotr Wysocki, to była z kolei osoba związana z Arsenałem. Historia całej rodziny koło tego Arsenału bardzo mocno się plącze. Po aresztowaniu ojca zamieszkałem u mojej ciotki na ulicy Floriańskiej w Warszawie. Matka mieszkała na Koszykowej.
- Dlaczego mama musiała się ukrywać?
Ukrywała się prawie od samego początku w Warszawie. Była osobą dosyć znaną, dosyć wziętą z racji działalności peowiackiej, wobec tego było rozsądne, żeby się ukrywała. Historia rodzinna jest bardziej skomplikowana, ale nie jest tematem w tym momencie. Ojciec się uratował, przeżył Buchenwald, odbili go Amerykanie. Pojechał do Paryża i myśmy w 1946 roku wyjechali, żeby się z nim połączyć.
- Po aresztowaniu taty zamieszkał pan z ciocią?
Mieszkałem z moimi ciotkami i z moim stryjem legionistą na ulicy Floriańskiej, kontynuowałem moją naukę w Szkole Graficznej imienia Józefa Piłsudskiego w Warszawie. W momencie Powstania Warszawskiego kończyłem drugi rok akurat, później już nie wróciłem do grafiki. Po Powstaniu Warszawskim zostałem w Polsce, nie wyjechałem natychmiast. Nie byłem w żadnym obozie, wbrew temu, co jest napisane w moim życiorysie, który jest w Polsce wydrukowany na stronie pana prezydenta, to inna historia. Dopiero wyjechaliśmy z Polski 1 kwietnia 1946, żeby się połączyć z moim ojcem.
- Czy pan w czasie okupacji był świadkiem łapanek, rozstrzeliwań, tego terroru niemieckiego na ulicach Warszawy?
Byłem, szereg razy. Szereg razy uniknąłem aresztowania dzięki dokumentom jako uczeń, ale bezpośrednio nie widziałem żadnej akcji w rodzaju rozstrzeliwania ludzi, chociaż widziałem powieszone pięć osób na ulicy Chłodnej. Napisałem na ten temat zresztą wówczas wiersz, który chyba gdzieś u mnie się znajduje. Żyliśmy pod presją, bo szereg osób z naszych rodzin zostało aresztowanych, pojechało do Oświęcimia, niektóre osoby zginęły na miejscu. Byliśmy w centrum konspiracji. Mój ojciec był zastępcą szefa BIP-u, w Arsenale chowane były dokumenty. W Arsenale były zbierane dokumenty o zbrodniach niemieckich, takie było założenie. Niestety spaliło się wszystko. W naszym mieszkaniu czasami przechowywały się różne osoby na krótszy czy dłuższy czas. Arsenał był terenem zamkniętym, był terenem bezpiecznym, mogli sobie nawzajem wszyscy ufać.
- Czy były jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Przygotowań jako takich nie było. Była u nas broń chowana na górze, ale była przywożona i odwożona. Tak że w momencie wybuchu Powstania, sądzę, że żadnej broni już nie było. Była przechowywana. Dwa dni przed Powstaniem, w momencie pierwszego alarmu, powiedziałem panu Słomczyńskiemu, że szykuje się akcja polegająca na tym, że trzeba się będzie meldować w punkcie zbornym. Zostawiłem jemu wiadomość dla mojej matki, nie mogłem się skontaktować wówczas. Z bratem się nie kontaktowałem, bo już też był w konspiracji, lepiej było unikać kontaktów bezpośrednich. 31 sierpnia znalazłem się na Starym Mieście, chyba nad Fukierem, na drugim piętrze i czekaliśmy na wybuch Powstania. To była już akcja zapowiedziana bardzo wyraźnie, spodziewaliśmy się jej lada chwila.
W nocy z 31 lipca na 1 sierpnia byliśmy na drugim piętrze, nie wiem dokładnie, który to był numer domu. O godzinie ósmej trzydzieści, już po godzinie policyjnej, jakieś były wrzaski, jakaś była strzelanina niewielka na Rynku Starego Miasta. Myśmy się bali, że przyjdą Niemcy i zaczną przeglądać dom, na szczęście do tego nie doszło. Nas było chyba koło piętnastu, na drugim piętrze w dwóch pokojach, myśmy pokotem przez noc przeleżeli. Było szereg moich kolegów, których znałem już z Batalionu „Wigry”, a kilku których nie znałem. Poznałem młodego chłopca, pseudonim „Kismet”. Interesowałem się chiromancją i oglądałem ręce wszystkich, patrząc komu się urwie niedługo linia życia. To dosyć zabawny sposób spędzania nocy, graliśmy w karty, chyba stawiałem pasjansa. W każdym razie 1 sierpnia byliśmy w dalszym ciągu na miejscu, nie wolno nam było wyjść. Gdzieś koło godziny za piętnaście piąta zaczęła się strzelanina. Ktoś powiedział: „Powstanie się zaczęło!”. Ktoś powiedział: „Nonsens, jakie powstanie?”. Wszystko było bardzo nierealne. Zjawił się ktoś z naszej komendy, nie pamiętam kto. Rzeczywiście, Powstanie zaczęło się w tym momencie, jest ostra gotowość, wyruszamy wieczorem w kierunku na Wolę. Dlaczego tak było, nikt z nas nie wiedział. Doszli do nas nowi ochotnicy, zaprzysiężeni byli już przy nas. Gdzieś koło godziny drugiej nad ranem, żeśmy wyruszyli gęsiego w kierunku na Wolę. Takie było pierwsze wrażenie Warszawy, która była wówczas ciemna i cicha, strzelanina była bardzo ograniczona. Pojedynczo żeśmy szli, gęsiego, przez dobre trzy godziny. Nie znam dokładnie terenu – w jakim kierunku szliśmy. W pewnym momencie w środku nocy napotkaliśmy inny oddział – pod kątem prostym – i spotkałem koleżankę, która z dumą pokazywała mi granat jako jedyną swoją broń. Myśmy nie mieli żadnej broni w ogóle. Jak żeśmy doszli do Cmentarza Wolskiego, do kaplicy na Cmentarzu Ewangelicko-Augsburskim, znowu nas podzielono. W każdym razie przespaliśmy noc dosyć niewygodnie, na posadzce kaplicy. Kaplica stoi do dziś dnia, byłem niedawno. Rano była zbiórka, prosta odprawa. Było zapytanie chyba „Trzaski” – dowódca, potężny harcerz. Pytał się: „Kto na ochotnika do oddziału butelek?”. Wystąpił natychmiast „Kismet”, nie wypadało zrobić inaczej, wystąpiłem także. Tak nas dwóch odkomenderowano na ulicę Długosza na Woli. Na pierwszym piętrze z balkonem ulokowano nas w opuszczonym mieszkaniu, gdzie już stało przygotowanych kilka rzędów butelek z benzyną, każda z lontem. Nasze zadanie było bardzo proste, mieliśmy czekać jak ruszą czołgi w naszym kierunku, ulica była szeroka. Przed nami był wykop zrobiony, głębokości, przypuszczam, około dwóch metrów. Chyba kopali jeńcy niemieccy. Choć wydaje mi się mało prawdopodobne, że wówczas mieliśmy jeńców, ale możliwe. Jak czołgi przejdą przez ulicę, będą szły na cmentarz ewangelicki, myśmy mieli polecenie, żeby rzucać z góry butelki z benzyną, a ostatnią butelkę z zapalonym lontem. Brzmi to wszystko bardzo romantycznie. Czołgi parokrotnie szły w naszym kierunku, „Tygrysy” słychać było – nigdy nie doszły. Po drugiej stronie ulicy były pozycje niemieckie. W domu, w którym byliśmy, na samym dole, w piwnicy stał karabin maszynowy, z którego do tych Niemców strzelano. Przebiegałem z „Kismetem” przez ulicę pod ostrzałem, wahałem się, kto ma iść pierwszy, powiedziałem, żeby on był pierwszy, bo to było bezpieczniejsze i jak szedłem drugi, to zaczęła się strzelanina. Potknąłem się, upadłem koło drzewka, akurat drzewko ściął karabin maszynowy, tak się uratowałem, przebiegając ulicę. Takie drobne [obrazki], które zapadły mi dosyć mocno w pamięci. 4 sierpnia zdecydowaliśmy wyruszyć w kierunku na Kampinos. Pierwszy rozkaz był 2 sierpnia, wprost z cmentarza ewangelickiego część poszła na Stare Miasto. Myśmy zdecydowali z dowodzącym nami Janem de Virion, starszym bratem Tadeusza de Viriona, późniejszego ambasadora Rzeczpospolitej w Londynie, że wyruszymy na Kampinos. Pomysł był szaleńczy. Przebicie przez niemieckie pozycje było niełatwe. Myśmy chyba przez półtora dnia wędrowali przez cmentarz ewangelicki, cmentarz żydowski. Dosyć długo nawet czekaliśmy na zmierzch. Nie znam dokładnie trasy, którą żeśmy przeszli, ale w końcu – chyba 5 sierpnia to już musiało być – próbowaliśmy się przebić przez otaczających nas Niemców. Natrafiliśmy na patrol niemiecki, który myślał, że jest atak ogólny powstańców na pozycje, powstał alarm. Myśmy się przebijali przez tory kolejowe, po nasypie, w bardzo dużej strzelaninie. Udało nam się przejść na Boernerowo. Spędziliśmy noce w polu, czołgając się. Pamiętam zapach cebuli. Pole było pełne cebuli i taki nieprzyjemny widok palących się domów, które z trzaskiem zapadały się na obrzeżu tych pól. Przeszliśmy nad ranem do jakichś domów już na zewnątrz Warszawy, musiało to być Boernerowo. Natrafiliśmy na kolejną grupę Niemców. Myśmy byli ubrani po cywilnemu naturalnie, żeśmy dawno się pozbyli naszych opasek, które notabene mieliśmy [wcześniej] już na prawym ramieniu (to już musiało być po 5 sierpnia, bo był rozkaz wymiany opasek z lewej na prawą rękę). Jakiś Niemiec wyszedł do nas, patrzył na nas podejrzliwie. Tadeusz de Virion bardzo go uważnie obserwował i tak się na siebie patrzyli nawzajem. Czekali, czy Niemiec wezwie resztę. Myśmy wyglądali na powstańców, chociaż byliśmy dosyć młodzi, wtedy nas była czwórka. Tadeusz de Virion, Jan de Virion, jego narzeczona Zosia Taube – wszyscy żyjący do dzisiaj – i ja czwarty. Niemiec zdecydował, że nie warto zaczynać z nami jakiejkolwiek rozróby. Przeciwnie, za chwilę wyszedł z bochnem chleba. Pamiętam to do dziś jako gest pojednawczy nieomalże. Poszliśmy dalej. Doszliśmy do Podkowy Leśnej i żeśmy zamieszkali tam przez następne kilka tygodni.
- Dlaczego pan z kolegami i koleżanką podjął decyzję, żeby wyjść z Woli?
Był taki moment, kiedy „Trzaska” zrobił zbiórkę całego batalionu i powiedział wówczas, że jesteście zdemobilizowani. To był niefortunny wyraz, ale wiem, o co jemu wówczas chodziło. Powiedział: „Są dwie możliwości – bo Wola była już prawie w rękach Niemców – możecie iść na Stare Miasto albo na Kampinos”. Myśmy zdecydowali pójść na Kampinos. To znaczy wyjść z Warszawy. Taka była decyzja moich przełożonych. Jan de Virion był szefem kompanii, Tadeusz de Virion, kapral podchorąży z pierwszą lokatą był kolejnym naszym przełożonym, Zosia Taube, jeszcze było nas trzech innych, razem była siódemka. Decyzja była, wydaje mi się, Jana de Viriona, ale nie jestem pewien. Był z nami także jeszcze szef kompanii, sierżant Kampel. Zginął później, przebijając się przez otaczające nas pozycje niemieckie. Myśmy się rozdzielili. Myśmy poszli w jednym kierunku, trójka z Kampelem poszła w kierunku drugim. Kampel zginął, drugi kolega też zginął, został jeden z nich. Obecnie mieszka w Ameryce. Myśmy się trzymali razem, przeszliśmy jakoś szczęśliwie przez niemieckie pozycje. To był dosyć szaleńczy pomysł, ale z odrobinką szczęścia udało nam się, mimo strzelaniny, która była dosyć energiczna.
- Trzeci, który przeżył, żyje teraz w Stanach Zjednoczonych?
Tadeusz de Virion jest z nim w kontakcie, nazywa się Hampel. Sierżant Kampel i też był Hampel, to był chyba jego stryjeczny brat.
- Pana kolega, z którym pan był na początku w plutonie?
„Kismet”. „Kismet” zginął na moich oczach w Powstaniu Warszawskim. Zginął chyba 2 sierpnia. Nigdy nie znałem jego nazwiska.
- Pamięta pan, jak patrzył się na jego dłoń, czy miał krótką linię życia?
Nie pamiętam absolutnie. To była zabawa, człowiek musiał dużo wiedzieć o chiromancji, żeby mógł przewidzieć takie rzeczy. To temat dzisiaj nieaktualny dla mnie, kiedyś się tym pasjonowałem. Dużo, wydawało mi się, o tym wiedziałem i to był bardzo dobry sposób zagadywania dziewcząt.
Szereg, szereg. Ale konkretnie żadnej jednej w tym momencie nie miałem. Miałem szesnaście lat, to dosyć wcześnie bym zaczynał, żebym miał sympatię konkretną, ale pisałem wiersze dla różnych dziewcząt. Niektóre z nich się uratowały – dziewczęta i wiersze niektóre. Niektóre niestety przepadły – i dziewczęta, i wiersze.
- Podkowa Leśna z przyjaciółmi, tam był pan przez parę tygodni.
Byłem już do końca prawie, do wejścia bolszewików.
- Kiedy się pan dowiedział o upadku Powstania Warszawskiego? Było widać, że Warszawa walczy, płonie?
Tak. Myśmy wychodzili i patrzyli na Warszawę z daleka. To był przerażający widok. Taka wielka łuna nad Warszawą. Czasami widziało się, jak samoloty w kierunku Warszawy leciały. Nie widać było wybuchów, ale widocznie ciągle jeszcze bombardowały Warszawę. Przelatywały nad nami, to było bardzo niemiłe uczucie. W Podkowie Leśnej była wielka ilość uchodźców, uciekinierów z Warszawy. Zatrzymałem się początkowo z moimi przyjaciółmi, z Hanką Szwankowską (do dzisiaj żyjącą w Warszawie) i jej ojcem, Franciszkiem Ajchorn. Cierpieliśmy biedę, delikatnie mówiąc, ale spotkałem moją chrzestną matkę niespodziewanie i się przeniosłem od Hani Szwankowskiej do mieszkania w Brwinowie, w Strzelinie. To była szkoła ogrodnicza. Mieszkałem z młodymi ludźmi, z moją chrzestną matką, z jej córką. Myśmy się gromadzili w jednym pokoju. To były bardzo ciężkie czasy, mało było do jedzenia, ale żeśmy jakoś to przeżyli. Były obawy o aresztowania przez Niemców, ale Niemcy mieli pełno roboty. Było wezwanie w październiku przez Niemców do kopania okopów przed spodziewaną inwazją bolszewików. Ponieważ byłem jeden zdolny do pracy, mimo wątłego zdrowia, ponieważ był kontyngent, każde mieszkanie musiało dostarczyć pewną ilość ludzi, wobec tego nas młodych wysyłano do kopania okopów, a starsi zostawali w domu. To nie był bardzo ładny, szlachetny pomysł, żeby wysyłać nas jako kontyngent. Tym bardziej że wyszedłem z Powstania zupełnie bez niczego. Nie miałem zupełnie nic za wyjątkiem jednego ubrania. Nawet mieszkając w Brwinowie, nie miałem nic za wyjątkiem bardzo zasadniczych jakichś rzeczy, zrobiło się zimno, nie miałem bielizny. Chłód był taki, że kopiąc okopy, zaziębiłem się paskudnie i skończyłem w szpitalu z zapaleniem opłucnej. Zawdzięczam to temu, że rzeczywiście pracowaliśmy intensywnie, próbując nie kopać okopów. Ale trudno było sabotaż uprawiać pod okiem Niemców. W Szpitalu Wolskim spędziłem chyba dwa i pół miesiąca z różnymi jeszcze innymi problemami. Najdziwniejsze jest, że chyba jestem jednym z niewielu świadków. Pojechaliśmy do Warszawy, już po Powstaniu Warszawskim, to było chyba w początku grudnia albo listopada. Chodziło o to, że Szpital Wolski, który umiejscowiony był w szkole w Strzelinie, miał poważne zasoby medykamentów, które oni próbowali wyciągnąć dla swoich pacjentów, dla swoich rannych, którzy byli w tym szpitalu w Strzelinie-Brwinowie. Uzyskali od Niemców pozwolenie na pojechanie ciężarówkami do Szpitala Wolskiego, żeby zabrać stamtąd rzeczy i pojechałem na ochotnika przez opustoszoną Warszawę. To było bardzo niemiłe. Żeśmy dojechali do Szpitala Wolskiego, który był terenem rzezi, nie było żadnych ciał widocznych gdziekolwiek. Zresztą myśmy się nie pałętali po szpitalu, było bardzo pusto, przestronnie, chłodno i bardzo nieprzyjemnie. Wręcz bałem się być sam. Chodziłem z innymi. Ponieważ miałem tylko i wyłącznie bardzo zasadnicze ubranie, nie miałem w ogóle bielizny, udało mi się zdobyć jakiś śpiwór, który – okazało się później – był pełen wszy. Potem, przez następne trzy miesiące z wszami walczyłem. Nie mogłem się ich pozbyć, z tej właśnie racji, że byłem okryty przez parę dni zawszoną kołdrą. Było to coś niesamowitego. W szpitalu leżąc, miałem problemy, że ciągle wszy się gdzieś znajdowały. To nie do wiary, jak myślę o tym dzisiaj. Tak przeżyliśmy, w szpitalu cały czas będąc, aż do połowy stycznia. Pewnego dnia słyszymy czołgi przejeżdżające. Ktoś woła: „Rosjanie!”. Ktoś inny mówi: „Nonsens, skąd Rosjanie by się wzięli?”. Rzeczywiście, zobaczyliśmy przez okno przejeżdżający czołg z czerwoną gwiazdą. To był wstrząs psychiczny zupełnie. Wśród naszych pacjentów, niektórzy byli ranni z Powstania, był jakiś komunista, który śpiewał piosenki komunistyczne. To był element zupełnie dodatkowy naszych przeżyć. W każdym razie zjawili się bolszewicy, wyglądali bardzo groźnie, dopytywali się, kto my jesteśmy. Nikt się nie przyznawał, że w ogóle byli powstańcami. Nasz kolega był bardzo poważnie ranny. Przywieźli pewnej nocy rannych bolszewików. Oglądałem operację takiego biedaka, która była robiona przez naszych lekarzy. Jak bolszewicy weszli, to mogliśmy się poruszać dalej. Chciałem jechać do mojej ciotki do Trawnik. Najpierw chciałem do Warszawy na Floriańską, gdzie mieszkałem przed Powstaniem, ukrywając się z daleka od naszego Arsenału, który był miejscem niebezpiecznym. Zjawił się u mnie mój stryj, który był w Pruszkowie. Powiedział: „Jak będziesz mógł, to idź na ulicę Floriańską. Tam znajdziesz może ciotkę”. Pojechałem na Floriańską, mieszkanie było zdewastowane absolutnie, przenocowałem jedną noc. Zresztą było bardzo nieprzyjemnie, bardzo się bałem, pusty dom zupełnie. Dzięki jakimś znajomym udało mi się stamtąd jechać do Lublina, bo pod Lublinem były Trawniki, gdzie moja druga ciotka miała aptekę. To było naszym kierunkiem, to było już po wejściu Rosjan do Polski. Udało mi się dostać do Trawnik. Jak dojechałem do Lublina, u kogoś zamieszkałem i przechodziła jakaś kompania wojskowa pod oknem. Stanęli, był rozkaz, żeby się rozejść, przekonany byłem, że oni przyszli mnie aresztować. Jaka psychoza. W każdym razie bardzo byłem zaniepokojony sytuacją, jaka powstała wtedy w Polsce.
- W 1946 roku pan wyjechał? To była ucieczka przez zielona granicę?
Jak najbardziej. Z transportem. Auri to był podobno Polak, podobno oficer Legii Honorowej, ale nie wiem czy to prawda. Zżarty gruźlicą, wobec tego nic mu nie groziło, był ryzykantem na większą skalę i za duże pieniądze przewoził ludzi przez Czechosłowację do Niemiec jako Francuzów. Myśmy mieli dokumenty jako Francuzi. Historia była taka, że myśmy byli Francuzami, którzy spędzili okupację w Polsce. Transportem, 1 kwietnia, w Prima Aprilis załadowaliśmy się na pociąg w Katowicach, stamtąd mieliśmy jechać do Czechosłowacji. Moment przeraźliwy. Byłem wtedy w szkole, chodziłem do gimnazjum w Lublinie. Moment, że jesteśmy już w pociągu, który za chwile ma ruszać, opuszczamy okupowaną Polskę, wjeżdżają budy wojska ludowego wyraźnie w kierunku naszym, żeby capnąć transport młodych ludzi. Nie tylko młodych ludzi, ale także w wieku poborowym. W tym momencie przechodzi pod naszymi oknami kolejarz i błagamy go, żeby nacisnął na druty. W Polsce semafory są normalnie pod kątem prostym, a jak jest wolny, to się podnoszą do góry. Naciśnięcie na druty powodowało podniesienie semaforów, pociąg ruszył. Podróż przez Czechosłowację, okupując się co chwilę Czechom. Niemiły naród, jeżeli chodzi o to, co spotkaliśmy wówczas. Na każdej stacji nas puszczali dalej, jak żeśmy opłacili łapówkami, to dawali do następnej stacji wiadomość, że jedzie pociąg z uciekinierami z Polski. Ta sytuacja się powtarzała. Dojechaliśmy do Norymbergii. W Norymberdze, jeszcze ciągle po stronie rosyjskiej okupacji Niemiec, zjawiło się kilku eleganckich panów, Amerykanów, nie wiem, czy byli w mundurach. Dopytywali się, ile jest w transporcie dzieci, ile kobiet. Jak wyszli, to Auri powiedział: „Natychmiast wychodzimy”. – „Zwariowałeś?”. – „Natychmiast wychodzimy”. Żeśmy wybiegli z walizkami, obciążeni, przed dworzec, po stopniach i w tym momencie on powiedział: „Absolutnie w te krzaki”. Były małe kępki drzew, myśmy się zatrzymali w odległości stu metrów od stacji. Dosłownie pól godziny później, zupełnie jak w filmie amerykańskim, dżipy amerykańskie wjeżdżające na stopnie dworca i wbiegli, gdzie myśmy byli. Za chwilę wybiegli wściekli, że nas nie znaleźli, zaczęli bić kułakami Bogu ducha winnych Niemców, którzy stali na przystanku tramwajowym. Przejeżdża koło nas wielka ciężarówka z polskimi znakami, a my jesteśmy w krzakach niewidoczni od stacji, błagamy, żeby nas zabrali. Więc załadowali nas na pierwszą ciężarówkę, mówi: „Za chwilę przyjdzie druga”. Myśmy pierwszą pojechali, druga przyjechała. Pojechaliśmy do obozu Wojska Polskiego, które stacjonowało w Niemczech. Tak nas uratowali od Amerykanów nasi Polacy.
- Dlaczego pan przyjął taki pseudonim?
Mój pseudonim w Armii Krajowej od pierwszego momentu był „Adam”, z racji imienia mojego ojca. „Jastrzębiec” z racji herbu Jastrzębiec. Masę młodych ludzi brało pseudonimy oparte na swoich herbach, najgłupszy pomysł. Pseudonim mnie się trzymał dosyć długo. Jak przyjechałem do Anglii, to pseudonim zaadaptowałem jako moje dodatkowe imię. Moje jest Juliusz Ludwik, po dziadku, Józef z bierzmowania, Adam pseudonim. W dokumentach angielskich, w mojej pracy, jestem jako Juliusz Ludwik Józef Adam. Tak pseudonim mój przeżył, ale już nie Jastrzębiec.
- Jakby pan miał znowu siedemnaście lat, czy poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
Pytanie jest, powiedziałbym, nierozsądne. Dlatego że takie pytanie mogą zadać tylko młodzi ludzie. Myśmy żyli pod okupacją, myśmy żyli cały czas nadzieją odwetu. Taka była sytuacja. Nikt z nas nie myślał, czy będzie brał udział w Powstaniu, o tym nie było mowy, ale każdy się rwał do walki. Nie było innej możliwości. To nie była kwestia, czy się człowiek decydował, czy nie. To była rzecz naturalna. Rzeczą naturalną było, że człowiek był w konspiracji. Ryzykował, będąc w konspiracji, nawet nie wiedząc, co ryzykował czasami. Rwał się do walki jako część naszych obowiązków, jako część wbudowana w naszą psychikę. To nie była żadna ani specjalna odwaga, ani jakaś brawura, to była rzecz naturalna. Człowiek był na to nastawiony, na to był przygotowany. Rwał się do konspiracji, rwał się do walki, rwał się do odwetu. To były bardzo istotne elementy. Za krew przelaną, za tortury, za więźniów, za okupację, za wszystko. Tak to wyglądało wówczas. Ale czy bym się [zdecydował wziąć udział w Powstaniu]? Na tych samych warunkach nie byłoby potrzebne pytanie o to. Nikt o to nikogo nie pytał. Na pewno byli między nami tchórze, na pewno byliśmy w obliczu walki czasami tchórzami, nie wiem, jak to było. Kto się nie bał? Kto się nie boi? Jak człowiek jest zupełnie młody, to odwaga przychodzi jako część charakteru, nie wymaga żadnego bodźca. Ludzie młodzi robią rzeczy nierozsądne, nie mówiąc o ryzyku, które poniosą.
Londyn, 27 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama