Zbigniew Bek „Burza II”
Nazywam się Zbigniew Bek. Urodziłem się dziewiątego maja 1924 roku, w Warszawie. Mój pseudonim w czasie Powstania [był] „Burza II”, ze względu na to, że w naszej kompanii był „Burza I” – [dlatego] musiałem mieć „Burza II”. Przed powstaniem byłem skoszarowany na ulicy Mariańskiej, tydzień przed Powstaniem. Należałem najpierw do organizacji „Miecz i Pług”. Dostaliśmy adres, [na który] mamy stawić się po broń – na ulicę Nowogrodzką. Nasz przydział walk miał być na ulicy Śniadeckich. Okazało się, że na ulicy, gdzie mieliśmy stawić się po broń, nikogo nie było, broni nie było... Zostaliśmy w pięciu, bo ja przyprowadziłem ze sobą jeszcze czterech kolegów, których byłem drużynowym.
- To było w czasie Powstania, a co pan robił przed 1 września 39, przed okupacją?
Pracowałem jako uczeń tokarski w fabryce parowozów na ulicy Kolejowej 57. Ze względu na to, że zdawałem do szkoły wojskowej dla małoletnich do Lubawy – miałem się stawić 1 września do jednostki. Ale 1 września wybuchła wojna. [Jednak] moja przygoda z wojskiem się nie skończyła. Uciekliśmy z mamą i siostrą z Warszawy w czasie działań. Po drodze spotkałem mojego wujka, starszego wachmistrza Larysia, który był szefem kancelarii MOB – tak zwanej [kancelarii] mobilizacyjnej. Ewakuował się z kancelarią przed Niemcami na wschód. Dostał do ochrony szwadron ułanów, 11 [Pułk] Ułanów z Ciechanowa. Ja się do nich przyłączyłem. Miałem [wtedy] piętnaście lat. Dostałem mundur ułana, karabin, konia... I taki wielki ułan szedł na wojnę! Pod Rejowcem Niemcy nas strasznie rozbili, zmasakrowali! Była tam duża koncentracja porozbijanych oddziałów, które miały dostać przydział. Nie wiadomo, z jakiego tytułu artyleria niemiecka to wypatrzyła i zdziesiątkowała nas, [a] ja dostałem się do 7 Pułku Szwoleżerów. Działałem już później przy taborach. Ewakuowaliśmy się w stronę Zaleszczyk. W pewnym lesie, w dużym lesie, gdzie były jeziora, oficerowie stwierdzili, że dalej nie ma sensu [iść], bo jesteśmy otoczeni przez Rosjan i trzeba się rozbroić. Rozbroiliśmy się – potopiliśmy broń w jeziorkach i trzeba było wracać do domu. I ja i jeszcze dwóch kucharzy, którzy szli na Pomorze, [wracaliśmy] do domu. Musiałem przejąć [na siebie] aprowizację, bo nie mieliśmy ani grosza pieniędzy, ani żywności. Więc wchodziłem do wsi – widzieli we wsi takiego wielkiego ułana – trochę popłakałem, i dostałem żywność. Tak przez prawie dziewięćset kilometrów, o żebraczym chlebie przyszedłem do Warszawy. Jeszcze taka ciekawostka. Szliśmy od strony Lublina i na Gocławiu, jak jest ulica Grochowska, Niemcy dawali ludności grochówkę i po bochenku chleba. Oczywiście kamera niemiecka kręciła, że tacy są dobrzy w stosunku do nas. No i ja przechodziłem, [a] ten Niemiec, żandarm, z takim lizakiem na piersi tutaj, do mnie:
Komm, komm… Ja mówię: „Psiakrew, koło samego domu mnie wezmą za łeb”, bo idę – dzieciak – w mundurze. On jednak ustawił mnie pierwszego – a kolejka była ze dwa kilometry. Kazał mnie nabrać od dna, menażkę oczywiście miałem, bo żołnierz bez menażki... Nabrał tej grochówy i dał mnie dwa bochenki chleba. Oczywiście kamery kręciły film, dla kroniki niemieckiej. Przyszliśmy do mieszkania na Pradze, na Bródnie, dałem kucharzom jeden bochenek. Oni poszli dalej, a ja zostałem.
- Uczestniczył pan w konspiracji?
Nie. Cały czas nie byłem. Do konspiracji wstąpiłem dopiero w 1943 roku, do [organizacji] „Miecz i Pług”. Tak się złożyło.
Dzień wybuchu Powstania. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Doszliśmy do Brackiej i do Alej. Akurat jechała kolumna niemiecka czołgów. Byliśmy w pięciu, a mieliśmy na sobie kombinezony, żeby już [jakoś] wyglądać, jednolicie ubrani, niby powstańcy. Mieliśmy opaski – to zdjęliśmy te opaski. Po drugiej stronie Alej, na Brackiej, zobaczyliśmy, że chłopcy budują barykadę. Ja mówię: „Skaczemy, między tymi czołgami!”. Niemcy siedzieli na wieżyczkach. Nie wiem, jaka to [była] dywizja, prawdopodobnie Alejami przejeżdżała „Herman Göring”. Ja z kolegą Chacińskim, pseudonim „Sokół” – on jest teraz w Szwecji – przeskoczyliśmy między czołgami, miedzy luką czołgów. Niemcy się w ogóle nie zorientowali. A tych trzech zostało, bo się bali. Oni później gdzie indziej byli, nie miałem z [nimi] kontaktu w Powstaniu. Dołączyliśmy się. Okazało się, że to są chłopcy z batalionu „Kiliński”, z trzeciej kompanii, która zdobyła szkołę Górskiego. Ja się tam zameldowałem u wachmistrza „Tomka”, szefa kompani, zostałem przyjęty i pod pseudonimem „Burza II” zacząłem działalność już normalnego żołnierza, razem z tym „Klimkiem”.
Dostaliśmy broń, tylko tak skąpo jej było, że [kiedy] się szło na posterunek, to otrzymywało się broń, która była na posterunku. Osobistej broni nikt z nas nie miał, nawet gdyby miał, to i tak musiałby oddać. Ja miałem kbk, karabin, który zawsze na te akcje otrzymywałem. Trzeciego sierpnia przerzucono nas na ulicę Bracką, Bracka 18. Tam zajęliśmy na pierwszym piętrze posterunki. Rano niemiecka kolumna szła od strony Pragi, chciała przebijać się przez Aleje do dworca. My ich zaatakowaliśmy tu, przy Brackiej, naprzeciwko była barykada. Ja stałem na pierwszym piętrze, na balkonie, na dole była barykada, ale taka jakby pozorująca, bo z drzewa, z mebli, a następna była już potężna. Najgorsze było to, że Niemcy pędzili przed czołgami ludność cywilną, a my musieliśmy strzelać, niestety. I pamiętam moment, [jak] jeden bardzo ciężko ranny człowiek podczołgał się pod okno, nawet i teraz ten widok mnie rozczula. Nie mogliśmy mu nic [pomóc], jęczał strasznie, a nie można było dojść, bo Niemcy strzelali. Był moment, [kiedy] niemiecki czołg wjechał penetrować tę dużą barykadę. Wyszedł [Niemiec] z włazu, z lornetką, zdawało mu się pewnie, że jest na poligonie, no i strzeliłem mu w głowę. Zwalił się, wycofali się i szturm się załamał – odstąpili. Sanitariuszki podbiegły, wzięły tego rannego, wciągnęły do bramy i tam zrobiły opatrunki. Następna [scena], która mi bardzo utrwaliła się w pamięci... Po zdobyciu przez nasze oddziały niemieckiej restauracji „Cafe Club”. Chcieliśmy się dostać do BGK. To był Bank Gospodarstwa Krajowego, który jest na rogu Alej i Nowego Światu. Tam był olbrzymi w drzwiach bunkier, zrobiony z bali. Chcieliśmy się bezpośrednio [tam] dostać, żeby można było ewentualnie przeskoczyć przez Aleje. Żeby się do niego dostać, podpaliliśmy tę restaurację. I tam obstawialiśmy posterunek w „Cafe Clubie”. Raz szliśmy na zmianę, bo tam trzech, czterech zawsze było na posterunku, i w międzyczasie jakiś samochód niemiecki, niewiadomo dlaczego, chciał się przedostać w [naszą] stronę od strony mostu. Został rozbity i dwóch Mongołów leżało pod samochodem. Porucznik mi powiedział, [a] właściwie [sam] się zgłosiłem na ochotnika, żeby spalić ten samochód. Była taka duża brama w domu braci Borkowskich, tam był kiedyś skład elektrycznych części. W tej chwili tam jest zupełnie inaczej. Uchyliłem tę bramę, wyskoczyłem. Aleje Jerozolimskie wyglądały inaczej niż teraz, teraz są szerokie, przedtem były węższe, ale za to był olbrzymi chodnik, mniej więcej było ze trzydzieści albo czterdzieści metrów chodnika, więc musiałem przebiec ten chodnik i rzucić butelkę. Rzuciłem jedną, przeleciała przez otwarte drzwi szoferki i nic się nie stało. Wróciłem się, dostałem drugą butelkę i rzuciłem drugą, upadła pod koło, zaczęła się palić, ale jak wracałem to snajper postrzelił mnie tu w rękę. Porucznik mówi, żebym skakał trzeci raz, ja powiedziałem, że odmawiam rozkazu, bo on już się wstrzelał i wyskoczę z tej bramy, to mnie nie będzie. Ale dobrze, że tego samochodu nie spaliliśmy, bo w nocy chłopcy poszli. Na samochodzie leżało kilka karabinów i stamtąd je ściągnęli. Tak, że dobrze, że się ten samochód nie spalił. Brałem udział [w akcji] na ulicy Królewskej 16. Zajęliśmy posterunki, kiedy Stare Miasto miało przejść górą przez Saski Ogród. Z tamtej strony zajęliśmy stanowiska. Część chłopców poszła przez Saski do ataku na Żelazną Bramę, ale to się nie udało – zostali zdziesiątkowani i Stare Miasto wtedy padło. Tylko jedna kompania się przedostała, udając Niemców, a reszta została, nie przedostali się. Byliśmy w takim pomieszczeniu, w które wstrzelani byli Niemcy. Okno było tak, jak w tej chwili tutaj moje, a my byliśmy, jak [stąd] do okna, i tam się nam wstrzelił z granatnika [niemiecki] żołnierz i rozbił się [granatnik] na murze. Całe szczęście, że nie w drzwiach, tylko na murze, że przysypało nas tym murem. Brałem też udział w tych różnych [akcjach], na Próżnej 14, kiedy miał być atak niemiecki. Nasz batalion, nasza drużyna, była ganiana po całej Warszawie, gdzie tylko się jakieś rzeczy działy, to nas tam gnano.
- A jak przyjmowała walkę ludność cywilna?
Z początku był entuzjazm, bo w tym miejscu, gdzie był Nowy Świat to prawie nic się nie działo. Patrzyliśmy nieraz jak na Powiślu ludzie chodzili normalnie ubrani, samochody jeździły, pełno flag było. Tylko później [je] ściągaliśmy, bo tam gdzie było dużo flag, samolot [z]rzucał bomby. Z początku przyjmowani byliśmy bardzo entuzjastycznie, przynoszono jedzenie, ale stopniowo ludzie zaczęli być umordowani. Wszyscy siedzieli po piwnicach. Były porobione przejścia pod ziemią, można było przejść pół Warszawy nie wychodząc na powierzchnię ziemi – różnymi zaułkami, piwnicami. Ludzie tam siedzieli, w tych piwnicach, w ogóle nie wychodzili na dwór przecież, [byli] z małymi dziećmi! I później już entuzjazm opadł, nawet i na nas nie raz mówi[li], że jesteśmy bandyci! Różne były [do nas] odzywki.
- A jak zapamiętał pan spotkanych Niemców w walce, czy może wziętych do niewoli?
U nas był Węgier. Kiedyś stałem w „Cafe Clubie” na posterunku i słyszę tupot. Biegnie ktoś Alejami. Pełno szkła – przecież mowy nie było, żeby ktoś mógł się przedostać po cichu. Przybiegł do nas w pełnym rynsztunkiem bojowym Węgier! Uciekł od [Niemców] i przyszedł do nas. Brał z nami udział w walkach, był bardzo dobrze wyszkolony, z karabinem, i nawet z nami do niewoli poszedł! (Tylko przebrany po cywilnemu.) Bardzo fajny chłopak był. Mieliśmy kilku Niemców. Bardzo dużo Niemców dostało się do niewoli, kiedy zdobyta była PAST-a na Zielnej. Oni u nas byli przy kuchni, kartofle obierali. Specjalnie jakiejś nienawiści [nie było], mimo, że PAST-a dała się nam [we znaki], zanim ją zdobyto. Przecież to był bardzo wysoki budynek, miał wgląd w nasze pozycje i oni nie patrzyli – dziecko, nie dziecko – strzelali. Ale ja specjalnej nienawiści nie czułem, żołnierz to żołnierz, [tak] uważam.
- A jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Jeśli chodzi o jedzenie...
Z początku ludzie przynosili jedzenie, [zanim] się nie wyczerpały zapasy mieliśmy tego jedzenia w brud. Ale później byliśmy skazani na tak zwaną „kaszę pluj”. Od Haberbuscha, z browaru, przynoszono w workach jęczmień i sanitariuszki w młynkach go mieliły i z tego się gotowało kaszę. A że były z łuskami, to bez przerwy człowiek chodził i pluł. I to się nazywało „kasza pluj”. Mieliśmy dużo cukru w kostkach, wina i wódki. Tego mieliśmy pod dostatkiem, akurat trafiliśmy na Nowym Świecie [do] rozlewni win i wódek „Virginia”. W te słodkie wódki się zaopatrywaliśmy, bo najlepsze [było] to, [że są] słodkie, człowiek wypił i był syty, i prawie pół kompani chodziło pod rauszem. Likier zagryzało się cukrem i tak cały dzień – kalorii było dosyć i tak się [żyło]. Najgorzej było z myciem. Ja już dostałem świerzbu z brudu – człowiek stale na posterunku, butów się nie zdejmowało, ubrań się nie zdejmowało, nie było w ogóle nic na zmianę. Tylko w tych spodniach, [w których] poszedłem z domu i w tym kombinezonie całe Powstanie. Buty mi się zdarły.
- Był czas wolny między posterunkami?
Dopóki nie była zbombardowana szkoła Górskiego, to tam mieliśmy [wolne], jak była przerwa. Stało się dwanaście godzin, nieraz czternaście, zależy jak zmiana nie doszła. Akurat były ostrzały, to spaliśmy na Górskiego, w naszej kwaterze. Później ten dom został zbombardowany, siódmego września zdaje się, zginęło tam dużo odpoczywających. Ja byłem wtedy w Koloseum.
- I gdzie wtedy przenieśliście się?
Ja już wtedy byłem ranny i byłem w szpitalu na Chmielnej. Najpierw ewakuowano mnie, bo siódmego września Powiśle zostało z żołnierzy oczyszczone, Niemcy [powstańców] wygonili.Dywizja Dirlewangera zaczęła atakować, zajęliśmy posterunki, wzdłuż Nowego Światu do Alej. Ja stałem wtedy w „Cafe Clubie”. Niemcy mieli posterunki w dawnej, spalonej „Gastronomii” (po drugiej stronie Nowego Światu). Zaatakowali nas, musieliśmy się wycofać na Nowy Świat 19. Tam, w pewnym momencie, okazało się, że jestem sam i nie mogę sobie w ogóle poradzić, bo Niemcy atakują. Dopiero dowódca mojej drużyny, „Swarny” pseudonim, ostrzelał Niemców i przeskoczyłem przez dziurę i dostałem się na salę dawnego „Koloseum”. To była sala Wajszczuka, który prowadził za okupacji salę tańca. To była ciekawa historia, bo chłopcy przedostali się tam na samym początku Powstania, penetrując Nowy Świat. „Koloseum” spalone było w 1939 roku, to było piękne kino, spalone w 1939 roku. I [oni] dostali się na tę salę i na podwórku zobaczyli leżący trup mężczyzny. Okazało się, że to Wajszczuk. Zrewidowali go – tak wyżej, na nodze, miał [dokument], że jest konfidentem i władze niemieckie muszą mu pomagać. Ale on już nie żył, bo granatnik niemiecki go zabił. I tam [s]penetrowali i znaleźli dużo złota, przy nim [Wajszczuku] był neseser, pełen tego złota, został oddany do kompanii. I my, jak staliśmy na Brackiej 18, to dozorca był taki sprytny i mówi, że można się przedostać piwnicami, tam gdzie jest ta „Virgina”, gdzie jest wódka, gdzie ta sala Wajszczuka i my przedotaliśmy się tam we czterech. Ja wszedłem do mieszkania, bo nie było spalone, nie zniszczone jeszcze, to był początek Powstania. Tapczan podniosłem, skarpetki poukładane tak jak to nieraz mężczyzna układa. Ja wziąłem [złoto] – bardzo ciężkie, tego złota chyba tutaj [było] ze sto kilo, otworzyłem, a to były pieniądze srebrne polskie, tego tam było, ja wiem, z pięćdziesiąt albo więcej kilo. On to ciułał widocznie. W kącie otworzyłem zasłonkę i okazało się – boczki wisiały i bułki paryskie. Bułki paryskie już spleśniały, ale boczki były wspaniałe. Tych boczków było ze sto kilo. Znaleźliśmy dwa kosze wiklinowe, wielkie, jak to wozacy węgiel wozili, w jednym boczki, a w drugim naładowaliśmy wina, wódki. Przynieśliśmy do kompanii na Górskiego, oczywiście szef kompanii, jak to zobaczył, wódkę nam zabrał, a boczki poszły do kuchni.
- A czy kolega „Sokół” był cały czas?
Był ze mną, cały czas w jednej drużynie, cały czas razem. Tylko on miał szczęście większe niż ja. Jak Niemcy atakowali Nowy Świat, my zajęliśmy stanowiska już po tym jak „Swarny” wyswobodził [mnie] z tej pułapki, zajęliśmy stanowiska na pierwszym piętrze spalonego Koloseum. Nowy Świat w tym miejscu ma tak, że jest brama 19 i 21, w to samo miejsce wchodzące. Niemcy ustawili tam dwa działa szturmowe. I jeden strzelał z bramy 19, a drugi z 21 [w] nasze pozycje, a to trochę dalej, jak do tego tutaj pawilonu. Bezpośrednio w nas walili. Dawaliśmy sobie radę, Niemiec, oficer, zaczął komenderować na podwórku Niemcom, im się zdawało, że są gdzieś na manewrach i „Gonzaga”, nasz dowódca plutonu, rąbnął go z karabinu, nie, z nagana go rąbnął. Niemcy puścili wtedy na nas „czerwone rakiety”, a „czerwona rakieta” to było oznaczenie dla samolotu. I widziałem nawet twarz pilota, jak pikował ze sztukasa na nas. Jak rąbnął nam bombę, to cała podłoga do góry się podniosła, wpadliśmy do piwnic, ja zostałem ranny, zresztą tam była masakra. Przedostaliśmy się przez spalone podwórko na ulicę Bracką. Ja nawet nie wiedziałem, że jestem ranny. W strachu, w takim szoku, człowiek nic nie czuje. Dopiero coś mi się ciepło zrobiło na nodze, wziąłem ręką – krew, i wtedy się przewróciłem. Od razu zaczęło mnie boleć wszystko.
- Wtedy został pan zabrany do szpitala na Chmielną?
Nie, najpierw mnie ewakuowano. Ewakuowano mnie przez przejście przez Aleje z Widok. Z ulicy Widok był przekopany [rów], ale nie był głęboki, bo jest pod Alejami biegnie tunel średnicowej kolei, więc cały dzień Niemcy rozwalali ten przekop, a w nocy [powstańcy go] odbudowywali, to znaczy nakładali worki z piaskiem. Tak przeciągali rannych na drugą stronę Alej. Mnie przeciągnęli na Śniadeckich, do szpitala. Byłem trzy dni, coś mi to się nie podobało i uciekłem. Uciekłem, przedostałem się przez te Aleje z powrotem, do kompanii. Ale nie mieli ze mnie wielkiego pożytku, bo nie mogłem chodzić, no i mieliśmy szpitalik na Chmielnej i tam do tego szpitalika byłem przydzielony. Miałem taką kiedyś okazję, że... Głód był wtedy straszny, nawet jeszcze gorszy niż w kompanii, bo nic już nie można było skombinować. Psa zastrzeliłem, wyżła, no i go przyciągnąłem na tę naszą kwaterę, do szpitala, oprawiłem go na drzwiach jak cielaka, ale nie było na czym smażyć. Mieliśmy, jak się okazało, smalec kosmetyczny. Na tym tego psa udusiliśmy. Twardy był – ten pies miał ze dwadzieścia lat – ale go tak zjedliśmy, jak można było.
- Jak długo został pan w szpitalu?
Już do końca Powstania. Jak był koniec Powstania, nasza kompania została kompanią osłonową, ale ranni musieli wyjść. Więc ten „Sokół” był zdrowy, nie był ranny i on został jako kompania osłonowa z bronią, z Niemcami miał rozbierać barykady i pilnować porządku.
- Ale to było już jak Powstanie się kończyło, a jeszcze w czasie Powstania, jak wyglądały pana kontakty z najbliższymi? Widział się pan z nimi?
A skąd, oni byli na Pradze. Ja mieszkałem na Pradze, na Bródnie. A Powstanie... Moja siostra, która też była w Szarych Szeregach, nie mogła iść, bo miała wrzód reumatyczny na kolanach i ona nie mogła chodzić i nie poszła na Powstanie i matka... Ja ojca nie miałem, ojciec zginął w wypadku samochodowym jak miałem cztery lata.
- Czy podczas Powstania słuchaliście radia, dostawaliście jakąś prasę?
Radia nie mieliśmy, ale mieliśmy „Biuletyny”. „Biuletyny” dostawaliśmy. Tak, że to co się działo na świecie, to człowiek był zorientowany.
- Czy dyskutowaliście na ten temat?
Tak, w dodatku przychodzili instruktorzy, zapoznawali nas z bronią, u nas w mieszkaniu. Nieraz jednego dnia do siostry, bo ona była sanitariuszką w Szarych Szeregach, to do niej przychodzili lekarze, żeby ich przeszkalać, a na drugi dzień do mnie przychodzili, z innej organizacji – [w celu] zapoznawania [się] z bronią.
- A w czasie Powstania już w kompanii mieli państwo jakiś kontakt z podziemną prasą?
To stale mieliśmy. Tak. Przecież tej prasy stale było. Były ogłoszenia, były plakaty, t[eg]o było bardzo dużo, BIP wydawał tego bardzo dużo. U nas było na porządku dziennym, że w kompanii zawsze był[iśmy] na bieżąco. Co się działo, powiedzmy, kilka ulic dalej, czy na Starym Mieście, to bez przerwy mieliśmy wiadomości.
- Czy ma pan jakieś miłe wspomnienia z Powstania?
Samo Powstanie to jest miłe wspomnienie, jak człowiek walczył, to było najważniejsze. Niemiłe [było] to, to że byłem ranny i nie mogłem dalej walczyć. Ale tak, to cały czas człowiek był w euforii. Cały czas byłem w euforii.
- Czy pana koledzy z oddziału też tak odbierali?
Tak. W ogóle to była kompania ludzi – drużyna – którzy się znali za okupacji. Ja byłem u nich świeży. Byłem z nimi tak zżyty, jak oni ze sobą, bo oni i podchorążówki kończyli, oni byli cały czas ze sobą. Tam zresztą w ogóle nie było, żeby ktoś się bał, [miał] strach przed czymś, nie, tam nic takiego [nie było]. „Ochotnik, jeden ochotnik!” – to dwudziestu już stało w szeregu do akcji, aby się dorwać do broni, najważniejsze było, żeby broń mieć w rękach.
- A czy podczas Powstania uczestniczył pana oddział w życiu religijnym?
U nas był kapelan. W niedziele były msze. Zresztą dużo naszych ginęło, więc były msze za zmarłych, bo nas zginęło dwadzieścia pięć procent stanu [pierwotnego].
- Pan przyjaźnił się z kolegą „Sokołem”?
Tak, kolega „Sokół”. Do nas dotarł też jeden człowiek, którego znałem z Bródna. On był kolejarzem i się niechcący przyznał, że jest z AL, tylko nie może się dostać do swojej jednostki. U nas nie bardzo był przyjaźnie przyjęty, ja go ostrzegłem: „Ty, pryskaj stąd, bo może ci się zrobić coś nieprzyjemnego. To są chłopcy o zupełnie innych zapatrywaniach, ty jesteś z AL”. No i on się wycofał, bardzo odważny. I później się okazało, po wojnie go spotkałem, że on był pułkownikiem Urzędu Bezpieczeństwa.
- A czy u państwa oddziale były jakieś sanitariuszki, również one brały udział [w Powstaniu]?
O tak, to były takie dziewczynki, po szesnaście lat, osiemnaście. To były tak odważne dziewczyny, pani sobie nie wyobraża. One szły pod kule ściągać rannego, jak jedna upadła, to druga szła, żeby tego rannego ściągnąć. Trudno opisać bohaterstwo tych dziewczyn. Taka „Myszka” była, maleństwo takie, i ona chodziła na Stare Miasto, bo jedna z kompanii była na Starym Mieście. Kanałami, sama, z Wareckiej wchodziła, kanałami szła na Stare Miasto, żeby zanieść pocztę. Trzeba było być wielkiej odwagi żeby wejść do tego kanału.
- Czy, kiedy Powstanie miało się ku końcowi miał cały czas pan wiadomości ze swego oddziału, jak wyglądała walka?
Jak się już Powstanie miało zakończyć, cały czas rozchodziła się sprawa o to, czy będziemy uznani jako kombatanci, czy nie. Jak nie, to była taka myśl, żeby zorganizować bojowe jednostki i uderzyć w jakimś punkcie na Niemców, żeby się wydostać. Kto zginie, ten zginie. Ale całe szczęście, jakoś zostało załatwione, że nas uznano za kombatantów, podpadaliśmy pod ustawy genewskie i jako jeńcy wojenni szliśmy do niewoli. Zanim to się stało to była naprawdę wielka konsternacja, nie wiadomo było, co z sobą zrobić. Wiadomo było, że Powstanie już upada, bo to już koniec. To się wszystko zaczęło kurczyć. [Niemcy] po prostu palili ulicę za ulicą, dom za domem, wszyscy musieli uchodzić. [Niemcy] niszczyli, palili te dzielnice. No i dostaliśmy rozkaz, żeby się stawić w jednym miejscu na Chmielnej, wszyscy, także ranni. Tam była przemowa, dostaliśmy żołd, to się nazywał pierwszy żołd powstańczy. Reguła z takim stempelkiem, to było na banknocie pięćsetzłotowym i po piętnaście dolarów. Oczywiście jeden dostał dwadzieścia, drugi tego – mieli się podzielić, później to wszystko poginęło i nikt nigdy tych pieniędzy nie otrzymał. Jeden gdzieś indziej pojechał, drugi gdzieś indziej – gdzie to szukać. Ale była heca, bo ja, jak już Powstanie się skończyło to mieliśmy wszy, już z tego brudu, z tego wszystkiego, tego się nie [dało] uniknąć, wszyscy byliśmy już zawszeni. Chciałem zdobyć jakieś ubranie u tych braci Jabłkowskich, on nie był zniszczony, ten olbrzymi magazyn. Tam się dostałem, ale już wszystko było rozszabrowane więc jakąś jesiontczynę [sic!] skombinowałem, kapelusz i szukam bielizny. Nic nie było, tylko w damskim dziale znalazłem damską pidżamę w kaczuszki, taką szeroką u dołu. Tę pidżamę naciągnąłem, tak pojechałem do niewoli.
- A jak ocenia pan decyzję o kapitulacji, jak się dowiedzieliście?
Z pewną ulgą, bo to już [były] dwa miesiące, przestały nam nerwy wytrzymywać. Jak ja dzisiaj słucham, że nasi z Iraku przyjeżdżają i trzeba dla nich psychologów, trzeba jakieś cuda robić, to śmiać mi się chce. My po takich dwóch miesiącach, później po niewoli – żadnego psychologa nie było, nic nie było – daliśmy sobie radę, a tu, te dzieci przyjeżdżają strasznie sponiewierani, chorzy. To nie to pokolenie.
- W momencie kapitulacji – co się działo, po tym, jak znalazł pan ubranie?
Kazano nam wyjść, ranni i chorzy i na Placu Kercelego, składaliśmy broń Niemcom, oczywiście zamki powyrzucaliśmy z karabinów, więc złom im oddaliśmy. I kazali nam iść przez Wolę w stronę Ożarowa. Szły kolumny. Jedną kolumną szedł Niemiec, drugą kolumną Niemiec i po bokach Niemcy. Olbrzymi entuzjazm ludzi, spod tych podwarszawskich miejscowości. Kotły z gotowanymi kartoflami, buraki, marchew, cebula, chleb, płacz. Niemcy nie reagowali, stało to wszystko i my braliśmy, co mogliśmy. Ja tam nałapałem cebuli, uważałem, że to jest najlepsze, bo już zęby zaczęły mi się ruszać. I miałem plecak, akurat udało mi się, w jednym miejscu zdobyłem cały plecak papierosów. Papierosy, pamiętam – „Mewa”, takie papierosy były. A byłem ranny, ledwo lazłem, ale Niemiec, który z nami szedł, kazał nam śpiewać, najpierw zaczął od „Roty”, a później kazał śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła”. I tak szliśmy i śpiewaliśmy, a ci ludzie po bokach płakali, a on taki był szczęśliwy... Przenocowaliśmy w fabryce kabli w Ożarowie, załadowano nas do wagonów, po pięćdziesięciu i przez Opole do Łambinowic. Wyładowano nas na stacji w polu, nawet mam zdjęcie, w którym miejscu [nas] wyładowywali i otoczyli psami, i biegiem, trzeba było biec około dziesięciu kilometrów do obozu. Był taki upał tego dnia, że nie do wytrzymania. Ludzie byli poubierani ciepło, walizy mieli, bo to każdy jak już szedł do tej [niewoli]... Rzucali je, bo [już] nie mieli siły, nie mogli, jeszcze ktoś młody to sobie dał radę, ja miałem ten plecak, trochę tych cebuli, to mnie jakoś się udało. Ten plecak miałem na plecach. Dopędzili nas do bramy, zatrzymaliśmy się. To był olbrzymi obóz, siedemdziesiąt pięć tysięcy chyba. Nazwany później Obóz Martyrologii Jeńców Wojennych, [w nim] Niemcy wymordowali strasznie dużo Rosjan, tam były straszliwe warunki. W Opolu było lotnisko niemieckie i Niemcy ćwiczyli, a te Łambinowice od Opola to kilka kilometrów. Dwóch Niemców ćwiczyło samolotem atak na siebie, i tak się zawzięli, że jeden drugiemu nie chciał ustąpić. Zderzyli się w powietrzu i spadli na ziemię. I my z entuzjazmem, z krzykiem, a Niemcy
Los! Los!, pogonili nas do baraków. Na drugi dzień [trzeba było] zabrać wszystkie rzeczy na tak zwany szaberplac. Niemcy – kontrola. Trzeba było położyć na ziemi. Każdy, kto miał na sobie jakieś niemieckie rzeczy, to [je] wyrzucał, bo oni uważali, że z zabitego Niemca [to szaber] albo coś, ja nic niemieckiego nie miałem i przyszło rozbierać się. I jak ja się rozebrałem, Niemcy zobaczyli mnie w tych kaczuszkach, tak zaczęli rechotać ze śmiechu, że dzięki [temu] nie zrewidowali mi plecaka i przeniosłem te papierosy. Mało nie poumierali ze śmiechu, jak mnie w tych kaczuszkach zobaczyli.
- Jak długo był pan w obozie?
W obozie w Łambinowicach byliśmy do początku listopada, bo to był obóz przejściowy, skąd nas rozsyłano do innych obozów. Tam były okropne warunki... W beczkach przynoszono kartofle, tworzyła się kolejka, każdy dostawał po dwa kartofle w mundurach. Jednego dnia ugotowano na spalonej brukwi zupę. To tak jakby ktoś naparzył na tytoniu papierosowym zupę. Nie do jedzenia. Nie dało [się] tego nawet dotknąć. Później wysłano nas do Langwasser, do Norymbergi. To była straszna podróż. Podróż była przewidziana na dwa dni, a to był już dobry przymrozek. W listopadzie zrobiło się bardzo zimno. Załadowano nas do wagonu, na dwa dni dano suchy prowiant – to jest niecały bochenek chleba niemieckiego. To był prostokątny, długi chleb, na sześciu. Jeszcze powiem, że jak ten chleb się dzieliło, to były porobione wagi, był przydział sześciu do jednej wagi. To było tak ważone, że[by] miał równo każda okruszka była dołożona i jeszcze trzeba było się odwrócić i zgadywać, który numer, żeby nie było, broń Boże! że jeden dostał pół deko więcej, albo pół deko mniej. Cała podstawa to była ta kromka chleba i nie osłodzona mięta i trochę tej zupy... Załadowano nas do wagonu i dano nam ten przydział. Przydział prawie od razu zjadłem, bo jeszcze mi kto w nocy wyciągnie spod tego legowiska, lepiej mieć w żołądku.Nie czuję sympatii do Czechów, mogę tak [to] określić. Zatrzymaliśmy się przed Pragą Czeską, jechaliśmy przez Pragę Czeską do Norymbergi i strasznie [chciało nam się pić], nic nie mieliśmy do picia, lizaliśmy ściany – bo z potu i z tego [zimna]] szron był na ścianach, to się lizało, bo nie było przecież co pić. Stanęliśmy przy hydrancie, nasze okienko wychodziło przy hydrancie, z którego czeski kolejarz brał wodę. I my do niego, żeby nam tej wody podał, bo mógł podać, bo Niemcy przy tym wagonie nie stali. To on wziął – wylał tę wodę na ziemię, pokazał nam gest Kozakiewicza i poszedł. Żeby człowiek mógł wydostać się z tego wagonu, on by nie przeżył. I postawiono nas za Pragą Czeską na boczny tor, bo transporty wojsk niemieckich jechały na wschód. Staliśmy tam pięć dni. Bez jedzenia, bez wody, bez niczego. Tak, że podróż trwała cały tydzień. Jak już nas wyładowano, to nikt nie mógł iść, podstawili furmanki i tymi furmankami nas przywieźli do obozu, do Langwasser, i całe szczęście, że tego dnia nie dano nam nic do jedzenia tylko takiej polewki. Ja nie wiem, jakby się człowiek najadł, to by przecież nie przeżył. Siedem dni bez jedzenia i bez picia. Najgorzej bez picia. Bez jedzenia można wytrzymać, ale pić chce się strasznie. W Norymberdze byliśmy krótko, niedługo byliśmy i tam trafiła [do] nas paczka Czerwonego Krzyża, Niemcy dali po pół paczki Czerwonego Krzyża, bo normalnie jedna paczka była przeznaczona na dwa tygodnie dla [jednego] żołnierza. To była potężna paczka, papierosy były, czekolada, wszystko. Co chwila gdzieś nas przerzucano, to nie dostawaliśmy tych paczek, tylko tę jedną dostaliśmy. Obok naszej zony była zona rosyjska, byli tam kalecy Rosjanie. Może to jest teraz nie fair, ale wtedy to nikt [na to] nie patrzył. Rosjanin chciał, żeby mu sprzedać papierosów, pokazywał taką dużą gomułkę masła, że mi da to masło, a ja [jemu] paczkę papierosów. Oczywiście, wyrzuciłem te papierosy, napchałem papieru i podajemy sobie przez druty. On mnie to masło podał, ja [je]mu te papierosy, [potem] się okazało, że to był oblepiony kawałek drzewa. Mówię: „Złodziej został przez złodzieja oszukany”. Jeszcze jedna taka historia. Może nie można uogólniać, ale Włosi to straszne brudasy. Była obok zona włoskich oficerów, z takimi pióropuszami, co są te bersalierzy, czy jak się nazywają, to były te wojska Badoglia. Badoglio zrobił pucz, to Niemcy [ich] internowali i oni tam chodzili elegancko ubrani, z tymi pawimi piórami na czapkach. I wtedy było to akurat, że Niemcy w Ardenach zrobili atak na Amerykanów i wzięli ich dużo do niewoli. Tych Amerykanów przywieziono do Langwasser. Trzeba było opróżnić te włoskie dwa baraki, żeby tam usadzić [Amerykanów]. Tych Włochów gdzieś wywieźli. No i [wzięto] nas, no kogo? tych najgorszych! – do sprzątania, żeby te baraki posprzątać. Państwo sobie nie wyobrażacie czegoś podobnego. Prycze były od podłogi ze trzydzieści- czterdzieści centymetrów wyżej, bo już stały na śmieciach. Bo oni wszystko pod te prycze... Do tego stopnia, że się widocznie z prycz załatwiali, bo to też było pod tym[i pryczami]. Niemcy ich pluli, przeklinali, a my założyliśmy na nos jakieś szmaty, żeby tego nie wdychać. Czegoś podobnego nie widziałem. Takie brudy. I później nas stamtąd przesłano do Weiden. Taka miejscowość Weiden, [to] był nieduży obóz, przesłano nas tam razem ze Słowakami z Powstania Słowackiego, którzy byli w Łambinowicach i później do naszego transportu byli dołączani i tak z nami wędrowali. Dostałem [się] na kuchnię do obierania kartofli. I Niemcy przyszli i robili rewizję osobistą, czy my czasem nie ukradliśmy kartofli. Miałem ten banknot z powstania. I tak mi było żal, bo na tym banknocie były podpisy wszystkich moich kolegów z Powstania, pseudonimy, nazwiska i tak dalej i przy rewizji mi ten banknot zabrali. A to była piękna pamiątka. [Od tego czasu] opuściło nas zupełnie szczęście. Nas, 135, wysłano na karne komando. To była miejscowość Degenau, jakby trochę w górach, przy samym Dunaju. Tam była komanderówka, przedtem ruska. Rosjan Niemcy wykończyli, przysłali nas. To się składało z czterech ziemianek. Rosjanie musieli sobie wybudować ziemianki, ogrodzeni byli tylko płotem i te ziemianki oni sobie wykopali. Ziemianka wyglądała w ten sposób, że po środku był wykopany rów, może tak na siedemdziesiąt centymetrów, szerokości może z metr, po bokach, z tej ziemi były prycze i nic więcej. Na tym trochę było, to nie była słoma, tylko z drzewa wiórki, jak do pakowania nieraz biorą, ale to, to już zmiędlone z ziemią było. Stał po środku piec, było jedno okno i drzwi. Piec to była atrapa, to był piec, ale nie wolno było palić. Trafiliśmy na człowieka, który był zwolniony spod Stalingradu, jakiś sierżant, tam dostał jakiegoś fisia, jeszcze można było ich ewakuować, to go ewakuowano. I on był naszym dowódcą. I oprócz tego było czterech Niemców [z] Wehrmachtu. Jednego nazywaliśmy „Krowa”, bo on był przyzwyczajony do żucia prymki, a że nie było, to jak dostał gdzieś papierosa, to go wsadzał i żuł, a że tych zębów niewiele miał, to mu tak ślina ciekła, [dlatego] nazywaliśmy go „Krowa”. [Tam byli] ludzie, którzy mieli po siedemdziesiąt lat [i] nie nadawali się na front. Najgorsze że ten sierżant, nasz dowódca, miał syna jedynaka w SS, ukochanego, i ten syn mu zginął w Powstaniu. To temu wariatowi [się] zdawało, że każdy z nas mógł go zabić. Takie sztuki, jakie on z nami robił, to przechodzi ludzkie pojęcie. Chłopcy poszli na drugi dzień do roboty, ja, i taki kolega Heniek Fila, tu z Miedzianej ulicy. On był z „Chrobrego II”. Ja miałem w bucie urwaną zelówkę w prawym [bucie], a on miał w lewym. Ten Niemiec patrzył i mówi, to wy zostaniecie, jak się jakieś buty skombinuje, to będziecie chodzić do roboty. Ale coś mu odbiło i za godzinę przychodzi, akurat wtedy spadł śnieg i był mróz z trzy-cztery stopnie. Mówi: „Chodźcie, w tym baraku są taczki, kilof, grabie i łopata, to ja was zaprowadzę, odgarniecie śnieg, skopiecie ogródek, bo na wiosnę sobie posiejecie warzywa”. I ci chłopcy już przyszli z pracy, a my jeszcze ogródek kopaliśmy. I już na drugi dzień wziąłem, jakimś sznurkiem zawiązałem ten but. Mówię: „Idę do roboty i nie chcę ogródka kopać”.Najgorsze było to, że pracowaliśmy przy budowie fabryki sztucznej benzyny (jakoby). Tam było bardzo dużo [organizacji?], nawet ta Organizacja Todta. Takie olbrzymiej skali sztolnie budowano, a my musieliśmy kopać doły pod fundamenty. Ja byłem ranny przecież, najgorzej, jeden odłamek dostałem w mięsień, to mi ropiało, wszy się w tym gnieździły. Straszne było. Ten odłamek drążył i nikt go nie usunął, a drugi odłamek miałem na kości ogonowej wbity. Taki miałem ucisk na nerw, że chodziłem pochylony. I kiedyś... Myśmy tam nie mieli ani wody ani [nic], tylko myliśmy się śniegiem jak był śnieg. Nie było nic. Błoto było to pośrodku była taka kładka z drzewa i latryna. Latryna to był trzy drążki... Kiedyś idę, taki schylony, on [Niemiec] idzie za mą. Mieliśmy takiego chłopca, który umiał po niemiecku, on mówi:
Dolmetscher, komm!, przyszedł ten chłopak i mówi: „Co mi jest, że ja tak chodzę?” To on mu tłumaczy, że ja jestem ranny, mam odłamek i na nerwy mi naciska. To on mówi, żebym ja to mu pokazał. Na tej kładce musiałem spodnie spuścić i mu pokazać. Jak mu pokazałem to zemdlałem, bo on wziął mnie, kopnął tym buciorem z gwoździami, tą saperką jak mi przykopał, to zemdlałem. Obudziłem się, ale on mi to wyrwał, za dwa dni się zagoiło i zacząłem prosto chodzić. I on zobaczył, i mówi: „Widzisz, jaki ja chirurg?”.
- Długo tam pan przebywał na robotach?
Aż do wyzwolenia, do pierwszego maja. Wyzwolili nas amerykanie, z tym, że oni [Niemcy] nas [wcześniej] pędzili, ale to opowiem. Kiedyś strasznie narzekaliśmy, bo mieliśmy, aż wstyd powiedzieć, takie wszy, to pani pokolenie nie może sobie wyobrazić czegoś podobnego. Jak się rano wychodziło, trzeba było z siebie strząsać [wszy], tak jakby była pani obsypana kaszą, żeby wstyd [nie] było [wobec] tych Niemców cywilów, że my tak chodzimy. Ale człowiek się już tak przyzwyczaił. Mnie nie gryzły, ale był u nas taki jeden, „Gasik” się nazywał, to on strasznie się drapał, czym się więcej drapał, to tym więcej tego miał. Związaliśmy mu ręce na noc do boków, żeby się nie drapał, żeby to się zagoiło. A nasze spanie, powiem na marginesie, to wyglądało tak: na noc zabierano nam buty. Tylko najpierw nam zabrano buty w ogóle i dano nam holzpantofle. Holzpantofle wyglądały tak: drewniana podeszwa i tak jak [po]ranny pantofel, tylko z tym, że tu był papier, nie skóra, tylko papier. A nasze buty w ogóle [nam] zabrano. Ja to nie miałem co żałować, bo miałem tam zelówkę urwaną, ale w tym się chodzić po śniegu nie dało, bo to nalepiło się śniegu pod spodem i na bosaka chodziliśmy, a te buty mieliśmy w kieszeniach, żeby do rozliczenia [było]. Na noc jeszcze nam to zabierano i spodnie, żeby nie było ucieczek. Był magazyn, trzeba było oddać spodnie na noc i te buty. Zimno, bo nie wolno było palić. Był zakaz palenia, mimo to, że drzewa na budowie [było] pod dostatkiem. To co z tego, nawet jakby drzewa przeszmuglowało, to jakby [ktoś] zobaczył ogień. My tak spaliśmy na tej ziemi, jeden przy drugim, w tych... bo nam Niemcy zabrali nasze cywilne ubrania i dano nam mundury niemieckie z I wojny światowej, z napisami KGF i czarny trójkąt – takie było wymalowane. Spaliśmy jeden przy drugim, te furażerki naciągnięte na uszy, kołnierz postawiony a i tak rano był szron. I w nocy na komendę „Oop!” przewracaliśmy się na drugi bok, jeden przy drugim, żeby tego ciepła trochę było. I kiedyś, [ten Niemiec – sierżant] jest w dobrym humorze i mówi: „Ja was wykąpię”. My szczęśliwi, trochę tego świństwa się pozbędziemy. W każdej ziemiance był kubeł. Jak on pojechał, bo dziesięć kilometrów była miejscowość, gdzie była komenda miasta i on musiał do tej komendy miasta nieraz jechać, to my skorzystaliśmy, rozpalaliśmy w tym piecyku ogień i wygotowywaliśmy koszule. Kubeł był do wody i w tym kuble gotowało się te koszule. I mówi, będziecie mieli kąpiel, każdy jak miał czyściejszego łacha skądś wyciągnął. Rano zbiórka, to była akurat niedziela, mówi: „Chodźcie!”, wyprowadził nas. Tam był taki strumyk, który biegł, było ze trzy stopnie mrozu. To taki strumyk górski, który nie zamarza, po bokach trochę lodu, i była taka łąka. On mówi: „Rozbierać się!”. Jeden na drugiego popatrzył, „Co on, zwariował?!”. Tak. „Rozbierać się i wchodzić do tego strumyka”. Musieliśmy wejść do strumyka i jeszcze jeden drugiego musiał polewać. Później po tym nas pogonił jak stado koni, żeby rozgrzać – i do baraku. „Chcecie kąpiel więcej?”. „Nie, nie chcemy już więcej kąpieli”. Ale dwóch chłopców się przejechało, a ja nawet kataru nie miałem. Pan Bóg mnie strzegł przez ca[ły ten czas], chodziłem na bosaka przez całą zimę, po śniegu i nic mi nie było, nawet kataru nie miałem. To było chyba w połowie kwietnia – ewakuacja. Wypędzili nas przed Amerykanami. Dwa tygodnie nas pędzili. W jednym miejscu musieliśmy przejść przez most. Stali esesmani przy moście, a nas prowadził folkszturm, już Niemcy uciekli i przekazali nas folksszturmowi, też takie dziadki z karabinami. Jeden był taki najgorszy, bezczelny, taki gówniarz, za przeproszeniem, że tak powiedziałem. Miał z piętnaście lat, [był] z Hitlerjugend, to była najgorsza swołocz, darł się bez przerwy na nas. I ten dolmeczer, który z nami był, podsłuchał, jak esesmani mówią do nich, żeby wpuścili nas na most, bo oni za dziesięć minut most wysadzają [w powietrze], że nas wysadzą razem z tym mostem. I ten nam [to] powiedział. Jak dostaliśmy biegów, to Kusociński by przy nas wysiadł, jak my przez ten most przebiegliśmy, ja nie mam pojęcia, kiedy się znaleźliśmy na drugiej stronie. Niemcy za nami biegli może ze sto metrów, a my biegiem. W kinie nas zakwaterowano, z jednej strony była kotara, tam była scena, tam spali Niemcy, my tu. I chłopcy zaczęli penetrować zamknięte drzwi. Jak zamknięte – to trzeba je otworzyć. Niewolnik wszystkiego szuka, gdzie można by coś wykombinować. Otworzyli. Skład z papierosami, no i dalej, kraść te papierosy. Rano przyszli Francuzi, [a tu] każdy obłowiony papierosami. Francuzi, też jeńcy wojenni, mieli skład swoich papierosów. Zobaczyli rozwalone drzwi, wybiegli, za chwilę przyszli esesmani, żandarmeria, otoczyli nas. Każdy rzuca te papierosy, ganiają po tym. No i za to, że ukradliśmy – co piąty do rozwałki. Francuzi wzięli tego dowódcę na bok, dali im dużo papierosów i oni nam darowali i Francuzi jeszcze nam dali po paczce papierosów. Tak, to jeszcze nie wiadomo czy na mnie by nie trafiło. I pędzili nas, z sześćdziesiąt kilometrów nas prowadzili, po różnych stodołach. To było pierwszego maja, w nocy. Cisza, zostawili nas w stodole. Zamknęli nas i my pod tą stodołą zaczęliśmy kopać, żeby w razie czego – jak im do łba coś przyjdzie, że nas podpalą, bo człowiek nigdy nie wiedział, co oni mogą wykombinować – to jakoś się wydostaniemy. Cisza. Słyszymy czołgi. A byliśmy w tych mundurach, niemieckich, z I wojny światowej. Wyskoczyliśmy na drogę, czołg amerykański skierował na nas lufę, w ogóle nie wiedział, co to jest. My ręce do góry, zaczęliśmy krzyczeć. Jeden, Góralczyk się nazywał, pięknie mówił po angielsku, podszedł do czołgu, właz się otworzył – akurat Polak był, po polsku mówił. Murzyni byli, Polacy, narzucali nam jedzenia, czekolady, papierosów i pojechali. Rozeszliśmy się po wsiach za jedzeniem, żeby tego jedzenia ściągnąć. I miałem straszną nienawiść do Niemców wtedy, bo człowiek był sponiewierany. Wyszedłem i ważyłem 48 kilo. Ledwo łaziłem. Tam był taki zwyczaj u Niemców, że oni słoninę wędzili. Tam były takie kuchnie z okapami, ona tam w tych sadzach [się] wędziła. Była czarna na wierzchu. To ja tej słoniny, bo ja wiem ile się najadłem. Całe szczęście, że nie mieliśmy szkorbutu, dlatego że w marcu, jak trawa zaczęła rosnąć, to się paśliśmy się jak kozy z głodu. I trawa, z tym mleczem nas uchroniła przed szkorbutem, witaminy tam były. I ja zjadłem te[j słoniny] ze trzy kilo. Zjadłem, szarpałem zębami i łykałem, i dwóch chłopców po przejedzeniu na skręt kiszek umarło. Tak się najedli tego wszystkiego, że nie dali rady przeżyć. Później dojechaliśmy do Partenkirchen i tam, w Partenkirchen pracowałem u Amerykanów przy poczcie. I dowiedzieliśmy się, że podpułkownik Tomaszewski organizuje kompanię w Norymberdze. Zaczęli ściągać żołnierze, niewolnicy, do Norymbergi. To było organizowane w tym samym obozie w Langwasser, gdzie ja byłem. Trafiłem do tego samego baraku, w którym siedziałem w niewoli. I tam podpułkownik [Tomaszewski] organizował kompanie wartownicze, tak zwane. Dostaliśmy mundury amerykańskie, pojechaliśmy na przeszkolenie do Mannheimu, tam nas przeszkalano. Później do Bad Eibling, blisko Monachium. Tam 100 tysięcy esesmanów siedziało w Bad Eibling, w obozie. My ich pilnowaliśmy. Było nas trzy kompanie. Nasza kompania to byli sami powstańcy. Jedna kompania – nazywaliśmy ich „wołki”, bo zorganizowana była z robotników, którzy byli w Niemczech, przeważnie z …owian [?], i zawsze jak chodzili, śpiewali „Wyganiała Kasia wołki”. A trzecia kompania, najgorzej ich nie lubiliśmy, to nazywaliśmy ich „krzyżacy”. Była z NSZ, od „Bohuna”, kompania, która z dala się trzymała. No i kompania czołgów amerykańska, była w razie buntu [oraz] trzy kompanie piechoty amerykańskiej. To był olbrzymi, duży [obóz], na dawnym lotnisku na Bad Eibling, byliśmy w koszarach, piękne mieliśmy tam warunki, i pilnowaliśmy. Jednocześnie rozwoziliśmy tych esesmanów do ich miejsc zamieszkania, pod okupację angielską, francuską. Oni strasznie się bali, jak ich odwoziliśmy, bo jak Amerykanie, to w porządku, a nas to... Dlatego, że jak ich wieźliśmy, to im nie dawaliśmy [żyć], trochę się nam przypominało, jak oni nas wozili, także oni z nami nie mieli lekko, jak jechali. Nie biliśmy ich, ale co mogliśmy, tośmy utrudniali. Wagon był podzielony na dwie części, oni mieli tylko okienko do podania jedzenia z jednej strony, a pośrodku był wartownik, miał łóżko, a oni tam siedzieli, nie wiem, po dziesięciu czy po piętnastu. Chciał wody – to poczekaj, aż mi się będzie chciało wstać. W każdym razie szykanowaliśmy ich, jak mogliśmy, jeszcze to były świeże [rany], w nas to trochę zapiekła nienawiść. Taka była ciekawa historia, dostaliśmy od tych czołgistów trochę czekolady, miałem w kieszeniach tę czekoladę, i weszliśmy do wsi za jedzeniem. I tam łazi pędrak, ja wiem, może ze trzy, cztery lata, Niemiec, akurat był usmarkany, i na mnie z litością patrzy... Dałem mu czekolady, łzy mi się zakręciły i już mnie cała nienawiść przeszła.
- Jak długo pan tam służył?
Służyłem do 16 grudnia 1946 roku, [wtedy] przyjechałem do Polski.
- Jak to się stało? W jakich okolicznościach?
Miałem jechać do Australii, bo mieliśmy możliwość, do Australii, do Kanady, gdzieś tam. I trzeba [było] trafu, że mój dobry znajomy, syn kupca, tam gdzie ja mieszkałem na Bródnie, Zenek Hożela, uciekł z Polski i do nas się dostał. On mnie doskonale znał, znał moją siostrę i mówi: „Ty nie masz po co wracać, bo w ten dom walnęła bomba i twoja matka i siostra nie żyją”. No i ja miałem wyjechać. I mieliśmy iść na służbę i słyszę w radiu, że Apolonia Bek i Regina Bek poszukują... Jak ja usłyszałem, że one żyją, to po szpałach do domu. Nie ma dla mnie Kanady, Australii. Staliśmy wtedy już w Wiesbaden, to było olbrzymie zgrupowanie wojsk amerykańskich lotniczych. Pilnowaliśmy lotnisk, pilnowaliśmy, powiedzmy – obstawialiśmy miejscowości willowe, takie jak u nas Anin. Niemcy dostawali rozkaz w osiem godzin zabrać ze sobą walizeczki i won, bo tam Amerykanie przychodzili. Też, tak ich wyrzucali, jak oni nas. No i ja zameldowałem się... Ale wpierw opowiem… Taka ciekawa była historia, bo przyjechaliśmy z Bad Eibling do Wiesbaden tam, zakwaterowano nas w szkole, która była otoczona murem, takim wysokim – ze dwa i pół metra albo ze trzy metry. Brama była strzeżona, przyjechał do nas komendant miasta mjr Tomecki i mówi, pamiętajcie, ja jestem gangster z Chicago i mój rozkaz dla was jest świętością. Nie wolno wam wychodzić dwa dni na miasto. No to nie wolno, to nie wolno. Ale wieczorem, rano właściwie, na drugi dzień, „co my tu będziemy robić?”. Szwagier który tu jest, jeszcze nas czterech, jeden chłopiec z Wilna, kominiarz z Wilna – był w Brygadzie Wileńskiej, ale jakoś się przedostał, w Warszawie był. Przeskoczyliśmy przez mur, i szukamy, gdzie jest obóz cywilny. Obozy „dipisów”, tak zwane, olbrzymie obozy, gdzie zbierała się ludność cywilna i później oni gdzieś tam się [rozjeżdżali]. Poszliśmy tam, na wartownię. Olbrzymi obóz: i Ukraińcy, i Rosjanie, i Litwini, wszyscy z całej Europy chyba, akurat na tej wartowni byli Ukraińcy. To był obóz otoczony drutem, nie wolno było wychodzić tym „dipisom”, tylko musieli się meldować na bramie, to ich wypuszczano. Akurat Ukraińcy mieli wartę. Oddaliśmy swoje dowody, i poszliśmy. Akurat jakaś Polka grała na fortepianie, jak usłyszała, że my z Powstania, to nam grała, co tylko chcieliśmy. Było takie apfelwein, to było wino jabłkowe. I my tego wina wypiliśmy dosyć sporo. Wracamy z powrotem, mój szwagier wziął jedną butelkę. To były te wąskie butelki, z taką szyjką. I tę butelkę wsadził w tylną kieszeń, tak miał. No i śpiewamy powstańcze piosenki i idziemy, a tam jeden z Ukraińców na wartowni mówi: „Ja wam dam Warszawę!” i tego jednego chłopca, naszego – Kopeć się nazywał, on później w Australii był – uderzył w głowę kolbą od pistoletu. Krew się polała, Kopeć nie wytrzymał, to ten – nas jest pięciu, pięciu chyba było, ich tam było ze dwudziestu – ten się szurnął, a mój szwagier wziął za [butelkę] i mówi: „A ja was tu zaraz granatem!”. Oni zobaczyli, że on trzyma za rączkę jakby za granat i podnieśli ręce do góry. Ręce do góry, to ten Kopeć złapał za karabin, chciał zastrzelić tego Ukraińca, ja mu podbiłem [karabin], strzelił w sufit. No i zaczęliśmy maltretować tych Ukraińców. Zrobił się szum, przyjechała żandarmeria amerykańska i wszystkich nas załadowali do samochodu. Nas i tych Ukraińców. Jeszcze w tym samochodzie dawaliśmy im popić, bo się strasznie wkurzyliśmy, i zawieźli nas do komendy miasta. Staliśmy na baczność. Przyszedł major: „Przecież ja wam mówiłem, że nie wolno wam wychodzić!”, „Tak jest, panie majorze!”. „Ale wiecie co? Za to, że wyście w pięciu tak zmaltretowali dwudziestu, to wam daruję”. I ich wsadził na tydzień do paki. On mnie bardzo lubił, bo zawsze, jak na mnie patrzył na posterunku to sobie przypomniał to zajście. Zawsze miał taki zwyczaj, że jak była zima, było zimno, staliśmy po dwanaście godzin na posterunkach, nieraz stało się przy posterunku na ulicy, przy stacji benzynowej, która była tylko dla Amerykanów, albo przy jakimś klubie, przy magazynach. Po dwanaście godzin! Zimno, jak nie wiem, to ogień trzeba było trochę rozpalić. A on tego nienawidził strasznie i miał zwyczaj, że jak złapał, to miał dwóch goryli w obstawie, takich ponad dwa metry – żandarmeria, a ta żandarmeria amerykańska ma pałki, ale te pałki nie są gumowe, drewniane, takie od baseballa. No to przyłożył parę takich po krzyżu i już, i mówi: „Więcej nie będziesz palił!”. Mnie kiedyś też złapał, siedziałem nad ogniem, mówię: „Aha, baty dostanę!”. Spojrzał na mnie: „Żebyś więcej nie palił!”, bo on mnie pamiętał, że ja tam byłem przy tej drace.
- A jak pan wrócił do Polski?
Zaraz powiem. I poszedłem do niego, zameldowałem się, że mnie poszukują, że jadę do domu. On mówi: „Co ty głupi, białe niedźwiedzie, wywożą na Sybir!”, ja mówię: „Co mnie to obchodzi, jadę do domu i koniec”. Stamtąd dostaliśmy transport do Augsburga, i w Augsburgu był obóz, z którego wyjeżdżało się do Polski. Tam byliśmy chyba ze trzy dni. Był okropny widok, bo obok Rosjanom, Amerykanie i Anglicy zrobili olbrzymie świństwo, którego im historia nie wybaczy. Oni niewolników rosyjskich nie wypuszczali z obozów, tylko siedzieli w obozie i przekazywano ich w ręce władz rosyjskich. A Stalin dał rozkaz, że oni wszyscy – ich wymordowano przecież, bo on uważał, że jak się [ktoś] poddał to jest zdrajca – zresztą własnego syna poświęcił. Ich wysyłano, przyjeżdżały pociągi i ładowano ich do wagonów, i Rosjanie – ci co walili, co ich tam wpychali, z NKWD widocznie, byli poubierani po cywilnemu. Tak ich ubijali w te wagony, że nogami ich dobijali, z osiemdziesięciu tak jeden przy drugim stał. Tak wywożono ich do Rosji. To był przykry widok patrzeć na to. I tam podstawiono nam wagony, też towarowe, ale ocieplane i jechała z nami amerykańska obstawa. Bo transport, który przed nami jechał z Włoch, z ludźmi od Andersa, Rosjanie w Czechosłowacji okradli do cna. I oni mieli karabiny maszynowe i nie dopuszczali nikogo. Tak nas dowieźli do Dziedzic, w Dziedzicach była spowiedź u ubeka, dlaczego tak późno, co robiłem i tak dalej, i tak dalej. Jeszcze dawano wtedy 50 kg mąki, bo to była taka zachęta, żeby Polacy wracali do Polski, ileś puszek konserw, sardynek i 30 kg mleka w proszku. Ja tego mleczka w proszku tak nie lubiłem, bo nas karmiono tym mlekiem w proszku, od razu zamieniłem na perełkę, perełka to była wtedy wódka w Polsce. I do domu przyjechałem.
- I spotkał się pan z rodzina? Odnaleźliście się?
Tak. Ani dom nie był zniszczony, ani bomba w niego nie trafiła. Jak przyjechałem do domu to mama akurat siedziała przy oknie i szyła na maszynie, i jak mnie zobaczyła, to igły połamała. I siostra moja. A moja siostra, starsza ode mnie, to ją nazywali w szkole „ciocia żyrafa”, bo ona była wysoka i taka chuda. I ja ją taką pamiętałem i przywiozłem dla niej mundur oficera armii kobiecej. Piękny mundur, ale jak na amerykankę, które są wysokie, szczupłe. A ona się roztyła, nawet rękaw jej nie wszedł.
- Czy był pan represjonowany później w jakiś sposób?
Nie byłem. Mój dziadek, przedwojenny komunista, który tu w parowozie na Kolejowej [pracował]... A ten parowóz nazywano „czerwony parowóz”. Już 18 stycznia, jak tylko została wyzwolona Warszawa, po lodzie przeszedł na Kolejową odgruzowywać fabrykę. To był taki człowiek, ale dziadkowi mojemu nie przeszkadzało – był w partii i jednocześnie na Pelcowiźnie chodził do kościoła i baldachim nosił w czasie jakiejś Wielkanocy nad księdzem. I nikt jemu nic nie mówił, bo on był bardzo zasłużony, jako pracownik. Pamiętam za okupacji tam praktykowałem jako tokarz, dziadek miał stanowisko, do parowozów dorabiali suwadła, takie co koła poruszają i na odbiór parowozu przyjeżdżał zawsze komisarz niemiecki, w randze majora, czy nie wiem, taki wysoki dryblas. Tam dyrektorem był jeszcze przedwojenny dyrektor, który był rajchsdojczem, i mojego dziadka doskonale znali. I kiedyś jestem na głównej hali, szum, krzyk, i widzę, jak dziadek trzyma młotek w ręku i tego Niemca goni. A dziadek mój miał metr pięćdziesiąt w kapeluszu, nieduży był, malutki chłop, ale strasznie energiczny. Niemiec, wielki, ucieka przed dziadkiem, a ten za nim z młotkiem: „Zabiję łobuza, zabiję!”. Okazało się, że wpadł do dyrektora, dziadkowi zakwestionował robotę, która była dobra i on się tak zdenerwował, jakoś tam tego dziadka ułagodzili. Nic mu nie było za to, że tego Niemca pogonił. I on mówi: „Słuchaj, zapisz się do partii, bo nie ma mowy, żebyś nie poleciał.” Ja mówię, „Dziadek, a do jakiej?”, a „No, do PPR”. I ja zapisałem się do tego PPR, później przestałem pracować w tym parowozie. Bo jak przyjechałem, to też w tym parowozie zacząłem pracować, jako tokarz, bo wyzwoliłem się na czeladnika w 1944 roku [!] i dostałem się do Państwowych Zakładów Pomocy Szkolnych na Czerniakowie i tam się bardzo podobałem dyrektorowi. On mówi: „Słuchaj, wyślemy cię na kurs, będziesz dyrektorem”. Ja mówię: „Panie dyrektorze, nic z tych rzeczy, ja mam taką zasadę, że jak wejdę na jeden szczebelek i spadnę, to się tylko zachwieję, a z takiej wielkiej drabiny to nie chcę się rozbić. Panie dyrektorze, ja mam szkołę zawodową, gdzie ja będę się pchał, co mnie kurs”, „A partia ci pomoże”, „Co, mnie partia?!”. Zresztą nie byłem bardzo przekonany do tej partii, najlepszy dowód, że mnie wyrzucili. Bo najlepiej było [jak] na Żeraniu pracowałem, w narzędziowni na Żeraniu, jak było otwarcie fabryki zrobiłem usprawnienie. Przyszła ta, pabieda. Otwarcie fabryki, a na tych kołach kołpaki były pobieda. Trzeba było zrobić kołpaki [FSO] i te pierwsze samochody FSO, te warszawa, na kołpakach miały „F”. No i ja zrobiłem przyrząd, zrobiliśmy te kołpaki, przed otwarciem było. Za to dostałem „przodownika pracy”, przedstawili mnie do złotej odznaki ....
- Czy chciałby jeszcze pan coś powiedzieć, czego jeszcze nikt o powstaniu nie powiedział?
Nic takiego. To jest tyle lat, że już się pozacierały pewne rzeczy w głowie.
Warszawa, 27 listopada 2004 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel