Anna Wartenberg „Nina”
Jestem Anna Wartenberg, z domu Kossakowska, urodzona w 1924 roku w Głownie. [W czasie Powstania byłam w] Batalionie „Oaza”, mój pseudonim „Nina”, byłam sanitariuszką w plutonie 1680.
- Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych, o rodzinie, czy miała pani rodzeństwo?
Tak. Mieszkaliśmy wtedy na Targowej 32 na Pradze. Miałam młodszą siostrę.
- Pani się urodziła w Głownie, a później się znalazła w Warszawie?
Tak, dlatego że mój ojciec pracował w firmie „Pocisk” w Rembertowie, to była zbrojeniówka przedwojenna. Mieszkaliśmy w Warszawie. Ojciec dojeżdżał do Rembertowa do miejsca pracy. Chodziłam do Prywatnego Żeńskiego Gimnazjum 123 [imienia] Zofii Łabusiewicz przy ulicy Kępnej 17 na Pradze. Należałam do 41. Warszawskiej Żeńskiej Drużyny Harcerskiej prowadzonej przez druhnę Zofię Nowicką, nauczycielkę wychowania fizycznego.Miałam piętnaście lat, jak wybuchła wojna.
- Jak pani wspomina przedwojenną Warszawę?
Z dużym sentymentem, chociaż dla mnie Warszawa (lewobrzeżna Warszawa) to był świat wielkiej Europy, świat wielkiego świata. Tu była Praga. Cóż – Targowa, Ząbkowska, bazar Różyckiego – właściwie niemożność poruszania się po tej Pradze (nie wszędzie w każdym razie) samej, bo Praga była dość niebezpieczna przed wojną, zresztą chyba wszyscy o tym wiedzą. Markowska, Ząbkowska to były tak zwane ulice niebezpieczne pod względem zaczepiania, nożowników, okradania, chuligaństwa i tak dalej. To była nędzna dzielnica z wyjątkiem pewnych luksusowych, przelotowych ulic, do których należała między innymi Targowa, ale już tyły były zakazane dla młodzieży bez eskorty. O tyle wspominam dobrze te przedwojenne czasy, że ojciec dobrze zarabiał, powodziło nam się dobrze, mieszkanie duże, gosposia dochodząca – zajmująca się siostrą i mną – odprowadzająca często do szkoły. To było życie w innym stylu niż potem żyły następne pokolenia. Matka nie pracowała, bo ją na to stać było, żeby nie pracować, bo ojciec zarabiał, ale to się wszystko urwało w 1939 roku.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny – wrzesień 1939 roku?
Wybuch wojny zastał nas w Głownie, bo to były wakacje. Tam mieliśmy domek letniskowy na terenie dziadków i tam dowiedzieliśmy się, że wojna wybuchła. Mój ojciec stwierdził, że wracamy do Warszawy, bo w Warszawie będzie bezpieczniej, wsiedliśmy w starego forda i przyjechaliśmy 5 września do Warszawy. Oczywiście po kilkunastu dniach moja mama nie wytrzymała nerwowo ostrzału, bombardowań, hałasu i rodzice wrócili do Głowna, tylko ja zostałam w Warszawie. Zostałam wtedy u stryja na Saskiej Kępie jako lokatorka, bo się zacięłam, że muszę ukończyć gimnazjum, zdać maturę, że muszę coś zdobywać. To był taki może niezbyt logiczny, ale uparty krok szesnastolatki, że dam sobie radę. Różnie to bywało z tym „dam sobie radę”.
- Pamięta pani Stefana Starzyńskiego?
Oczywiście. Pamiętam też „Wiecha”, bo z Kazią Wiechecką chodziłyśmy do jednej klasy. Znam dużo osobistości z tamtych czasów. Znam nawet tolerancję religijną w naszym prywatnym gimnazjum, bo po normalnych lekcjach były godziny dodatkowe, gdzie przychodził i ksiądz, i pastor, i rabin. Tolerancja religijna, która do dzisiaj mnie zdumiewa, bo to jest niespotykane. Może dlatego że to było prywatne gimnazjum, dość drogie. Rodzice płacili za swoje dwie córki, ale wspominam te czasy cudownie, bo miałam cudownych nauczycieli, cudownych wychowawców mimo reżimu takiego, że jeśli zostałam wezwana do dyrektora, to się nogi pode mną trzęsły. To nie było to, co się dzieje teraz, to była prawdziwa szkoła, gdzie mundurki były obowiązkowe, gdzie w niedzielę czwórkami maszerowało się do kościoła Świętego Floriana i stawało w głównej nawie obok gimnazjum Władysława IV. Ja uczęszczałam do żeńskiego gimnazjum, a Władysław był wyłącznie męskim, więc te msze były bardzo, bardzo atrakcyjne. Zabawy również były łączone, ponieważ pan profesor Moss – nauczyciel śpiewu – był wykładowcą zarówno w żeńskim jak i w męskim gimnazjum, organizował nam fantastyczne muzyczne wieczory. Tak wyglądało dzieciństwo do 1939 roku.
- Jak się układały przed wojną stosunki między Polakami a Żydami?
Miałam serdeczne przyjaciółki – trzy Żydówki – w swojej klasie, cudowne dziewczyny. Mieszkałam na Targowej 32 – w żydowskiej kamienicy, gdzie na podwórku stawały kuczki i odprawiało się nabożeństwa po żydowsku. Nie czuję żadnych rozbieżności, poza tym że powiedzmy na bazarze to się szukało nawet stoisk żydowskich, bo były tańsze, ale nie czułam żadnej rozbieżności między sobą a tymi moimi trzema cudownymi żydowskimi koleżankami.
- Pamięta pani może nazwiska swoich koleżanek?
Nie, nie pamiętam, bo dwa lata z nimi chodziłam, potem one przeszły do innego gimnazjum, tak że już mi wyleciało z głowy. Dwie były siostry bliźniaczki w mojej klasie, a jedna starsza była rok wyżej.
- Jak w wrześniu 1939 roku ludność Warszawy odnosiła się do Stefana Starzyńskiego?
Z mojego szesnastoletniego życia wydawało mi się, że to jest entuzjazm nie do opisania, ale [Starzyński] miał na pewno wrogów, na pewno i były uwagi krytyczne pod jego adresem, w to nie wątpię. Kto z nas nie ma wrogów, kto z nas nie ma takiego kogoś, kto chciałby go zmieszać z błotem i kto chciałby opluć? Dla mnie Starzyński był bóstwem, dla nas nastolatków, dla nas harcerzy, harcerek, dla ludzi młodych, bo to był człowiek pełen entuzjazmu i pełen wiary, że to, co robi, robi prawidłowo i robi dobrze. No, a że stało się inaczej i że Warszawa musiała skapitulować, że wojna się przemieniła w okupację to już naprawdę nie Starzyńskiego wina.
- Jak pani wspomina lata okupacji?
Bardzo różnie. Po pierwsze – jak zaznaczyłam – zostałam rzucona sama przez siebie na głęboką wodę, nie umiejąc pływać. Wychowana w domu, gdzie wszystko było ułożone. Byłam do tego stopnia głupia i naiwna, że nie wiedziałam, jak często pościel się zmienia i na ile starcza kilogram cukru. Przyszła wojna – kartki. Byłam łakoma – słodyczy nie było. Zeżarłam to kilo cukru łyżeczkami w mgnieniu oka i potem nauczyłam się z musu pić gorzkie płyny – gorzką kawę i gorzką herbatę. Pieniądze przysyłał mi ojciec, przysyłali rodzice, ale ja nie umiałam tymi pieniędzmi gospodarzyć. Byłam jeszcze za młoda i zbyt niedoświadczona. Poza tym ciągle mi powtarzano, kładziono do głowy, że muszę mieć przy sobie biżuterię, muszę mieć przy sobie jakieś pieniądze, bo jest okupacja, bo jest wojna, bo mogę trafić w łapankę, bo muszę się wykupić. Byłam niedorosła jeszcze, byłam za młoda na taki przeskok z dobrego domu do okupacji. Bałam się, ale jednocześnie (to jest przywilej młodości) lekceważyłam nawet wojnę i okupację. Bałam się, że mnie złapią, bałam się, że pójdę do ciupy, bałam się, że coś się ze mną stanie, ale to było takie jakieś młodzieńcze tylko, młodzieńczy lęk. W gruncie rzeczy zajęłam się nauką, zajęłam się RGO, trafiłam do dobrych ludzi, państwa Okolskich na [ulicy] Lindleya, których syn Kuba zginął na początku Powstania. Oni mnie zaangażowali w pewne prace opiekuńczo-społeczne. Tajne komplety zabierały mi bardzo dużo czasu, przecież wiadomo, że te komplety były, co raz to gdzie indziej, co raz to w innym lokalu, co raz to u kogoś innego. Trzeba było dobrze lawirować, żeby zdążyć wszędzie na czas. Właściwie te lata między 1939 a 1943 rokiem to byłam cały czas w drodze, zalatana, zaaferowana tym, żeby zdążyć wszędzie i zrobić to, co do mnie należy.
- Jak pani trafiła do państwa Okolskich?
Mieszkałam na Saskiej Kępie u stryja i w tym samym domu mieszkała Hala Bełkowska, studentka medycyny, która studiowała razem z Kubą. Po prostu ona mnie zaczęła powoli wciągać w życie pozadomowe. Ona mnie zresztą wprowadziła do WSK, do Wojskowej Służby Kobiet, ona doprowadziła do tego, że w marcu 1943 roku zostałam zaprzysiężona już oficjalnie, już nie byłam tym wolnym strzelcem.
- Mogłaby pani opisać ten dzień?
Przysięgę na ulicy Waszyngtona przyjmowała Komendantka WSK Ludmiła Mossakowska pseudonim „Jesień”. Zmarła w 1981 roku. To było mieszkanie prywatne na Waszyngtona, numeru nie pamiętam, stara kamienica po prawej stronie na wprost parku. Było nas dziesięć czy dwanaście dziewczyn i wtedy zostałyśmy zaprzysiężone do Wojskowej Służby Kobiet. Czy to już wtedy podchodziło pod AK, na to nie odpowiem, bo bym musiała sięgnąć do dat. To był marzec 1943 roku. Od tej pory, zaczęłam, jako dodatkowe zajęcia szkolenia sanitarne. Najpierw szkoliłam się sama. Hala mi pomagała, bo jako studentka medycyny wciągała mnie tu i ówdzie, a potem z kolei jako już patrolowa i zastępczyni komendantki, zaczęłam szkolić patrole sanitarne i to właściwie były moje zajęcia – studia na tajnym uniwersytecie i praca konspiracyjna – wypełniły mi czas do wybuchu Powstania.
- Co pani zaczęła studiować?
Farmację.
- Jak się odbywały tajne komplety? Jacy byli profesorowie? Czy to było w jakichś domach prywatnych?
To były tajne komplety pięcio-, sześcio-, siedmioosobowe, gdzie zajęcia odbywały się zupełnie na zasadzie gimnazjalnej. Na przykład doktor Żabiński, który był naszym wykładowcą zoologii, robił nam wykłady w zoo warszawskim, profesor Pniewski robił nam u siebie w mieszkaniu, profesor Łaszkiewicz w bibliotece publicznej. Tak że to były lokale też ciągle zmieniane i w ten sposób zaliczało się teoretyczną wiedzę z zakresu farmacji. Szczegóły tajnego nauczania farmaceutycznego w Warszawie w latach okupacji hitlerowskiej opisuje miesięcznik „Farmacja Polska” z sierpnia 1973 roku, podając ilość i skład poszczególnych kompletów, nazwiska wykładowców oraz miejsca wykładów. Moja grupa to grupa dwudziesta.
- Żeby dostać się na takie komplety, trzeba było zdawać egzaminy?
Nie, to się tylko zgłaszało chęć studiowania i trzeba było znaleźć dojście. Moim dojściem na ten tajny uniwersytet był mój (już nieżyjący) profesor Masztak, w swoim czasie dyrektor szpitala na Grenadierów. Było grono pewnych wtajemniczonych ludzi, którzy werbowali. Trzeba było się powołać na kogoś, trzeba było udowodnić, że jest się lojalnym i że chce się studiować. Wystarczyło się tylko zapisać, nie trzeba było nic zdawać.
- Czy była pani może świadkiem łapanek, rozstrzeliwań na ulicach Warszawy?
Tak. Z tym że miałam to szczęście, że rodzice w Głownie wyrobili mi dokumenty głowieńskie, ja nie byłam meldowana w Warszawie, tylko byłam meldowana w Głownie. Kenkartę miałam wystawioną przez
Arbeitsamt Głowno. Mało tego, mój ojciec, który wtedy prowadził młyn w Głownie wystawiał mi co dwa, trzy dni (ja wpisywałam) odpowiednie zaświadczenia, że przyjechałam do Warszawy załatwiać jakieś sprawy. To był taki mój dokument, że w razie czego nie jestem tutejsza. To mi bardzo pomagało, poza tym byłam histeryczką i w momencie kiedy mnie żandarm zatrzymywał, to dostawałam dosłownie ataku płaczu, ataku szlochu i jakichś ataków histerii. Oni chyba machali ręką i puszczali tę idiotkę, no bo co będą z taką histeryczką dyskutować. Tak że mówię, te dokumenty już nawet w czasie Powstania też mi pomagały, bo ja byłam ciągle nietutejsza, byłam ciągle zabłąkana, nieśmiała, zabeczana, byłam histeryczna.
- Pamięta pani wybuch powstania w getcie warszawskim?
Tak. Pamiętam, dlatego że nasze wykłady odbywały się między innymi i na Długiej, i tu w okolicach dawnego getta, poza tym często korzystało się przecież z kładek naziemnych, z przejścia przez Nowolipie, czy z jednej strony na drugą, więc z tym gettem było do czynienia na co dzień. Pamiętam jedno, to było w okolicach Wielkanocy, nie wiem, jaka to była data, to był kwiecień, ale dokładnie to już nie wiem, 19, 17 kwietnia, mniejsza z tym. Byliśmy wtedy na jakichś zajęciach w okolicach arsenału i usłyszeliśmy głośny armatni huk, więc wszyscy powylatywali wtedy na podwórko, na ulicę, zobaczyć, co się dzieje. To był początek powstania w getcie. No potem śledziło się przecież cały czas to getto.
- Słyszała pani może o szmalcownikach w czasie okupacji?
Tak. Byli ludzie, którzy się sprzedawali, przekupni, wstrętni, zdrajcy. Inaczej ich nie mogę nazwać. Owszem, oni mieli jakieś swoje zasady moralne, ale tylko swoje, nie ogólnie przyjęte zasady etyczne. Kiedy mój ojciec został aresztowany przez gestapo w 1942 roku za działalność konspiracyjną, którą oczywiście prowadził, ale której się wyparł w żywe oczy. To była wtedy duża wpadka tejże organizacji w Głownie. Ojciec miał radiostację w młynie, był łącznikiem. Radio woził sobie w koszyku na rowerze, na kierownicy, ale wszystko jest do czasu. Ocalał dzięki szmalcownikom, dlatego że trzeba było sporo biżuterii i sporo pieniędzy włożyć w to, żeby ojca z Szucha przenieśli na „Pawiak”. To był pierwszy krok – wydostać go z Szucha. Potem, tylko i wyłącznie dzięki uporowi mojego ojca, który twierdził, że jest za stary na konspirację, on ma rodzinę, pracuje i nie ma z tym nic wspólnego. Druga sprawa to była biżuteria, pieniądze i inne stosunki. Był w Głownie taki przedwojenny Niemiec, nazywał się Wolbert. Był burmistrzem Głowna w czasie okupacji i tenże pan Wolbert zaświadczył w gestapo, że pan Kossakowski nie ma nic wspólnego z konspiracją, że to jest porządny, uczciwy człowiek. Wobec tego następnym krokiem było przeniesienie ojca do gestapo, ale już w Łowiczu i tak krok po kroku tego ojca się wyciągnęło. Mam tutaj „Warszawski Pierścień Śmierci” Bartoszewskiego, gdzie jest opisana ta akcja wpadki głowieńskiej. Dziewiętnastu działaczy wtedy zostało rozstrzelanych w Alejach Jerozolimskich. Ocalało dwóch – dwóch młynarzy – mój ojciec i jego kolega z innego młyna, którzy, jak to się mówi teraz, szli w zaparte. Może jeszcze łaska Boża nad ojcem czuwała. Jego bezpośredni łącznik, (już nie pamiętam, jak się nazywał) pan Stanisław, który był łącznikiem między Komendą AK a moim ojcem, (który zresztą zginął rozstrzelany) bronił ojca. Powiedział, że pan Kossakowski to jest tylko taki młynarz, który jest dobry, wszystkich przyjmuje, wszystkim mąkę rozdaje, ratuje od śmierci głodowej, ale nic innego. To, że on bywał ciągle u ojca, bo ma troje dzieci i musi je wyżywić, a pan Kossakowski jest taki szlachetny. To ojca uratowało.
- A ten Niemiec, ten burmistrz, co się z nim stało?
Wolbert został rozwalony razem z całą rodziną 19 stycznia 1945 roku, kiedy Ruscy weszli do Głowna, na leśnej drodze, na wiadukcie.
Trudno powiedzieć, że pomagał. Według mnie to był tak zwany uczciwy przedwojenny Niemiec. To nie był taki nazista, hitlerowiec, który tylko – na prawo i na lewo szkodził innym. Nie, on nie szkodził ludziom. On może mniej pomagał, ale nie szkodził, a to już jest chyba duża zaleta dla Niemca. Najlepszy dowód, że on tym burmistrzem był przez cały okres okupacji. Był wiadomo dlaczego, bo przedwojenny Niemiec. On się przyznawał do swojego pochodzenia i do swojej niemieckości jeszcze przed 1939 rokiem. Nic dziwnego, że jak Niemcy weszli, to zrobili go swoim zaufanym człowiekiem, ale jeszcze raz podkreślam, że żal mi było jego, żony, dwóch synów i tej strasznej śmierci w lesie. Żeby rozwalać tak to już... To Niemiec, no dobrze, ale Niemcy bywali różni tak jak i Polacy bywali różni jak i Żydzi bywali różni. Ludzie są różni.
- Rosjanie po prostu zastrzelili całą rodzinę?
Wyprowadzili ich do lasu. Obrabowali dom, bo ta pani Wolbertowa była bardzo fertyczną kobietą i obwieszoną jak choinka. Tu złoto, tu srebro, tu diamenty, więc widać było, że ona była obrabowana z tej całej biżuterii i obrabowany dom, cała rodzina wywieziona, czy wyprowadzona do lasu, nie wiem, w każdym razie znaleźli się martwi w lesie. Zresztą tam wtedy szła straszliwa masakra 19 stycznia w Głownie. Ruscy się nie patyczkowali, a niektórzy Polacy się odgrywali, tak że trudno powiedzieć, czy to były wyroki sprawiedliwe, czy niesprawiedliwe, ale były straszne.
- Wróćmy teraz do Warszawy. Czy były w ogóle jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Tak. Były o tyle, że nawet moje patrole sanitarne, każdy miał przydział do jakiegoś plutonu, czy do jakiegoś zgrupowania, które gdzieś się mieściło. Praga przecież była podzielona na kilka rejonów, segmentów. Saska Kępa należała (przynajmniej jak tam mieszkałam) do 3. rejonu, wiec wszystkie patrole były gotowe. Ta gotowość najbardziej uwidoczniła się już pod koniec lipca, kiedy był ten (śliczny zresztą) obrazek, gdy Niemcy walili na Zachód wszystkim, czym mogli – dorożki, furmanki, rowery, samochody, wszystko szło na Zachód przez most, no cudowny widok. Już wtedy było wiadomo, że ten koniec lipca coś niesie. My w konspiracji liczyliśmy wprawdzie, że to się wiąże z atakiem ze Wschodu, z przyjściem odsieczy Warszawie z tamtej strony. Jak wiadomo, marzenia pozostały marzeniami, złudzenia okazały się złudzeniami. Rzeczywistość była twarda. Obchodziłam imieniny 26 lipca u rodziców w Głownie, kiedy dostałam telefon, że mam natychmiast wracać do Warszawy (sieć alarmowa). Mam kserokopie rozkazu „Jesieni” z 27 lipca, sieć alarmowa, malutka karteczka pod pierścionkiem: „Natychmiast zameldować się u mnie”. Alarm. Od 27 lipca to właściwie już człowiek prawie nie spał, tylko robił to, co mu kazano. 1 sierpnia, czyli Godzina „W” zastała mnie u „Jesieni”, u komendantki WSK na ten rejon. To była wprawdzie jedenasta, może dwunasta w południe, kiedy zostałyśmy wszystkie wezwane siecią alarmową na posterunki, alarm, no to już człowiek wiedział, że jeszcze godzina, jeszcze dwie, trzy i coś się będzie działo. Ja miałam przydział do plutonu 600. kapitana Eryka na Szeroką 2. Tam się mieściło chyba coś z wodociągami warszawskimi wspólnego, bo tam stała taka duża baszta wodociągowa w ogródku i zabudowania z tabliczkami miejskimi „wodociągi”. No, wiadomo, Praga nie miała szczęścia dotrwać długo. Trzy dni siedziałam na Szerokiej, mówię siedziałam, bo właściwie nic się nie działo. Grupa wypadowa, która miała brać udział w akcji (zoo, park praski, most Kierbedzia) nie miała szans – my mieliśmy tylko granaty, a tym się można bronić, ale nie atakować. 3 sierpnia przyszedł rozkaz od podinspektora rejonu „Horti”, czy „Hordi” on się nazywał (to był pseudonim oczywiście), że wracamy do konspiracji, tylko należy wszystko, całą broń, amunicję plus konserwy z rzeźni z ulicy Krowiej, zabezpieczyć. Wiele osób nie pamięta już dlaczego, ale ja pamiętam. Niemcy zaczęli bardzo sprytnie wysiedlać Pragę od wału, od Wisły do nieparzystych numerów lewej strony Targowej i to trwało do 5 sierpnia. Jak się zorientowaliśmy, że będziemy jak Robinson na wyspie, w tej baszcie przy Szerokiej 2, albo w rzeźni, no to zostaniemy zgnieceni momentalnie, wobec tego trzeba się było wycofać. My przez dwa, trzy dni, głównie my dziewczyny, latałyśmy z tobołami, siatami (na dole granaty, na wierzchu konserwy) i przenosiłyśmy to w głąb Targowej, w głąb Pragi. Wtedy przeżyłam bardzo niemiły akcent wojenny. W czasie jednej z tych wypraw natknęłyśmy się (właśnie z tą Halą Bełkowską, którą wspominam, kumpelką) na Ukraińców, którzy podeszli do nas, chwycili te torby… My w tym momencie obydwie miałyśmy mocnego pietra. Jeden z nich długo trzymał moją lewą rękę w uścisku, zdejmował zegarek, za maturę dostałam od ojca złotego Zenita, wprawdzie był na skórzanym pasku, nie na bransolecie, ale to był złoty Zenit. Oczywiście jak wyszłyśmy cało z opresji, jak ochłonęłam, to stwierdziłam, że Pan Bóg nade mną czuwa, bo to tylko zegarek poszedł do niewoli, a nie ja. Tak wyglądały moje pierwsze dni Powstania. Potem, między 5 a 22 sierpnia byłam łączniczką przy różnych zgrupowaniach. Taki nauczyciel, pseudonim „Dąb” wykorzystywał mnie w celach szpiegowskich, bo chodziłam z psem na spacery, notowało się przemieszczanie wojsk radzieckich, sprawdzało jak mosty obstawione, wiele rzeczy się obserwowało. 22 sierpnia niechcący usłyszałam, że formuje się przepływ przez Wisłę na drugą stronę, no wtedy w człowieku dopiero dusza rogata stanęła, że: „Ja też”. Nie miałam specjalnych kłopotów. Na Pradze nic się nie działo, „Jesień” się zgodziła, „Krak”, „Dąb”, całe moje towarzystwo konspiracyjne wyraziło zgodę. W ten sposób 23 sierpnia znalazłam się na Grochowie, na ulicy Komorskiej, numeru domu nie pamiętam, to była willa stojąca w ogródku. Nie znałam nikogo, byłam właściwie sama, nie zrzeszona, ale dużo osób na tej Komorskiej się gromadziło do północy. O północy przyszedł przewodnik. Później się dowiedziałam, że to był Rysiek Trzaska, pseudonim „Tomek”, jeden z przewodników przepraw przez Wisłę. Wymarsz. Szło się ciężko. Nieśliśmy jakieś toboły. Wiem, że tam była część chemikalii, część amunicji, część opatrunków, różne rzeczy. Dwa czy trzy razy przecinaliśmy jakieś kanaliki, które były straszne, bo tam było i połamane szkło i obślizgłe dojście i zejście. W ten sposób doszliśmy przez Wał Miedzeszyński do Wisły. Wylądowaliśmy na tak zwanej krowiej łasze czy krowiej wyspie, różnie to nazywają, w każdym razie ja nazywam to krowia łacha. Mieliśmy czekać na łódź, która nas przeprawi na Siekierki. Łódź przypłynęła, ale dość późno i z naszej dużej, kilkudziesięcioosobowej grupy zdążyła przewieźć połowę. Padł rozkaz: „Czekać do następnej nocy!”. Czekaliśmy. To było dziwne czekanie, bo zarośla na tej wyspie były dość niewysokie, płaskie. Prawie cały czas się siedziało w kucki albo leżało na brzuchu. Nie wolno się było przemieszczać, żeby te trzciny, szuwary nie rozkołysały się. Dla palaczy była mordęga – nie wolno było palić papierochów, bo dym nas zdradzi. Był moment, kiedy jakiś niemiecki patrol motocyklowy zatrzymał się tak na wysokości naszej wyspy, ale postali i pojechali dalej. Przepływaliśmy dopiero następnej nocy przez palące się Siekierki do promu na Jeziorku Czerniakowskim. Tu cała grupa (wzbogacona o następną, która dobiła z Grochowa) rozbiła się na dwie części. Ja się znalazłam w tej grupie, która dowędrowała do fortu na Sadybie, razem z tym moim plutonem 1680, w którym znalazłam schronienie. W forcie (to, co pamiętam i pamiętać będę do końca życia) przydzielono nam wielką halę z masą rolek papieru (ale nie toaletowego, tylko to był jakiś papier drukarski, bo to były olbrzymie, szerokie bele papieru) i powiedziano, że tu sobie możemy zrobić posłanie. Oczywiście bardzo oryginalnie ta kwatera wyglądała, jak się te wszystkie bele rozbebeszyło to człowiek się tarzał w papierze. To była moja pierwsza kwatera w forcie, ale tylko na dwa dni, (to był 27 sierpnia, niedziela) to pamiętam. Po mszy, która była zrobiona przy prowizorycznym ołtarzu na podwórzu fortu, zaczęto nas rozdzielać na inne kwatery. Przez te kilka dni wylądowałam w różnych, i na Jodłowej, i na Godebskiego, i na Goraszewskiej, i na Bonifacego. Zmieniało się te kwatery, ale był spokój jeszcze do 30 sierpnia. To była normalna praca, niewielkie obrażenia od jakiegoś rykoszetu, od skaleczenia. Nie była to praca sanitariuszki bardzo wyczerpująca. Pierwszą poważną akcję miałam 30 sierpnia, kiedy na Okrężnej zasypało kilku chłopaków. Poleciało nas kilka sanitariuszek. Praca była trudna. Nasza instrukcja przewidywała, że w momencie wybuchu należy otwierać usta, żeby oszczędzić słuch, błonę bębenkową. Chłopacy, których wydostaliśmy z piachu i gruzu, mieli pootwierane usta i zasypane te usta. Dlaczego wspominam tą akcje z dreszczem – bo trzeba było najpierw oczyścić usta, potem agrafką przebić język, odprowadzić ten język na bok, żeby się nie zapadał, by przypadkiem nie spowodować śmierci przez uduszenie, co było dla mnie straszną rzeczą – przebijanie języka agrafką na żywym człowieku. No i potem ratunek, ale to był ratunek na darmo. Oni widocznie za szybko umarli. Nam się wydawało, że żyją. Wmawiałyśmy sobie, że czujemy puls. Nie wiem, ile czasu trwała ta akcja ratunkowa, ale lekarz, który przyszedł potem ze szpitala, stwierdził, że oni już od dawna nie żyją. To była taka pierwsza wyczerpująca akcja sanitarna.
- W momencie kiedy pani im czyściła gardło z koleżankami i przekłuwała język, to oni już nie żyli?
Według lekarza już wtedy nie żyli. My dotarłyśmy do tych zasypanych w pięć, siedem minut po ich zasypaniu, więc w naszym pojęciu (szkolenia) uznałyśmy, że oni mogą jeszcze żyć, oni powinni żyć, oni nie mogli się tak od razu udusić. I to sztuczne oddychanie, i usta usta, i ucisk klatki piersiowej, to wszystko robiłyśmy w nadziei, że ich się uda uratować. Drugą akcją, którą zapamiętałam (już też taką typowo sanitarną), to był wtedy atak na Sadybę od strony Augustówki, od folwarku, który tam był, taki rolniczy. Tam wtedy został ciężko ranny w tętnicę szyjną syn komendanta mojego plutonu, to był podporucznik „Sowa” Zdzisław Samborak. Jego syn, siedemnastoletni Zbyszek szedł do Powstania razem z ojcem. Prawdopodobnie odłamkiem dostał w szyję, tętnica uszkodzona. Widziałyśmy, że on może się wykończyć, wobec tego się niosło na noszach, ale jednocześnie jedna z nas leciała obok noszy i palcami uciskała tętnicę szyjną, żeby się nie wykrwawił. I tak go doniosłyśmy do szpitala. To był drugi taki wypadek już, powiedzmy, poważniejszej interwencji sanitarnej.
Przeżył. Jego ojciec natomiast 1 września zginął zasypany w forcie na odprawie komendantów. Miało być dwadzieścia kilka osób na tej odprawie, ale część może nie dotarła, może się wycofała (nie wiem dlaczego). 1 września, kiedy, bomba trzasnęła akurat w kwaterę, w której odbywała się narada, zginął ojciec, czyli zginął nasz podporucznik „Sowa”. Zbyszek natomiast (jak się dowiedziałam już po wojnie) przeżył. Z Sadyby został przewieziony, bo to już wtedy Bach 2 września stwierdził, że jesteśmy jeńcami wojennymi, a nie bandytami. [Zbyszek] został przewieziony do Milanówka do szpitala polowego. Stamtąd potem już przewędrował do Łodzi i Krakowa. W Krakowie ślad jego zgubiłam, tak że nie wiem, czy on wie o ojcu, czy on nie wie o ojcu. W ogóle straciłam z tym Zbyszkiem kontakt. Wracając do tego 1 września, to było dla mnie wykończenie fizyczno-psychiczne, pomijając, że odgrzebywanie tych zawalonych w forcie ludzi wymagało i odporności psychicznej, i siły fizycznej. Jeżeli się jeszcze wyciągnęło żywych… Pierwszą – pamiętam wyciągnęłyśmy kobietę, to była jedna z sióstr Karskich, ona żyła i przeżyła, ale jak się potem wyciągało już ludzi nieżywych to już było ponad siły do tego stopnia, że my już nawet nie chciałyśmy zostać w tym forcie na noc, tylko wróciłyśmy na kwaterę na Powsińską, do piwnicy jednego z domów, bo nie wytrzymywałyśmy atmosfery fortu. Niestety z tym fortem zetknęłyśmy się po raz wtóry 2 września, kiedy już Sadyba padła. Kiedy wszystko się kończyło, część zdołała się przez cmentarz przebić na Dolny Mokotów, część gdzieś się rozproszyła. Widząc, co się dzieję, my sanitariuszki pozdejmowałyśmy opaski Czerwonego Krzyża, swoje torby sanitarne zawijałyśmy w jakieś worki, w jakieś płachty, żeby nie było widać, że to jest torba sanitarna i wmieszałyśmy się w tłum cywilów spędzonych do fortu. Może to było tchórzostwo, ale wtedy to było silniejsze od nas. 2 września wieczorem, a właściwie już prawie w nocy, wypędzono nas z fortu, pędzono przez Ochotę na dworzec Zachodni. Tam już czekały pociągi podstawione i Pruszków, ale ja w Pruszkowie nie byłam długo. Widziałam, jak się dzieli transporty i z tego bloku, w którym wylądowałam, udało mi się przedostać do innego, gdzie były osoby stare, ranne, matki z dziećmi. Uznałam, że to będzie coś dla mnie, bo to będzie bezpieczniejsze. Rzeczywiście następnego dnia całą tą halę wpakowano do pociągu, na szczęście węglarki, wagony odkryte, no i ruszyliśmy w podróż. Miałam szczęście, że w Pruszkowie odnalazłam znajomego z Saskiej Kępy (inżyniera) i powiedziałam: „Jurek, uciekamy”. Dojeżdżaliśmy do Żyrardowa, tylko nie wiem, czy to było przed, czy za miastem, gdzie wiedziałam z rozkładu jazdy, że tam jest dość ostry wiraż, gdzie normalnie pociągi trochę wytracają szybkość i stwierdziłam, że to będzie dobre miejsce, tym bardziej że była godzina, no może piąta, szósta, siódma po południu, był zmierzch już, nie pełnia dnia. Zanim my się wtarabaniliśmy między wagony, to to też jeszcze trochę trwało, ale tam życzliwi ludzie pomagali. W Żyrardowie i on, i ja urwaliśmy się. Nie tylko my, tam więcej osób skakało. Tu muszę na plus, wielki plus ludności Żyrardowa powiedzieć, wzdłuż torów stali ludzie, którzy jakby czekali i do każdego, kto się sturlał z nasypu, momentalnie ktoś podlatywał, ktoś brał pod rękę i znikali za domami. To była sekundowa rzecz. Wylądowałam (zresztą później dowiedziałam się u kogo) u państwa Sobolewskich. Jego syn Tadeusz nie żyje (zresztą nauczyciel z Żyrardowa). Zajął się mną bardzo gorliwie. Mało że wydrapywali mi tynk z głowy spośród włosów, bo wyglądałam na kretynkę. Pod wpływem różnych perypetii życiowych moje włosy sterczały, nie leżały na czaszce, tylko sterczały związane sznurówką z tyłu głowy, no więc fryzura była super. Pani Sobolewska od razu powiedziała, że ja się w tym stanie nie mogę pokazać ludziom (z miejsca wiedzą, że ktoś z Warszawy, ktoś z Powstania), tak że dwa dni państwo Sobolewscy mnie szorowali, wydrapywali tynk i doprowadzali moje ubranie do jakiego takiego stanu. Mało tego, odwieźli mnie potem bryczką do Sochaczewa i przez swoje znajomości w komendanturze wyrobili mi przepustkę na skorzystanie z pociągu niemieckiego. Tu znowu moja kenkarta moja
Arbeitskarte i wszystkie moje dowody z Głowna uprościły sytuację, bo ja ciągle miałam tą wersję, że niechcący się znalazłam na tym terenie i że muszę wracać do rodziców, przecież oni na mnie czekają. Luksusowym pociągiem dojechałam do Głowna, ponieważ bałam się jednak ludzkich spojrzeń, wzięłam dorożkę, zajechałam pod dom i chciałam wejść do domu. Owszem, drzwi się otworzyły, stanęła w nich matka, usłyszałam: „Jezus, Maria!” i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Zgłupiałam. Ojciec na szczęście zaalarmowany przez kogoś, że tu się coś dzieje, wyleciał ze swojego kantorka, przyszedł, utulił i powiedział: „Ty się nie dziw matce, przecież ty nie żyjesz i dzisiaj jest msza za twoją duszę”. To jakiś zbieg okoliczności. Wróciłam w dniu swojej śmierci, a właściwie wróciłam w dniu, w którym byłam już definitywnie przez rodziców pożegnana. Wyjaśniło się to później, po jakimś czasie. Jakiś znajomy rodziców, jeszcze z „Pocisku” z Rembertowa, który znał mnie od dzieciństwa, przyjechał do rodziców i powiedział, że wie, że zginęłam w Śródmieściu w natarciu na czołgi. Nie byłam w Śródmieściu ani jednego dnia, nie brałam udziału w natarciu na czołgi. Musiał się ten ktoś pomylić, cholernie pomylić, no ale narobił mi trochę bigosu, bo zamiast być przyjęta z otwartymi ramionami, mieć zatrzaśnięte drzwi przed nosem przez rodzoną matkę? To nie jest zbyt szlachetny gest.
- Ta msza została odwołana?
Nie. Nie została, tylko ksiądz zmienił ornat z czarnego na inny kolor i zamiast mszy żałobnej odbyła się msza dziękczynna. Od tej pory stwierdzam, że skoro zostałam pogrzebana i pochowana już raz to znaczy, że będę długo żyła i dobrze sobie wywróżyłam. Żyję do tej pory. Niedługo skończę osiemdziesiąt cztery lata, a to jest wiek, który nie każdy osiąga, zwłaszcza po takich przejściach.
- Czy dużo było takich przepraw nad Wisłą?
Tak. Była nawet wydana broszurka przez koleżankę moją, Jankę Skibską. Ona się bawiła w opisywanie tych wszystkich przepraw. Pierwsze przeprawy zaczęły się jeszcze przed 20 sierpnia, a skończyły się właściwie dopiero 30 sierpnia, kiedy Niemcy wleźli na Siekierki i kiedy już odcięli. Tych grup było siedem czy osiem opisanych przez Jankę, w różnych ilościach osób, bo to były i grupy piętnastoosobowe i grupy pięćdziesięcioosobowe. Niektóre grupy miały pecha, bo kilku chłopaków się utopiło w czasie tej przeprawy.
- Jak doszło do tego, że się utopili?
Jedna z łodzi, którą przeprawiała się grupa chłopaków, okazała się dziurawa i na samym środku Wisły, gdzie silny prąd, poszła na dno. Niestety dwóch chłopaków nie umiało pływać i nie dopłynęli do brzegu. Wtedy, kiedy się przeprawiałam, my kobiety miałyśmy ten przywilej, że nas wsadzano na łódkę i nie kazano płynąć. Chłopcy raczej płynęli, tylko trzymając się burty łodzi, czy trzymając się liny, czy trzymając się czegoś, co było specjalnie w tym celu przygotowane. Łatwiej jest przepływać nie o własnych siłach, tylko trzymając się łodzi, niż być zdanym na własne siły, dlatego utonęło tych trzech chłopaków (dwóch w jednej przeprawie, jeden w innej).
- Dlaczego oni płynęli koło łódki, a dlaczego nie siedzieli na łodzi?
Nie można było łodzi przeciążać. To były przecież zwyczajne łodzie rybackie, niewielkie, poza tym ci nasi przewodnicy, którzy nas przeprawiali, nie mogli wiosłować, mając na łodzi dziesięć osób. Oni mogli mieć dwie, trzy na łodzi, a resztę obok, bo jednak ci płynący obok łodzi pomagali naszym przewodnikom, jednak chlapali nogami jak to się mówi i dawali się ponieść trochę wodzie, a gdyby tak dziesięć osób wsiadło to ta łódź by od razu poszła chyba na dno ze wszystkimi. Tak że tak wyglądały przeprawy. Wiem, że oprócz nas Robinsonów to jeszcze inna grupa też siedziała na tej krowiej łasze dobę, bo ich też nie zdążyli przewieźć. Niestety w sierpniu noce są krótkie i właściwie dopiero między dziesiątą, a jedenastą wieczorem te grupy ruszały nad Wisłę, bo już było wtedy ciemno i już po godzinie policyjnej i po obchodach, no a o trzeciej rano już się robi widno, tak że na tą przeprawę zostawały trzy, cztery godziny maksymalnie. Ile może ta łódź płynąć z jednego brzegu na drugi, dziesięć, piętnaście minut? Jeszcze wyładować, wrócić po resztę, drugi kurs zrobić. Nie było mowy, żeby pięćdziesięcioosobowa grupa przeprawiła się jednej nocy.
- To ile razy ta łódź mogła tak zawrócić w nocy?
Trzy do czterech razy. Oni sami regulowali, bo zresztą jeszcze dodatkową przeszkodą w tym przepływaniu, forsowaniu Wisły, nazwijmy, były te race świetlne, które były wystrzeliwane przez Niemców z mostu Poniatowskiego. My się przeprawiałyśmy mniej więcej tu, gdzie jest „Gruba Kaśka”. Owszem to jest łuk Wisły, ale nieznaczny łuk, to nie jest wyraźne zakole jakieś, gdzie nie widać, co się dzieje – widać, co się dzieje. Niemcy tymi flarami ciągle rzucali, co kilkanaście minut jakieś flary leciały i oświetlały całą Wisłę, no i wtedy albo się trzeba było przyczaić bez ruchu, bez pluskania (że może jakaś kłoda leży wtedy na falach, nikt się nie przeprawia), trzeba było kamuflować.
- Niemcy nie zauważyli tych przepraw?
Do niektórych strzelali, bo była jedna taka wyprawa, która musiała zawrócić, bo Wisła tak wtedy była ostrzelana z mostu Poniatowskiego, że nie było mowy, żeby dotrzeć na drugi brzeg i ta grupa musiała zawrócić i próbować szczęścia kiedy indziej.
- Miała pani w czasie Powstania Warszawskiego jakąś sympatię?
Tak miałam, narzeczonego nie, ale miałam kolegę ze studiów farmacji, z naszego wydziału. Nazywał się Władysław Grzywacz, a właściwie może się jeszcze nazywa, może żyje, nie wiem. On należał do „Kilińskiego”, do zgrupowania w Śródmieściu, bo mieszkał na Marszałkowskiej. On oczywiście w momencie Powstania poszedł do siebie, ja do siebie. Wylądował przez Lamsdorf potem w Londynie w Anglii. Stracił oko w czasie Powstania. Nie wrócił już na stałe do Polski, w Londynie się ożenił i założył rodzinę, potem wyemigrował do Stanów. Przez ostatnie cztery lata przyjeżdżał na każdą rocznicę Powstania, tu przed muzeum na Grzybowską. W tym roku go nie było, dlatego mówię, może żyje, może nie. Raczej podejrzewam, że coś się stało niedobrego, bo on był tak zakochany w Warszawie, w Powstaniu, to był tak wierny kumpel, że gdyby tylko na czworakach mógł się dograćkać, to by się dograćkał.
- Dlaczego pani przyjęła pseudonim „Nina”?
Czytałam przed wojną powieść dla nastolatek Joanny Szczepkowskiej, była taka romantyczna historia Niny zakochanej w lotniku. Ot po prostu taki romansik dla dorastających panienek. Początkowo, kiedy zaprzysięgano, myślałam o pseudonimie z moich inicjałów. Kossakowska Anna – Koma, ale była już jedna „Kama” i jedna „Koma”, więc trudno, żebym ja była trzecia i wtedy sobie przypomniałam ten romansik pani Szczepkowskiej…
- Czy jakby pani miała znowu dwadzieścia lat, poszłaby pani do Powstania?
Bez wahania.
Warszawa, 7 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama