Barbara Czarny-Karaś „Baśka”, „Anna”
Moje nazwisko jest Barbara Czarny-Karaś z domu Zybała. [Urodziłam się] w 1927 roku, 24 grudnia.
- Proszę pani, wybuch wojny 1 września 1939 roku – jak pani zapamiętała ten dzień?
Pamiętam doskonale. Mieszkaliśmy na Pradze, na Ratuszowej (nie pamiętam numeru, zdaje się, że to był numer 7) w blokach wojskowych, oficerskich. Było już straszne podenerwowanie, przygotowania, klejenie okien i tak dalej. W pewnym momencie wiedzieliśmy, że już, już... Radio nadaje, że wojna wybuchła, właśnie nadchodzi. Dzieciarnia oczywiście pędem (cała nasza gromadka, bo więcej dzieci w tym bloku mieszkało) – wszyscy polecieliśmy na podwórko. Mamy krzyczały, żeby wracać do domu. Myśmy nic nie słuchali, tylko żeśmy patrzyli w niebo i czekaliśmy na samoloty, które przylecą. Pamiętam, widzieliśmy walkę dwóch samolotów, polskiego z niemieckim. Niestety nie widziałam tego, bo nas zabrali do domu z powrotem i przesiedzieliśmy... Zawsze zbieraliśmy się, jak były naloty i schodziliśmy z trzeciego piętra na parter albo na pierwsze piętro. Zbierały się rodziny i żeśmy czekali dopóki alarmu nie odwołano.
- Czy pani dzielnica, czy rejon Ratuszowej był bombardowany we wrześniu?
Na początku. Myśmy wyjechali z Warszawy, ojciec dostał rozkaz ewakuacji. To było od razu gdzieś pod koniec pierwszego tygodnia.
- Czyli pojechaliście państwo na wschód? Tam był wtedy rozkaz wyjścia z Warszawy.
Tak. W nocy przyszedł ojciec (myśmy już spali o dwunastej) powiedzieć, żebyśmy się szybko spakowali (tylko podręczny bagaż) i że przyjedzie samochodem, bo mają rozkaz ewakuacji i zabrania rodzin ze sobą. Tak że wyjechaliśmy z Warszawy w nocy. Był cały konwój samochodów (niedużo, było kilka samochodów rodzin) i pojechaliśmy do Lublina. Akurat przyjechaliśmy po nalocie. W Lublinie był wtedy nalot, pamiętam. Ojciec poszedł na rozmowę, na odprawę taką. Po rozmowach zawieźli nas do Turobina, niedaleko od Lublina i rodziny zostały tam, a oficerowie, którzy [tam] byli, w ogóle ta cała kolumna pojechała do Brześcia nad Bugiem.
- Pani ojciec był oficerem?
Tak, ojciec był kapitanem broni pancernej. Myśmy się sprowadzili do Warszawy miesiąc przed [wojną], w czerwcu. Myśmy w Modlinie mieszkali, w twierdzy. [Ojciec] został przeniesiony do Warszawy i właśnie przyjechaliśmy akurat na [wojnę].
- Jakie były dalsze losy pani rodziny?
Dalsze losy były takie. Myśmy przeczekali. Jak zakończyły się działania wojenne, to z Turobina... To było takie maleńkie miasteczko, była tam bitwa. Siedzieliśmy na plebani w piwnicach, przeczekaliśmy. Później, jak się uspokoiło, przyszli Niemcy. Do Warszawy – nie wiadomo było, czy coś jest, czy jest do czego wracać, a ciągnąć się z dziećmi (jeszcze był młodszy brat, który miał pięć lat). Pojechaliśmy na Śląsk, do Sosnowca, bo tam była siostra mamy i tam się zatrzymaliśmy. Ojciec był w Brześciu. Stamtąd po wyjeździe z Brześcia pojechali do Rumunii. Później był w Rumunii internowany. Z Rumunii pojechał (pod innymi, fałszywymi nazwiskami) okrężną drogą przez Portugalię do Francji. Tam brał udział w czasie wojny w [walkach] we Francji. Później, jak Francja upadła, to pojechał do Anglii i był w 1. Dywizji Maczka. A myśmy byli w Sosnowcu. Ponieważ nie było [tam] szkół (były tylko niemieckie), po dwóch miesiącach chodzenia do niemieckiej szkoły przyszłam do domu i powiedziałam, że nie chcę [tam] chodzić. Muszę mówić tylko po niemiecku i biją mnie po rękach, jak mówię po polsku. Była taka Niemka, która mnie patykiem biła. Oprócz tego chodziłam na komplety do szóstej klasy powszechnej. Obok mieszkała nauczycielka i ona mnie uczyła. Mama zawiozła mnie do Krakowa i byłam [tam] u babci. Chodziłam tam do zawodowej szkoły krawieckiej. Zdałam egzamin z szóstej klasy szkoły powszechnej i poszłam do szkoły zawodowej. Przed wojną to się nazywało gimnazjum krawieckie. U babci mieszkałam do 1942 roku. W czerwcu 1942 roku mama... Ponieważ na Śląsku ciągnęli ją na gestapo, żeby się zapisała na niemiecką listę i powiedziała, że nie, dziękuje, straszyli ją, że jak nie podpisze... Spakowała manatki i pojechała do Warszawy do drugiej ciotki.
- Kiedy się panie dowiedziały o losie ojca, że jest na Zachodzie?
Najpierw dowiedzieliśmy się z Rumunii. Pierwsze listy przyszły właśnie do Sosnowca pod adres ciotki, że żyje, że jest. Mąż cioci, który był oficerem, też tam jest, tylko w innym obozie. Później dostaliśmy kartkę – jak to się pisało w tych kartkach: „Może nie będziecie mieli wiadomości ode mnie przez pewien czas, bo wybieram się na wycieczkę”. Ta wycieczka trwała trochę dłużej, bo do Portugalii. Z Portugalii przyszło zdjęcie i list pod innymi nazwiskami. Podpisał się Wiktor Żółkiewka, przybrał nazwisko. To był mój ojczym. Ojciec umarł, jak miałam dwa latka. Napisał: Wiktor Żółkiewka, a nazywał się Wąsowicz. Tak że wiedzieliśmy od razu. Fotografia, wszystko w cywilnych ubraniach. I dwóch innych oficerów, których żeśmy znali, też z broni pancernej – byli z ojcem. Później z Francji nie mieliśmy nic. Ale z Anglii... trudno sobie wyobrazić... Mam pamiętniki ojca i w nich są wklejone listy. Mój list pisany z Polski, z Warszawy w czasie okupacji dotarł do niego do Anglii przez Szwajcarię! Oprócz tego mama posyłała fotografie do wujka do niewoli, do oflagu (bo wolno było posłać fotografie), a on przesyłał z oflagu jako jeniec do Anglii fotografie mamy i moje. To są takie niesamowite rzeczy! Jak otworzyłam pamiętnik ojca, patrzę – jest mój list pisany do ojca z Warszawy.
- Czyli można było jakoś utrzymać kontakt listowny?
Tak. Oni robili w ten sposób, że w Szwajcarii mieli... To była chyba jakaś szwajcarska niewiasta – na jej adres ojciec wysyłał list i ona przesyłała [go] do Polski. Myśmy wysyłali listy, pisaliśmy do ojca, ale na jej adres, a ona przesyłała go do Anglii. W Szwajcarii można było, bo poczta funkcjonowała. Tak że to są bardzo ciekawe rzeczy!
Do Warszawy przyjechaliśmy w 1942 roku. Mama znalazła pracę, tak że z bratem i z ciocią zamieszkaliśmy na Złotej 3 w malutkim mieszkanku (był tylko pokój z kuchnią, nie było łazienki). Bardzo ładne, ale na jedną osobę, a nas było czworo. Ciocia mieszkała w pokoju, a my w kuchni. Mama zaczęła pracować. Pracowała w firmie Płudy. Chodziłam do szkoły, zaczęłam chodzić do trzeciej klasy, bo w Krakowie chodziłam do tego krawieckiego gimnazjum przez dwa lata. W Warszawie poszłam do trzeciej klasy. Szkoła była też na Złotej. Normalnie, przed wojną na Górnośląskiej była taka szkoła zawodowa krawiecka. Później [ją] Niemcy zajęli i oni przenieśli się na Złotą (numeru nie pamiętam) – tam była nasza szkoła. Chodziłam tam. W międzyczasie poznałam mojego późniejszego męża, syna mamy przyjaciółki. Akurat mama dowiedziała się, że jej [przyjaciółki] mąż zginął, został rozstrzelany, zamordowany w Magdalence pod Warszawą w zbiorowej egzekucji. Poszła się zobaczyć z [przyjaciółką]. Przyszłam, poznałam tam właśnie przyszłego męża. Później kontakt z powrotem się nawiązał. Zaczął mi pomagać uczyć się, bo tutaj w gimnazjum oprócz tych normalnych przedmiotów uczyli nas literatury polskiej. W Krakowie się tego nie uczyłam, więc miałam duże zaległości. Było nie było, Mickiewicza troszeczkę znałam, niektóre wierszyki, ale coś więcej o Słowackim nie...
- Ale to chyba była jakaś konspiracyjna nauka literatury, bo w programie chyba nie było.
Tak, bo [to] nie było w programie i w Krakowie tego nie było. Uczyli nas wprawdzie geografii i innych na towaroznawstwie, ale literatury nie, a tutaj było, więc nie mogłam dać sobie rady. [Jurek] zaczął przychodzić i wziął mnie w swoje ręce. Mama załatwiła, że poszłam na komplety, żeby przerobić normalny kurs gimnazjalny. Tak że poszłam do Szachtmajerowej – była [taka] szkoła, gimnazjum. Tam dyrektorka szkoły skontaktowała mnie z młodą studentką, pupilką, która wyszła z tej szkoły, która dawała lekcje, korepetycje. Prowadziła przyspieszone kursy tajnego nauczania. Chciałam zrobić dwa lata w jednym roku, żeby nadrobić zaległości. Tak że pierwsze dwa lata w ciągu jednego roku i później w 1944 roku miałam akurat zdawać końcowe egzaminy z następnych dwóch lat, ale nie dałam rady, bo wybuchło Powstanie. Do konspiracji dostałam się w ten sposób: wiedziałam, że matka mojego znajomego kolegi, starszego o trzy lata, który mnie uczył, pomagał mi w lekcjach, była w konspiracji, a myśmy sobie kiedyś przysięgły z koleżanką, że jak tylko nam się uda, musimy się dostać do organizacji (to jeszcze w Krakowie, po aresztowaniach). Zaczęłam mu dziurę w brzuchu wiercić: „Słuchaj, muszę się dostać do organizacji, załatw mi to!”. Krzywił się. Mówię: „Jak mi nie załatwisz, to sobie sama załatwię”. Przestraszył się, mówi: „Nie mam kontaktu z takim, ale matka załatwi”. Jego mama powiedziała: „Musisz mieć pozwolenie od swojej mamy”. Mama oczywiście dała, bo wiedziała, że jak nie da, to ja i tak pójdę. Skontaktowano mnie z doktór „Jagą” właśnie w „Dysku” . Przyszła do nas do mieszkania i poszłam na kursy sanitarne. Przepraszam, skłamałam. Najpierw przyszła ta pani, zapisała mnie na kursy. Poszłam na kursy. To był początek stycznia 1943 roku. Poszłam na kursy sanitarne, które trwały sześć miesięcy. Po zdaniu egzaminów końcowych z tego kursu... Było nas na kursie cztery, przychodziła doktór i miała z nami wykłady. Później czekałam na skierowanie na praktykę do szpitala. Przyszła właśnie doktór „Jaga” i umówiłyśmy się na następny dzień. Przyszłam do jej mieszkania i przypuszczam, że to był jej mąż. Umówiłam się z nim na przystanku kolejki do Pruszkowa (elektryczna kolejka, która szła do Pruszkowa) na praktykę w szpitalu nie w Warszawie, ale w Pruszkowie. Zawiózł mnie tam, to znaczy pojechał tam [ze mną]. Myśmy się nie znali, udawaliśmy, że się nie znamy. Poszliśmy do szpitala. Poczekałam. Załatwił z siostrą przełożoną co i jak. Zaczęłam jeździć do Pruszkowa. Najpierw miałam jeździć dwa razy w tygodniu, ale po paru tygodniach uprosiłam, że mogę częściej tam przyjeżdżać. Siostry się ucieszyły, bo będzie pomoc. Tak że przez następne sześć miesięcy jeździłam do szpitala prawie codziennie, czasami jeszcze na nocne dyżury. W międzyczasie byłam w „Dysku”, dowiedziałam się, że należę do „Dysku” (o tym się nie mówiło na ogół).
- To była jednostka specjalna kobiet.
Specjalna, tak, tak. Dywersja kobiet.
- Pani brała udział w jakichś akcjach?
Nie, nie zdążyłam. Dostałyśmy przydział do sekcji sanitarnej. W sekcji sanitarnej było nas cztery i sekcyjna, już dużo starsza od nas, „Emilia” Zacharewicz. Chodziłyśmy tam raz w tygodniu na kursy przysposobienia wojskowego, oprócz sanitarnego, tak samo przerabiałyśmy wszystko z podręcznika instruktorów dla podoficerów. Ponieważ miałam już skończony ten kurs – praktykę, to wtedy doktór „Jaga” dawała mi zlecenia – jak ktoś w konspiracji chorował, trzeba było robić zastrzyki, kupować lekarstwo czy zaprowadzić do doktora, bo była też opieka lekarska nad tymi, którzy pracowali w organizacji. Niektórzy byli na pełnym stażu. Tak że chodziłam, robiłam zastrzyki, umawiałam się z doktór „Jagą” w takiej małej kawiarence (to też była kawiarenka „Dysku”). Tam żeśmy przychodzili i zawsze dostawałam kawę albo herbatę, co chciałam. Dostawałam recepty, adresy i co miałam robić, więc tak jeździłam i robiłam. Od czasu do czasu... Pamiętam taką starszą panią z konspiracji, którą zabrałam do szpitala Ujazdowskiego i doktor prosił nas do gabinetu, więc mówię, że przywiozłam. On już wiedział, że przyjdziemy. „Koleżanka usiądzie” – a ja w pąsach. Śmiał się. Wszystko mi wytłumaczył: jak lekarstwa, jaką maścią smarować i tak dalej. Zbadał ją i musiałam ją odwieźć do domu. Takie były moje zajęcia w czasie konspiracji. Po tych kursach miałam praktykę, tak że chodziłam po mieszkaniach, gdzie ktoś był chory i robiłam zastrzyki. W jednym takim mieszkaniu na Krakowskim Przedmieściu (nie pamiętam numeru, pod którym to było) przyszłam robić zastrzyki i była tam jeszcze jakaś pani. Zaczęłyśmy rozmawiać. W pewnym momencie ona mówi (widocznie dużo już o mnie wiedziała): „A chciałaby pani pójść na podchorążówkę do łączności?”. Oczywiście! Taka gratka się trafia, więc powiedziałam: „Tak, tak, proszę”. Skontaktowała mnie i poszłam na próbę. To były przyspieszone kursy łączności w podchorążówce. Zbierałyśmy się tam i miałyśmy wykłady. Na ćwiczenia jeździłyśmy do Lasów Chojnowskich z kompasem, trzeba było rysować pole obstrzału i takie różne. Miałyśmy już kończyć ten kurs, ale Powstanie wybuchło. Tydzień przed Powstaniem przyszła do nas właśnie... W „Dysku”, jak zaczęłam chodzić na podchorążówkę, to równocześnie komendantką tej sekcji była „Malwa”. Była szefem łączności w „Dysku”, o ile pamiętam. Bardzo miła pani. Przyszła nam przekazać przydziały na Powstanie. Sześć nas było. Jedna nie mogła pójść na Powstanie, bo matka była ciężko chora, a nie było nikogo innego. A mnie i drugą starszą już panią (to dla mnie była starsza pani, ale ona miała około czterdziestu lat) „Malwa” wzięła ze sobą. Powiedziała: „Macie przydział do mnie i [razem] mamy przydział do oddziału 7.”. Oddział 7. to były tak zwane finanse, całe konspiracyjne finanse, które prowadził pułkownik Stanisław Thun. Właśnie ta moja znajoma, która mnie zaprowadziła do Armii Krajowej, pracowała dla niego. Miał swoje główne biuro w jej mieszkaniu. Tam myśmy akurat miały przydział. Tak że Powstanie zaczynałam na Elektoralnej. Jeszcze dzień przed Powstaniem dostałam zlecenie od doktór „Jagi”, że musimy pójść przenieść narzędzia chirurgiczne. To była apteka na Okólniku koło Nowego Światu (tak jakoś na rogu była apteka). W każdym razie bocznym wejściem się wchodziło. Dostałyśmy dwie duże paczki narzędzi chirurgicznych. Zaniosłyśmy [je], zdaje się, na ulicę Hożą albo Wilczą, do jakiegoś doktora. Odstawiłyśmy to, pożegnałyśmy się i poszłyśmy do domu czekać na Powstanie. Wiedziałyśmy, że wybuchnie, powiedziano nam.
- 1 sierpnia. Jak ten dzień wyglądał w pani życiu?
1 sierpnia, właśnie! Rano żeśmy odniosły narzędzia na Hożą. Wróciłam do domu, sprawdziłam moją torbę sanitarną. Przebrałam się na sportowo, że tak powiem, buty odpowiednie... i zaczęłam czekać. To jest straszna rzecz czekanie, straszna!
Buty nie na obcasach, tylko sznurowane półbuty, spódniczka plisowana, bluzka, prochowiec (taki lekki płaszcz), torba sanitarna i zielony beret na głowie. To było wszystko.
- Czy jakieś osobiste rzeczy pani brała do Powstania?
Do Powstania... Nie!
- Zapasy żywności, jakieś inne rzeczy, sweterek?
Nic, nic! Nie, nawet swetra. Nie, tak się spieszyłam, że mowy nie ma. Ale później jak przyszłam (wpadłam do domu już w czasie trzeciego dnia Powstania), to wtedy wzięłam fotografię mamy, ojca, narzeczonego... Już byłam zaręczona właśnie z tym, który mnie uczył...
- Kiedy pani się zaręczyła?
W 1944 w lutym.
- Była pani przecież młodziutką dziewczyną.
Tak, wszyscy się śmieją, jak się mogła zaręczyć. Szesnaście lat... Tak, ale mąż miał dwadzieścia.
- To on już był poważniejszy.
Był starszy. Był w „Baszcie” na Mokotowie w czasie Powstania.
1 sierpnia oczywiście wpadłam do domu. Przyszłam, ale nic jeszcze nie mówię, tylko że mama: „Co taka zdenerwowana?”. Nie mogę zrozumieć, dlaczego mama była w domu, przecież pracowała! Widocznie ich puścili wcześniej z biura. Tego sobie nie mogę przypomnieć. O godzinie trzeciej mama była w domu, a normalnie pracowała dłużej. To był wtorek, 1 [sierpnia]. Widocznie już wcześniej wiedzieli, że coś się kręci i zwolnili wszystkich wcześniej do domu. Nasze mieszkanie było na parterze w podwórku (ale było cofnięte od ulicy) na Ogrodowej 20, więc wchodziłam do pierwszej klatki schodowej na trzecie piętro, siedziałam w oknie i nadsłuchiwałam strzałów. Jak usłyszałam pierwsze strzały, wpadłam do domu, złapałam torbę, beret na głowę, prochowiec. Mama mnie uściskała, popłakała się oczywiście. Ciocia nakreśliła krzyżyk na czole: „Niech cię Pan Bóg ma w swojej opiece”. Brat był przerażony, właściwie nie przerażony, ale bardzo zdziwiony (nie miał jeszcze dziewięciu lat) – co się dzieje w ogóle!
- Matka nie chciała pani zatrzymać?
Nie! Wiedziała, że to nie pomogłoby. Nie, absolutnie nie! Mama też należała do organizacji, tak że była wciągnięta w prace w organizacji, w Armii Krajowej. U niej w biurze miała punkt, skrzynkę pocztową. Idealne miejsce: ludzie przychodzą, wychodzą załatwić sprawy w biurze. Przychodziły łączniczki, zostawiały listy, paczki. Druga przychodziła, zabierała. Tak było.
Jak wyszłam z domu (punkt zborny był na Elektoralnej róg Solnej, ale nie pamiętam, jaki to był numer)... Na Ogrodowej były Sądy, więc jak się szło na ulicę Solną, to na końcu Solnej przechodziła ulica Elektoralna. Nie na tym rogu, tylko w budynku na samym rogu, mieliśmy punkt zborny. Pułkownik Thun miał tam swoje drugie biuro, że tak powiem. Obsadą tego mieszkania była pani, też żona oficera, który był Anglii. Mieszkali tam z dwojgiem dzieci i z babcią. To było mieszkanie konspiracyjne. Ona była tam obsadą. [Pułkownik] miał tam swoje drugie biuro. Jego główne biuro było na Lesznie, a tam było drugie. Tam myśmy się miały spotkać, [ale] nikogo nie było. Przyszłam, czekam, czekam... Po drodze jeszcze, jak wyszłam z domu po drugiej stronie, na Ogrodowej [byli] chłopcy. Akurat zebrała się tam grupka chłopców z bronią, więc poszłam się spytać, co się dzieje. Mówię im: „Lecę dalej”. Ostrzegli mnie, że jeszcze nie wiedzą, co się dzieje, czy Niemcy są w Sądach, czy nie. Mówią: „Leć, ale prędko! Może się nie zorientują”. Na Solnej znowuż ludzie zaczęli lecieć w odwrotnym kierunku. Mówię – co się dzieje? Jechał samochód z Niemcami, buda taka jechała Elektoralną. Ktoś ich ujrzał i wszyscy ludzie zaczęli uciekać, chowali się w bramy. Po dwudziestu minutach odjechali, więc wyszłam i poszłam niedaleko, na Elektoralną, na ten [punkt zborny]. Posiedziałam tam godzinkę zdenerwowana, co się dzieje. Moja druga koleżanka, która miała tam przyjść, mieszkała na Elektoralnej (o ile pamiętam numer 7, mieszkania było 21). To też było mieszkanie konspiracyjne, w którym oprócz tego była obsadą. Myślę sobie – pójdę, zobaczę, może tam coś się dzieje. Poszłam do niej, to już było dosyć późno. W każdym razie przyszłam, a tam też nikogo nie było. Nie... przepraszam, był porucznik „Szczerba” Zbigniew Blichewicz. Później walczył, miał swój oddział na Starym Mieście. Miał przydział też do tego oddziału, do pułkownika Thuna jako osłona, taka kompania osłonowa do dyspozycji pułkownika Thuna. Już trzy dni mieszkał u koleżanki, czekając na Powstanie. On był, myśmy byli i przyszła jeszcze jedna pani (nie znam nazwiska), którą wypuścili dzień przedtem z Pawiaka. Była więziona na Pawiaku i została zwolniona. Przyszła właśnie pod ten adres, bo miała umówioną wizytę z moją przełożoną „Malwą”. „Malwa” nie przyszła, to myśmy siedzieli. Wszyscy przenocują, bo przecież gdzie pójdą? Zostaliśmy na noc, siedząc do późnej nocy i gadając. Przespaliśmy się. Rano, pierwsza rzecz: porucznik „Szczerba” poszedł do pułkownika Thuna się zameldować, a myśmy poczekali, aż przyszła „Malwa”. Porozmawiała, co miała do załatwienia z tą panią z Pawiaka. Pani poszła z powrotem do domu, a myśmy poszły na Elektoralną i tam już był pułkownik Thun. Zameldowaliśmy się. [To] było wielkie przeżycie, pierwszy raz się meldowałam.
Tak, [dostałam] opaskę i posłał nas po formularze. Pierwsze moje zadanie to było przynieść z ulicy Solnej (parę domów dalej – tam mieli magazyn, też w jakimś mieszkaniu) legitymacje. Paczka tych legitymacji była dosyć duża, więc polecieliśmy szybko, dostaliśmy pieczątkę i wszystko... legitymacje. Potem nas posłał... „Nika”, moja koleżanka, starsza pani... (Koleżanka, bo jak o niej mówić? Byłyśmy razem.) „Nika” poszła ze mną do Sądów, bo już były w naszych rękach (to było 2 sierpnia) z jakimś meldunkiem do Thuna i wróciłyśmy grzecznie. Więcej nic do roboty nie było, to wyszłyśmy na ulicę, przeszłyśmy się tu, przeszłyśmy się [tam] zobaczyć, co się dzieje. Entuzjazm niesamowity! Ludzie stali przed bramami, flagi wisiały. Obdarowali nas. Miałam w kieszeni jabłka, cukierki, papierosy! Och! Papierosy! Już koniec z konspiracją, mogłam palić oficjalnie!
Po kryjomu. Po kryjomu, jak szłam do domu. Koniec z konspiracją, mama wie, że palę. Mama na wszystko by mi pozwoliła w tym czasie. Tak przeszedł drugi dzień: dużo gadania, dużo podniecenia. Na trzeci dzień, 3 sierpnia rano pułkownik Thun (jak się zameldowałyśmy u niego) posłał nas (ponieważ nie mieliśmy łączności z Śródmieściem, nikt nie przyszedł)... Było tyle pracy, wszystkie punkty łącznościowe: łączność ze Śródmieściem, z Mokotowem – nikt nie przychodzi. Posłał nas z „Niką” na Chmielną, tuż przy Nowym Świecie (nie pamiętam numeru domu). Na drugim piętrze, pamiętam, mieszkały dwie panie, jedna starsza – matka, [druga] córka. Młodsza miała trzydzieści parę lat, starsza to była starsza pani. Przyszłyśmy, tam też niestety nikogo nie było – nikt nie przyszedł z Mokotowa. Tak że nie było łączności z Mokotowem. Posiedziałyśmy, wypiłyśmy herbatę, porozmawiałyśmy. One się strasznie ucieszyły, że ktoś przyszedł. Zabrałyśmy się z powrotem. Droga była ciekawa, bo jak wyszłyśmy z Elektoralnej, ominęłyśmy Halę Mirowską z tyłu i zaczęłyśmy... Starałyśmy się iść równolegle do (nie pamiętam ulic)... przez Grzybowską. Wiem, że przeskoczyłyśmy Grzybowską, bo szła w tą stronę. Myśmy przeskoczyły, ale żywego ducha nie było. Ulica była absolutnie [pusta], była cisza, nie było ani żywego ducha. Idziemy, idziemy... Nikogo nie ma. Wreszcie: „Stój! Kto idzie?”. W bramie stał partol chłopców, wylegitymowali nas, hasła i tak dalej. „Musieliśmy, bo tu polujemy na gołębiarzy. Zastrzelili dwóch czy trzech chłopców”. Tak że pogadałyśmy z nimi, zapaliliśmy papierosa i powiedzieli nam jak najlepiej iść. Mówią: „Jak wyście tu przyszły? Tu nikogo nie ma!”. Głupio tak, bo cisza taka. Troszeczkę skóra cierpła. Mówi: „To się wam udało”. Pokazali nam, jak najlepiej pójść. Poszłyśmy na Złotą, na Chmielną, później z Brackiej z powrotem. Wróciłyśmy, ale dopiero wieczorem, tyle czasu nam to zajęło.
- Przeszłyście przez Marszałkowską, bo był ostrzał?
Przez Marszałkowską. Zatrzymali nas, nie chcieli nas puścić przez barykadę. „Idźcie do kantyny do kina”. Na Złotej (to była Złota 7 zdaje się) było kino „Palladium”. Tam było dużo chłopców, kantyna, herbata, kromka chleba. Myśmy nie były głodne, siedzimy. „Idziemy”. „Jeszcze nie!”. To z powrotem. Ktoś wpadł na salę i mówi: „Potrzebuję ochotników do przenoszenia lekarstw z Chłodnej do banku”. Na rogu Złotej i placu Zgody był bank i [chcieli], żeby przenieść te [lekarstwa]. To myśmy się zgłosiły – zamiast czekać tutaj, siedzieć, to przynajmniej coś zrobimy. Poszłyśmy tam we dwie i jeszcze dwóch chłopców się zgłosiło. Poszliśmy na Chmielną do apteki. Naładowali nam takie duże kosze na bieliznę pełne lekarstw. Przenieśliśmy [je] właśnie do banku i tam to zostawiłyśmy. Dali nam jeszcze w mniejszym pudle różne lekarstwa, żeby zanieść na Złotą 3 (tam gdzie kiedyś mieszkałam, jak przyjechaliśmy do Warszawy). W podwórku była klinika. W tej klinice na parterze został otwarty szpital. Zostawiłyśmy tam lekarstwa. Wróciłyśmy i znowu nam powiedzieli, że jeszcze nie wolno, że jeszcze jest ostrzał za silny i nie ma sensu. Nie warto się narażać, absolutnie. Ktoś znowuż przyszedł: „Na Chmielnej na strychu obserwujemy dachy, bo tam są gołębiarze. Potrzebujemy [kogoś], żeby chłopcy mogli przyjść coś zjeść. Na pół godziny [trzeba] tam pójść”. Zgłosiłyśmy się. Poszłyśmy na Chmielną. Było bardzo głupie uczucie, bo tu pusto, olbrzymi strych, wysoko, ale wspaniały widok na dworzec! Jak jechał czołg Alejami do Marszałkowskiej, cofał się i przyjeżdżał jeszcze raz, myśmy zamiast na gołębiarzy patrzyły na czołg. Patrzyłyśmy tam na dachy, ale nikogo nie widziałyśmy. Czekamy, czekamy, pół godziny minęło, prawie godzina, to żeśmy zeszły – my też musimy iść. Poszłyśmy, puścili nas. Tak że poszłyśmy, później już spokojnie dobrnęłyśmy, ale był już zmrok, jak przyszłyśmy na Elektoralną. Przychodzimy, a tam płacz straszny, wszyscy płaczą! Co się dzieje? Chłopcy od „Radosława” też się tam obok zagospodarowali. „Co się stało?” „Zginął nasz dowódca, pułkownik Thun!”
- W jakich okolicznościach zginął?
Na Elektoralną przychodził tylko rano. Wtedy przyszedł rano i potem poszedł z powrotem do swojego biura na Leszno. Wiecznie tam chodziłam, bo tam mieszkał mój narzeczony i moja przyszła teściowa, jak w domu się czułam. On tam urzędował i potem tam poszedł. Dopiero później się dowiedziałam: dostał rozkaz nie ujawniania się, że nie wolno im się ujawniać. Oddział 7. – nie wolno mu się [ujawniać]. Był strasznie przygnębiony, bo tak się rwał do walki wręcz, żeby brać czynny udział, a tu mu zabraniają! Miał przedtem przydzielony oddział „Szczerby”. To miała być ochrona dowództwa tego oddziału. Rano drugiego dnia Powstania, jak porucznik „Szczerba” przyszedł do niego się zameldować, to on mu dał
carte blanche. Powiedział: „Nie masz co u mnie robić. Jak chcesz walczyć, to ja cię nie trzymam. Daję ci pozwolenie, zwolnienie, idź załatw sobie jakiś inny przydział”. Nie widziałam „Szczerby”. Dopiero czwartego dnia, z ręką na temblaku – ze swoimi chłopakami, został ranny na placu Bankowym. Myśmy zostały. Myślałam, że może się uda, ale nie. Zostałyśmy i na jego miejsce... Było tak, że przyszedł... Niemcy wychodzili z Pawiaka i szli, nękali na Lesznie strasznie. Wychodzili i strzelali po oknach, ostrzeliwali. Od czasu do czasu z getta wychodziły patrole. Przyszedł mały oddział chłopców i poszli na strych robić na [Niemców] zasadzkę. Pułkownik Thun oczywiście zdjął swojego Visa i dołączył do nich – przynajmniej raz strzelić. Pierwsza kula, która padła – dostał prosto w serce. Tak że od razu po południu go pochowali na podwórku zawiniętego w prześcieradła, a myśmy wróciły dopiero wieczorem. Na drugi dzień rano już nie przychodziłyśmy tutaj, tylko szłyśmy na Leszno. Jak przyszłam, na Lesznie wyrywają sobie włosy: „Pochowaliśmy go tylko tak, w [prześcieradle]...” Mówię: „Postaram się o jakąś trumnę”. U nas, w domu, gdzie mieszkałam, była pracowania stolarska, więc mówię: „Spróbuję, może mi sklecą coś”. Poszłam i rzeczywiście, bardzo sympatyczny pan z synem zrobili mi wspaniałą trumnę z desek. Oczywiście nic nie chcieli za to, uważali za honor, że mogą to zrobić. Poszliśmy razem, zanieśli mi tą trumnę. Po drodze zabraliśmy jeszcze... Był kapitan „Alan”, też należał do Oddziału 7. Zatrzymaliśmy się i powiedzieliśmy mu, że idziemy z trumną. Wykopaliśmy [pułkownika] z ziemi i pochowaliśmy go do trumny. Krzyż zrobiliśmy z drzewa. Na jego miejsce przyszedł major „Pirat”, ale to już nie był tamten. Był już koniec pierwszego tygodnia. Niemcy się zbliżali. Zaczęła się ewakuacja, ludność cywilna już szła na Stare Miasto. Myśmy dostali rozkaz, że musimy się przenieść na Stare Miasto, Długa 9. Tam też był lokal konspiracyjny na drugim piętrze (nie pamiętam już nazwiska tych państwa) i tam mieliśmy swój punkt. Tam właśnie był major „Pirat” (nie wiem, jakie było [jego] prawdziwe nazwisko) i „Alan”. Siedzieliśmy tam niestety. Byłam zrozpaczona, bo chciałam iść z chłopcami gdzieś walczyć, nie chodzić tylko tu i tam. Ale chodziliśmy, było trochę biegania. Z początku pierwszy tydzień był bardzo przyjemny, bo jeszcze chodziliśmy normalnie, jeszcze się człowiek nie kurczył. Przypadło mi zaopatrzenie, to chodziłam do Wytwórni Papierów Wartościowych. Chodziłyśmy we dwie z „Niką”, a oprócz tego w piwnicy na Długiej 9 mieliśmy dwie piwnice, w których był punkt opatrunkowy. W jednej piwnicy leżał ranny młody porucznik, a w drugiej piwnicy mieliśmy stoliczek, gdzie robiliśmy małe zabiegi. [Tam] było dwóch ciężko rannych oficerów. Nie pamiętam nazwiska doktora, który był przydzielony do naszego oddziału. Myśmy go nazywali „Wujcio Strzykacz”, bo lubił zastrzyki robić. Jego brat był dowódcą kompanii na Długiej, ale na końcu Długiej (nie pamiętam, jaki to był oddział, jak się nazywał). Został ciężko ranny i leżał u nas w piwnicy. Drugi porucznik był też ranny, ale lżej. Oprócz tego wpadali chłopcy – jak miał jakiś opatrunek, to przychodził i się zmieniało. Przychodził taki jeden... Akurat na Stawkach odbili magazyny z mundurami i ze wszystkim, a ja marzyłam o panterce. Uprosiłam go: „Zrobię ci opatrunek [tak], że cię nie będzie bolało, a ty mi przynieś za to panterkę”. I przyniósł nam (mnie i koleżance) tą panterkę. Straszna radość! Później koleżanka została ranna w piętę, tak że nie mogła chodzić, to chodziłam wszędzie sama. Jak trzeba było chodzić po żywność i nie dawałam rady sama wszystkiego przynieść, to zawsze brałam dwóch cywili. Szłam do piwnicy, mówiłam: „Czy któryś z panów by nie mógł mi pomóc przynieść z Wytwórni Papierów Wartościowych żywność?”. Bardzo chętnie, bo oni zawsze coś dostawali z tej żywności.
Nie. Pewnego dnia był straszny obstrzał. Jednego porucznika, który leżał u nas, przywiózł do nas młody Żyd, chłopak (Leonek miał na imię), który był uwolniony na „Gęsiówce”, jak odbili ich chłopcy z „Zośki”. Później dołączył do nich i jego dowódcę raniło (też nie pamiętam nazwiska). Przywlókł go, przytransportował sam do szpitala, a ze szpitala go odesłali do nas. [Porucznik] leżał i on przychodził codziennie zaglądnąć, jak się czuje. Zawsze żeśmy sobie posiedzieli w piwnicy i pogadaliśmy. Któregoś dnia (to już było troszkę później, [za] kilka tygodni, prawie pod koniec Powstania) miałam iść do Wytworni Papierów Wartościowych, ale cywile odmówili. Powiedzieli, że nie, nie będą się narażać, za duży obstrzał, nie pójdą ze mną. Poszłam sama i rzeczywiście był straszny obstrzał. Wszędzie się paliło po bombardowaniu, pożary. Akurat szłam Freta do końca i później była Wytwórnia. Kilka razy był obstrzał z granatnika, [ale] przyszłam.
- Była jakaś technika chodzenia?
Tak. Normalnie się chodziło... starało się swoimi ścieżkami chodzić albo gdzieś pod murem – była dobra osłona. W Śródmieściu chodziło się piwnicami, a tutaj już w piwnicach nie chodziłam. To tylko na Długiej byliśmy w piwnicy, bo mieliśmy ten punkt opatrunkowy. Później po wybuchu czołgu też zeszliśmy. Major „Pirat”, pani Feliksa i wszyscy z KG-7 (z komendy) siedzieli później w piwnicach.
- Pamięta pani ten moment, jak wybuchł czołg na Kilińskiego?
Tak, bo jeszcze byliśmy... Akurat rozmawiałam z majorem „Piratem”. Dawał mi jakąś karteczkę i jakieś zlecenie. Ktoś wpadł do mieszkania i krzyczy: „Nasi chłopcy zdobyli czołg! Baśka, chodź!”. Mówię: „Słuchaj, nie mam czasu. Zaraz tam przyjdę, tylko muszę najpierw się odmeldować”. [Trzeba] było wysłuchać grzecznie, co do mnie mówią. I rzeczywiście poczekałam. Już miałam wychodzić – huk niesamowity, cały dom się zatrząsł! „Co się dzieje?”. Poleciałam na dół, wyszłam przed bramę. Długa 9 miała wejście od Kilińskiego i od Długiej. Była jedna brama tu, jedna brama [tam]. Jak wyszłam na Kilińskiego, to był potworny widok, potworny!
Krew, ludzie... [porozrzucane] kawałki... Tutaj gdzieś ręka leżała, tam jakiś kawałek ciała, strzępy ciał... gruz tak samo... Długo nie postałam. Tak mnie zszokowało, że musiałam wrócić z powrotem. Cofnęłam się do bramy i nie mogłam wyjść. Po prostu zesztywniałam. Poszłam na górę, napiłam się wody. Ponieważ wyglądałam jak trzy czwarte do śmierci, to mnie odesłali. Część nas nocowała na Długiej, a część na Świętojerskiej (mieliśmy kwatery też na Świętojerskiej). Mówią: „Idź, odpocznij”. Znowuż wyszłam i byłam już z drugiej strony Długiej – na Świętojerską był skrót: pomiędzy Długą a Świętojerską był plac, bo tam w 1939 roku były zburzone domy, zbombardowane. Został plac i troszkę gruzów. [Tamtędy] można było pójść na skróty. Nie trzeba było chodzić naokoło, tylko bardzo szybko na skróty. Jak weszłam, to pamiętam, że było tak: weszłam prosto – leżała oderwana ręka, strzęp ręki. Pod murem jakieś rożne [części]. To był potworny widok, potworny... Nawet nie było co zbierać, nie było komu pomagać. Może gdzieś bliżej czołgu na Kilińskiego (tam widziałam, że kręcili się ludzie) ale tutaj to już nic. Wszystko leżało, nie było komu pomagać, bo nikt nie żył, wszystko były trupy. Ten wybuch był niesamowity, niesamowity! Oprócz tego moja mama była... Jak z Ogrodowej ludność cywilna się wycofywała, to mama poszła na Mławską 5 na Starym Mieście, bo tam było mieszkanie mojej przyszłej teściowej, z którego musieli uciekać, bo była wsypa. Trzeba było zostawić mieszkanie i wtedy przenieśli się na Ogrodową. [Teściowa] dała mamie klucz i powiedziała, że może się tam zatrzymać. Mama tam poszła i została. Byli w piwnicy na Mławskiej. Były [tam] olbrzymie piwnice, bo kiedyś była tam rozlewnia win i masę ludności przyszło właśnie z okolic Elektoralnej i było w tych piwnicach. Tam właśnie, na Sapieżyńskiej, koleżanka została ranna w nogę. Przylatywałam tam czasami sprawdzić, co się u mamy dzieje, czy żyją.
- Miałyście kontakt ze sobą.
Tak, tak. Jak miałam wolną chwilkę (wiedziałam, że się strasznie martwią), zawsze pędziłam zobaczyć, czy wszystko w porządku: „Nic się nie martwcie”. Moja przyjaciółka, która była sanitariuszką u „Gozdawy” w szpitalu na Długiej 15... Jej matka przyjaźniła się z moją mamą i były razem w tej piwnicy, to myśmy się czasami umawiały, żeby pójść o tej samej porze. Akurat tego dnia, kiedy zbombardowali szpital na Długiej 15, myśmy się tam spotkały. Wyszła pierwsza, a ja wyszłam później. Jak przyszłam na Długą 9, to szpitala już nie było, był zbombardowany i ona tam zginęła. Próbowaliśmy odkopywać, ale było beznadziejnie, nie dało rady. To było tak zbombardowane, że nie można było nikogo odkopać. Później nas też zbombardowali. Bomba padła na Długą 9 w klatkę schodową, akurat tuż [obok], gdzie na dole mieliśmy swój punkt opatrunkowy (zaraz przy wejściu do klatki schodowej – pierwszy pokój był nasz). Nie wiem, czy to tego samego dnia, czy następnego po [tym], jak zbombardowali szpital na Długiej. Byłam akurat na dole, tylko w drugiej komórce, przy drugim rannym. Huk niesamowity, jakiś powiew! Kurz, tuman kurzu wszedł! Stałam w drzwiach do naszej komórki i znowóż: łuuu! – wszystko się trzęsie. Myślę – Jezus Maria, zasypało ich tam! To było na końcu w piwnicach: jeden pokój mieliśmy przy tamtej klatce schodowej, a ten był w dużym oddaleniu od [tamtego]. Pamiętam, poleciałam tam. Rzeczywiście – cała klatka schodowa się obsunęła. Słychać było głosy wołające ratunku. Byłam jedna z pierwszych – zaczęliśmy wyciągać cegły. Drzwi do naszego punktu były zasypane do połowy gruzem. Najpierw ich odsypaliśmy, żeby zobaczyć, co tam się dzieje, ale krzyczeli: „Nie martwcie się, wszystko jest w porządku! Nic nam się nie stało!”. Ludzie też zaczęli [pomagać]. Z cywilami, którzy siedzieli w piwnicy zrobiliśmy węża i podawaliśmy cegły i kawałki gruzu. Co usunęliśmy, to wszystko się obsuwało. Po pewnym czasie już głosy przestały dochodzić, wiedzieliśmy, że nie żyją. Ciągle jeszcze pracowaliśmy, dużo, dużo godzin – a może się uda. Niestety nic się nie udało uratować.
- Czy mieliście jakikolwiek sprzęt typu łopaty, łomy?
Nic, nic nie było... Ręce do odkopywania. Jak wyszłam z piwnicy, usiadłam sobie na podwórku, bo już nie było czym oddychać z tego kurzu. Musiałam wyglądać jakby to mnie odkopali, bo jakiś pan przechodził i mówi: „Czy mogę pomóc? To panią odkopali?”. Mówię: „Nie, nie. To ja odkopywałam i tak wyglądam”. Ale przykro mi było strasznie, że nikogo nie mogliśmy uratować. Co odsunęliśmy... jeszcze trochę, jeszcze chwileczkę... a może... Potem ten zapach do końca Powstania [podczas] pobytu na Starym Mieście był straszny... Ciała się rozkładały i ten zapach... trupi zapach, jak to się mówiło, słodki... To mnie do dzisiejszego dnia prześladuje.
- Chciałem trochę cofnąć się w czasie, zapytać o jedyną powstańczą defiladę, która miała miejsce na ulicy Długiej.
Wspaniała była! Ach! Chłopcy tak ślicznie maszerowali. Byliśmy po mszy w Kościele Garnizonowym. Wyszliśmy po mszy, staliśmy z boku i przyjmowaliśmy defiladę. Chłopcy pięknie maszerowali...
- Czy byli już w panterkach, umundurowani?
Wyglądali jak w mundurach, ale chyba jeszcze nie mieli panterek.
- Proszę powiedzieć, czy często chodziła pani do kościoła w tych tragicznych zdarzeniach?
Muszę się przyznać, że nie. Na Mławską przychodził ksiądz, dawał ogólne rozgrzeszenie ludziom i odprawiał mszę (tam była mama), ale jakoś nigdy na to nie trafiłam.
- Czyli księża bardziej się zajmowali ludnością cywilną niż żołnierzami?
Tak. Chyba, że był kapelan wojskowy, wspaniały ksiądz... Poznałam go, ale już po Postaniu, po wojnie. Zdaję się, że nazywał się Warszawski. Bardzo dzielny, właśnie żołnierzami się zajmował. Tak to księża dużo robili, ale właśnie dla cywili. Wiem, że na pewno przychodzili na Długą 5. Na pewno, bo mama mi mówiła.
- Jaki był stosunek cywili do was, do żołnierzy?
Wiem, że niektórzy mówią... Niektórzy narzekali, że był wrogi [stosunek] do nas. Osobiście dostałam tylko wiele sympatii i wiele serdeczności. Dajmy na to stykałam się z ludnością cywilną właśnie na Mławskiej 5 w piwnicach. Później na Świętojerskiej myśmy spali w piwnicy i znałam te wszystkie babuszki, te panie, które gotowały na swoich cegiełkach na podwórku. Zawsze człowiek stał, rozmawiał, to się znaliśmy. Raczej zawsze miały dla mnie dobre słowo. A jak przychodziłam na Mławską, to wszyscy się schodzili: „Co słychać?”, bo przecież przynosiłam im wszystkie nowinki, tak że wszyscy z przyjemnością słuchali.
- Miała pani dostęp do informacji, jaka była sytuacja w Warszawie i jaka była sytuacja na froncie?
Tak, tak. Dostawałyśmy biuletyny, a oprócz tego pani „Feliksa” Karasiowa, która pracowała w tym oddziale, wszystko wiedziała, bo załatwiała wszystko pomiędzy Główną Komendą a naszym oddziałem (była łącznikiem). Zawsze wszystkie nowinki, jakie były i co się działo, to wiedziałyśmy prosto z pierwszej ręki. Tak że byłyśmy dobrze poinformowane, bardzo dobrze. Gazetki tak samo. Pamiętam, że czytaliśmy kiedyś gazetkę (to było na samym początku) i szukamy, co się dzieje na Mokotowie, gdzie był mój narzeczony. Wyczytałam: „Tutaj, tutaj. O! »Czarny« jest. »Czarny«!” i do mojej przyszłej teściowej mówię: „Mamo, zobacz, to chyba o Jurku”. Ona mówi: „Nie zawracaj głowy”. Mówię: „Rzeczywiście, awansowany na starszego strzelca”. A był starszym strzelcem wcześniej, potem był awansowany na kaprala. Okazało się, że to było akurat nie o nim, bo on dostał awans, ale na kaprala za atak na Kazimierzowską. Przez pomyłkę napisali [inaczej]. Mówię: „To widocznie nie on”, ale w ogóle nic nie wiedzieliśmy, nie mieliśmy przecież kontaktu. Tak że mieliśmy gazetki. Dopóki wychodziły, to dostawaliśmy.
- Chciałem zapytać jeszcze o wrażenia, jakie robiły na pani przelatujące nocą samoloty, które zrzucały zaopatrzenie w pobliżu.
Tak... Na Starym Mieście. Człowiek nasłuchiwał, czy przylecą, i na drugi dzień [patrzył], czy nie spadło coś. Nie pamiętam... Spadł zdaje się samolot, został strącony gdzieś w pobliżu Starego Miasta.
- Na ulicy Długiej i część leżała na Miodowej.
Właśnie tam, ale nie przypominam go sobie, a na pewno widziałam, przechodząc tamtędy. Ale wiem, że spadł i wszyscy byli tym strasznie podnieceni i przeżywali to bardzo.
- Zdaje się, że na Długiej 29 się rozbił, o budynek Długa 29.
To było po drugiej stronie, tak, tak. Z początku chodziłam tam z naszym doktorem, bo chodził do tych kompanii, chłopców, którzy byli na końcu Długiej. Zabierał mnie ze sobą, bo zawsze [mówiłam]: „Proszę mnie zabrać”. Tak że pani Karasiowa, pani Lusia mnie zabierała ze sobą, jak chodziła, żebym nie siedziała w piwnicy i z doktorem chodziłam. Oprócz tego jeszcze sama chodziłam po zakupy do Wytwórni i tak dalej.
- Czy udało się pani dostać coś ze zrzutów: żywność, czy jakieś środki sanitarne, morfinę?
Nie, nic ze zrzutów nie mieliśmy. Mieliśmy tylko... pamiętam, że z Wytwórni Papierów Wartościowych dostaliśmy kiedyś przydział: takie okrągłe pudełeczka – czekolada dla lotników. Były trzy, na cały oddział dostaliśmy trzy pudełeczka. Dla najmłodszych – każdy dostał po małym kawałku czekolady i zaniosłam ten kawałek mojemu bratu na Mławską. Jak on się cieszył tą czekoladą! A miałam ochotę na nią, ale przecież nie mogę zjeść, bo on tam biedny, przestraszony siedzi w piwnicy – przynajmniej tyle mu zaniosę.
- Czy udało się pani na Starym Mieście dołączyć do jakiegoś oddziału bojowego?
Tak, próbowałam. Próbowałam właśnie z „Niką”. Buntowałyśmy się strasznie. „Nika” odnalazła porucznika „Szczerbę” na Kilińskiego, mieli tam swoją kwaterę. Byli u „Bończy” i walczyli – Katedra. Poszłyśmy do niego oczywiście. Strasznie się ucieszył i myśmy się ucieszyły, że on w jednym kawałku. [Mówimy]: „Czy nie potrzeba panu łączniczki, sanitariuszki?”. – „Tak, tak, potrzebne jesteście”. Akurat ktoś był ranny. „No tak, ale musicie się zwolnić, musicie mieć pozwolenie od majora «Pirata»”. Wróciłyśmy. Poszłyśmy do bezpośredniej komendantki. To była „Malwa”, bo myśmy do niej właściwie należały, pod nią byłyśmy. Była wspaniałą kobietą. Mówi: „Oczywiście, że wam dam [zwolnienie], ale musicie iść do »Pirata«”. Nie poszłam, bo to nie była moja sympatia, ale posłałam „Nikę”. Poszła. Wróciła: „Powiedział, że nie zwolni nas, bo nas potrzebuje. Nie po to ma nas tutaj, żeby nas oddawać” (tak coś w tym guście). Była straszna rozpacz. Poszłyśmy powiedzieć [„Szczerbie”], że niestety nie, nie puścił nas. Dezercji się jakoś [nie uznawało]. Mogłam zdezerterować, ale nie wypadało.
- Skąd wynikała ta niechęć do majora? Czy się jakoś nieelegancko w stosunku do pani zachowywał?
Nie, nie. Niczym się nie interesował. Najwyżej karteczkę zapotrzebowania mi dał. Właściwie siedział cały czas w piwnicy. Może nieładnie mówić, bo był bardzo dzielny, ale był na zastępstwo. Tamten zginął i jemu dali [dowództwo]. Może nie wiedział dobrze, o co chodzi, czy coś takiego. W każdym razie wszystko właściwie załatwiała – myśmy ją nazywali pani Lusia albo pani Felicja Karasiowa, która była tam prawą ręką pułkownika Thuna. Ona chodziła do Komendy Głównej, miała kontakty. Posyłała mnie do „Radosława” z kartką. Później „Malwa” mnie posyłała, a on jakoś...
- Poznała pani „Radosława”?
Raz go widziałam, jak mu zaniosłam meldunek. Tak że zameldowałam mu się grzecznie, oddałam, poczekałam na odpowiedź i zaniosłam. Miał kwaterę właśnie na Mławskiej 5 i tam stało dużo chłopców. Tam w ogóle jeszcze [coś było]. A pod [numerem] 3 na Mławskiej stał oddział „Dysk”, nasza kompania „Dysku”. Dziewczęta miały tam jedną z barykad razem z chłopcami. Strasznie im zazdrościłam i kiedyś „Malwa” posłała mnie (bo dowiedziała się właśnie, że tam jest „Dysk”) z listem do komendantki major „Kazik” [Wanda Gertz]. Wróciłam i później poszłam drugi raz już z „Malwą”. Major „Kazik” zleciła „Malwie” organizować łączność kanałową. Przez pewien czas przychodziły do nas do piwnicy łączniczki prosto z kanałów. Była jeszcze woda naszykowana, żeby się mogły umyć, jedzenie, żeby coś zjeść. Zabierałam meldunki i odnosiłam na Długą 7 – to tylko krok przez ulicę. Ale to krótko trwało, bo później już mieliśmy rannych i ten pokój, w którym załatwiałyśmy łączniczkom łóżko (mogły się położyć i odpocząć) [był zajęty] – już skończyły się luksusy. Chodziły wtedy prosto do Komendy Głównej. Tak że to była łączność z kanałami.
- Nie chciała się pani przyłączyć do dziewczyn z „Dysku” i bronić barykady?
Chciałabym, ale przecież nas nie puścił. Może dlatego taki uraz pozostał. [Można] sobie wyobrazić, co to było dla mnie. Ale zawsze się coś robiło. Moja torba sanitarna nigdy nie była [pełna]. Już pod koniec pobytu na Starówce prawie nic w niej nie miałam. Dajmy na to spadł granatnik na podwórko na Świętojerskiej. Miałam tam dwa wypadki: młoda niewiasta została bardzo ciężko ranna... Akurat ja tam byłam w tym czasie, [to] ją opatrzyłam. Mąż i jeszcze jakiś znajomy chłopak zanieśli ją na Długą, bo nic nie mogłam zrobić oprócz opatrunku. Ale wiedziałam, że nie przeżyje, miała tak wyrwaną całą tętnicę i wszystko. Krwotok niesamowity – nie miałam czym go zatamować, tylko zabandażować mocno i ucisk na to. Na drzwiach zanieśli ją na Długą i tam po pół godzinie zmarła. To moja jedna. Później niewiasty gotowały na piecykach z cegieł i akurat jak ten granatnik spadł, to jedna dostała całe plecy takich małych odłamków, które weszły do połowy. Nie wiem, ale chyba z trzydzieści tych odłamków jej wyjęłam z pleców. Trzymała pudełko i: „Jeszcze? Jeszcze? Jeszcze?!”. Tak że zawsze kogoś się uratowało czy opatrzyło. Później, właśnie na Mławskiej 5 też byłam akurat u mamy, kiedy granatnik spadł na podwórko. Zabił młodego chłopca, [który] miał szesnaście lat. Został ranny porucznik od „Radosława”. Wnieśli go do nas na parter, tam gdzie było zawsze otwarte mieszkanie, gdzie mieszkał zarządca. Byłam akurat na dole u mamy w tym czasie, w piwnicy rozmawiałam. Przyleciał do mnie zarządca domu i mówi: „Panno Basiu, prędko, prędko, bo mamy rannego!”. Właśnie była ze mną Danusia, która zginęła na Długiej 15. Poszłyśmy i opatrzyłyśmy [go], założyłyśmy opatrunki. Był ciężko ranny w pachwinę i jeszcze tu miał jakąś ranę. Zrobiłyśmy mu zastrzyk z morfiny (jeszcze miałam, przed Powstaniem uzbierałam jak najwięcej leków do mojej torby). Później znowuż poszłyśmy... Mówię jeszcze do [Danusi]: „W piwnicy leży chłopiec”. Poszłyśmy. Śliczny chłopak, szesnaście lat. Wyglądał, tak [jakby] spał. Rodzice zapłakani stali obok. Mówią: „Nic nie możemy [zrobić]”. Szukaliśmy, w jaki sposób on zginął. Znaleźliśmy wreszcie maleńki okruch koło serca, ale dosłownie maleńki odłamek – musiał wpaść prosto w serce! Już nic tam nie można było zrobić, tylko pocieszyć rodziców. I też: jak pocieszyć? Tak że zawsze gdzieś, ktoś... Byli, przychodzili, zmieniało się opatrunki... Przyszła wreszcie pora ewakuacji.
- Ostatnie dni na Starym Mieście...
Ostatnie dni... Już nie było gdzie chodzić. Do Wytwórni się nie chodziło, do magazynów [też] – nie było [tam] już nic takiego. Tylko tak pomiędzy Świętojerską, Długą i Mławską, bo chodziłam do mamy. Ala jak spadły bomby na Mławską, to akurat wyszłam na podwórko na Świętojerskiej. Widzę: tłum ludzi idzie, z tobołkami, zakurzeni. Pytam się: „Skąd państwo idziecie i dokąd?”. – „Jesteśmy z [Mławskiej] 5, bo nas zbombardowali”. Zaczęłam się przebijać przez ten tłum, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. Ktoś za mną krzyczy: „Panno Basiu, niech się pani nie martwi! Mama żyje i wszyscy są zdrowi!”. Poszli, ale gdzie? Wiedziałam, że mama znała adres na Franciszkańskiej, więc myślę sobie – na pewno tam poszła. I rzeczywiście. Tam się już zaopiekowali nią i moją ciotką, tą starszą (siostra babci to już była starsza pani) – miała ranną głowę. Te butelki, które były ułożone w piwnicy (bo tam kiedyś była rozlewnia wina) – wszystko pospadało i miała rozciętą głowę... Zakurzeni, przestraszeni...
- Chciałem panią zapytać o takie zdarzenie pod koniec sierpnia na Starym Mieście: opuszczenie Wytwórni Papierów Wartościowych przez majora „Pełkę”. Wtedy zaczęła się panika na Starówce, wtedy powstało rozprężenie, prawda?
Właśnie o to chodzi: człowiek nie wiedział, co robić właściwie. Czuło się taką...
- Czy wiedzieliście, że takie zdarzenie miało miejsce jak ten fakt dezercji?
Nie, nie. Ale wiedzieliśmy, że nie jest tak jak należy. Później już przestaliśmy o tym myśleć.
- A ta noc, kiedy było zarządzone przebicie do Śródmieścia? Proszę opowiedzieć o niej.
Wiedzieliśmy, że się chłopcy będą przebijać i czekaliśmy wyników, czy się przebili, czy nie. Nie miałam bezpośredniego kontaktu z nimi. Znałam... Jeden z tych chłopców, który przychodził... Jednego poznałam, właśnie od „Radosława”, jeszcze na Elektoralnej. Był w tej grupie, która się przebijała. Jeszcze jeden, który przychodził do nas na opatrunki – zmieniałam mu opatrunki. Wiem, że był w tej grupie. Później się spotkaliśmy w Śródmieściu, to mi opowiadał.
- Podobno tej nocy był straszny chaos wśród ludności cywilnej – chciała Długą przejść za chłopcami.
Ostatnio coraz więcej się widziało na ulicy ludzi cywilnych, którzy szli z jednego domu do drugiego, po piwnicach chodzili, było zdenerwowanie. Dajmy na to z Mławskiej przechodzili na Franciszkańską, na Świętojerską, na Długą, a już coraz mniej miejsca było, piwnice były przeładowane. Uciekali i to się zbliżało. Dobrze nawet nie wiedzieliśmy, czy [chłopcy] przeszli, czy nie przeszli, czy się przedarli... W każdym razie wiedzieliśmy, że... nic nie wiedzieliśmy.
- Kiedy dostała pani rozkaz o przejściu kanałami?
Zaczęła się ewakuacja... Dokładnie nie pamiętam... Najpierw w pierwszym rzucie poszedł major „Pirat”, kapitan... Były jeszcze trzy czy cztery osoby – poszły pierwszego dnia. To było 26 [sierpnia]... nie wiem. Nawet nie wiedziałam, że wyszli. Na drugi dzień rano jeszcze nie zdążyłam pójść na Długą, wpadła pani Lusia i mówi: „Nigdzie nie wychodźcie, bo jest ewakuacja. Za godzinę wam przyniosę przepustki”. Wtedy w tej naszej grupie byłam ja, „Nika” i dołączyła do nas jedna nie z naszej grupy. Była obsadą lokalu konspiracyjnego na Długiej i u niej w mieszkaniu był magazyn broni i oprócz tego coś jeszcze. Była żoną adiutanta (tylko nie pamiętam kogo – „Wachnowskiego” czy kogoś) – Krystyna – szła z nami. Było nas trzy. Kapitan „Alan” nie szedł pierwszego dnia, tylko z nami, szedł z naszą grupą. To było wszystko.
- Jak wyglądał moment wejścia do kanału?
Myśmy wchodzili... Dziwne, bo nigdzie nie czytam o tym wejściu, a zejście do kanału było róg Mławskiej i Franciszkańskiej – tam był otwór. Kolejka stała wzdłuż Franciszkańskiej, przeskakiwaliśmy na Mławską. Nie wiem dlaczego kazali nam biec do sklepu (był taki sklep na rogu Mławskiej i Franciszkańskiej po drugiej stronie). Tam znowuż parę osób stało w kolejce i po kolei z tego sklepu wyskakiwaliśmy na środek, gdzie był otwór kanału, i schodziliśmy. Wszyscy się strasznie spieszyli, tak że szybko, szybko, szybko! Jedna po drugiej weszłyśmy, a Krystyna niosła bardzo ciężką torbę. [Sama] była bardzo drobnej budowy, taka delikatna, że tak powiem, a niosła ze sobą w torbie część skarbu narodowego. To było ciężkie, bo było złoto, złote przedmioty... U niej w mieszkaniu była skrytka i trzeba było to przenieść do Śródmieścia. Ja miałam torbę sanitarną, ona niosła tą swoją – jej to dali. „Nika” nic nie niosła. Była silna, starsza pani, ale bardzo silna. Mówi: „Nic się nie martw Krystyno”, wzięła od niej tą torbę i dźwigała cały ten czas w kanałach. Krystyna miała ją oddać w Prudentialu. Miała adres, [wiedziała] do kogo – był tam jakiś major. Przez kogoś to trzeba było oddać. Tak że zeszłyśmy [do kanału] i szłyśmy. Dużo rannych szło z nami.
Ciemno, mokro, bo woda była po kolana. Ponieważ szli z nami ranni, jeden ranny szedł z tyłu za mną – trzymał się tak kurczowo mojego paska, że czasami prawie oddychać nie mogłam. Bał się, miał zabandażowana głowę. Później była Krystyna, na przodzie szła „Nika”, przed nią znowuż był ranny żołnierz. „Alan” z żoną był gdzieś na początku później. I żeśmy szli.
Nie, to nie był bardzo wysoki kanał. Nie malutki, można było w nim stać, ale nie ten z dużych kanałów. Jak żeśmy już uszli spory kawałek, nagle weszliśmy do dużego kanału, bardzo dużego! Woda była tylko po kostki. Pamiętam, że w tym kanale było światło! Najśmieszniejsze, [że] tu było ciemno, tylko latarka z przodu, wchodzimy w ten kanał, żeśmy poszli kawałek... Nie wiem, czy to było światło od latarki, czy mi się zdawało, że jest widno, w każdym razie: „Stop!”. Jezus Maria, co się dzieje? Okazało się, że zbłądziliśmy. Skręciliśmy w dużą, olbrzymią odnogę kanału, gdzie było mniej więcej tak wysoko, jak w pokoju i szeroko. Ktoś histerii dostał, bo się przestraszył, co z nami będzie. „Spokój, spokój”.
- Były jakieś drogowskazy? Strzałki namalowane, znaki?
Nie, nie było nic. Nie, nie. Po prostu, nie wiem dlaczego, ale część kolumny... ktoś skręcił i wszyscy poszli za nim. Ale łączniczka, która prowadziła, wróciła się, wyprowadziła nas z powrotem. Później było coraz głębiej, wody było [więcej]. Było troszeczkę niżej, kanał był niższy, tak że trzeba się było schylić, trzymać się ścian. Nieprzyjemnie, bo to wszystko obślizgłe. Doszliśmy gdzieś niedaleko Wareckiej. Jak wychodziliśmy, to gdzieś pod koniec Krakowskiego Przedmieścia był kanał, który odchodził w bok, ale był troszeczkę wyżej od ziemi. Światełko. Siedzi sobie chłopak, dzielny żołnierz. Siedzi na krzesełku i mówi: „Już się zbliża”. A my do wyjścia. Patrzył, czy wszyscy [poszli], czy komuś pomóc. Na krzesełku siedział, wyglądał z tej dziury i nami komenderował. Widzimy: wszyscy nagle zaczęli szybciej iść. Wyciągali nas, pomagali nam wyjść z kanału.
- Proszę powiedzieć, czy pod Krakowskim Przedmieściem, które było w rękach Niemców, były pootwierane studzienki?
Nie, ale jak dochodziliśmy do studzienek, to był rozkaz z przodu: „Podaj dalej po cichutku. Absolutna cisza, nie ma żadnych rozmów, nic absolutnie! Starać się jak najciszej, bo jesteśmy teraz pod terenem niemieckim, tu są włazy. W każdej chwili możemy się spodziewać niespodzianki”.
- To przejście było w dzień, czy w nocy?
W dzień, po południu (późnym popołudniem), ale jak żeśmy wyszli na Warecką, to już było ciemno. Musieliśmy iść jakieś cztery godziny. Jak wchodziliśmy, było jeszcze widno, a jak wyszliśmy na Wareckiej, było absolutnie ciemno, zupełnie ciemno.
- Co pani czuła po wyjściu, jak zobaczyła pani szyby w oknach?
Och! Wspaniałe! Przede wszystkim, jak nas wyciągnęli, pomogli nam i wyszliśmy na ostatni schodek. Byłyśmy mokre, śmierdzące... Musiałyśmy iść do Prudentialu. Poszłyśmy [tam] zdać ten skarb, bo gdzież będziemy dźwigać [go] ze sobą? [Krystyna] poszła gdzieś na piętro. Przyszłyśmy od Świętokrzyskiej. To była duża piwnica i pełno ludzi cywilnych tam leżało na siennikach. Myśmy z „Niką” usiadły sobie odpoczywać przy nich, na ziemi. Leżał tam olbrzymi pocisk, który wpadł tam, ale niewypał. Chłopcy go rozbierali, wyciągali z niego... Byłyśmy tym zachwycone, zafascynowane. Oczywiście my w tych brudnych, mokrych [ubraniach]. Ludzie się chcieli wszystkiego dowiedzieć – musiałyśmy opowiadać, co się działo.
- Czyli byłyście w panterkach?
Tak, tak. To przyniósł ten kolega, któremu opatrunki zmieniałam, tak że były panterki. Koleżanka Krystyna zdała torbę z częścią skarbu i zeszła na dół. Wzruszyło mnie, bo siedziała taka starsza pani, miała materacyk, zajadała suchara i patrzyła na mnie. Mówi: „Mam dla pani prezencik, tylko proszę przyjąć. Krem ogórkowy do rąk”. Podziękowałam grzecznie, włożyłam do torby sanitarnej. Nie mogłam odmówić. Wyszłyśmy, idziemy. Dali dam adres, żeby pójść do „Adrii”, tej restauracji na Moniuszki. Trzeba było dojść, ale ciemno było. Idziemy. Leżały tam gruzy po tym, jak spadł pocisk. Troszkę gruzu leżało też na ulicy. Stał wartownik, musiałyśmy podać hasło. Zatrzymał nas: „Skąd?”. – „Idziemy z kanałów”. Ktoś mówi: „Baśka, idź naprzód!” A on się odwrócił do mnie i do mnie mówi: „Basia... Która to jest wasza Basia?” Mówię: „Ja”. „Moja narzeczona jest Basia! Prędko, niech mnie koleżanka tu pocałuje!”. Śmiesznie to było! Wprowadził nas w doskonały humor! Zmęczone byłyśmy niesamowicie. Przyszłyśmy do „Adrii” i czekała na nas duża miednica (taka mała wanienka wody), szczotka, mydło, czyste spodnie. Mogłyśmy się umyć – gorąca [woda]. Założyłyśmy później spodnie. Spódniczki nie wyrzuciłam, później wyprałam i dałam koleżance. Nakarmili nas. Jak ten chleb smakował, och Boże! Prawdziwy chleb dostałyśmy!
- Jak było z wyżywieniem na Starówce?
Na Starówce z wyżywieniem z początku było bardzo dobrze. Z początku tak: była Wytwórnia Papierów Wartościowych, gdzie były bardzo duże magazyny – stamtąd przeważnie były płatki kartoflane, kawa prawdziwa, cukier. Oprócz tego na Stawkach były magazyny. Tam też były i mundurowe i żywnościowe. Myśmy mieli oprócz tego swój magazyn na wypadek Powstania, właśnie na Franciszkańskiej, tam gdzie później moja mama była u tej pani (ona była obsadą mieszkania). Była [tam] duża kuchnia (to było nieduże, małe mieszkanko) i pokój. W tym pokoju (wąski był) stała duża szafa. Wchodziło się do szafy, wciskało się – otwierała się skrytka i wchodziło się do drugiego pokoju. Pokój podzielony był na połowę i zrobione tak: ściana zamurowana i drzwi (jak się otworzyło szafę to nie było widać, normalna ściana). Naciskało się coś, znikała, odsuwało się i wchodziło się. Tam był magazyn. Mały był, bo to nie był duży pokój, tylko taki kawałek: okno i kawałek wzdłuż pokoju, ta skrytka. Tam mieliśmy suchary, słoninę, cukier i troszkę kaszy, tak że to było dużo. Wiem, że nie było dużo żywności, ale [jednak] była. Pamiętam, że wszyscy żeśmy przyszli przenosić. Nie tylko myśmy przenosiły we dwie, ale przyszli wszyscy z oddziału, pomogli nam przenieść w koszykach. To były [jakieś] trzy kosze żywności, na długo starczyło. Oprócz tego jeszcze się dokarmiało ludzi, jak ktoś nie miał. Pamiętam, że zawsze dostawałam jakąś małą paczuszkę dla mamy, bo jak przyszli z Elektoralnej, to nie mieli żadnej żywności ze sobą, a trzeba było żyć! Ale ludzie się dzielili ze sobą. Niektórzy sprzedawali.
- Proszę powiedzieć, jaki był los pani matki i brata po upadku Starówki.
Po upadku Starówki przyszli Niemcy. Wpadli: „Wszyscy
Raus! na ulicę” i pognali ich. [Ludzie] mówili, że martwili się, że młodych będą wyciągać. Ale nie, krzyczeli strasznie i pędzili ich do Ożarowa chyba, nie pamiętam. Mama mówiła, że do Ożarowa, zdaje się. W każdym razie, jak wyprowadzili ich z Warszawy, to później powsadzali w wagony i wysłali do Częstochowy. Jak mama wyszła w Częstochowie, to pojechała do siostry na Śląsk. Nie miała przepustki, musiała sobie jakoś załatwić. Sosnowiec był przyłączony do Niemiec. Z Generalnej Guberni trzeba było mieć przepustkę, żeby pojechać do Sosnowca. Ale sobie załatwiła, może dlatego że była z Warszawy i dawali im pozwolenie, żeby ich [rozdzielić]. Pojechała z powrotem do Sosnowca do siostry. O mnie nie wiedziała, co się ze mną dzieje, a ja też nie wiedziałam, co się dzieje z mamą. Dotarli tam i już zostali w Sosnowcu.
- W takim razie wróćmy do pani losów. Jesteśmy w „Adrii”.
Wspaniała była... Spaliśmy na podłodze, nie było żadnych materacy ani nic, tylko podłoga, ale tak cudowanie się spało! Rano mogłyśmy sobie [wybrać] buty. W kącie było pełno butów i można było sobie było wybrać, bo nasze wszystkie były mokre. Ja nie mogłam znaleźć odpowiednich dla siebie, to w tych mokrych chodziłam. Stamtąd poszłyśmy... Powiedzieli: „Siedźcie tutaj, dopóki nie znajdziemy wam kwater”. Myśmy skorzystały z tego, że nic nie ma do roboty i poszłyśmy odwiedzić koleżankę, która nie mogła pójść na Powstanie, bo miała chorą matkę. Mieszkała na Nowym Świecie, tuż przy Alejach (coś dwie kamienice od Alej) w podwórku, na drugim piętrze. [Chciałyśmy] zobaczyć, co się u niej dzieje. Przyszłyśmy. Tak się cieszyli strasznie! No i kąpiel! „Co? Jesteście?”. Pełna wanna gorącej wody, ależ to była rozkosz! [Tam] właśnie wyprałam sobie swoją spódniczkę i akurat jak kończyłam myć głowę, wpada moja koleżanka, która tam mieszkała. Był alarm, bombardowanie się zaczęło... [Właściwie] to nie był alarm, tylko ludzie alarmowali: „Do piwnic schodzić, schodzić do piwnic, bo już lecą bomby!”. Mówię: „Przecież ja się kąpię, głowę myję. Gdzież mnie tam [biec]?”. [Koleżanka] tyle wrzasku narobiła. Mówię: „Idź, ja zaraz przyjdę”. Głowę okręciłam ręcznikiem i poszłam na dół, żeby spokój był. To było coś! Jeszcze takiej kąpieli w życiu nie miałam! Później w tej samej [wodzie]... Ja byłam pierwsza, tak że mi się udało, bo koleżanka musiała się po mnie myć w tej wannie – już nie było ciepłej wody. Tak że to było wspaniałe pierwsze wrażenie. Później wróciłyśmy [do „Adrii] i dostałyśmy przydział na kwaterę na Okólnik. Ale tylko grupka nas: to była pani „Lusia”, nasz doktór... Nasz doktór na Starówce był niby z nami, ale znikał i szedł do szpitali pracować. Do nas tylko wracał się przespać. Jego brata (wracając jeszcze), który został na Starym Mieście, bo był ciężko ranny... Jedna z dziewcząt, która była sanitariuszką (myśmy się znały) opiekowała się nim. Pracowała w szpitalu, właśnie na Długiej, ale dalej. Był [tam] taki mały szpital. Przychodziła do nas, bo jej mama tam była. Wiedziałam, że brat doktora nie żyje, bo mama mi pisała z Polski, jeszcze jak żyła. Pisała, że został zamordowany na Długiej 9, ale detali nie pisała. Od [koleżanki] się dowiedziałam, że jak już była ewakuacja, przyszli Niemcy i zaczęli ewakuować ludność i szpital. [...] To co zrobili – załatwili szpital na Długiej 7. Do piwnicy przyszedł Niemiec i krzyczał, że nie wolno nikogo zostawiać w piwnicach. Dwóch udało im się [uratować], tych lżej rannych, uszli z ludnością cywilną, a on został. One (jeszcze z drugą koleżanką) wyniosły go na ulicę, żeby [go tam] zostawić. Wyniosły go na noszach. Tak, jak mówiła: przyszedł doktór (w każdym razie [ktoś] w białym kitlu) i powiedział, [że] tak, tak, tu mają przysłać samochód, że będzie zabierał rannych, którzy jeszcze zostali. [Brat doktora] został. Już nie miały nic do roboty, a też chciały wyjść, więc zostawiły nosze i wyszły z ludnością cywilną. Okazało się, że Niemcy go dobili. Przyszedł Niemiec i wszystkich, którzy byli tam zostawieni na noszach dobił. Zabił ich, tak że on tam zginął. To było chyba takie pożegnanie ze Starówką. Już wszystko o Starówce. Jeśli chodzi o Śródmieście, to [tam] później byliśmy na Okólniku. Był doktór i jedna ranna w płuca (była w Śródmieściu i tam była ranna, ale z naszego oddziału). Leżała tam. Myśmy mieli mieszkanie na parterze. Robiliśmy jej kroplówkę – trzymało się butelkę, [bo] nie było gdzie powiesić. Zmieniałyśmy się na zmianę, trzymając butelkę, bo ona dużo krwi straciła. Był nasz doktór i jeszcze trzy osoby. Byłyśmy tam krótko, parę dni tylko. Przyszedł nakaz, że musimy przejść na druga stronę Alej.
- Jak wyglądało to przejście?
W nocy żeśmy szli. Wzięliśmy ze sobą naszą ranną koleżankę. Przyszło dwóch chłopców i pomogło nam nieść. Najpierw doszliśmy do Alej koło domu braci Jabłkowskich. Później gdzieś była barykada, przez którą się przeskakiwało. Wiele razy chodziłam [tamtędy], jak się chodziło do Haberbuscha po zboże. Dosyć sporo ludzi tam było, czekało żeby przeskoczyć.
- Czy w nocy był ostrzał tej barykady?
Nie, nie. Była cisza. Powiedzieli, że można teraz przechodzić (tam chłopcy stali i przepuszczali tylko, jeśli nie było ostrzału). Tak że wtedy, jak myśmy przechodzili, mówili tylko że szybko lecieć i nie wychylać głowy, bo strzelają. Tam były rury, takie duże, grube i trzeba było przez nie przejść. Mówię: „Nie stawajcie na to, tylko się schylajcie, jak przechodzicie”. [Niemcy] polowali na tych ludzi, którzy przechodzili. Zostawiliśmy tą ranną koleżankę. Zajęły się [nią] jakieś dziewczęta ze szpitala. Przeszłyśmy na Hożą i [tam] zatrzymałyśmy się w mieszkaniu profesora, u którego była ładna, duża biblioteka. Cały pokój był pełen książek. Wtedy to było używanie przeglądać je wszystkie. Pomyślałam sobie – mój Boże, jak to się wszystko spali czy zniszczy, jaka to szkoda! Układaliśmy książki na oknie jako barykadę. Dobrze nam tam było, dobrze nas karmili (bo jeszcze było jedzenie!).
- Wspominała pani, że chodziła pani do magazynów Haberbuscha na Grzybowską po jęczmień.
Tak, tak. Później stamtąd poszliśmy, dostaliśmy kwaterę na Marszałkowskiej sześćdziesiąt ileś, parzysty numer. Stamtąd znowuż chodziliśmy – to wodę trzeba było przenosić, bo już po wodę trzeba było stać w ogonkach.
- Właśnie, jak było z wodą?
Z wodą było ciężko, bardzo ciężko. Normalnie chodziliśmy po [nią] rano, czym wcześniej, tym lepiej. Trzeba mnie było budzić. Dwa wiaderka – każdy po jednym. Trzeba było po gruzach chodzić, to się połowę wiadra nieraz wylało. Pewnego dnia zaczęli wiercić dziurę niedaleko naszego podwórka i zrobili studnię. W każdym razie wywiercili tą dziurę, zrobili [studnię], pompowali wodę i wtedy ludzie zaczęli po wodę przychodzić. Było troszkę bliżej. Ale woda skończyła się szybko, nie wiem, dlaczego zało. Później z powrotem trzeba było chodzić na Koszykową. To był kawał drogi, a ponieważ Marszałkowska była zasypana gruzami, to się po [nich] chodziło i można było sobie łatwo nogi połamać, chodząc z tą wodą.
- Marszałkowska była ostrzeliwana przez Niemców wzdłuż ulicy?
Była ostrzeliwana... była, bo latali schyleni pod barykadą. Jak się przechodziło przez barykadę na drugą stronę, to trzeba się było dobrze schylić i biec. Od strony Alej Jerozolimskich czasami był ostrzał.
- Jak przechodziliście z wodą pod tą barykadą?
Na tym odcinku, gdzie myśmy szli, to już się szło poza barykadą. Już nie było barykad. Trzeba było iść wzdłuż Marszałkowskiej (szło się po gruzach) nie na środku, tylko pod ścianą. Były duże kolejki, bardzo duże kolejki.
- Niemcy strzelali w te pompy wody?
Nie, nie. Na Koszykowej myśmy nigdy nie widzieli żadnych [ostrzałów]. Ile razy byliśmy, to był spokój.
- Czy te pompy były pilnowane przez żołnierzy?
Zawsze ktoś stał przy pompie, pilnował porządku, żeby się ludzie nie pobili czy coś takiego. Dajmy na to [przy] pompie, którą wykopali koło nas, zawsze były dwie osoby, które pilnowały, żeby nie rozlewać wody, nie pchać się. Ludzie słuchali i stali. Już później narzekali, byli zmęczeni tym czekaniem na wodę. Trzeba ją było oszczędzać. Jedna miseczka wody – wszyscy się w [niej] myliśmy. Twarze i ręce – to było wszystko. Chodziliśmy do Haberbuscha, przynosiliśmy tą plujkę, zboże w workach. Były całe kolumny robione. Dajmy na to każdy oddział musiał dać dwie osoby i w nocy z nimi chodzić. Oprócz tego chodziliśmy jeszcze w dzień, ale w nocy byliśmy kilka razy, to chłopcy z różnych oddziałów szli. Robiło się kolumnę i szliśmy do Haberbuscha.
- Dużo dziewczyn z wysyłali?
Było sporo dziewczyn.
- Taki sam worek pani niosła jak chłopcy?
Jak poszliśmy pierwszy raz... U Haberbuscha czekało się w ogonku i nie było dziury w murze, tylko trzeba było iść po drabinie na górę muru i zejść znowuż po drabince po drugiej stronie. Bez worka było bardzo łatwo, ale z powrotem było trochę ciężko, więc były komedie. Koleżanka nasypała sobie (była starsza, silna) dosyć spory worek i mnie też. Mówię: „To za mało, jeszcze dodaj”. Nasypała do worka, tak jak i sobie, zarzuciła mi na ramię i żeśmy poszły. Jakoś podali [worki] na drugą stronę przez mur. Doszłyśmy już prawie do Alej, gdzieś koło ulicy Złotej. Cały czas szłyśmy piwnicami. Nie szłyśmy górą, tylko były wyrobione przejścia, poprzebijane, tak że absolutnie nie wychodziło się na powierzchnię, tylko cały czas [piwnicami]. Powiedziałam, że już dalej nie idę, nie dam rady, muszę odpocząć. Wzięła i odsypała do swojego worka ćwierć mojego. Mówię: „Przecież ty tego nie udźwigniesz!”. – „Już ty się nie martw, dam sobie radę”. I doniosła, ale miałam straszne wyrzuty sumienia. Już następnym razem, jak poszłam, wiedziałam, ile sobie nasypać, żeby donieść. Później gotowanie tej kaszy i plujek.
- Ona była mielona przed ugotowaniem?
Była jakoś zmielona, ale wszystkie łuski były! Tak że to było okropne. Długo się ją jadło, może to nawet dobrze, bo dłużej zajmowało, żeby zjeść.
Nie. Nie specjalnie. Najgorzej mi owało soli czy jakichś przypraw. Pamiętam, że kiedyś pani Lusia posłała mnie: „Chodź, pójdziemy, mamy przydział masła”. Gdzieś zdobyli masło, bo tłuszczu nie było zupełnie. Idziemy po to masło. Przyszłyśmy – niestety było zielone, nie do jedzenia! Niesiemy to. Po co my to w ogóle niesiemy? Przecież tego nikt nie zje! I rzeczywiście nikt nie zjadł. Zjełczałe, zielone... Ale chodziłyśmy i jeszcze nas wynajmowali: była woda, kasza do noszenia. Z jednych magazynów do drugich się przenosiło. Kiedyś przyszło zapotrzebowanie, że trzeba przenieść cukier w kostkach z magazynu z jednej strony Marszałkowskiej na drugą do szpitala. Przy szpitalu był duży magazyn żywności. Poszłyśmy oczywiście na ochotnika, może parę kostek zarobimy. I rzeczywiście. Nosiłyśmy ten cukier w workach, przeniosłyśmy transport i dostałyśmy. Każda z nas dostała dwie pełne kieszenie cukru! Nasypywali nam do kieszeni, jak miała kieszeń, a jak nie, to w chusteczkę. Dwie duże garście kostek cukru! To była frajda. Jak żeśmy przyszły na nasz punkt zborny, to wszyscy zobaczyli: „Cukier jest?!”. Myśmy znowuż się chciały urwać do chłopców. Jak przyszliśmy już do Śródmieścia, komendę nad Oddziałem 7. od majora „Pirata” przejął major „Jerzy”. [Było] zupełnie inaczej – był ruch w interesie. Wprawdzie ja tylko nosiłam, ale reszta [tych], którzy siedzieli przedtem bezczynnie, nagle na Koszykowej czy gdzieś w tamtym rejonie (tuż koło placu Zbawiciela) na parterze w jednym z budynków mieli swoje biuro – maszynistki, pisanie, latanie. Było bardzo dużo mieszkań konspiracyjnych, różnych magazynów, skrytek w Śródmieściu – [trzeba] ratować dokumenty, ukrywać. Co tu dużo gadać: jeśli to takie, jak ten skarb (też takie rzeczy były), to trzeba było to gdzieś ukryć. Każdy miał jakieś zajęcie. Ale ich trzeba było karmić, to znaleźli nas, że będziemy ich dokarmiać. Pewnego dnia stałyśmy z koleżanką w ogonku po wodę i spotkałam znajomego jeszcze z Modlina, starszego sierżanta, obecnie był porucznikiem. Też przyszli z chłopakami po wodę. Poznał mnie! Przecież nie widział mnie parę lat, ale poznał! Mówi: „Basiu, co ty tutaj robisz?” – musiał się dowiedzieć. Mówię: „Wodę zbieram”. Pogadaliśmy sobie. „A nie potrzebuje pan łączniczki, sanitariuszki?” Mówi: „Tak! A co? Macie ochotę?”. Myśmy najpierw poszły – był punkt rekrutacyjny. Jak tylko żeśmy przyszły do [Śródmieścia], to żeśmy tam poleciały. Zaofiarowali nam szycie mundurów na maszynach. Mówimy: „To już będziemy nosić”.
- Udało się pani podczas Powstania chociaż raz wystrzelić z czegokolwiek?
Nie, nie. Strasznie żałuję. Niestety... a umiałam. Wprawdzie nie strzelałam, ale mój narzeczony miał kiedyś u siebie Visa. Był telefon: „Baśka, przychodź! Mam dla ciebie niespodziankę”. Przyszłam: „Zobacz, Vis jest!”. [Jurek] był sekcyjnym, dla swoich chłopców miał wykład i przyniósł Visa. Nauczył mnie rozkładać i składać.
- Ale jak pani przy wojsku wychowana, to oczywiście znała wszystko.
Oczywiście, że tak! Od pieluszek byłam w wojsku. Ale przecież muszę zrobić to perfekt, a on był bardzo wymagającym instruktorem. Mówi do mnie: „Co tak wolno się babrzesz? Szybko, szybko!”. Szybko repetowałam magazynki: naładować, później włożyć, załadować, rozłożyć, złożyć, rozłożyć, złożyć... Przyszłam do domu, miałam pęcherze na palcach, nie mogłam rękami ruszać, ale zrobiłam! Mówi: „A z zamkniętymi oczami potrafisz?”. Mówię: „Spróbuję” i zrobiłam. Ale niestety nie miałam okazji [strzelać].
- Proszę opowiedzieć o zakończeniu Powstania.
Zakończenie Powstania. Smutna rzecz... Zapomniałam wspomnieć, że „Malwa”, nasza bezpośrednia komendantka, jak schodziła do kanałów na Starym Mieście, to chłopiec, który za nią podleciał do kanałów, kazał jej skakać. Mówi: „Co się pani guzdrze? Skacz!” – i skoczyła. Jak skoczyła, to spadła na kolano i przecięła [je] sobie absolutnie do kości – kość wyszła zupełnie na [wierzch]. Z tą raną przeszła kanałami w brudnej wodzie. Później, jak myśmy przyszli do Śródmieścia, to pierwsza rzecz: powiedzieli nam, że ona jest w szpitalu. Później chodziłam codziennie jej opatrunki zakładać. Strasznie się ślimaczyła ta rana. Później już troszkę to zaleczyliśmy. Cud, że nie dostała jakiejś gangreny! W każdym razie kuśtykała na jednej nodze, a jak chodziła, to trzeba było ją podtrzymywać. Muszę jeszcze wspomnieć, jak kilka dni przed tym przyszli chłopcy z Mokotowa. Grupa chłopców przeszła do Śródmieścia kanałami. Moja przyszła teściowa, pani Lusia, dowiedziała się, że przyszli chłopcy z Mokotowa. Mówi: „Idź, dowiedz się, czy jest, a może będzie. Co się z nim dzieje” –chodziło o jej syna. Sama nie chciała pójść, więc mnie wysłała. Poszłam. Znalazłam porucznika „Wirskiego”, dowódcę kompanii (bo [Jurek] był w K-1) i pytam się go o takiego i jego dwóch kolegów. Mówi: „Tamci dwaj koledzy to nie wiem, co się z nimi dzieje, ale »Czarny« pierwszego dnia Powstania zginął”. To była dla mnie straszna tragedia! Straszna tragedia... Ale okazało się, że nie zginął, pomyłka.
Jak byłam w niewoli. Dostałam list od mamy, że mama miała list (z niewoli znowuż przyszedł list gdzieś do rodziny – wiadomo, jak to było).
- Czyli koniec Powstania był dla pani tragiczny, bo narzeczony zginął.
Tak. Może bym nawet została w Polsce, poszła z ludnością cywilną, bo mama [Jurka] zostawała dalej w organizacji. Była później w WiN. Jak już skończyły się te wszystkie działania i wolno było wracać do Warszawy, to ona jedna z pierwszych wróciła sprawdzać, co rozkradzione, a co jeszcze można uratować. Dokumenty czy [inne] woziła do Krakowa. Później wstąpiła tam do organizacji WiN, ale to już inna sprawa. Nie powiedziałam jej, że zginął.
- Wyprawa na Mokotów to było tylko po to, żeby się dowiedzieć o losach Jerzego?
To nie było na Mokotów. To była wyprawa do chłopców z Mokotowa. Wyszli z kanałów i siedzieli na podwórku, jak przyszłam. Kilku z nich oślepło w kanałach. [Była] kwatera i porucznik kompanii K-1. Spytałam się. Chłopcy nie wiedzieli dobrze, może nie chcieli mi powiedzieć, nie wiem. Dlaczego powiedział mi, że on zginął? Dlatego że mąż był ranny pierwszego dnia Powstania. Jak był ranny w ataku na Służewiec, na tor wyścigowy, to kolega założył mu opatrunek, ale porucznik „Wirski” przyszedł i kazał go odesłać na punkt opatrunkowy. Bronił się rękami i nogami, nie chciał jechać. Załadowali go na wózek i odwieźli go na punkt. Później kompania „Wirskiego” nie poszła do Mokotowa, tylko przez pewien czas była poza Mokotowem. Poszli do lasu i wrócili. A on był na punkcie opatrunkowym i drugiego dnia... Tam było kilku ciężko rannych chłopców. [Jurek] i jeszcze jeden byli lżej ranni, [tak] że mogli chodzić. Mąż mógł chodzić i on mógł chodzić. Nagle przyszli chłopcy i powiedzieli, że się wycofują. Zostawiają rannych i dwie sanitariuszki, bo Niemcy się zbliżają. Rzeczywiście było widać, że się zbliżają. Mąż mówi: „Słuchaj, Jurek...” [Opowiadał]: „Wzięliśmy nogi za pas i poszliśmy do Mokotowa sami”. Dotarli do Mokotowa, czołgając się przez kartofliska. A na punkcie sanitarnym zostały dwie sanitariuszki. Później mąż się dowiedział, że udało im się uratować wszystkich rannych i przewieźć do Mokotowa, do szpitala. Później dołączył do K-2 w Śródmieściu, bo nie było K-1. Znalazł na ulicy wywieszoną kartkę, żeby ci pogubieni się tam zgłaszali. Zgłosił się i już całe Powstanie spędził z tamtymi chłopcami, ale tam myśleli, że zginął.
- Ale nie wiedzieli do końca.
I nie powinni powiedzieć. Powinni powiedzieć: „Nie wiemy”. A nie – on absolutnie powiedział: „Zginął pierwszego [dnia Powstania]”. Tak mnie to troszeczkę... Tamten jeden był ranny. Okazało się, że to drugi kolega zginął pierwszego dnia Powstania. Nie on, tylko jego przyjaciel. Tak było. To było dla mnie bardzo, bardzo przykre...
- Jego matka była z panią na Śródmieściu?
Tak. Myśmy cały czas były razem.
- Nic po oczach się nie zorientowała, że coś jest nie tak? Pani jest twarda.
Powiedziałam, że oni nic nie wiedzieli, bo tylko mała grupka przyszła. Reszta została, to nie wiedzą, co się z nimi dzieje.
- Moment wyjścia do niewoli. Jak to wyglądało?
Z naszego oddziału tylko dwie poszłyśmy do niewoli. Reszta została dalej w konspiracji.
- Dlaczego pani zdecydowała się iść do niewoli?
Dlatego że on zginął i było mi wszystko jedno. Pójdę. Tamta druga koleżanka (ta starsza) też była samotna. Powiedziała: „Też pójdę do niewoli”. Dołączyli nas do Komendy Głównej. Tak że myśmy wyszły do niewoli razem z Komendą Główną. Major, „Haka”, „Kazi” te wszystkie [osoby]. Dołączyłyśmy do [nich]. Ustawiliśmy się właśnie tam. Przed Politechniką znowuż ustawiliśmy się czwórkami i poszliśmy wzdłuż Filtrowej, też do Ożarowa. Po drodze wzięłam ze sobą na pamiątkę kasztana z Polski i miałam go. Parę lat temu zgubiłam. A tyle lat go miałam! Gdzieś przepadł... Chłopcy zdawali broń, jak Niemcy stali z koszami z boku. Później jak żeśmy przechodzili na taki placyk (gdzieś w okolicach Filtrów odbierali broń od chłopców) i jak żeśmy szli do Ożarowa, ludność była wspaniała! Wychodzili do drogi, przynosili i rzucali chleb, cebulę. Wiem, że miałam w zapasie do niewoli dwie cebule ze sobą. W pewnym momencie przyszła jedna gospodyni, bo w ogrodzie byliśmy, był postój. Niemcy zrobili postój – dziesięć minut odpoczynku. Myśmy poleciały do tego domu za toaletą, że tak powiem, a ta pani od razu mówi: „Dobrze, tu możecie ręce umyć, a tu macie...” i przyniosła olbrzymi słój ogórkowej zupy z kartoflami. Jezus Maria, co to była za uczta! Smak pamiętam do dzisiaj... Jak myśmy to złapały wszystko! Później poszłyśmy dalej z cebulą, którą nam rzucali. Niektórzy bochenek chleba dostali, niektórzy płakali, rozczulali się nad nami tak strasznie. Mówimy o ludności cywilnej... W Śródmieściu też chodziłam przejściami po piwnicach i nikt mi złego słowa nie powiedział. Może miałam to szczęście, że nie natrafiłam na ludzi rozgoryczonych, bo na pewno byli ludzie, którzy byli nieszczęśliwi i nie zgadzali się z tym, co się działo. Ale większość ludzi była zrezygnowana. Z początku była euforia i rzeczywiście pomagali i robili chętnie wszystko, a później już [byli] zmęczeni.
- Tak, te wzniosłe zachowania ludności były na początku Powstania i na koniec, jak wojsko wychodziło do niewoli.
Tak. [Najpierw] było do góry, a [potem] wszystko opadło.
- Chciałem zapytać, w jakim ubraniu pani szła do niewoli.
Nie wolno nam było zabierać panterek, dlatego że Niemcy zabierali i zdzierali z dziewcząt i w ogóle... z chłopców też. To myśmy swoje obydwie zwinęły ładnie i zakopałyśmy w piwnicy, ale nigdy nie znalazłyśmy ich z powrotem. „Jak po Powstaniu wrócimy, to sobie wykopiemy”. Teraz – w czym wyjść? Wyszłam na Powstanie w bluzeczce. Na Stawkach dostałyśmy (jak zdobyli magazyny) koszule męskie. Myśmy wszystkie dostały jako przydział po koszuli męskiej, tylko bez kołnierzyków. Ja swoją wsadziłam do torby sanitarnej. Później na Mławskiej ewakuowali szpital Jana Bożego. Jak ich ewakuowali, to przynieśli część rannych (coś kilkunastu rannych) do mieszkania na Mławską. Leżeli na podłodze na noszach, na tych tapczanach, które tam były. Siedziałam przy nich. Leżał tam taki biedny, młody chłopak. Miał przestrzelone płuca. Cały się trząsł, pocił się niesamowicie. Jego koszula była... Wszystko było mokre na nim. Mówię – przecież mam czystą koszulę, więc przebrałam go w [nią] i siedziałam. Prosił, żeby mu nogi trzymać, żeby mu się tak nie trzęsły, to w nogach u niego siedziałam. Wtedy też płakałam nad nim, jak prawie nieprzytomny leżał. Ułożyliśmy go, przykryliśmy. Siedziałam przy nim, trzymałam go za nogi. Mówi: „Nich koleżanka przytrzyma, bo mi tak strasznie skaczą te nogi”. A obok leżał znowuż... Moja starsza koleżanka siedziała przy drugim, który miał serię, był ranny w ramię i muchy siadały na tym. Ona siedziała i go wachlowała. To było bardzo przykre. Żal mi ich było strasznie. Później ich zanieśli do kościoła Świętego Jacka zdaje się, do piwnic i wszyscy tam zginęli, bo ich zasypało. Może coś pomyliłam, ale tak było. Szliśmy wszyscy, tak że dowlekliśmy się do Ożarowa. Hala olbrzymia, pełno ludzi i ogonek do toalet! Wszyscy chorowali na żołądki, bo jak zagłodzeni i nagle zjeść zupę ogórkową czy cebulę, czy jabłka, [które] rzucali, to wszystko bractwo chorowało na prawo i na lewo. Ogonki całą noc stały i przechodzili – tutaj leżą, chcą spać, a tu się ludzie kręcą po nogach. Bardzo dużo nas tam było. Ile tam myśmy byli? Chyba tylko jeden dzień. Całe szczęście, że niedługo nas tam trzymali. Później podstawili (nie pamiętam, czy nam dali już jeść, czy nie) wagony i załadowali nas do wagonów po czterdzieści czy ileś. Jeszcze postaliśmy na stacji w tych wagonach. Zatrzymaliśmy się dopiero w Częstochowie wczesnym rankiem. Zaczęłyśmy tłuc – wody chcemy. Ale nie otwierali, bo zaraz będziemy jechać. Kolejarze zorientowali się, bo myśmy śpiewały piosenki. Jak przejeżdżałyśmy przez stacje, to żeśmy zawsze śpiewały nasze patriotyczne pieśni z Powstania. Kolejarze musieli donieść do RGO (Rady Głównej Opiekuńczej), bo natychmiast... Jak to szybko zorganizowali! Nagle pojawili się ludzie: bochenki chleba przynosili, wodę... Nam wrzucili do wagonu kiść winogron. Wypytywali się: „Czy chcecie wysłać jakieś kartki czy coś powiedzieć? Przekażemy każdą wiadomość!”. Niemcy krzyczeli, żeby odchodzili, ale oni robili swoje. Dosyć długo staliśmy w Częstochowie i później znowuż jechaliśmy i jechaliśmy. Zawieźli nas do Lamsdorfu, to na Dolnym Śląsku. Nie wiem, to się nazywa [Łambinowice]. Wysadzili nas z wagonów. Później maszerowaliśmy przez lasek, duże pole – spory kawałek do tego obozu. Przyszliśmy [tam]. W obozie byli już nasi chłopcy. To był [obóz] międzynarodowy, więc byli tam i Francuzi , Polacy i Anglicy, Jugosłowianie. Było też bardzo dużo Rosjan. Mieli potworne warunki, potwornie ich traktowali. Wykonywali wszystkie prace, a najgorsze to było... Później nas fotografowali, spisywali wszystko, kartoteki robili. Tam dostałam pierwszą wiadomość od mamy. I to wysłała nie na formularzu – normalnie listy wolno było pisać tylko na specjalnych formularzach. A mama na niemieckiej kartce (Sosnowiec należał do Reichu) pierwszą kartkę po niemiecku napisała. Wysłałam zawiadomienie, podałam adres, że jestem w tym obozie. Ale tylko to zawiadomienie było – nie było dodatków na liście, żeby [odpowiedzieć]. Dostaję kartkę! Wołają mnie, że jest kartka dla mnie. Patrzę – normalnie z niemieckim znaczkiem, przekreślone czerwonym [długopisem], że nie wolno takich kartek przysyłać, ale mi doręczyli. I najciekawsze, że nie było mojego nazwiska!
Znaleźli mnie, bo [było] w naszych polskich kartotekach obozowych (myśmy też mieli swoje). Zawołali mnie do kancelarii, do biurka, stołu, przy którym siedziała nasza komendantka: „Jest kartka dla ciebie”. [...] Po niemiecku napisana, [że mama] jest szczęśliwa, że dostała wiadomość, że żyję i [żeby] przysłać jej koniecznie przekazy na paczki. „Jak ty sobie dajesz radę? Przecież poszłaś bez niczego. Zimno jest!”. A jak wychodziliśmy (mówiliśmy o umundurowaniu), to dobrzy ludzie, właśnie cywile – od jednego dostałam płaszcz, od drugiego sweter. Od państwa – tam gdzie chodziłam czasami zanosić żywność, podrzucać, bo nie mieli z czego żyć... Profesor... Siedzieli w piwnicy. Ona mówi: „Dziecko, przecież nie masz w czym jechać. Mam tutaj stary płaszcz, mniejszy troszkę, to może ci się przyda”. I rzeczywiście, przydał mi się bardzo.
- Długo pani była w Lamsdorfie?
W Lamsdorfie byliśmy krótko. [Stamtąd] po tych fotografiach, mykwach nieprzyjemnych... Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale wywieźli nas później stamtąd do Mühlbergu. To był stalag IV B, o ile pamiętam. To był też taki [obóz]. Byli tam polscy żołnierze z 1939 roku, byli Anglicy, Francuzi, Holendrzy, Włosi. Duży obóz. Obóz w obozie – nasz obóz był w obozie, był oddzielony. Oczywiście przy drutach masa tych wszystkich żołnierzy, którzy tam z drugiej strony stali, wypytywali się wszystko: kto, co i patrzyli, kto przyjechał.
- Właśnie, wyglądaliście jak cywil-banda, tak?
Cywil-banda, tak, tak. Zielony płaszcz, szare spodnie, obdarte, nie pasujące furażerki na bakier (te, które miały). Każda inaczej ubrana. Takie obdartusy przyjechały.
- Jak Niemcy was traktowali?
Niemcy... W Lamsdorfie poszliśmy na strajk, bo nam Rosjanie przynieśli (Rosjanie nam donosili [jedzenie]) jarmuż spalony na czarno, gorzki. Zupa była tak gorzka, że nie można było jej zjeść! Komendantka przyszła, spróbowała. Mówi: „Nie ruszać tego. Zabrać to z powrotem!”. Niemcy przylecieli: „Nie dostaniecie nic innego jeść!”. „To nie będziemy jeść, będziemy głodować”. Jednego dnia nie mieliśmy, ale później przysłali nam jarmuż nie spalony. W Lamsdorfie jeszcze mieliśmy te zapasy cebulki, a to chleb ktoś miał. Jeszcze można było wytrzymać, nie byłyśmy jeszcze strasznie głodne. Ale w Mühlbergu już byłyśmy mocno głodne. Żołnierze, którzy tam byli, jednego razu zrzekli się swoich paczek na nasze konto i wielkie święto było.
- Czy to byli polscy żołnierze?
Nie wiem, czy polscy. Chyba polscy. W każdym razie to chyba więcej niż [tylko] Polacy, bo nas było tam dużo. Ileś paczek dostali, ale to nie było wystarczająco, żeby każda dostała, to jedna paczka była na ileś [osób]. Osobne puszki otwierali – przy stole siedziały panie, które rozdzielały. Myśmy stały w ogonku i teraz tak: w tej jest dżem – każda jedną łyżeczkę dżemu. Zanim doszłyśmy do pryczy, to już było zjedzone, czekałyśmy na następną. Później – kawałeczek jakiegoś sucharka, później coś. I tak żeśmy chodziły w kółko i po takiej łyżeczce, czy po malutkim kawałku czegoś dostawałyśmy. Ale to było coś, że pamiętają nas, że dają. Gotowali nam taką potworną grochówkę, po której cały obóz chorował! My byliśmy święcie przekonani, że Niemcy coś dodali do tej zupy. Ale chleb, małe porcje chleba były. Jeszcze nie byłyśmy zupełnie zagłodzone. Wprawdzie już w Powstaniu byłyśmy zagłodzone. Jak żeśmy przyjechali do Mühlbergu i akurat nas rozładowywali na stacji, to obok stał pociąg z brukwią, którą rozładowywali właśnie żołnierze z obozu. Rzucali nam brukiew, tak że mieliśmy też zapas brukwi. I dostałam pierwszą paczkę bez specjalnej naklejki, małą. Mama się nie przejmowała. Zapakowała i wysłała woreczek zrobiony z małego ręcznika, w tym kasza manna, woreczek cukru, gęsty grzebień do wyczesywania wszy i to wszystko – taką małą paczkę. Zawołali mnie do kancelarii w obozie i feldfebel mówi: „Nie wolno takich paczek wysyłać! Powinnam cię ukarać za to, że ci taką paczkę przysłali, ale tym razem ci ją dam”. Na surowo żeśmy zjadły mannę z cukrem! Codziennie wieczorem przed spaniem dostawałyśmy. Sześć nas było, bo były trzypiętrowe prycze.
- Ze wszystkimi pani się dzieliła?
Tak. Wieczorem siedziałyśmy, przechodziłyśmy na dolną pryczę i po łyżeczce manny z cukrem. A mój grzebień to wszyscy używali, bo wszystkie miałyśmy wszy! Chodziłyśmy do mykwy – to też z jednej strony była przyjemność, bo się można było umyć, z drugiej strony nieprzyjemnie, bo Niemcy stali, przyglądali się i komentowali sobie. W Lamsdorfie było jeszcze gorzej, bo była olbrzymia sala, jak pierwszy raz żeśmy przyjechali. [...] To [był] pierwszy obóz.
- Tam pewnie było odwszawianie, cała dezynfekcja.
Tak, dezynfekcja i olbrzymia hala. Kazali nam się rozebrać, ubranie i buty nawet, wszystko powiesić na wieszakach. To wszystko zabrali do pieców na odwszawianie. A myśmy tak jak Pan Bóg nas stworzył, tak żeśmy siedziały. Pamiętam, że miałam skądś małą ściereczkę (nie wiem, jeszcze z Warszawy wzięłam ze sobą), to tak żeśmy siedziały z koleżanką razem i się tą ściereczką [zasłaniały]. A Rosjanie i Niemcy chodzili naokoło i się przyglądali. Dla nas to było strasznie żenujące, bo człowiek był młody, nieśmiały, wstydliwy. To był straszny szok, to był jeden z większych szoków, bo to pierwszy raz. Później to człowiek tak już jakoś... jak chcą, niech patrzą.
- Kiedy pani trafiła do Oberlangen?
Później z Mühlbergu wywieźli nas do Altenburga, do jeszcze jednego obozu. Tam byliśmy niedługo, coś dwa czy trzy miesiące i rozdzielili oflag, to znaczy oficerów wysłali gdzie indziej, do innego obozu. Nas wysłali do Oberlangen na początku stycznia (to był 6 czy 7 stycznia). Wywieźli nas. Jechaliśmy coś trzy czy cztery dni. Powiedzieli, że będziemy jechać tydzień, ale nie. Obóz Oberlangen był tuż przy granicy holenderskiej. To był straszny wygwizdów. Było zimno, olbrzymie baraki – było nas dwieście w baraku mniej więcej. W baraku stał jeden duży żelazny piec na całą [powierzchnię]. Wieczorami siedziałyśmy wokoło, tak wszyscy się zbliżają. Były trzypiętrowe prycze.... Z przodu była woda, umywalki. Jak się wchodziło do baraku, był pokój, po prostu kawałek baraku, gdzie była łaźnia – były krany na wodę i koryto, w którym się można było myć. W zimie troszkę było zimno, w ogóle było zimno. A ponieważ było zimno, to zaczęłyśmy spać dwie na jednej pryczy, że były dwa koce. Dostawałyśmy z przydziału jeden koc, a nie było materaca, słomy, ani nic, tak że na tych deskach [kładłyśmy] jeden koc i drugim kocem się przykrywałyśmy. Deski z tej pustej [pryczy] żeśmy zużywały do piecyków. Na dworze się coś gotowało, obierki z kuchni się zbierało. Obierali przy kuchni, dajmy na to, kartofle do naszych zup, to się chodziło, zbierało łupinki i się gotowało jako zupę na takich z puszki porobionych piecykach. Była awantura niesamowita w obozie, bo deski szły z prycz. Później spadały dziewczynki, bo za mało desek było. Jak już zużyłyśmy wszystkie deski, te które można było, to pusty barak stał i myśmy [tam] chodziły i zdzierałyśmy papę ze ścian. Niemiec powiedział, że będą strzelać, jak będziemy niszczyły mienie niemieckie. Dokąd mogłyśmy dosięgnąć, to nie było papy. Papa zostawała na górze. Chodziło się i coś pichciło, niektóre coś gdzieś zdobywały. Na komenderówki chodziłyśmy – musiałyśmy wylewać latryny. Czterdzieści kubłów każda musiała wlewać do cysterny. Nie pamiętam, czy to na początku mieliśmy konia, czy na koniec. W każdym razie nawet same musiałyśmy ciągnąć tą latrynę na pole do bauera, wylewałyśmy to na pole na kartofle czy na coś. Później przywoziłyśmy torf do obozu. Myśmy musiały robić wszystkie roboty obozowe. Każdy barak miał swoje prace przydzielone drużynami: dzisiaj ta drużyna to latryna, to jest żywność, to jest koks i tak dalej.
- Tam pani wykonała tą tabliczkę?
Właśnie. Były koleżanki, które wpadły na pomysł robienia z puszek rzeczy i sprzedawały za papierosy, za chleb, za margarynę, za cukier. Zależy – jak były paczki, to sprzedawały w cenie, cena była wyższa, a jak nie było, to taniej można było kupić. W siódmym baraku była jedna dziewczynka, która ślicznie [to] robiła. Najpierw zbierały wszystkie puszki, które były, wycinały je i ubijały. Zaczynały rysować szpilką, nożyczkami, czy jakimś kawałkiem drutu. Skrobały widokówki: budka z Niemcem, druty naokoło, księżyc, drzewko. Każda chciała, żeby podziwiali. A oprócz tego robiły wspaniałe rzeczy! Niektóre były takie zdolne! Cały komplet do czarnej kawy można było zrobić. Z małych pudełeczek robiły, przycinały. Miałyśmy zrobioną wystawę z tych rzeczy. Takie różne rzeczy, cuda robiłyśmy, do tego stopnia, że nawet Niemcy pozwolili nam... dali komendantce nożyce do cięcia blachy. Była odpowiedzialna za te nożyce, żebyśmy drutów nie poprzecinały. Pamiętam, że też sobie zaoszczędziłam. Za porcję chleba kupiłam sobie... Robiły ramki do fotografii, a ponieważ miałam fotografie rodziców, ojca i mamy, chciałam zawsze gdzieś postawić, na pryczy mojej. Śmiesznie zrobione: wycięta blacha, powyginana, jeszcze jakieś artystyczne wygibasy były z boku. Jak wsuwało się [zdjęcie], to stała grzecznie. Piękne rzeczy robiły, nie tylko to. I ryngrafy ze skrawków włóczki, wełny. Pruły jakiś szalik czy jakieś kawałki. Z takich maciupkich kawałków krawat zrobiły na dwóch patyczkach wystruganych. To było arcydzieło, jak zobaczyłam. Ponieważ tego się dużo uzbierało... Pamiętam, po tej wystawie Niemcy dali pozwolenie na te nożyce. Jak Niemcy to zobaczyli, to tak oczy wybałuszyli! U nas było masę kobiet, które były bardzo uzdolnione. Miałyśmy artystki malarki, miałyśmy rzeźbiarki, wszystko.
- Tą blaszkę pani sama wyskrobała?
Nie! Nie miałam zdolności do tego! Byłam za głodna. Ze mnie się śmiali: „Basiu, ciebie nigdy nikt nie nakarmi!”. A zmartwienie było, że zawsze dobrze wyglądałam. Jak byliśmy w Altenburgu, to była wizytacja Czerwonego Krzyża z Genewy. Komendantka obozu wysłała listy żołnierzy (nas wszystkich) do Genewy, do Czerwonego Krzyża, żeby nam paczki przysyłali i umundurowanie. Myśmy z tych paczek nigdy nie skorzystały, bo nas przerzucali z obozu do obozu. Jak myśmy wyjechały, to paczki przychodziły. A już do Oberlangen, to pociągów nie mieli na przysyłanie, tak że do nas nie doszły. Przyszła komisja lekarska, przyjechała z Genewy, z Czerwonego Krzyża, więc Niemcy chodzili, sprawdzali, czy czysto w barakach. Musiałyśmy się ustawić na podwórku, a już zimno było bardzo. Stałyśmy dwie czy trzy godziny i czekałyśmy na tą komisję, a oni jakoś nie przyjeżdżali. Jak się ustawialiśmy, to przechodziła koleżanka (ja z przodu gdzieś stałam) i mówi: „Baśka, wynoś się na koniec, bo nam paczek nie przyślą! Za dobrze wyglądasz”. Ale jak dziewczęta zaczęły mdleć, to się już Niemcy troszkę przestraszyli. Rzeczywiście zjawili się ci z Czerwonego Krzyża. Sprawdzali nas wszystkie. Sprawdzali nam zęby... Doktorzy byli, była cała komisja lekarska. Bardzo dużo dziewczyn miało szkorbut dajmy na to, ja też miałam, każdy ząb się ruszał. Ale jeszcze nie najgorzej, bo moja koleżanka traciła zęby, młoda, osiemnaście lat miała. Później jej powypadało kilka zębów. Oburzenie straszne! Nakazali Niemcom dawać nam Cebion, pastylki Cebionu codziennie. Niemcy nam dawali przez dwa tygodnie, potem zapomnieli.
- Niech pani powie o wyzwoleniu. Czy pani ojciec wyzwalał obóz?
Ojca akurat nie było, ale 1. Dywizja, jego koledzy wyzwalali. Wiedziałam, że ojciec był... mieliśmy wiadomości, że był a Anglii. Myśmy siedzieli: „Kto nas oswobodzi?”, bo już widać, że się zbliżali. Niemcy nam powiedzieli, że gdyby bombardowanie było, to musimy pod łóżka, pod prycze się chować i tak dalej. Bali się już Niemcy, byli tacy bardziej... Słychać też było kanonadę – no to będziemy wyzwoleni lada moment! Później Niemcy uciekli, Niemki, które były u nas w obozie uciekły, komendant też uciekł, zdaje się. Czekamy. Pewnego pięknego popołudnia (późnym popołudniem) czekałyśmy na naszą wieczorną herbatę. Nagle do baraku wpada koleżanka: „Amerykanie! Wolne jesteśmy!”. Musiałyśmy ją dobrze oklepać po policzkach, żeby oprzytomniała. Histerii dostała, ataku histerii... „Spokój. Kto, co, gdzie?”. – „Tam, tam!”. Myśmy wyleciały przed barak: rzeczywiście, czołg stoi i chłopcy są. Okazuje się – Polacy.
- Szkoda, że to nie był pani ojciec.
Nie. Byłam strasznie rozczarowana. Najpierw zbiórka. Nie było czasu na specjalne rozmowy, tylko troszeczkę. Pułkownik Koszutski, który przyjechał, był w tej grupie, która nas odbijała. Odebrał raport od komendantki „Jagi”. Zdała mu raport, stan obozu i wszystko. Polska flaga wjechała na maszt i wszyscy zaśpiewaliśmy modlitwę, później hymn narodowy. Przemówił do nas bardzo króciutko, ale był bardzo wzruszony i bardzo serdecznie przemawiał. Później spać do baraku. Nikt w nocy chyba nie spał, byłyśmy tak podekscytowane! Na drugi dzień przyjechało więcej chłopców, żołnierzy z 1. Dywizji i jeszcze kilku oficerów, żeby załatwiać sprawy z naszą komendantką. Od razu jak się samochód, dżip pokazał, to wszystkie dziewczęta leciały na plotki: „Co, co, co?”. Podeszłam do jednego żołnierza z 1. Dywizji, który [tam] stał: „Czy pan zna takiego a takiego pana majora?”. Mówi: „Tak!”. – „A jest?”. – „Jest”. „To niech go pan zawiadomi, że córka na niego czeka”. „Tak? To oczywiście!”. Ale myślę sobie – jeszcze powiem drugiemu. Powiedziałam drugiemu. Na drugi dzień w kancelarii już były listy nas wszystkich w jednym pokoiku, że każdy mógł sprawdzać, czy nie ma rodziny i znajomych. Wołają mnie do kancelarii. Myślę sobie – ojciec. Nie, to był doktór, który mnie znał od pieluszek, jeszcze z Żurawicy! Jak wojsko [tam] stało, mój ojciec był stacjonowany w Żurawicy koło Przemyśla. Urodziłam się i on mnie doglądał. „Myślałem, że to twoja mama będzie raczej, ale nie ty!”. A poznał, pamiętał, [bo] był przyjacielem mojego ojca pierwszego, prawdziwego, tak że pamiętał nazwisko. Mówię do niego: „Myślałam, że to ojciec przyjechał”. Mówi: „Co? Nie był jeszcze?!”. – „Nie. Nie wiem, czy ktoś zawiadomił”. „Nic się nie martw, ja już zawiadomię” i pojechał. Trzeciego, czwartego dnia (to była niedziela, bo wtedy była msza święta polowa) stałyśmy przed barakami. Stoję, patrzę, kto tam idzie. Ojciec idzie! Idzie, stanął tak z boczku. Zagląda, patrzy, czy gdzieś mnie zobaczy. Zostawił [mnie], jak miałam jedenaście lat, dwanaście niecałe. Poczekał do końca mszy. Zaczynam iść w [jego] kierunku i się wtedy zorientował, że to jestem ja. Była wielka radość! Śmiał się strasznie – mówi: „Słuchaj, zwariowali u mnie na kwaterze. Co chwilę goniec skądś przylatywał i mówi: »Panie majorze, córka jest!«. Później telefon się urywał. Wszyscy zwariowali!”. Powiedział: „Tak, tak, wiemy, wiemy, wiemy!”. Później, na drugi dzień przyjechał ojciec, bo już stali w Holandii. Tylko czołówka była w Niemczech, a jeszcze te wojska (zwłaszcza ojca, bo był komendantem warsztatów naprawczych, w każdym razie zakładów warsztatowych, reperacji w dywizji)... Mieli kwaterę właśnie na samej granicy, pierwsze miasteczko na granicy holenderskiej. Ale działania jeszcze były, cały czas wojna szła. Jeszcze przed tym, zanim ojciec wrócił, przyjechał porucznik, adiutant i chciał koniecznie mnie zabrać, żeby ojcu niespodziankę zrobić na kwaterze. A komendantka powiedziała: „Mowy nie ma! Jestem odpowiedzialna za wszystkich. Jak ojciec przyjedzie, to wtedy mu pozwolę”. Ojciec przyjechał i zabrał mnie na pół dnia. Rano przyjechał, wziął mnie do nich na kwaterę. Stacjonowali w holenderskim ładnym domu, ładna willa była. Ci państwo, ci Holendrzy byli bardzo serdeczni. Cieszyli się razem z ojcem, wszyscy się cieszyli. Jeszcze więcej było znajomych, którzy znali mojego [pierwszego] ojca, starzy pancerniacy! Teraz pierwsza rzecz – kąpiel. Łazienka do dyspozycji, woda gorąca. Jeden podporucznik był mojego wzrostu, to musiał zdać swoją dolną garderobę, mundur, buty swoje musiał oddać – akurat pasowały na mnie. Jak wyszłam z łazienki, to krawat, koszula. Mówię: „Słuchaj, ale czy masz zapasowy mundur, czy tylko to wszystko, co mnie oddałeś?”. Później jeszcze ojciec mnie zaprowadził do... był starszy chorąży, jeszcze z Żurawicy, który też mnie od niemowlaka znał. „Musisz się przywitać z panem Szumilasem”. Mówię: „O tak, tak!”, bo go bardzo lubiłam. Zaprowadził mnie, a on był naprawdę artysta. Piękne rzeczy z żelaza robił, z każdego metalu! Śliczne rzeczy robił. Mówi: „Słuchaj Basiu, zrobimy ci trzy pałki. Plutonowy jesteś, to ci zrobię ze srebra”. Siedziałam przy nim, gadaliśmy, przyjemnie było. Zrobił mi pierścionek na drugi dzień, taki z orzełkiem. Niestety się rozleciał i zgubiłam go gdzieś. Co za głupie uczucie jeść widelcem i nożem przy stole! Nie wiedziałam, jak się zachować, naprawdę. Myśmy były przyzwyczajone na kolanach jedną łyżką. Najgorsze było, jak później ojciec zabrał mnie do Brukseli – już później był większy spokój. Chciał mnie ulokować tam w szkole w Gandawie. Mi się wcale nie chciało. Przyjechał narzeczony...
- Wtedy wiedziała pani, że Jurek żyje?
Tak, tak i on wiedział, gdzie [jestem].Zdecydowałam, że później absolutnie do żadnej szkoły nie jadę, tylko powiedzieliśmy ojcu... Narzeczony wykradł mnie po prostu z obozu. U nas była kwarantanna, bo była komisja lekarska. Pojechaliśmy autostopem do Bremy, wzięliśmy ślub cywilny. Przyjechaliśmy do ojca i powiedzieliśmy...
- Proszę powiedzieć jeszcze, w jakich okolicznościach pani się dowiedziała, że Jurek żyje.
Wysłał kartkę, nie z obozu, tylko pociąg się zatrzymał gdzieś koło Łodzi, inną drogą wieźli ich do Niemiec. Wrzucił kartkę z adresem zdaje się do kuzynki, która mieszkała w Łodzi, że żyje i jedzie do obozu, że był ranny. Ale mama go szukała na nazwisko Karaś, a on wszędzie miał Czarny i w niewoli też podał nazwisko Czarny, więc nie mogła go znaleźć. Na żadnej liście go nie było pod nazwiskiem Karaś. Wreszcie wysłał normalny formularz na list. Wtedy mama już dostała [list] z nazwiskiem Czarny. Wiedziała od kogo, co i jak. Wtedy napisała do mojej mamy, że Jurek żyje. Mama znowuż do mnie w liście przysłała wiadomość. Dostałam ją w grudniu, w obozie w Altenburgu... dostałam kartkę...
- Czyli już w grudniu wiedziała pani, że Jurek żyje.
Tak, tak. „Jurek żyje, był ranny” – i adres mi podała. Wtedy napisałam do niego, wysłałam kartkę, którą dostał, tak że wiedział, co się ze mną dzieje. Ale ja od niego nic nie dostałam. Wysyłał, ale nie doszło, bo nas później przesuwali do innych obozów. Nie wiedział, że jestem w Oberlangen. Dopiero z Oberlangen wysłałam kartkę przez dziewczęta, które jechały gdzieś tam, czy chłopców, [którzy] gdzieś wracali. Od razu się zjeżdżali do nas do obozu, już po wojnie, jak się zakończyły działania. Dostał tą kartkę. Napisałam, że jestem w Oberlangen, wiedział, ale gdzie to jest, to nie wiedział. Zdenerwował się, wyszedł na autostop i przyjechał!
21 czerwca w Bremie. Chcieliśmy kościelny, ale ksiądz nam nie chciał dać. Powiedział, że nie może dać, dopóki nie weźmiemy cywilnego ślubu. Oprócz tego musiałam mieć pozwolenie, bo nie miałam jeszcze osiemnastu lat.
Ojciec się nie zgodził, dlatego uciekliśmy!
To dlatego wykradli mnie z obozu do Bremy.
Tam poszłam, bo był taki obóz w blokach mieszkalnych cywilnych ludzi, Polaków. Koledzy Jurka byli tam w zarządzie. Jak myśmy tam dojechali, to dali nam pokój, nakarmili nas, ale muszę mieć pozwolenie. Był tam kapitan. Poszłam do niego i powiedziałam: „Panie kapitanie, jest taka sprawa: narzeczony przyjechał, a ja nie mam ojca. Mama jest w Polsce, ale myśmy już byli w [Polsce] zaręczeni. Chcemy ślub wziąć i musimy mieć pozwolenie, bo nie mamy żadnego”. Napisał. Tylko się strasznie przestraszyłam, bo jak mi wypisywał to pozwolenie, to przyszedł ordynans i zameldował, że pan major z 1. Dywizji przyjechał. Myślę sobie – Jezus Maria, ojciec mnie goni! Ale nie, nie poznał mnie. Zamyśliłam się – pozna mnie, bo tam prawie wszystkich znałam. Siedziałam z tyłu. Czym prędzej wzięliśmy to pozwolenie i poszliśmy do magistratu. Najgorsze, że myśmy nie wiedzieli, że trzeba opłatę płacić. Dał nam już ślub a teraz mówi: „Zapłacić”. To były marki okupacyjne, inne pieniądze. Każdy wyciągnął z kieszeni, co miał. Była nas czwórka przyjaciół, taki cały oddział nas był: jego trzech kumpli, Jurek, ja. Oni wszyscy szukali po kieszeniach i akurat znaleźli, że jeszcze parę fenigów zostało. Wzięliśmy [akt], [poszliśmy] na autostop i pojechaliśmy stamtąd. Złapaliśmy jeszcze ciężarówkę zaopatrzeniową z 1. Dywizji, która miała dużo żywności z tyłu i mieliśmy [tam] ucztę.
Tak, jakieś sucharki, suszone owoce, jabłka, jakieś figi suszone były na kompoty czy coś takiego.
- Proszę powiedzieć pokrótce, jakie były dalsze państwa losy.
Dalsze losy były takie: szybko pojechaliśmy powiedzieć. Ojciec powiedział: „Co?” – „Masz!” – „Mogę zatrzymać?” – „Tak”. Sprawdził : [ślub] ważny, powiedział kolega adwokat. [Tata] chciał unieważnić i w dalszym ciągu wywieźć mnie do szkoły. Powiedziałam, że nie pojadę, że wyjeżdżamy do Polski. Ojciec powiedział: „
Okey, jak chcesz wrócić do Polski...”. Spakowaliśmy się. Do obozu przyjechał major Czarkowski z II Korpusu z Włoch po swoją żonę, która była oficerem Armii Krajowej. Dowiedział się, że jest i chciał zabrać ją i jej siostrę do siebie do Włoch. Chłopcy w Oberlangen, ci którzy przyjeżdżali z wizytą... były specjalne baraki, gdzie był hotel dla przyjeżdżających mężczyzn. Spali tam zaraz obok moich chłopców i ten szofer i ordynans zaczęli rozmawiać, że oni z Włoch i że przyjechali z [majorem]. Chłopcy kombinują: „Jak się tam dostać do was?”. – „Przyjdźcie i porozmawiajcie z majorem. Jutro odjeżdżamy”. Poszli do majora, w dżipie już wszyscy siedzieli załadowani. Było ciasno, bo pięć osób. Mówią: „Panie majorze, czy nie mógłby pan nas zabrać?” Mówi: „Chłopcy, popatrzcie. Ja bym chciał bardzo, ale nie ma miejsca. Ale jak przyjedziecie na własną rękę, to gwarantuję wam, że was przyjmiemy do II Korpusu”. „Dziękujemy”. Na drugi dzień spakowaliśmy manatki, pożegnałam się – pojechaliśmy powiedzieć ojcu do widzenia i pojechaliśmy naszą gromadką Walterek, Olek, Misiek, Jurek i ja – taki był oddziałek). Wyrobiliśmy sobie sami przepustki z pięciozłotową pieczątką, podpisane major „Rrrrr” – zezwolenie na przejazd pociągiem, na zaopatrzenie, żeby nam dawali żywność, żeby nas karmili po drodze i przejazd, że jedziemy do Włoch. Wszystko oficjalnie, nie dokąd, tylko że mamy przepustki. Jak jechałam do... to wiedzieliśmy, jak te przepustki wyglądają. Jak do Belgii się jechało, to [były] obozowe przepustki. Jeszcze koleżanki nam w biurze w kancelarii na maszynie [napisały]. Najstarszy z naszego oddziałku miał pięciozłotówkę sprzed wojny, orzełek był w drugą stronę (nie szkodzi, kto by się zorientował), podpisał i pojechaliśmy do Włoch. Droga zabrała nam siedem dni. W siedem dni byliśmy we Włoszech na autostopa. Nie było pociągów, nie było autobusów, nic. Tylko tak z Irlandczykiem, z Amerykaninem, Francuzi nas podwozili. Później na końcu złapaliśmy Nowozelandczyków, zgubiony [transport]. Wracali gdzieś z Francji do Austrii, ale przez Brenner. Na Brennerze myśmy się martwili, że tam są Polacy, to nam te przepustki mogą nie przejść. Zatrzymał nas patrol angielski, przeczytali – mieliśmy nawet pozwolenie na broń, bo mieliśmy Schmeissera (chłopcy skombinowali) i pistolet, Baretkę, taki mały. Pojechaliśmy grzecznie z tymi Nowozelandczykami. Porozsadzali nas, bo to była duża kolumna. Każdy siedział w jednym [samochodzie] przy szoferze. W nocy przyjeżdżaliśmy przez Brenner, wszyscy spaliśmy, ale już byliśmy w battledresach, już byliśmy umundurowani. „Nic się nie martwcie” – powiedzieli. Jak rozmawiali, to tak troszkę po łacinie, jeden umiał parę słów po angielsku, jeden po francusku i tak żeśmy się dogadywali na migi. Przejechaliśmy przez Brenner, upiliśmy cały ten transport, bo dostałam trzy dolary od ojca na drogę, to żeśmy sobie takie złote... Za jeden taki poszliśmy na Brennerze spać do wioski i tam w karczmie postawiliśmy im ucztę, wino: „Ile chcecie, to pijcie”, daliśmy gospodarzowi. Wszyscy się ululali. Później na drugi dzień, jak wyjeżdżali, to jeszcze na końcu ukradli butelkę wina i pokazywali, że jeszcze mają. Bardzo nas serdecznie [żegnali]. Idziemy znowuż dalej na autostopa. Dojechaliśmy do Werony. W Weronie był obóz przejściowy. Przenocowaliśmy tam i jechał samochód do 5. Dywizji Kresowej. [Kierowca] mówi: „Zabiorę was”, to żeśmy czym prędzej wsiedli i pojechaliśmy znowuż prawie do... Jechał gdzieś koło Maceraty, koło Ancony gdzieś skręcał. „Dla was jest tu taki obóz, to was tam zostawię”. Przywiózł nas do obozu, a my popatrzyliśmy na te druty – wprawdzie polski żołnierz stał, ale były druty naokoło. Chłopcy: „Niech kolega poczeka troszeczkę, chwileczkę, jak tylko tam załatwimy”. I poszli chłopcy pytać się, jak to jest, jak nas tutaj przyjmą. „Tak, możecie tu zostać, później was gdzieś odeślemy, ale pani musi jechać do innego obozu”. O! „Chłopcy, z powrotem!”. Odwiózł nas na główną drogę, powiedział w którym kierunku jechać, bo wiedzieliśmy, że to było
San Benedetto del Tronto. Tyle wiedzieliśmy i wiedzieliśmy, w którym kierunku jedziemy. Przyjechaliśmy wieczorem (tak już pod wieczór się zbierało) zmęczeni niesamowicie. Przyszliśmy – nad morzem była willa. Powiadomiono nas w oddziale, że tam wszyscy są w kasynie oficerskim na kolacji, [cała] komenda jest. Stoimy. Już nie mogłam stać, to usiadłam na chodniku. Prawie mi się płakać chce, że znowuż mnie rozłączą od mojego ukochanego męża, poślą mnie gdzieś do obozu. [Jurek] mówi: „Nic się nie martw, jak nas rozłączą, to spakujemy manatki i pojedziemy dalej”. Wyszło to bractwo i chłopcy poszli. Myśmy czekali, a posłaliśmy dwóch. Zameldowali się przed majorem Czarkowskim: „Pan major powiedział, żebyśmy się zameldowali, to myśmy przyjechali. [Powiedział pan], że przyjmie nas do swojej [kompanii]”. „No tak, powiedziałem. A jak wyście przyjechali? Czym żeście przyjechali? Jak długo wyście jechali?”. „Siedem dni autostopem”. „To wyście szybciej przyjechali niż ja moim łazikiem!”. Kazał zaraz... Ordynansa zawołał, bo tam jedna dziewczyna z Armii Krajowej też już miała kwaterę. „Zawieźć ją tutaj, a chłopcy pójdą do kompanii sztabowej” – i od razu ich wsadził do [samochodu]. Na trzeci czy czwarty dzień pojechali na komisję i zostali oficjalnie przyjęci do tego oddziału, do II Korpusu, a ja trochę później też zostałam przyjęta do drugiego obozu. Tam był obóz właśnie dla kobiet... nie obóz, tylko takie [miejsce] rejestracji. Zostaliśmy przyjęci do Referatu Kultury i Prasy w Kwaterze Głównej 5. Kresowej Dywizji Piechoty, w II Korpusie we Włoszech.
- Króciutko – decyzja, żeby zostać za granicą. Kiedy?
Będąc we Włoszech, dostaliśmy przez Rzym wiadomość, list na małej karteczce (w jakiś sposób dotarł do nas) od matki mojego męża... [właściwie] nie od niej, tylko od znajomej: „Nie wracajcie, matka aresztowana. Stryj też skazany w więzieniu czeka na wyrok śmierci. Nie wracajcie!”. Postanowiliśmy nie wracać.
- To był ten moment decydujący, że nie wróciliście?
Tak, tak. Prawdopodobnie może byśmy się zdecydowali na powrót.
- Proszę pani – podsumowanie Powstania Warszawskiego. Jako uczestnik jak pani to z perspektywy czasu ocenia?
Z [perspektywy] czasu czy tak od serca: to była dla mnie jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu, naszym życiu właściwie. Po tej niewoli, po tym wszystkim to uczucie wolności! To się nie da opisać, to przeżyć trzeba! Uważam, że to musiało być, do Powstania musiało dojść. My cały czas na to czekaliśmy! Szykowaliśmy się, przygotowywaliśmy się na to. Jak słyszę, czasami czytam, że mówią: „Takie ofiary straszne, można było tego uniknąć”. Nie wiadomo, czy można było uniknąć. A kto wie, co by Niemcy zrobili, kto wie, co by zrobili Rosjanie? Rosjanie... Przecież podjechaliby, puściliby katiusze, zbombardowaliby, zniszczyli absolutnie wszystko, resztę dobili. Niemcy tak samo mogliby wszystkich młodych spędzić i albo wystrzelać, albo kazać kopać rowy i później wszystkich wymordować. Tak samo mogli wycofać się i działami, samolotami zniszczyć całą [Warszawę]. Jeszcze więcej ludzi by zginęło, a nie byłoby... A tak przynajmniej walczyliśmy, z honorem wyszliśmy! Walczyliśmy do ostatniej chwili! Coś zostało z tego dla innych pokoleń. Przynajmniej mnie się tak wydaje, a chwile były piękne.
Warszawa, 26 października 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz