Józef Napieraj „Pantera”
Urodziłem się 20 grudnia 1925 roku w Warszawie, mój pseudonim to „Pantera”. Przynależność: 3. kompania szturmowa porucznika „Stojewicza”, Zgrupowanie „Siekiera”. Stopień: starszy strzelec.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Chodziłem do szkoły podstawowej, a w czasie okupacji do przymusowej Szkoły Chemicznej.
- Gdzie pan mieszkał przed wojną?
Zielna 32, naprzeciwko PAST-y dużej.
- Na pewno duży wpływ wywarła na pana rodzina. Proszę nam o tym coś opowiedzieć.
Moja rodzina miała smutne doświadczenia. Matka pochodziła z Wileńszczyzny. Tam jej brata księdza, kiedy uciekał, Rosjanie przybili bagnetem do stodoły. Drugi brat także ksiądz, uciekając skoczył z mostu i utopił się w Wilejce. Takie już było nastawienie po powrocie i zamieszkaniu w Warszawie. Natomiast ojciec mój był rzemieślnikiem. Urodził się i mieszkał w Warszawie.
- Jaka atmosfera panowała w pana rodzinnym domu? Czy to miało wpływ, na pana decyzję o wzięciu udziału w Powstaniu?
Do Powstania zgłosiliśmy się świadomie - cały oddział. Chodziłem do przymusowej Szkoły Chemicznej. Pamiętam, że kiedyś koledzy chcieli sensacji, więc zdobyliśmy materiał wybuchowy i zrobiliśmy na podwórku szkolnym ogromny wybuch. Wszyscy musieliśmy uciekać, każdy w swoją stronę, gdzie kto mógł. Nie było możliwości powrotu do szkoły. Po jakimś czasie spotkałem kolegę, który zaproponował mi: „Słuchaj, jest możliwość wstąpienia do Armii Krajowej, do WiN-u albo do NSZ-u. Co byś chciał?” Myślę sobie: „Armia Krajowa to jest armia. NSZ to nie wiadomo co, WiN też nie wiadomo co.” Wcielili mnie do Armii Krajowej. W kwietniu 1941 roku zostałem zaprzysiężony i włączony do oddziałów dywersji bojowej Warszawa Śródmieście. Przez cały czas prowadziliśmy szkolenia, uczyliśmy się w różnych lasach podwarszawskich i prowadziliśmy małą dywersję. Z takich większych akcji, to na przykład brałem udział w zniszczeniu akt więźniów przygotowywanych przez Niemców do wywiezienia na roboty do Niemiec. Uczestniczyłem w odbiciu więźniów na ulicy Kredytowej, gdzie znajdował się
Arbeitsamt. Później, do samego jeszcze Powstania, likwidowaliśmy niektórych folksdojczów, niektórych Niemców, niszczyliśmy dokumentację, listy zbiorcze do wywozu Polaków do Niemiec.
- Jak pan zapamiętał 1 września 1939?
Z tego dnia nie wiele pamiętam. Byłem chłopaczkiem i bardziej mnie interesowały walki polskich samolotów z niemieckimi nad Warszawą. Mam przykre wspomnienia, pożary, obstrzały artyleryjskie, które trwały do końca września.
- Czym zajmował się pan w czasie okupacji przed Powstaniem?
Przed Powstaniem byłem dywersantem w oddziale dywersji bojowej. Dorabialiśmy sobie czasami u różnych rzemieślników. Nie wypadało nie pracować, to nas rozsyłano po znajomości: „A ty pójdziesz sobie jak ci pasuje do tego dorobić, ty do tamtego”. Ale też częściowo byłem na utrzymaniu rodziców.
Miałem brata.
- Czy brat też był w konspiracji?
Nie, brat był cały czas przy matce. Zaraz po wojnie został powołany do wojska i stał się żołnierzem – górnikiem i [został] wywieziony do karnej kompanii do „Brzeszcz.” Tam się ożenił, no i tam zmarł po wypadku górniczym.
- Proszę opowiedzieć o pańskiej działalności w konspiracji.
W czasie konspiracji bardzo często uczestniczyliśmy w różnych szkoleniach w okolicach Marek, Rembertowa, Radzymina oraz w tych lasach za Piasecznem, w Puszczy, której nazwy nie pamiętam i w lasach legionowskich. [Robiliśmy] też mały sabotaż. Kiedy dostawaliśmy wiadomość, że jakiś Niemiec gdzieś szykuje listy Polaków do wywózki, albo że jakiś policjant donosi o różnych wytwórniach gdzie robili bimber, garbowali skóry, chleb piekli to chodziliśmy i mówiąc delikatnie, uczyliśmy tych ludzi.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Mnie wybuch Powstania w ogóle nie zastawał, bo 28 lipca przyszliśmy od razu na punkt zborny na rozpoczęcie Powstania. Na Czerniakowskiej chyba 180 z czymś, nie pamiętam dokładnie. W czasie udzielania nam instrukcji, nasz dowódca, wyjął przypadkowo zawleczkę. Wyrzucił więc ten granat na podwórko i zrobił tak potężny wybuch, że musieliśmy wszyscy uciekać. 1 [sierpnia] ściągnęliśmy do Warszawy, dokładnie na Powstanie, na punkt zborny do fabryki Ledóchowskiego, na Przemysłową 28. Tam było nasze miejsce, z którego później ruszyliśmy ulicą Rozbrat o godzinie „W” do ataku na szkołę dziennikarską w kierunku ulicy Górnośląskiej.
- Jak pan zapamiętał te wydarzenia?
Przeżyłem to troszeczkę. Dzień przed Powstaniem nocowaliśmy u naszego dowódcy na Siennej. Już stamtąd mieliśmy iść na Czerniaków. Szliśmy na piechotę, tramwajami się baliśmy, bo mieliśmy granaty pod marynarkami. Mimo wszystko zdecydowaliśmy się jecha© tramwajem. Jechałem z tyłu na „dzyndzlu”, jak to się mówi albo na „cycku”, na zderzaku. Na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu Niemcy zatrzymali tramwaj i zrobili łapankę. Zeskoczyłem z tego zderzaka z tyłu. Jeden Niemiec złapał mnie i chciał przytrzymać. Złapał mnie za marynarkę, którą mi matka uszyła z takiego materiału z meszkiem i ręka mu się obsunęła. Odwrócił się więc, zostawił mnie, a ja z tymi granatami szybko, nie uciekałem ale odchodziłem. Chciałem jak najszybciej oddalić się od Niemców. Później z Książęcej zeszliśmy w dół na Przemysłową, na punkt zborny. Kiedy już dotarliśmy na Przemysłową, pod numer jaki nam wskazano po zapukaniu, drzwi o dziwo otworzyli nam Niemcy. Zaskoczenie było ogromne. Ale wpuścili nas tam, gdzie my mieliśmy pójść. Popatrzyliśmy po sobie. Była tam już gromada ludzi, ale nie wiadomo było, kto jest kto, bo przed Powstaniem i w czasie konspiracji nie wszyscy się znaliśmy. Nazwisk nikt nie znał, tylko pseudonimy, często zwracaliśmy się do siebie po prostu po imieniu lub na „ty”. Z niepokojem obserwowaliśmy co się wydarzy. Okazało się, że to nie byli Niemcy tylko Francuzi, którzy pracowali na Rakowieckiej w
Deutsche Auto-Werkstatt – to były warsztaty naprawcze, naprawiano w nich uszkodzone na froncie samochody. W ramach organizacji Todta przymusowo zostali wywiezieni z Francji do Polski na roboty i tutaj nawiązali kontakt z nami. Byli po prostu Francuzami w naszej kompanii. Tylko, że byli w mundurach i bardzo pasowało żeby pilnowali wejścia, żeby to się nie rzucało w oczy. Nadeszła godzina „W”. Usłyszeliśmy wybuchy. Nasz dowódca, porucznik Stojewicz w mundurze oficera przedwojennego, wyciągnął szablę, wziął ją w jedną rękę a visa w drugą i krzyknął: „Hurrra! Za mną!” Strzelił raz z visa i z szablą w ręku wybiegł z Przemysłowej na Rozbrat. A my z nim.Po jednej stronie były budynki mieszkalne, a po drugiej mur, który jest do dziś, gimnazjum Batorego. Za tym murem siedział Niemiec z karabinem maszynowym i strzelał do nas. Ale bardzo był zdenerwowany, że źle strzelał ale i tak prawie osiemdziesięciu naszych upadło, niektórzy byli ranni i kilku zabitych. Po tym zdarzeniu tylko połowa naszego oddziału była sprawna. Podbiegliśmy jeszcze kawałeczek w kierunku Górnośląskiej, bo tam w szkole były oddziały SA. Mieliśmy to zdobyć. Niestety [Niemcy] już wcześniej otworzyli do nas ogień i przycisnęli nas do ziemi. Było jeszcze z naszej strony kilka prób rzucenia granatów w okna do tej szkoły, ale Niemcy już wcześniej się przygotowali, także nie odnieśliśmy żadnego skutku. Byliśmy tak przyciśnięci do ziemi do następnego dnia, 2 sierpnia po obiedzie zaczął padać deszcz, mżawka i zostaliśmy wycofani stamtąd. Właściwie wymienieni na innych, na świeży oddział, nie wiem jaki. A nas z Rozbrat przeniesiono do rektyfikacji win i wódek na róg Łazienkowskiej i Czerniakowskiej, tam gdzie schodziły się wszystkie trzy ulice razem: Łazienkowska, Czerniakowska i Solec. To wszystko było jednym skwerem. Stał tam jeden duży wielopiętrowy dom, który w tamtym czasie był największy na Powiślu. Pod oknami tego domu był ogromny klomb, na którym, jak już nas przyprowadzili na drugi dzień, był wywrócony samochód ciężarowy – już zrobiona została barykada. Właśnie tam, na tej barykadzie nas zostaliśmy zakwaterowani. W końskiej stajni, gdzie kiedyś stały dorożki, albo jakieś konie. Chyba przez kilka dni swoją kwaterę mieliśmy na górze stajni na takiej antresoli, na sianie. Panował tam smród nie z tej ziemi, ponieważ nawóz parował spod spodu. Przebywaliśmy tam oczywiście w dzień i w nocy. Pełniliśmy warty na barykadzie przez dwadzieścia cztery godziny na zmianę i pilnowaliśmy, żeby nas Niemcy nie zaatakowali od Łazienkowskiej i od Czerniakowa, od szkoły, która jest na Czerniakowskiej do dziś. Właśnie stamtąd co jakiś czas Niemcy usiłowali przebić się, żeby przejść w kierunku do Muzeum, do Alei Jerozolimskich. Zanim przyszliśmy, ludzie już zbudowali barykadę, tak więc przyszliśmy prawie na gotowe, na gotową barykadę, ale i na Niemców przygotowanych do ataku. To był pierwszy etap, trwający dziesięć dni. Nasza kompania jako kompania szturmowa w czasie okupacji była oddziałami dywersji bojowej i cała dywersja bojowa przyszła na Powstanie pod dowództwem porucznika „Stojewicza”. Z Czerniakowa 12 sierpnia oddelegowano nas do Śródmieścia – już jako wyspecjalizowany oddział bojowy do dyspozycji podpułkownika „Sławbora” – na Mokotowską 48, do „Hybryd”. Później po wojnie był tam lokal „Hybrydy”, który chyba jeszcze jest do tej pory.
- Gdzie jeszcze pan walczył w czasie Powstania?
Nasza kompania była kompanią szturmową i gdy zachodziła konieczność, tam nas posyłano. Nie pamiętam dokładnie, czy po przejściu do Śródmieścia to była pierwsza akcja bojowa, czy już może któraś z kolei, ale jak sobie przypominam to były Aleje Jerozolimskie, róg Brackiej, naprzeciwko BGK. Przed wojną to był Bank Gospodarstwa Krajowego i teraz też jest, z tym, że teraz od Brackiej nie ma żadnego parkanu tylko od razu nowy budynek i parking. Właśnie tam gdzie jest ten parking, był murowany parkan od Mysiej aż do Alej Jerozolimskich. Za tym parkanem był budynek BGK i tam znajdował się potężny punkt oporu niemieckiego. [Niemcy] mieli z BGK wejście do tunelu kolei średnicowej i mieli połączenie z tamtej strony. To oni zaatakowali oddziały „Sokoła” a myśmy zostali skierowani, żeby odbić. Nasi saperzy wysadzili w ścianie gruzów budynku dziurę od podwórka Alej Jerozolimskich 27, gdzie mieściła się szkoła samochodowa Prylińskiego. Przez tą dziurę wskakiwaliśmy na podwórko wprost do Niemców. Kiedy Niemcy zobaczyli że wskakujemy, to najpierw strzelali, ale później zaczęli uciekać i jak przeskakiwali ulicę Bracką, to wpadli pod ogień naszych kolegów z Placu Trzech Krzyży. My wskoczyliśmy przez dziurę na częściowo zarwane podwórko, ale przy tej naszej dziurze była górka, a później dół do piwnic. Trzeba było przebiec przez fragment podwórka, oczywiście przez gruz. Pamiętam, przyczołgałem się pod mur i nagle usłyszałem, że coś leci. Nie wiedziałem, czy to granat, czy może coś innego. Okazało się, że spadła mi na plecy dopalająca się część ramy okiennej. Poderwałem się stamtąd i podskoczyłem pod murowany filar o bardzo dużej średnicy. Zza tego filara strzelałem bezpośrednio do tych, którzy jeszcze uciekali. Chłopaki przybiegli z miotaczami ognia i z tych piwnic wykurzali pozostałych. Zlikwidowaliśmy, co się dało. Kiedy stałem pod tym filarem, ktoś do mnie strzelił i trafił mnie w kolano. Kula najpierw raniła mnie w kolano, potem uderzyła w filar i rykoszetem odbiła w drugie kolano. Sterczała kawałeczek, więc ją wyjąłem. Byłem w butach z cholewami, krew mi z kolan ciekła do butów. Nie zwracałem w ogóle uwagi na to, że mi krew leci, bo tego jeszcze nie czułem. W pewnym momencie słyszę:
Nie strielajtie, ja Ruskij! Nie strielajtie, ja Ruskij! Zza tego filaru z drugiej strony w moim kierunku z rękami podniesionymi do góry wyskoczył Niemiec, to znaczy Ukrainiec, ten Ruski. Ale ktoś do niego strzelił i zabił. Później wysunąłem się jeszcze do przodu, w to miejsce, gdzie leżeli Niemcy, którzy chcieli uciekać do BGK i tam odebrałem czołgającemu się jeszcze Niemcowi karabin maszynowy i kilka nosideł z dyskami. Taki jeden dysk mieści chyba po 48 naboi. Przyciągnąłem jeszcze kilka nosideł z dyskami, które zabierało się zapasowe dyski magazynki talerzowe). Już mnie koledzy widzieli. Poprawiłem sobie tylko opaskę, bo z Placu Trzech Krzyży, jak strzelali nasi z mojej prawej strony to miałem opaskę na prawym ręku. Zdobyłem to wszystko wycofałem się z powrotem. Później, jak wracaliśmy przez Plac Trzech Krzyży na Mokotowską, ludzie nas witali, klaskali w ręce. Dopiero później zobaczyłem, że mi krew leci z butów, naleciało mi już w cholewy krwi z moich kolan. Koledzy przynieśli mi niemieckie spodnie prawdopodobnie po tym Niemiaszku, co go tam zatłukli i w tych spodniach chodziłem do samego końca Powstania. To tyle na temat Brackiej. Wcale się nie leczyłem, chodziłem z takimi obandażowanymi kolanami, na sztywniaka aż do wyzdrowienia i przechodziłem to wszystko. W takim wieku to się wszystko szybko goi.
- Czy był pan uzbrojony w czasie Powstania?
W pierwszym dniu Powstania, kiedy przyszliśmy na punkt zborny to mieliśmy kilka karabinów. Mieliśmy jeden ciężki karabin maszynowy, kilka pistoletów, butelek i granatów i chyba dwa albo trzy pistolety maszynowe. Brakującą broń musieliśmy sobie zdobyć. Pamiętam, jak szliśmy do Śródmieścia to dostałem karabin, który zamiast muszki miał gwóźdź, który służył jako przyrząd celowniczy. Niemniej jednak dobrze mi się z tego strzelało.
- Czyli pana kompania brała udział w wielu ważnych wydarzeniach?
Tak, jak opowiadałem kompania brała udział [w akcji] na BGK i w Alejach Jerozolimskich 26 czy 28. Jeszcze raz braliśmy udział w [akcji w] Alejach Jerozolimskich 27, czy na Politechnice. Były też małe wypady – polowania na gołębia na Wilczej, Hożej i okolicy, na Piusa (teraz jest ulica Piękna) i kilka razy na Książęcej, na połączeniu Czerniakowa ze Śródmieściem, na samej skarpie, naprzeciwko Muzeum Wojska Polskiego, ale po drugiej stronie Książęcej. Tam, gdzie jest Muzeum Ziemi i willa Pniewskiego. Tam nas wieczorem przesłano i zajęliśmy stanowiska w wypalonym domu. Był w nim korytarz, a po bokach w dawnych pokojach, w których kiedyś były biura czy jakieś inne pomieszczenia, leżały spalone książki, ale takie ilości, że był to jeden żar, nie można było wejść. Wydawało się, że nic nie ma, ale jak się ruszyło popiół nogą, to buchał ogień. Siedzieliśmy w korytarzu bezpieczni, bo Niemcy nas nie mogli zaatakować, gdyż musieliby też przejść przez te rozżarzone książki. Byliśmy połączeni tylko korytarzem w kierunku do willi Pniewskiego, Frascati i piwnicami. Niemcy zrobili podkop pod nasz dom, ale nasi poprzednicy już o tym nam powiedzieli. Postawiliśmy tam naszego kolegę, „Blondyna”, który już nie żyje. On tam tkwił najbezpieczniej, w zupełnej ciemności, a my czekaliśmy ataku od Niemców, którzy szykowali się w nocy, rozbijali parkan, który odgradzał ich dom od naszego. Pamiętam, że był biały, murowany, a my leżeliśmy po drugiej stronie pod dużym drzewem. To drzewo jeszcze stoi. Byliśmy bezpieczni, bo granatniki, które spadały, to się już na drzewie rozrywały o gałęzie, to były malutkie granatniki, chyba małego kalibru pięćdziesięciomilimetrowe. Tam przetrwaliśmy gdzieś do godziny drugiej. W pewnym momencie, jak już zaczęło się rozwidniać, Niemcy przypuścili na nas szturm. Przez dziurę, którą wykuli w nocy, a której my nie widzieliśmy. Mój kolega, który był amunicyjnym, wziął karabin maszynowy na ramię, a ja z pozycji stojącej siekałem po tych Niemiaszkach, ile tylko wlazło. Siekaliśmy tak długo, że Niemcy uciekli zostawiając zabitych i rannych. My jakoś dotrwaliśmy, ale jak już się bardziej rozwidniło, to nie mieliśmy szans przetrwania bo z Frascati podjechały czołgi i zaczęły do nas strzelać. Musieliśmy z powrotem wcisnąć się do tego gorącego korytarza. Jeden z naszych kolegów podszedł korytarzem w kierunku Frascati, dla sprawdzenia naszej sytuacji. Po obu stronach naszego ukrycia były też grube filary a korytarz dalej rozchodził się w dwie strony. Na holu było tylko szkło, filar na środku i nic więcej i schował się za jeden z tych filarów, skąd chciał przebiec dalej do końca korytarza. W pewnym momencie z drugiej strony tego samego filara wyskoczył Niemiec i zderzyli się. Ponieważ [kolega] nie miał przy sobie broni to złapał cegłę i cegłą rzucił za tym Niemiaszkiem. Niemiec uciekł, on wrócił, bo tam było niebezpiecznie. Tak przetrwaliśmy jeszcze parę godzin. Ale w międzyczasie Niemcy przypuścili szturm przy pomocy czołgu i zniszczyli nasze gniazdo piata z całą załogą, ponieważ nie mieliśmy już amunicji ani granatów. Musieliśmy się wycofywać, zejść ze skarpy w dół do Książęcej i Książęcą rowem łącznikowym przejść w kierunku Placu Trzech Krzyży, do miejsca, gdzie obecnie jest kancelaria świętego Stanisława. Stamtąd kolejny oddział miał nas zmieniać, ale niestety za późno. Niemcy już wszystko zajęli. To była nasza ostatnia akcja na Książęcej, bo tam byliśmy kilka razy: za pierwszym razem odbiliśmy, za drugim razem żeśmy utrzymali pozycje, ale za trzecim razem niestety nie utrzymaliśmy i zostało przerwane połączenie Śródmieścia z Czerniakowem.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej spotkanych w walce lub wziętych do niewoli?
Bezpośrednio styku z nimi nie miałem, tylko na odległość strzału.
- A czy zetknął się pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych podczas Powstania?
Podczas Powstania jak poszliśmy do Śródmieścia, to Niemcy pacyfikowali cały Czerniaków i mordowali ludzi. Tego nie widzieliśmy, opowiadali nam koledzy, którzy przeżyli. Rozstrzeliwali każdego, u kogo znaleźli choćby tylko fragment jakiejś odzieży lub czegokolwiek pochodzenia niemieckiego. Powiesili naszego księdza kapelana, księdza Stanka „Rudego”, którego kaplica jest w Muzeum Powstania Warszawskiego. Powiesili go na Wilanowskiej 1. Wielu jeszcze innych rozstrzelali. Tam się dopiero znęcali! Były to ostatnie dni istnienia Czerniakowa. Chyba 17 września armia Berlinga [i] Trauguttowcy XIX Pułku III Dywizji Piechoty przepłynęli do nas na Czerniaków, aby nam udzielić wsparcia. Wypłynęło ich do nas parę tysięcy, a przepłynęło około tysiąca. Ale byli już bez broni, tylko tyle, co mieli przy sobie. Wszystko utonęło w Wiśle razem z setkami żołnierzy i z transportem. Później ich tak samo brali do niewoli jak naszych powstańców. Ponieważ żołnierze 9. pułku nie byli przygotowani do walki w mieście, to często wychodzili z ukrycia i ginęli. Opowiadali nam koledzy z Czerniakowa, że wyszedł taki jeden żołnierz (my na nich mówiliśmy „berlingowcy”) przykląkł na środku ulicy położył sobie na kolana pepeszę i strzelał. Nie zdążył pociągnąć drugi raz za spust i już go nie było. W polu walczyło się inaczej, a w mieście walka jest zupełnie inna.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Bardzo różnie, zależy w jakiej dzielnicy. Tak szczerze mówiąc, były takie momenty i takie dzielnice, gdzie ludność przyjmowała nas wszystkim co miała, całym sercem i duszą, jak to się mówi. Na początku wszyscy byli bardzo życzliwi, pomagali, budowali barykady, pokazywali skąd strzelają „gołębiarze”, żebyśmy ich mogli likwidować. Niestety, pod koniec to już nie było tak miło. Kiedy już w ostatnich dniach byliśmy na barykadzie, na Nowogrodzkiej 18, to ludność przychodziła do nas z pyskiem. Musieliśmy w pewnym sensie barykadować się też od ludności cywilnej. Mówili: „Zachciało wam się powstania?!”. Po prostu, jak to zbuntowani, bezdomni, głodni ludzie. Można się było wszystkiego po nich spodziewać. Tak to wyglądało w ostatnich dniach. Przynajmniej na moim odcinku barykady.
- Czy miał pan kontakt z przedstawicielami innych narodowości, oprócz tych Francuzów, o których pan wspomniał?
Jak na wstępie powiedziałem – tych sześciu Francuzów. Później był prawdziwy Niemiec z Wermachtu, którego wzięliśmy do niewoli i w czasie pierwszych dni Powstania był w kuchni i obsługiwał na naszej stołówce. Pod koniec Powstania do naszej barykady zgłosiło się może pięciu Żydów z karabinami. Byli uzbrojeni po zęby przedstawili się, że są z Żydowskiej Organizacji Bojowej. Wskazaliśmy im miejsce, gdzie mogą się skontaktować z dowództwem, żeby mogli się odpowiednio włączyć do działań. Był jeszcze Rosjanin na Czerniakowie, był jakiś człowiek ze Wschodu nazwiska nie pamiętam, który przetrwał do końca. Nawet i Ukrainiec był wśród nas. Po wojnie koledzy z naszego środowiska, pojechali do Kijowa i w Kijowie spotkali się z nim w knajpie (bali się w innym miejscu, bo to był taki okres) i wręczyli mu Warszawski Krzyż Powstańczy. Tylko tyle, więcej nie mieliśmy kontaktu.
Tak, walczył z nami, ale już nie żyje. Zmarł w Kijowie na Ukrainie. Był taksówkarzem, przypadkowo rozpoznanym przez naszych kolegów.
Nie spotkałem. Spotkałem tylko kilka razy Niemców, żandarmerię niemiecką. Szliśmy z kolegami przez las. Był to dzień targowy w Mszczonowie i w pewnym momencie słyszymy – wozy jadą.
- To było już po Powstaniu?
Tak. To był wtorek albo piątek, nie pamiętam. Zza lasu wyjeżdża bryczka i wóz konny. Na bryczce jadą żandarmi ze znanymi na piersiach blachami i wóz drabiniasty z policją granatową. My idziemy, nie uciekamy. Na głowie miałem wielki kapelusz, byłem w spodniach niemieckich, a ponieważ to był taki wielki drab, to rozporek miałem na kolanach. Nie miałem szelek ani paska więc trzymałem je na sznurku, bo mi opadały, takie były wielkie. Ci Niemcy wyskoczyli z bryczki, policja też z wozu, obstawili nas karabinami i jeden Niemiec pyta się po niemiecku: „Gdzie idziecie?”. Nie pamiętam cośmy odpowiedzieli, tak jakoś wymijająco. Najpierw poprosił papiery, więc dałem mu portfel. Jak go otworzył i zobaczył taką różowiutką legitymację Armii Krajowej, której nie zdążyłem ukryć. Myślę sobie: „To koniec”. Niemiec krzyczy:
„AK bandit?”. Ponieważ chodziłem do szkoły języków obcych na Krakowskim Przedmieściu w czasie okupacji, to troszeczkę po niemiecku [mówiłem]. Odpowiadam:
„Nein bandit”. „AK bandit!”. wyjmuje parabelkę i przystawia do mnie. Krzyczy: „AK”, odpowiadam „Tak, AK”. „A skąd to mata?” – pyta po polsku i pokazuje na nas. Ja miałem spodnie niemieckie, kolega niemieckie oficerki z PAST-y, drugi kolega miał chlebak niemiecki. „A broni nie mata?” „Nie, nie mamy” odpowiadam. „A gdzie idzieta?” – jakiś Ślązak widocznie. „A, idziemy tutaj do...” – podaliśmy jakąś miejscowość. „No to idźta”. Myślimy sobie: „To już jest koniec, teraz nas pociągną z tyłu i koniec”. To był najgorszy moment, mieliśmy miękkie nogi. Ale wozy tylko zaterkotały, oglądamy się a Niemcy wsiedli na bryczkę i pojechali. To było moje jedno spotkanie z Niemcami. Drugie spotkanie z Niemcami wyglądało tak: szliśmy gdzieś między Mszczonowem a Radziejowicami, teraz tam jest autostrada, ale przedtem to była zwykła droga komunikacyjna, trochę kocie łby. Idziemy w kierunku Radziejowic, schodzimy z góry od strony Mszczonowa, a od strony Radziejowic, pod górę podchodzi facet i mówi: „Panowie uciekajcie, bo tam w bunkrze siedzi Niemiec”. „Jak mamy uciekać, jak od bunkra dzieli nas pięćdziesiąt metrów, a tu jest samo pole”. Nie było gdzie uciekać. Widoczni byliśmy od razu, wyglądaliśmy jak pół Niemcy, pół Polacy. Podchodzimy, otwierają się zardzewiałe drzwi i z tego bunkra wychodzi Niemiec, chyba kucharz, bo taki gruby. Pyta się po niemiecku, dokąd idziemy. Mówię również po niemiecku, że jesteśmy z Warszawy, ale nasze rodziny zginęły, a my idziemy do Grodziska Mazowieckiego zapisać się na ochotnika do pracy do Niemiec.
Ja, ja! Gut, gut!, poklepał nas i kazał iść. My odeszliśmy jakieś sto metrów, może więcej dalej, szybko skręciliśmy w las i już lasem poszliśmy w kierunku Radziejowic. To było drugie spotkanie z Niemcami.Trzecie spotkanie z Niemcami to już było na kilka dni przed wyzwoleniem. Spaliśmy u jakiegoś gospodarza na posłaniu ze słomy i w pewnym momencie słyszymy brzęk szyb. O co chodzi? A tu Niemiec wpada do środka z takim byczakiem [!], jak to oni mieli i krzyczy:
Aufstehen! Aufstehen! „Wstawać!” i wszystkich tłucze po kolei. Poderwałem się zaciągam te niemieckie portki, a on pyta po polsku: „A ty skąd? Z Warszawy?”. „Tak”. „To ty się kładź” – mówi po polsku – „Ty żeś się narobił”. Od gospodarza zabrali wszystkich na roboty nad Pilicę do kopania okopów, a mnie zostawili. Co ja miałem robić? Gospodarstwo otwarte, zwierzęta kwiczą, a ja sam. Ale jakoś to przetrwałem. Innych spotkań z obcokrajowcami już nie miałem.
- Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania? Jak było z żywnością?
Podczas Powstania mieliśmy „bardzo dobre” wyżywienie, dostawaliśmy nieduży, półlitrowy kubek – blaszaczek zaparzonej pszenicy albo dostawaliśmy gotowany jęczmień w łuskach. Siedzieliśmy na barykadzie i każde ziarenko odłuskiwaliśmy, żeby zjeść, bo nic więcej nie było. Raz kiedyś dostaliśmy chleb. Nazywał się razowy, ale wyglądał jak żółtka jaj, nikt tego nie mógł jeść, nawet najgłodniejszy tego nie zjadł. Okazało się, że dorwali gdzieś jakąś mączkę kasztanową, z której się robiło klej do przyklejania znaczków i z tego napiekli chleba. Nikt tego nie jadł. Wody nie było. Zjedliśmy psa. Raz udało mi się ustrzelić jakąś kawkę czy gawrona. Musieliśmy jakoś sobie to usmażyć, bo nie mieliśmy wody, żeby ugotować. Usmażyliśmy na oleju, który okazał się być pokostem. Mięso tak się utwardziło, że nie było nawet mowy, żeby nożem to uciąć choćby kawałeczek skóry. Tak, jedzenie było strasznie niedobre. Nie mieliśmy po prostu co jeść.
Na barykadzie.
- Robił pan zdjęcia w czasie Powstania. Proszę opowiedzieć coś o tym.
W czasie Powstania miałem aparat „Rolleiflex” dwuobiektywowy, lustrzankę i dwa filmy, które dostałem od właściciela zakładu fotograficznego, który był gdzieś na Żurawiej, czy na Hożej przy Marszałkowskiej, nie pamiętam dokładnie. Trzeba było poszukać chemikaliów. Tak więc dostałem również torbę tiosiarczanu sodu i wywoływacz. Spreparowałem to wszystko sam w talerzu, chłopaki skądś, nawet nie wiem skąd, przynieśli wody i nalałem do trzech talerzy. Wywołanie negatywu i odbitki kopiowane na ramce robiłem sam w czasie Powstania na barykadzie.
- W jaki sposób to się odbywało?
Najpierw wywoływałem w talerzu, przesuwałem [negatyw] z rolki na rolkę i z powrotem. Nic nie widziałem, bo byłem przykryty kocem i było bardzo duszno. Po pewnym czasie przepłukałem wodą, też tak samo z rolki na rolkę. Bo jak się wyjmie taśmę, to ta taśma zwija się sama. Wystarczyło więc ją puszczać wolniutko i ona się zwijała w rureczkę. Później delikatnie, żeby się nie zatarła, wyciągało się z tej rureczki i znów się wpuszczało. Ponieważ brudu i kurzu nie było czym wypłukać, to przecierałem [wywołany negatyw] chusteczką czy szmatą, jak wszystko wyschło. Robiłem odbitki, bo od tego fotografa dostałem jeszcze papier fotograficzny, chyba „Ilforda”. Wkładałem najpierw negatyw do ramki, którą również dostałem od fotografa, później przykrywałem papierem. Wszystkie czynności wykonywałem pod kocem, zupełnie po ciemku. Zakrywałem przykrywkę, przykładałem sobie do spodni, później wychodziłem spod koca, a działo się to wszystko w dzień na barykadzie, wyjmowałem, naświetliłem i szybciutko z powrotem wracałem pod koc. Każda odbitka była inaczej naświetlona. Później wywoływałem odbitki w talerzyku i suszyłem na barykadzie. Co jakąś wysuszyłem, to zaraz kolesie mi zabrali, co wysuszyłem to zabrali. Tak zabierali, aż mi zało chemikaliów i już nie mogłem wywoływać. Pobrudziłem się tylko, a chemikalia szybko szlag trafił. Zrobiłem kilkadziesiąt odbitek. Dzięki temu mam jeszcze w albumie.
- Proszę opowiedzieć jak jeszcze spędzał pan czas wolny?
Nie było czasu wolnego, ale było umacnianie barykady, wyłapywanie gołębiarzy snajperów, albo jakieś kombinowanie, żeby można było dostać jakieś jedzenie. Pod koniec Powstania trzeba było szykować barykady. Tak jak mówiłem, trzeba było je zabezpieczać zarówno przed ludnością cywilną jak i przed rosyjską artylerią. Oni strzelali, aby tylko strzelić na Warszawę, a już gdzie leciały pociski, tego nie kontrolowano, więc pociski czasami spadały nam za plecami. Niemcy strzelali od przodu, a Ruscy od tyłu. Ale to chyba tak przypadkowo, bo oni dokładnie nie mieli żadnych namiarów.
- Czy mógł pan utrzymywać kontakty z najbliższymi w czasie Powstania?
Nie, bo i z resztą nie miałem z kim.
- Proszę powiedzieć, jaka atmosfera panowała w pana zespole?
Początkowo czuliśmy się bardzo dobrze. Nawet pamiętam, kiedyś zrobiliśmy taki wypad na Stadion Wojska Polskiego, obecnie tam gdzie za pływalnią są boiska. Rosły tam kartofle i obok tych kartofli był barak, w którym Niemcy mieli kiedyś kantynę. Poszliśmy więc tam, żeby zdobyć coś do jedzenia. Przeskoczyliśmy Łazienkowską i wpadliśmy do tego baraku. Niestety, przynieśliśmy tylko puste kufle i jeden koleś przyniósł trąbkę. Więc siedząc nad tą naszą stajnią ciągle ćwiczyłem grę na trąbce. Wszyscy mnie już przeklinali, że im gwiżdżę bez przerwy w uszy, a ja się nie mogłem nauczyć. Jak nas przesyłali do Śródmieścia, to zostawiłem tę trąbkę na obórce.
- A z kim się pan przyjaźnił podczas Powstania?
Podczas Powstania przyjaźniłem się tylko z tymi kolegami, którzy byli na barykadzie. Był wśród nich „Blondyn” – nie żyje, zmarł w zeszłym roku, „Mały” – jeszcze żyje, tylko mieszka daleko. Niestety, pozostali już nie żyją. Kontakt był na bieżąco tylko z nimi. Czasami przyszły i sanitariuszki. Przyniosły z dowództwa trochę kradzionego żarcia, które gdzieś tam uskubały na stołówce albo odjęły sobie od buzi i przyniosły nam, żebyśmy mogli cokolwiek zjeść. Czasami były to kluski, jedna łyżka, tyle co na jeden dwa łyki, bo jak tam nas było sześciu, to trzeba było sporo tego żarcia, żeby każdy dostał po dwie łyżki. Poza tym, ciągłe umacnianie, strach, rozmowy, dyskusje co będzie.
- Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę?
Początkowo dostawaliśmy, pod koniec już nie.
- Czy rozmawialiście o tych artykułach umieszczanych w prasie?
Rozmawialiśmy bardzo często, bo przecież tam było bardzo dużo informacji. Odbywały się na przykład takie dyskusje polityczne: „No, Ruskie są już po drugiej stronie, już ich widać”. „Jak byliśmy na Czerniakowie, to ich było widać po drugiej stronie Wisły”. „No to kiedy przyjdą do nas?”. „Przyleciały angielskie samoloty ze zrzutami ale te zrzuty poszły nie do nas tylko do Niemców”. No i znów dyskusje: „Oj gdyby...”. Gdybanie, gdybanie…
- Czy pamięta pan, jakie to były tytuły?
Miałem gdzieś taki jeden oryginalny biuletyn, przemycony z Powstania, ale go oddałem. Jest być może w naszych aktach na Długiej, w Związku Powstańców Warszawskich. Może tam by się coś znalazło.
- A czy miał pan okazję słuchać radia?
Nie, tylko widziałem jakąś radiostację na Czerniakowie, jak przechodziliśmy już do Śródmieścia. Agregat prądotwórczy stał w piecu do wypalania gipsu, miał silnik spalinowy sprzężony z jakąś prądnicą, który produkował prąd. Nie wiem czy do tej radiostacji, czy nie. Jednak szybciutko go przerzucili, bo to było miejsce obstrzału niemieckiego. Nic nie było, żadnego kontaktu, tylko poczta pantoflowa, jeden drugiemu i nic więcej.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
Ja nie mam najgorszego wspomnienia, moje wszystkie wspomnienia są bardzo dobre, bardzo entuzjastyczne i emocjonujące, takie prawdziwe.
- A może jakieś przyjemne wspomnienie, które najbardziej utkwiło panu w pamięci?
Przyjemne wspomnienie mam z chwili, kiedy zdobyliśmy PAST-ę na Piusa. Chłopaki przynieśli wtedy dużo papierosów. Ja nie paliłem i nie palę, ale patrzyłem jak oni się cieszyli, że mieli papierosy i jakieś ubrania. PAST-ę zdobywaliśmy przez dach. Było to naszym ogromnym osiągnięciem, sukcesem. Ze spalonego domu po drabinie wchodziliśmy na niemiecki dach, który był odgrodzony od naszego domu parkanem z drutu kolczastego i siatki. Moje najpiękniejsze wspomnienie jest takie: leżę, nie widziałem gdzie, budzę się i leżę na noszach, a nade mną widzę naokoło gromadę ludzi, pań, dzieci, wszyscy mówią: „O, jaki młody, jaki młody!”. Nieśli mnie wtedy rannego z PAST-y do szpitala na Mokotowskiej. To wszystko.
- A co najbardziej panu utkwiło w pamięci?
W swoim czasie pamiętałem każdą akcję. Każda z nich miała zupełnie inny charakter, inny rodzaj, inne działanie, wszystko trzeba było dopasować do indywidualnych okoliczności w jakich się akurat znajdowaliśmy. Wrażenia były bez przerwy, za każdym razem inne opowiadanie: „Gdyby ten nie wyskoczył... ja też wyskoczyłem, tamten padł, ja też padłem…” – trochę jak u wędkarzy: Jakie ryby łapią? A taaakie!... Tak samo i tam było: „Jakbym go złapał, to ja bym mu pokazał, ale on już leżał”. Każdy się chwalił, co zdobywał, w jaki sposób, wyobrażałem sobie to fantastycznie, ale to było i ciekawe i śmieszne czasami. Jednak dużo było i takich smutnych momentów. Jak już nas zostało dziewięciu z prawie stu pięciu, to już byliśmy opatrzeni ze śmiercią, przyzwyczailiśmy się do tego. Ostatnim takim większym przeżyciem był pogrzeb całego naszego dowództwa, które zginęło w budynku PAST-y. Ja byłem ranny. Rękę miałem pozszywaną w gipsie, na takim latawcu, druty takie wielkie [wystawały] i ciągle się nimi zawadzałem. Nigdzie nie mogłem przejść, bo ciągle stukałem się w te druty. Kiedy chowaliśmy naszego dowódcę „Stojewicza” i dwudziestu pięciu jeszcze innych, którzy tam zginęli to było bardzo przykre przeżycie.
- A podczas jakiej akcji był pan ranny?
W budynku PAST-y i przy Brackiej w BGK.
- Proszę jeszcze opowiedzieć, co działo się z panem od momentu zakończenia Powstania, do maja 1945 roku.
Do maja 1945 roku to ja już chyba siedziałem na Sierakowskiego w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego.
- A czy pan wyszedł z Warszawy z ludnością cywilną?
Nasze dowództwo rozdzieliło po cichu najmłodszych dzieciaków, takich jak my, a byliśmy prawie synami pułku. Zepchnęli nas na własne ryzyko do ludności cywilnej, która wychodziła z Warszawy. A ci starsi po prostu wyszli jako niewolnicy do obozów, bo już nie można było nie wyjść, wtedy dopiero byłaby draka.
- I gdzie zastało pana wyzwolenie?
Wyzwolenie zastało mnie w okolicach Żabiej Woli, Radziejowic w kierunku na Mszczonów. 17 stycznia uciekli Niemcy a za dwa, czy trzy dni przyjechali Ruskie. Rosjanie jak tylko weszli, to mieli wykaz bimbrowni i partyzantów. Jechali bryczką i zabierali każdego. Mnie wtedy drapnęli w samej tylko marynarce. Było to chyba 20 stycznia i zimno jak cholera. Wsadzili mnie na bryczkę i tą bryczką po drodze wjechali do bimbrowni, gdzie chlali, upijali się u jakichś bimbrowników. Nas zebrali całą gromadę i zawieźli do budynku gminy Skuły. Tam trzymali nas w drwalce – to była taka szopka, w której rąbie się i układa drzewo na zimę. Pośrodku stał pieniek, a naokoło przy ścianie drewienka pocięte na kawałki. Zamknęli nas i szykowali do wywózki „na niedźwiadki”. Pilnował nas Rusek z pepeszą. Na środku stał pieniek i początkowo siedzieliśmy na tym pieńku oparci do siebie plecami i tak żeśmy się ogrzewali. Zimno było, bo przecież wszystkich drapnęli, jak kogo zastali. Później zabrali nam ten pieniek, zastawili nim drzwi i Rusek pijany ale grzeczny siedział na nim oparty o nasze drzwi i pilnował nas.
- Proszę powiedzieć, co było dalej?
Żołnierze rosyjscy odebrali sporo niemieckiej broni i rzucili wszystko pod tą drwalkę. A ponieważ w drwalce były szpary pomiędzy deskami, to wciągnęliśmy do środka kawałek starego bagnetu i wyskubaliśmy dziurę w desce, w czasie kiedy pilnujący nas chrapał, dzięki temu mogliśmy uciec. Pamiętam do dziś, jak uciekając wpadliśmy w zamarzniętą rzekę, która nazywa się Utrata. Nie było głęboko, ale wszystko zmarzło. Do dziś mam jeszcze obtarcia, zrobiły mi się rany, bo spodnie zmarzły i to wszystko się obcierało. Było nas siedmiu i każdy uciekał w inną stronę. Z tego co wiem, to wszystkim udało się uciec. Nie miałem innego wyjścia, więc zgłosiłem się na ochotnika do marynarki wojennej. Stamtąd dostałem przepustkę do domu, żeby odwiedzić rodzinę, bo [wcześniej] nawet nie zdążyłem nikogo odwiedzić. Przyjechałem do domu, a tu na mnie już czekało UB. Dowiedziałem się, że jestem bandytą z AK i dostałem wyrok 27 lat.
- Proszę coś więcej opowiedzieć jak pan wrócił do Warszawy?
Kiedy przyjechałem do Warszawy, od razu mnie drapnęło UB i zamknęli w Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego a ulicy Sierakowskiego, skąd po kilku miesiącach przewieźli mnie na Podchorążych, gdzie była jednostka wojskowa. Tam został sprowadzony z Krakowa sąd doraźny pokazowy, sądzono mnie w trybie doraźnym pokazowym. Była tylko kara śmierci albo wolność. Najpierw mnie trzymali na podwórku, pod masztem. [Pilnowało mnie] dwóch żołnierzy polskich z pepeszami. Byłem w samej marynarce, bo tylko to miałem na sobie jak mnie aresztowali. Później żołnierzy z koszar na Podchorążych sprowadzili do baraku, w którym miał odbyć się sąd. Była tam scena, na której odbywały się prawdopodobnie jakieś przedstawienia albo wiece. Żołnierze wprowadzając mnie mówili do mnie: „Uważaj. To doraźny, doraźny”. Jak mnie podprowadzili jeszcze bliżej sceny, to zacząłem krzyczeć: „Co?! Doraźny?! Pokazowy?! Za AK!?” i zacząłem strasznie rozrabiać. Jak już miałem sędziego, który siedział na scenie na podwyższeniu, nad głową, to do niego też krzyczałem, nie pamiętam już nawet dokładnie co. Usłyszałem: „Co za AK – to pomyłka. Zwolnić go!” Kopa w d... i wyprowadzili mnie z powrotem na ten plac przed barakami. Stamtąd zabrali mnie z powrotem na UB, gdzieś na Koło i tam dopiero odbył się sąd. Pijani w trupa sędziowie kłócili się miedzy sobą o to kto tu sądzi. Jedni chcieli mnie puścić, bo nie znaleźli żadnego powodu, żeby mnie trzymać, a inni chcieli, żeby mnie zamknąć. Nie mogąc dojść do porozumienia powiedzieli mi, że wyrok zostanie ogłoszony następnego dnia. Następnego dnia dostałem wyrok ogólny: dwadzieścia siedem lat. Ale zaczęli odejmować, odejmować, na siedmiu się zatrzymali. Zostało mi siedem lat do odsiedzenia. Jednak po kilku latach wyszedłem, ponieważ objęły mnie dwie albo trzy amnestie.
- Czy chciałby pan opowiedzieć jak było w więzieniu?
Najpierw siedziałem na Sierakowskiego, w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa, siedziała nas cała paczka, bo nie tylko ja byłem z naszego zgrupowania „Radosława” ale nas siedziało więcej. Kiedyś jednemu z aresztowanych coś odbiło i zapukał do wizyterki (to jest takie okienko w drzwiach więziennych). Przyszedł oddziałowy, którego nazywaliśmy Lisek i zapytał: „Co chcesz?”. „Panie oddziałowy, na referendum chcę iść”. A ten oddziałowy wyciągnął pistolet i trach w nasze cele: „Masz referendum!” i koniec. Kiedyś przynieśli księdza na noszach, też z jakiegoś tam dalszego naszego oddziału. Jak się dowiedziałem – kiedy przyszli księdza aresztować, to ten ksiądz uciekał. Zaczęli za nim strzelać.. Przez szparę w drzwiach widziałem, jak ksiądz leżał na noszach, bo przestrzelili mu nogę. Kość przemieściła się i wyszła obok i tak sterczała na wierzchu. Kiedy krzyczał, to pielęgniarka mówiła: „Czego byku krzyczysz!?”, więc troszeczkę przycichł. Później go gdzieś zabrali. Kiedyś, jak poszedłem do lekarza w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa, a on powiedział mi, że jak wyjdę to się wyleczę, to rzuciłem się na niego ale mnie nie bili, nie uderzyli nawet. Później przewieźli mnie na Ratuszową już do prawdziwego więzienia, bo tak to byłem w takich celach przy UB. Tam, gdzie na Ratuszowej było więzienie, teraz jest ruch kolporterski czy jakieś domy mieszkalne, a ulica się teraz nazywa inaczej Myśliborska, czy Maliborska, coś w tym rodzaju. W więzieniu działy się okropne rzeczy, w nocy rozstrzeliwania. Bez wyroku, zabierali i rozstrzeliwali. Tylko słychać było w nocy: „Niech żyje Polska!” i trach, trach. Którejś nocy otwierają się drzwi, słyszymy: „Wyskakuj!”. Byliśmy w samych gaciach, bo nasze ubrania były w kostkach poukładane na korytarzu. Nikt już w takiej sytuacji nie zabierał rzeczy, tylko pędzili delikwenta do celi śmierci i tam wieszali, albo rozstrzelali. Jeden z naszych kolegów więźniów na ochotnika zapisał się do roboty. Mieli kopać rów pod parkan, który miał ogradzać więzienie. Okazało się, że ten chłopak nie wrócił. Już po wojnie, jak tam to wszystko zburzyli, zrobili ekshumację tych, którzy byli rozstrzeliwani tam na miejscu w więzieniu, a chowani pod parkanem. Znaleźli tego naszego kolegę, poznali, bo on nie miał jednego palca, czy krótszą miał nogę, nie wiem, coś miał tam takiego charakterystycznego, że go rozpoznano.A tak, to bili co dzień, co dzień każdy z nas dostawał. Otwierali drzwi i robili tak zwany przegląd, meldowanie się: „Panie oddziałowy, jest stan taki i taki, tylu i tylu. Tylu jest z WIN-u, tylu z AK, tylu bandytów, tylu kryminalistów”. Każdy grupowy z celi, taki celowy, meldował komisji, która przychodziła. Wtedy bili, kopali. Tak było każdego dnia. Sraczyk był w celi, w takich [warunkach] się kupkało, siusiało, i to wszystko stało 24 godziny. Nikomu nie wolno było się załatwić przez 24 godziny, a jak ktoś musiał i otworzył tę przykrywę, takie kotły były od prania bielizny, no to koniec świata. Sfermentowane odchody dwudziestu kilku ludzi. A jak nas gryzły pluskwy, to otwierali drzwi i wrzucali nam puszkę DDT. Jak wrzucili, to puszka się otwierała od tego DDT robiło się ciemno, wszyscy się zatykali bo się dusiliśmy. Każdemu tak puszkę do celi, bach i już niby wszystko jest załatwione.
- A czy po wyjściu z więzienia był pan jeszcze w jakiś sposób represjonowany?
Tak. Nie mogłem nigdzie dostać pracy, chodzono za mną. Mieszkania także nie mogłem dostać, więc mieszkaliśmy na naszej przedwojennej jeszcze działce przy Dworcu Gdańskim, która w czasie wojny nie została spalona. Tam przetrwaliśmy do czasu, dokąd nie kupiłem mieszkania tu w tym domu. To było w 1959 roku.
- Czy chciałby pan powiedzieć jeszcze na temat Powstania coś, czego nikt do tej pory jeszcze nie powiedział? Coś od siebie.
Właściwie, to nic takiego powiedzieć nie mogę. Mogę jedynie powiedzieć, to co sam przeżyłem, w czym uczestniczyłem, to o tym mogę coś opowiedzieć, ale więcej nie. Właściwie nie mieliśmy kontaktu z ludźmi, chyba że w jakichś spięciach pomiędzy ludnością cywilną, a nami albo w spotkaniach z innymi żołnierzami. A tak to nie mieliśmy kontaktu z nikim: barykada, barykada, barykada, dzień i noc na barykadzie. Wszy chciały zjeść człowieka żywcem. Jakby każdego z nas wytrząsnąć, to z nas wszy spadały jakby wytoczone kamienie. Nie było wody, nie było picia, nie było jedzenia. Pod koniec była jeszcze ludność cywilna...
- Proszę jeszcze opowiedzieć o zdobywaniu PAST-y.
Będę mówił o budynku „Małej PAST-y” na ulicy Piusa, obecnie Pięknej. W nocy łączniczka zaprowadziła nas do sąsiedniego domu, bo sama PAST-a była bardzo broniona przez Niemców. Bunkry miały na dole zabetonowane okna, nie było dojścia, więc musieliśmy zdobywać PAST-ę przez dach. Łączniczka zaprowadziła nas do takich gruzów obok budynku PAST-y. Tam wdrapaliśmy się po schodach, których były tylko fragmenty, bo wszystko było spalone. Była tam nasza cała kompania. Minerzy wysadzili dziurę w dachu PAST-y, bo tamten dom od naszego domu odgrodzony był drutem kolczastym i siatką. Nasi saperzy-minerzy zniszczyli częściowo tę siatkę, żeby można było założyć materiały wybuchowe. Jak już założyli materiały wybuchowe i zrobili dziurę w dachu budynku, to dowódca „Stojewicz” wszystkich ustawił w szeregu i dzielił na rzuty: kto w pierwszym rzucie, kto w drugim, kto w trzecim. Spytał się: „Kto w pierwszym rzucie?” i cisza. Ja wyskoczyłem pierwszy, byłem wówczas takim malutkim i chudziutkim chłopaczkiem. Dowódca spytał: „A ty dlaczego wyskoczyłeś pierwszy?”. „No, bo ja nie mam nikogo, panie poruczniku, więc mógłbym pójść pierwszy”. „No, to dobrze, to będziesz pierwszy”. Później porucznik zmobilizował drugi rzut, w nim było całe dowództwo naszej kompanii. No i mówi do mnie: „Ty wskoczysz pierwszy, ulokujesz się za kominem i będziesz pilnował dziury, przez którą my będziemy wchodzili i ewentualnie wychodzili”. Wskoczyłem pierwszy i ledwo co zdążyłem się usadowić przy kominie, kiedy Niemcy zorientowali się, że jesteśmy już na dachu i zaczęli strzelać. Ale ponieważ byłem schowany za kominem, to nic złego mi nie groziło. W międzyczasie wskoczyli nasi koledzy, drugi rzut, przez tą dziurę na strych. „Nie ma ich, nie ma, nie ma!” Okazało się, że jeden wyskoczył. Był bardzo ranny i nie wiedział gdzie jest, bo w czasie takiej dużej strzelaniny, jak nasi koledzy wskoczyli przez tą dziurę na strych PAST-y to siatka z tym wszystkim się przewróciła na tą dziurę i częśćiowo zakryła, tak że oni nie mogli łatwo wyjść.Nie miałem do nich dostępu, bo byłem pod obstrzałem i byłem widoczny za tym kominem. Nie miałem w ogóle żadnego ruchu. Jeden z naszych kolegów, nazywał się „Ypsylon B”, wyskoczył strasznie ranny i zsunął się z naszego dachu na dach tamtych gruzów, z których żeśmy wchodzili, obok drabiny. Tak był zakrwawiony, że nawet chyba jej nie widział. Nastała długa cisza. Nawoływałem, ale nie było żadnego odzewu. Słyszałem tylko niemieckie krzyki przy dziurze, ale byłem bezbronny i nie mogłem za bardzo podskakiwać. Wycofałem się na nasz dach, z którego [był] tylko rożek i ja na tym rożku klęczałem. Koledzy podali mi skrzynkę z butelkami zapalającymi. Brałem tą skrzynkę przed siebie i przerzucałem przez parkan. Część parkanu leżała na tamtej dziurze. Ale przy mnie parkan był wysoki i właśnie przez ten parkan rzucałem butelki zapalające na dach Niemców. W pewnej chwili podniosłem się i widocznie mnie zauważyli, a może to jakiś „gołębiarz” pociągnął z karabinu, że tylko kurz poszedł, ale mi się nic nie stało. Później rzuciłem jeszcze granat, żeby tamte butelki się zapaliły. Niestety żadna się nie chciała zapalić. Rzuciłem jeszcze jeden granat jakoś tak kiepsko, że dotknął do siatki i spadł mi na kolana. Zdążyłem go tylko odrzucić i wybuchł. Później przyszła następna zmiana, zaatakowali jeszcze przez jedną dziurę, [potem] przyszli inni zmiennicy, którzy zaatakowali jeszcze Niemców od dołu i od [góry] i zdobyli PAST-ę. Ale ja już byłem na noszach. Zostałem ranny w spotkaniu z Niemcem. Spotkaliśmy się we dwóch. Po wybuchu granatu było strasznie ciemno, rzuciłem granat do pokoju i stanąłem przy ścianie. Szyby wyleciały i wiatr przegnał ten kurz i dym, patrzę, a tu naprzeciwko Niemiec stoi blisko i celuje do mnie z „parabelki”, a ja do niego ze Stena. Widziałem jak strzelił i jak leciał i widziałem, jak ja się tak skręcam po ścianie. Prawdopodobnie go zastrzeliłem, a na pewno to on mnie trafił. Na szczęście, miałem cholernie gruby portfel, z najprzeróżniejszymi zdjęciami narzeczonej i innymi drobiazgami. Kula przeszła mi przez rękę, trafiła w ten portfel i nic dalej. Później czarno. Stamtąd zabrali mnie i zanieśli najpierw do kina „Polonia”. Na sali jak leżałem na noszach, tam mnie spotkała ta przyjemność, o której opowiadałem. Lecz później spotkała mnie ogromna przykrość, kiedy widziałem w szpitalu naszych rannych, wszyscy ranni leżeli na stołach ustawionych rzędem i przy każdym stole lekarze. Z kolegami żegnaliśmy się tak na odległość, od stołu do stołu. Później, jak mnie już ze stołu znosili to pytałem się: „A to kto? A to kto?”, a na korytarzu leżeli na noszach moi koledzy już przykryci, już nie żyli. Był tam też i ten „Ypsylon B”, który skoczył i spadł. Stamtąd mnie zapakowali w taki usztywniony drutami opatrunek, ja to nazywałem „samolot”. Później uciekłem stamtąd na kwaterę, bo był pogrzeb naszego dowództwa i to był koniec z PAST-ą. Koledzy, którzy jeszcze byli cali i zdrowi, wrócili i przynieśli papierosy, jakieś buty, troszeczkę broni i co tam jeszcze się im udało zdobyć. Reszta Niemców, która nie poległa, uciekła różnymi metodami. Podjechał po nich czołg i podprowadził ich w kierunku ogrodu w Alejach Ujazdowskich. I z PAST-ą koniec. Później była jeszcze Politechnika.
- Czy chciałby pan cos jeszcze dodać o Politechnice?
Oczywiście, o tym mogę opowiadać cały czas. Na Politechnikę zabrała nas łączniczka z naszej kompanii z bazy na Mokotowskiej 48 i przeprowadziła nas przez halę targową na Koszykowej na Politechnikę. Te wszystkie hale targowe na Koszykowej były zburzone, bez dachów. Na Noakowskiego musieliśmy przebiec kawałek przez jezdnię i przez betonowy płotek ogrodzeniowy. Przeskakiwaliśmy z łatwością, bo samo ogrodzenie było już uszkodzone i rozebrane. Od razu zajęliśmy nasze stanowiska w podziemiach, które były strasznie wysokie. A nad nami byli już Niemcy. Część podziemi była zajęta na jakieś magazyny biblioteczne, czy podręczne magazyny uczelniane. Tam szykowaliśmy się do zajęcia stanowisk przy oknach, które wychodziły na kotłownię w kierunku Nowowiejskiej. Do okien było tak wysoko, że żeby dostać się do okna, musieliśmy postawić stoły, na stołach krzesła i stanąć na nich, i dopiero można było wystawić kawałeczek nosa. Stojąc pod oknami tak sobie rozmawialiśmy: „No, jak się tutaj załatwimy, to pójdziemy na koncert posłuchać Fogga”. Naraz słyszymy jakiś wielki chrobot, patrzymy a Nowowiejską podjechał czołg, skręcił elegancko i lufę wykierował w naszą stronę. Mówię do kolegów: „Słuchajcie, chyba będziemy mieli koncert, ale to nie Fogg będzie śpiewał”. W pewnym momencie widzimy, jak z tamtej strony jedzie [drugi] czołg, taki skubaniec malutki na gąsienicach – „goliat”. Mówię: „Uwaga, bo to będzie coś strasznie niedobrego”. Nastąpił ogromny wybuch. Ta cholera na gąsienicach podjechała pod ścianę, tę, przy której staliśmy. Nic nie pamiętam, nic nie słyszałem, nawet tego wybuchu. Widziałem tylko taki moment, jak wszyscy moi koledzy, którzy stali w rzędzie przy innych oknach, odpadali od tych okien, z krzesłami, ze wszystkim. Wszystko odpadało na podłogę. Oczywiście ja też prawdopodobnie leciałem. Widziałem innych, jak upadali, ale siebie nie widziałem. Dlatego wszystko tak krzywo wyglądało, bo to ja zmieniałem swoje położenie. Po jakimś czasie pozbierano nas, wszyscy byliśmy kontuzjowani. Stwierdziłem, że Stena mam przy sobie, ale nie mam do niego magazynków. Na początku miałem za jedną cholewą – jeden, za drugą cholewą – drugi. Każdy dbał o broń, więc myślę sobie: „Co to będzie?”. Zapytałem kogoś: „Gdzie tu jest wejście do góry?”. „No tam, tylko ostrożnie, bo tam mogą być Niemcy”... Wskoczyłem, a tam wszystko zakurzone po tym wybuchu. Pył był taki, że nie można było oddychać. Patrzę, leżą moje magazynki jakby w błocie, w czymś takim. Tam gdzie ja upadłem tam i one wypadły mi zza cholew. Złapałem te magazynki, ale słyszałem już Niemców. Zdążyłem się tylko odwrócić, wbiec z powrotem w te drzwi, którymi wszedłem, a za mną seria. Już byli Niemcy. My się tam jeszcze rozeszliśmy dalej po tych piwnicach, żeby pilnować, tych, które jeszcze nie zostały uszkodzone. Stanąłem między regałami z książkami. W międzyczasie między te regały wszedł kolega, kapral pseudonim „Wielki”, nazwiska nie pamiętam. Mówię do niego: „Wielki, Wielki...” i naraz strzał, tuż przy głowie. Skuliłem się, nie wiedząc, co się dzieje. Za chwilę drugi strzał. Wołam: „Wielki, Wielki!”. W końcu wychodzi „Wielki” i mówi: „Patrz, machnąłem tego Niemca, co ciebie chciał zastrzelić. Był za regałem i słyszał twój głos, przez książki strzelił do ciebie, ale nie trafił. I patrz, już tam leży”. Jeszcze Niemcy nam rzucili pod nogi granat, więc zaczęliśmy się palić. Ponieważ Niemcy zajmowali już wyższe piętro nad nami, nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy przeskoczyć albo tam zginąć. Nasz dowódca, kapitan „Cywil” powiedział: „Tam jeszcze pod oknem od strony kotłowni leży wełna drzewna w balotach, podpalcie to”. Jeszcze się tam podczołgaliśmy i podpaliliśmy. Niestety, zginął tam „Cywil”, Miał pistolet za pasem, dostał w rączkę pistoletu, rykoszet trafił go w brzuch i zginął. Zaczęliśmy się wycofywać wyskakując na drugą stronę Noakowskiego, a za nami już wszystko się paliło. Jak się dobrze zapaliły baloty z wełną drzewną od strony kotłowni, to z kolei Niemcy, którzy byli na piętrach, zaczęli uciekać, bo im zaczęły się palić tyły, a Noakowskiego była wolna. My byliśmy po stronie Noakowskiego w cywilnych domach, a Niemcy już zajęli Politechnikę i byli w Politechnice. Jak im się tyły paliły, to wyskakiwali na naszą stronę, a wtedy my próbowaliśmy ich trafiać. Od czasu do czasu komuś się udało. Stamtąd później podmienił nas jakiś inny oddział i walka na Politechnice była skończona.
Warszawa, 8 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski