Danuta Jaklewicz
Nazywam się Danuta Jaklewicz, mieszkam obecnie w Wilanowie.
- Chciałabym, żeby pani opowiedziała o sobie, rodzinie, o tym, co działo się przed wybuchem wojny.
Urodziłam się w Warszawie, moim ojcem był Leonard Kalinowski, wisi jego herb. Ojciec się urodził w Odessie. Jego mama zginęła w czasie rewolucji październikowej. Wrócił z ojcem do Polski, kiedy mógł wrócić. Ojciec się ożenił po raz drugi, z Rosjanką, miał córkę Wierę. Babcia była Polką. Jego siostra w 1938 roku wyjechała do Londynu na studia, już została, wyszła za mąż. Tata ożenił się w 1930 roku z moją mamą. Mieszkaliśmy na ulicy Złotej. Może jeszcze wrócę wstecz, wspomnę Lwów. We Lwowie w 1932 roku, już po moim urodzeniu, profesor Gruza, tylko nie ten, który był później w Konstancinie, tylko jego ojciec, był też lekarzem ortopedą. Mój dziadek był ortopedą, robił pasy, protezy, był podobno bardzo dobrym fachowcem. Profesor Gruza został przeniesiony do kliniki we Lwowie. Powiedział, że bez mojego dziadka się nie ruszy. Załatwił dziadkom mieszkanie. Dziadkowie mieszkali we Lwowie, na ulicy Żeromskiego 13 chyba, jak pamiętam. Dziadek pracował we lwowskiej fabryce protez. Mama moja lubiła się bawić z ojcem, babcia powiedziała: „To daj mi dziecko do Lwowa, będę ci wychowywać”. Tak się stało. Miałam półtora roku, jak pojechałam do Lwowa.
Do Warszawy
de facto wróciłam dopiero w 1938 roku, jak poszłam do szkoły. Szkołą moją było gimnazjum Posselt-Szachtmajerowej. Mieściło się na rogu Radomskiej i Białobrzeskiej. Córki Piłsudskiego też chodziły do tego gimnazjum, z tym że one wcześniej zdały maturę. Mieszkaliśmy na ulicy Złotej 60, w następnym domu za nami było kino „Ochota”. Do tego kina nie chodziłam, bo ojciec powiedział, że to nie jest kino dla takich dziewczynek. Ze Złotej w 1943 roku, w lecie przeprowadziliśmy się na Nowy Świat, dlatego że moja mama była w ciąży, tata powiedział, że mieszkanie jest za małe dla nas. Ciemne było, bo było w podwórku. Kupił mieszkanie na Nowym Świecie pod dwudziestym pierwszym, w trzeciej oficynie, na drugim piętrze. Bardzo ładne to było mieszkanie, miało 144 metry, pokoi cztery plus kuchnia, łazienka oczywiście, spiżarnia.
- Jak pani zapamiętała wrzesień 1939 roku, wybuch wojny?
Ojciec dostał wezwanie do wojska. Wróciłam do Warszawy z mamą w 1939 roku pod koniec sierpnia, zresztą jechałyśmy już ostatnim pociągiem. W drodze wyjątku załatwił znajomy kolejarz, że nas wzięli. To był pociąg wyłącznie dla wojska.
To był powrót z wakacji, ze Lwowa do Warszawy. Myśmy przyjechały. Samej podróży nie pamiętam, ponieważ miałam chorobę lokomocyjną, tak że mnie od razu kładziono spać. Wstawałam dopiero przed samym końcowym przystankiem. Jeszcze było względnie spokojnie. Mieliśmy znajomego kolejarza, który załatwił przedział. Wróciłyśmy z mamą. To było pod koniec sierpnia. Ojciec przyszedł do nas do domu w mundurze, bo był już zmobilizowany, powiedział: „Tatuś idzie na wojnę, ale nie martw się, wrócę”. To było pożegnanie. Ojciec był w 21. pułku piechoty, taki był ojca przydział, zresztą jakąś legitymację miał stamtąd. Byli na Szwoleżerów chyba, bo wiem, że przed wojną do jakichś ojca kolegów chodziliśmy, tata musiał się swoją córką pochwalić. Poszedł. W 1939 roku, jak zaczęły się bombardowania, to mama zapakowała… Jeszcze telefony działały na początku września. Mamy ciotka, znaczy mojej babci siostra, mieszkała w Alejach Jerozolimskich, bo mieli lecznicę. Babci szwagier był chirurgiem ortopedą, miał lecznicę i pracownię. Myśmy tam chodziły na obiady, bo myśmy nie miały w ogóle co jeść w 1939 roku. Sklepy pozamykane, żadnych zakupów. Wróciłyśmy dopiero co z wakacji ze Lwowa, nic nie było w domu. Chyłkiem przebiegałyśmy w Aleje Jerozolimskie, żeby coś zjeść. Potem wracałyśmy do domu. Któregoś dnia wróciłyśmy, to w oknach były powybijane szyby. Miałam kanarka, kanarek wisiał nad oknem. Mama go zdjęła, ale kanarek już nie żył. Rozpacz była okropna. Nie wiadomo, czy on ze strachu zdechł, czy jakiś kot go zabił. Nie wiem, co się stało, ale rozpacz była straszna. Mama porosiła dozorcę, żeby pozabijał okna jakimś deskami, żeby nas nie okradli. Wróciłyśmy w Aleje Jerozolimskie. Do domu przyszłyśmy już pod koniec września.
Na Złotą.
Na Ochocie chodziłam do szkoły, do Szachtmajerowej. Pod koniec września pojawił się mój tata w mundurze, z karabinem, z rewolwerem. Oczywiście poszedł, karabin zakopał od razu do piwnicy, rewolwer też gdzieś schował. Nie oddawał broni, powiedział, że może się przydać. Mundur też, guziki tylko mama poodpruwała, żeby w razie czego nie było widać. Z munduru coś się przerabiało. Tak się robiło w czasie okupacji, z wojskowych płaszczy się potem robiło jesionki, marynarki, spodnie, różne rzeczy, żeby było w czym chodzić. Akurat myśmy tego nie potrzebowali, bo nasze rzeczy jakoś szczęśliwie się zachowały. Pod koniec września przełożona Szachtmajerowa dzwoniła do wszystkich swoich dziewcząt, zawiadamiała, że szkoła już jest czynna. Zaczęłam chodzić z powrotem do szkoły, ale już do drugiej klasy.
- Jak pani się przemieszczała ze Złotej?
W pierwszym roku mama mnie jeszcze odprowadzała, a już potem, od trzeciej klasy biegałam sama. Złota 60 była rzut kamieniem od Żelaznej. Żelazną biegałam do Alej Jerozolimskich. Wsiadałam w tramwaj, wysiadałam przy Radomskiej. Następny przystanek to był kościół Świętego Jakuba, potem następny przystanek to była Radomska. Ulicą Radomską szłam do szkoły. Na rogu Radomskiej i Białobrzeskiej było nasze gimnazjum.
W 1939 roku miałam osiem, jak wybuchło Powstanie, miałam trzynaście. Było tak, że moja przyjaciółka, też Danusia, w tej chwili w Opolu mieszka, już należała do „Szarych Szeregów”. Ona się urodziła 3 kwietnia. Strasznie rozpaczałam w szkole i nasza drużynowa powiedziała: „Nie płacz, we wrześniu cię przyjmiemy”. Niestety do września… „Przyjmiemy cię we wrześniu, bo musisz mieć skończone trzynaście lat”. Tak to wyglądało. Okupacja była w Warszawie. Ojciec miał bardzo dużo pięknych zdjęć z całej Warszawy, bo miał leicę, malutki aparacik. Nosił go w kieszeni albo w spodniach, albo w marynarce, spod klapy, jak to się mówiło, robił zdjęcia, bardzo dużo, z łapanek. Miał pełne dwie kasety, a w każdej kasecie było osiemnaście albo dwadzieścia kaset, około czterdziestu kaset. Mama zapomniała je zabrać, jak szykowaliśmy się na wyjście z domu, że już nie wrócimy. Mama brała różne rzeczy, aparat wzięła, a zapomniała o tych kasetach.
Pewnie, że szkoda. Na ostatnim filmie, który miałam, były tylko zdjęcia z wakacji i jedyne zdjęcie naszej gosposi, która w kolejce jechała, po niemiecku
Bahn. To było tylko tyle. Nic nie zostało. Wszystko zostało w domu.
- Jak pani zapamiętała dni codzienne z okresu okupacji, okres przed 1944 rokiem? Była pani świadkiem łapanek na ulicach, rozstrzeliwań?
Mama znała niemiecki, nie biegle. Znała trochę francuski, trochę niemiecki. Nauczyła mnie podstawowych zwrotów, że jak Niemiec jakiś, to mam być grzeczna, nie pyskować, tylko powiedzieć dzień dobry, znaczy
Guten Morgen, danke schön. Jak mi coś, przypuśćmy, da, nie rzucać niczym, zachowywać się kulturalnie. To było ważne, żeby nie zrobił krzywdy, bo nigdy nie wiadomo. Nauczona byłam, jak podać swój adres, żeby w razie czego mogli mnie odprowadzić. Ale mnie jakoś nikt nie zaczepiał. Oczywiście byłam „Mary diabeł”. Kiedyś zwolniła nas nasza wychowawczyni, powiedziała, że nie będzie ostatnich dwóch lekcji. Były na trzy zmiany, chodziłam czasami na godzinę dwunastą w czasie okupacji. Już jak na Nowym Świecie mieszkaliśmy, chodziłam na trzy zmiany. Dojeżdżałam tylko do Żelaznej, potem przechodziłam Żelazną. Ale jak już mieszkaliśmy na Nowym Świecie, cały 1943 rok, cały 1944, miałam wtedy prawie dwanaście lat, to małpiego rozumu człowiek dostawał zawsze. Do szkoły jeździłam grzecznie, wsiadałam w tramwaj, jechałam Alejami Jerozolimskimi, Grójecką. Ale z powrotem się leciało z koleżankami do placu Narutowicza, wsiadało się w „osiemnastkę”. Jechało się „osiemnastką” Filtrową. Potem skręcała, na Koszykową, wyjeżdżała. Koło Politechniki nie było przystanku, był zakręt w Śniadeckich. Tramwaj zwalniał, wtedy się wyskakiwało z tramwaju, z ostatniego wagonu, po czym się przechodziło na drugą stronę i się wskakiwało w następny tramwaj. Jechało się dwa przystanki z powrotem. Któregoś dnia ciotka dzwoniła do mamy, żeby przyszła koniecznie. Mama zadzwoniła do szkoły, chciała mnie zwolnić. Nauczycielka powiedziała, że Danusi już nie ma, bo dwie godziny temu wyszły. Mama wpadła w popłoch, była tak zdenerwowana, że jak wróciłam do domu, dostałam ścierką i ramiączkiem. Ramiączko pękło na moich plecach. Całe szczęście nie zrobiła mi krzywdy, ale się jej wcale nie dziwię. Ale to mnie nie nauczyło, w dalszym ciągu byłam „Mary diabeł”. Gdzie mnie nie posłali, tam wyrosłam.
- Jak to się stało, że państwo się przenieśli na Nowy Świat?
Mama była w ciąży. To był początek 1942 roku. Ojciec powiedział, że mieszkanie jest za ciasne, wilgoć. To było rzeczywiście okropne mieszkanie. Zresztą mój pradziadek mieszkał z nami, bo to mieszkanie zamienił z jakąś rodziną, nie znam tej historii. Ojciec kupił, bo można było przed wojną od właścicieli kupować poszczególne lokale. Za lokal się płaciło jakiś czynsz. Było bardzo ładne, na drugim piętrze, miało wejście z podwórka do kuchni, była piękna klatka schodowa z rzeźbionymi poręczami, cudnie było. Myśmy mieli balkon, który wychodził na duży ogród, gdzie rosły piękne kasztany. Był murek, a za tym murkiem było kino „Bałtyk”. Z tym że ono w 1939 roku zostało zburzone, już później był pusty plac po kinie. Ale podobno jak kino było, to miało okrągły dach, wzdłuż tego dachu rosły też jakieś krzewy, drzewa, tak że to był podobno bardzo ładny ogród, ale już tego nie widziałam. Obok nas, my [pod numerem] 21 mieszkaliśmy, następny budynek to był pasaż: 23, 25. To był pasaż, który szedł prostopadle do ulicy, potem skręcał w prawo, wychodził na Chmielną 1/3. Były domy, na Chmielną 1/3 pod bramą się wychodziło. Był fotoplastykon, były dwa kina w tym pasażu. Do fotoplastykonu biegałam, do kina raczej mało chodziłam. W czasie okupacji byłam chyba raz na jakimś filmie, już nie pamiętam, co to było. Ojciec powiedział, że do kina się w czasie wojny nie chodzi. Były kawiarnie w tym pasażu. Z tego właśnie mieszkania potem, w czasie Powstania wychodziliśmy.
- Z czego państwo się utrzymywaliście? Mama pracowała?
Mama pracowała do wojny, nawet jeszcze w 1939 roku trochę pracowała. Mama była kasjerką w dużej firmie, gdzie można było kupić wszystko do wykończenia mieszkań. Były tapety, farby, lakiery. Moja ciocia była kasjerką, mamy bratowa, pracowały na zmianę, bo sklep był otwarty od godziny dziewiątej do godziny dziewiętnastej, dziesięć godzin. Pracowały po pięć godzin, od dziewiątej do drugiej albo od drugiej do siódmej. Nawet nieźle zarabiała, około trzystu z czymś złotych. Mój ojciec pracował, to było coś w rodzaju obecnego PZU, Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych, ale to przed wojną. Potem, w czasie wojny wszedł do spółki ze znajomym swojego kolegi, który miał firmę. Nie wiem, co to była za firma, mieściła się na Boduena 6. Myśmy w czasie Powstania tam byli. Ojciec tylko formalnie pracował. Ojciec w ogóle lubił załatwiać różne interesy, a przed wojną miał też znajomości wśród Żydów. Potem handlował z gettem, oni robili towary, przechodziły towary przez nasze mieszkanie, szły potem w Polskę. Mama przepakowywała.
Bardzo duże ryzyko, u nas ciągle była rewizja.
Pamiętam, ponieważ w 1941 roku zachorowałam na szkarlatynę. Po szkarlatynie dostałam zapalenia ropnego środkowych uszu, miałam przekłuwane uszy. Potem rokrocznie, jak się tylko trochę zaziębiłam, czy, broń Boże, mi się woda do uszu nalała, od razu chorowałam na uszy, miałam zapalenie migdałków, od razu ropa. Pierwszy raz miałam przekłuwane, potem już mi pękały same. Najgorszemu wrogowi nie życzę tego bólu, który przeżywałam, jak to mi pękało. Pamiętam taki moment, że przyszedł cichutko dozorca, powiedział do mamy: „Niech pani uważa, bo tu się kręcą jacyś, szukają czegoś”. Potem poszedł. Mama coś wyczuła, że będzie rewizja, towary wszystkie zostały wywiezione. Ale wspólnik ojca przyniósł pieniądze. Mama pieniądze wrzuciła do skrzyni z węglem, ale węgla było mało. Co zrobiła, żeby uratować? Wzięła te pieniądze, mówi: „Siedź cicho”. Miałam wtedy jedenaście lat, to był 1942 rok, jeszcze mieszkaliśmy na Złotej. Zabandażowała mi cały łeb na okrągło, tak jak normalnie bandażowała przy uszach, dała mi coś: „Sobie czytaj i nie odzywaj się”. Siedziałam sobie cichutko jak myszka. Mówił coś do mnie jeden z nich, patrzyłam na niego, jak na głupiego, ona mówi: „Ona nie słyszy, bo jest chora na uszy”. − „A, dobrze”. Byłam bystre dziecko podobno.
- W tym bandażu były pieniądze?
Pieniądze. Były różne takie historie, to była okupacja przecież. U Szachtmajerowej myśmy miały czarne fartuszki. To był okrągły fartuszek na szelkach, z tyłu zapinany, była kokardka, była falbanka czarna. Miał też te szelki, były naszywki, taki trójkącik, a pod spodem w tym trójkąciku była tycia kieszonka, dosłownie dwa centymetry szeroka albo trzy, na długość też ze trzy centymetry. Bibułę przenosiłam w tej kieszonce, były takie składane gazetki. Zawsze do ciotki wstępowałam na Ochotę, ona mówi: „Masz” – i się szło.
- Jak to wyglądało? Pani znała adres, wiedziała, dokąd ma iść, komu przekazać?
Do domu przynosiłam, bo to było wśród znajomych. Tylko że jak wiedziałam, że ciocia będzie miała, to mojej przyjaciółce… Bo ciocia była przyłatana. Przyjaciółka Danka wiedziała, że ciotka będzie to miała. Jak tam przychodziłam, to albo Danka mi dawała, albo ja sama, albo ciocia mi dawała. Chowałam sobie, potem szłam.
- To były początki pani konspiracji?
Kiedyś też coś przenosiłam w teczce, już nie pamiętam, co to było. Wiem, że w teczce, tornistrze, takie małe. Byłam zawsze mała, jedna z mniejszych, szybko biegałam, nikt mnie nie zaczepiał. Jeszcze śmiesznie, bo zawsze miałam, jeszcze mam, do dzisiaj to widać, pokręcone włosy, miałam przeważnie krótko obcięte tak jak teraz, ciągle pokręcone. Niebieskie, zdziwione oczy.
- Ktoś z pani kręgu znajomych, młodzieży brał udział w konspiracji?
Nie miałam żadnej młodzieży w czasie okupacji, dosłownie nikogo. Do nas przychodził czasami ojca kolega z wojska z 1939 roku, miał syna Leszka, ale ten Leszek był ode mnie młodszy o trzy lata, to nie było dla mnie żadne towarzystwo, w ogóle z nim się dogadać nie mogłam. Właściwie się przyjaźniłam tylko i wyłącznie z Danką, z którą chodziłam do szkoły. Jej ojciec był oficerem, kapitanem Wojska Polskiego, geodetą. Mieszkali w Warszawie. Poznałyśmy się w taki sposób, że ryczałam jak głupia, powiedziałam, że do szkoły nie pójdę, bo nie chcę. Po prostu zawsze chodziłam wszędzie z babcią, nie miałam nigdy żadnego towarzystwa, nie lubiłam, bardzo dobrze się czułam wśród dorosłych. Ona do mnie podeszła, mówi: „Nie płacz, zaopiekuję się tobą”. Była trochę wyższa ode mnie, fajna, pyzata. Powiedziałam: „Dobrze. Powiedz mojej mamie, że jak mi kupi pieska, to będę chodziła do szkoły”. Na drugi dzień przyszła mama z tatą po mnie, z pieskiem. Ale to nie był żywy piesek tylko maskotka, duży, pluszowy, zresztą fajny. Zaprzyjaźniłam się z nią, rodzice nasi też się zaprzyjaźnili. W czasie okupacji właśnie do cioci… Mieli mieszkanie na Sękocińskiej, w domu Palów. Palowie to byli ci, co mieli fabrykę pasty do podłóg, do butów. Oni kupili mieszkanie. Przed wojną można było kupować, w prywatnych domach można było sobie wykupywać na własność mieszkanie. Nasze na Nowym Świecie też było kupione na własność. Tak myśmy z Danką się zaprzyjaźniły.
- Była w „Szarych Szeregach”. Później brała udział w Powstaniu?
Nie brała udziału w Powstaniu, dlatego że przed Powstaniem jej ojciec pojechał… Ona się urodziła w Równym. Tam ojciec miał swoją jednostkę, robił jakieś pomiary. To było Polesie, nędza straszna. Ciotka była z wykształcenia pielęgniarką dyplomowaną, pomagała tam chłopom. W 1939 roku weszli Rosjanie, to było przecież tuż przy granicy. Dankę z ciotką wzięli do jakiegoś obozu, ojca zabrali. Zginął w Katyniu, już nie wrócił. Przez jakiegoś kolegę przysłał kartki, nie pamiętam, co tam było. Danka mówiła, że [pisał]: „Wyjeżdżam bardziej na wschód, będę się starał z wami skontaktować”. Coś takiego, ale nie wiadomo było. Już stamtąd nie wrócił. Dostały się do jakiegoś przejściowego obozu, gehennę przechodziły, chłopi, tak można powiedzieć, w jakiś sposób pomogli im uciec stamtąd. Wiem, że ją i matkę wywozili furmanką przykrytą sianem czy coś, jakoś cudem się doturlała do Warszawy. Do Warszawy przyjechały już prawie przed samą zimą. Potem ciotka jakoś się odezwała, moi rodzice się nimi opiekowali, ojciec pomagał, pieniążkami jakimiś wspomagał. Ponieważ mieli cztery pokoje, ale jeden można było rozdzielić, drzwi były, można było zrobić olbrzymi salon, ciotce zajęli to Niemcy. Miała do dyspozycji tylko jeden pokój, dwa pozostałe zajęli Niemcy. To byli kolejarze. Jeden się nazywał Baum.
Baum to drzewo po niemiecku. To był kolejarz, bardzo zresztą sympatyczny, mówił, że ma już wnuczki w takim wieku, jak my jesteśmy. Zawsze mówił: „Danuszka”, bardzo był miły. Ojciec pomagał im, tamten szwab też pomagał, zawsze coś przynosił, mleko jakieś przyniósł, osełkę masła gdzieś wynalazł, z przydziału swojego się dzielił. Był przyzwoity. Potem drugi Niemiec był, tamten trochę mniej sympatyczny. Nazywał się Daneke z kolei. Śmiałam się, że
danke, dziękuję. Daneke popełnił samobójstwo. Chcieli go na front wschodni wysłać, on powiedział, że nie pojedzie, powiedział, że może wozić, a nie będzie mordował ludzi.
- Ma pani jakieś wspomnienia Niemców?
Tych Niemców akurat… To byli kolejarze, normalni ludzie.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?
Wybuch Powstania… Już wiedziałam od dłuższego czasu, że Powstanie będzie, tylko nie wiadomo było, kiedy. Przecież do ojca przychodzili różni jego koledzy, zamykali się w gabinecie, gadali. Zresztą u nas w domu mówiło się głośno o tym.
- Od jakiego czasu była mowa już o Powstaniu?
Już chyba w 1943 roku się mówiło o tym, że organizacja… Ojciec gdzieś należał, jego ciągle w domu nie było. Kiedyś przyszedł do domu na bańce trochę, powiedział, że u tatusia teraz mały móżdżek nie działa. Mama się zdenerwowała. Ojciec znał biegle rosyjski, bo tam się urodził. Powiedział: „Dzisiaj się spotkałem z rosyjskim generałem”. Nie wiem, kto to był, co to była za osoba, czy to była też tajna organizacja, czy to był ktoś jawny, a prosili ojca o tłumaczenie. Nie mam pojęcia. Wiem, że tak było, że trochę ubzdryngolony przyszedł. W jakiejś organizacji na pewno był, ale w AK, bo w AL na pewno nie. Ojciec ludowców nie kochał.
- Nigdy się pani nie dowiedziała?
Dokładnie nie. W każdym razie, że 1 sierpnia będzie Powstanie… To były imieniny mojego przybranego wujka w Skolimowie pod Warszawą, to Konstancin. Wujek, ojca przyjaciel, miał drewniak otynkowany. Myśmy tam na wakacje co roku wyjeżdżali. W 1944 roku też tam byliśmy. Były wujka imieniny, bo on Henryk, 15 lipca. Było około czterdziestu osób. Była duża weranda. Nie wiem, skąd oni pobrali, mięso skądś przywieźli, wszystko peklowali. Wiem, że było dużo żarcia. Pamiętam taki moment, jak wujek, ojca przyjaciel, mówi: „Pamiętajcie, cokolwiek się zdarzy, gdziekolwiek będziecie, tu się musimy spotkać. To jest nasz punkt zborny. Gdziekolwiek będzie, to pamiętajcie, że to jest punkt zborny”. Wszyscy powiedzieli słowo „hura”, to było jakieś takie hasło. Rzeczywiście, w tej willi po Powstaniu, w październiku, znalazło się około trzydziestu osób.
Uciekli z obozów, z jakichś… Danka, moja przyjaciółka… One też uciekły z Pruszkowa. W Pruszkowie spotkały się z moim ojcem.
- Chciałabym wrócić do 1 sierpnia.
Pierwszego sierpnia rano tata się ubrał w bardzo ładne, szare spodenki, eleganckie, nowiutkie, założył trencz z krótkimi rękawkami, z kieszonkami, z dosyć dużymi kieszonkami. Pożegnał się z nami, powiedział: „Nie martwcie się. Żegnam was dziewczyny, za parę dni się spotkamy. To długo nie potrwa”. Czyli wiedziałam, że idzie, ale nie wiem gdzie.
Jeszcze muszę wrócić do dziadków, do Lwowa. Dziadek pracował w fabryce. Pisali do nas, babcia raz była u nas. Jak byli tam Niemcy, przyjechała do Warszawy. Mama powiedziała babci: „Słuchaj, wracajcie, bo tam naprawdę nie ma dla was miejsca”. Napisała jeszcze do dziadka: „Wiem, że jesteś ortopedą, postaraj się, żebyś wrócił do fabryki w Warszawie”. Babcia z tą prośbą mamy… Dziadek bardzo moją mamę kochał, to była jego ukochana córeczka. To był rok, kiedy się zaczęli Rosjanie wycofywać, byli Niemcy. Oni w 1941 roku tam wleźli, Rosjanie uciekli. Dziadkowie przyjechali do Warszawy latem, jak myśmy mieli już mieszkanie na Nowym Świecie, to był 1944 rok. Niemcy się wycofywali ze Lwowa, to była ofensywa rosyjska. Niemcy zaproponowali, co kto woli: czy zostaje, czy dostaje pozwolenie. Ponieważ dziadek pracował w fabryce protez, był potrzebny szwabom. Protezy są potrzebne każdemu, jeśli w wojsku zdarzy się wypadek. Dziadek powiedział, że wolałby się przenieść do Warszawy. Bez problemu [dostał pozwolenie], ponieważ naprawdę był dobrym fachowcem. Mam dokument gdzieś schowany, niemieckie pieczątki, że przenoszą dziadka do Warszawy, na Kujawską 1, bo tam była warszawska fabryka protez. Dostali pozwolenie, tylko powiedzieli: „Zabrać rzeczy najpotrzebniejsze, nie więcej”. Babcia co mogła, to popakowała: swoje osobiste trochę, a książki wszystkie. Na garnki dziadek porobił skrzynki, wszystko popakował. Dziadek wrócił do Warszawy, a potem wszyscy pozostali mogli też wyjechać, nie zostawać we Lwowie, Niemcy im pozwalali, z tym że wszystkich przenieśli do Gliwic i Bytomia. Sąsiedzi powiedzieli: „Panie Karolku, niech pan się nie martwi. Proszę zostawić klucze. Wszystko, co będzie zapakowane, my zabierzemy”. W 1945 roku, już po zakończeniu działań wojennych, jak Warszawa była wyzwolona, tam już też, to dziadek dostał list z Bytomia od państwa Gruszczyńskich, którzy mieszkali nad dziadkami, na czwartym piętrze: „Jesteśmy w Bytomiu. Wszystko mamy, proszę się z nami skontaktować”. Podali adres. Dziadek zaraz do nich pojechał. Okazało się, że przywieźli wszystko z wyjątkiem mebli, wszystko zabrali: garnki, pościel, ubrania, które były, książki. Byłam zdumiona tą dobrocią. Dziadek załatwił sobie, że to nie szaber, tylko miał zaświadczenie, że to przyjechało ze Lwowa. Myśmy byli bardzo szczęśliwi, bo po zakończeniu wojny, w 1945 roku była nędza, nic. Jeszcze mam wszystkie stare przyrządy kuchenne babci.
- Ale wróciła pani do dziadków w związku z pierwszymi dniami Powstania.
Dziadkowie już byli u nas, na Nowym Świecie. Ojciec 1 sierpnia się z nami pożegnał, powiedział: „Nie martwcie się. To parę dni potrwa, spotkamy się znowu”. Do mnie powiedział: „Ty bądź grzeczna, pilnuj mamy”. No dobrze, myśmy zostali. Pierwszy sierpnia przeszedł właściwie bez żadnego… Słychać było po południu jakąś strzelaninę, ale jeszcze nie było żadnego bombardowania. Potem, 2, 3 sierpnia już się zaczęło. Mama z dziadkiem przygotowali w piwnicy dwa olbrzymie kufry, do tych kufrów mama zaczęła znosić platery, kryształy, żeby się nie potłukło. Zniosła do piwnicy dwa obrazy Kossaka z ojca gabinetu. Majątek – dzisiaj miałabym willę za taki jeden obraz. Bardzo ładnie mama wszystko okleiła, stały w piwnicy. Piwnica była olbrzymia jak pół pokoju, trochę więcej, wysoka przede wszystkim, to nie to, co teraz – komórki, tylko duże, normalne piwnice. Myśmy siedzieli w piwnicy, mama od czasu do czasu leciała na górę. W każdym razie w pierwszej dekadzie sierpnia, na samym początku – kilka dni tam byliśmy – przylatuje dozorca do nas. Dozorca nas bardzo lubił, bo on się też nazywał Kalinowski, tak samo jak mój tata. Powiedział: „O, kuzyna mam!”. On pierwszy do nas przyleciał, powiedział do mamy: „Pani Kalinowska, uciekajcie stąd, bo się »własowcy« do bramy dobijają. Jak wejdą, to nie wiadomo, co z nami będzie”. A „własowcy” to była swołocz najgorsza na usługach Niemców. Myśmy wtedy się zwinęli z Nowego Światu. Moja mama była kapitalną organizatorką. Myśmy mieli popakowane fajne plecaczki, dziadek dla mnie uszył malutki plecaczek, babcia miała trochę większy, mama miała też, dziadek. W tym plecaczku było to, co najpotrzebniejsze: zmiana bielizny, trochę do jedzenia, jakieś sucharki, środki opatrunkowe w razie czego, takie różne rzeczy. Mama z pomysłem przygotowała plecaczki. Plecaczki na plecy i wyszliśmy na Boduena. Myśmy mieszkali na trzecim podwórku na drugim piętrze. Myśmy wyszli przez bramę na podwórku, było już wybite przejście. Kino „Bałtyk” zostało spalone w 1939 roku. Przez plac przy kinie „Bałtyk” szliśmy pod murkiem i wyszliśmy na ulicę Chmielną 5 albo 7, nie pamiętam. Chyłkiem na drugą stronę. Były podwórka różne albo piwnice przebite, już nie pamiętam dokładnie. Wyszliśmy na Przeskok, a potem z Przeskok jakimiś opłotkami myśmy się przedostali na Boduena 6. To był narożny budynek, róg Jasnej i Boduena. Bramą od Boduena na podwórko i na pierwszym piętrze po prawej stronie były biura mojego taty i jego kolegi.
Myśmy tam siedzieli dwa tygodnie, może trochę dłużej. Nie było sympatycznie, bo jeść nie było co. Dużo było ludzi, kilkadziesiąt osób w sumie. Spało się na jakiś siennikach, słomy poprzynosili. Były dwie organizacje powstańcze. Na parterze była AL, Armia Ludowa, na pierwszym piętrze myśmy byli sami. Byli jeszcze jacyś inni uchodźcy, było kilka pokoi, było gdzie się rozkładać. Z drugiej strony oficyny byli akowcy. Alowcy ciągle pili i wrzeszczeli, zachowywali się okropnie. Nawet kiedyś mama do nich chodziła: „Czy wy chcecie nam nieszczęście przynieść? Przecież w każdej chwili mogą przyjść i nas wykończyć”. W końcu była awantura miedzy akowcami i alowcami, mało się nie pobili. W końcu ich utemperowali, widocznie kogoś wezwali, trudno mi powiedzieć, bo nie byłam w środku. Byłam w tym kotle, ale bezpośrednio nie rozmawiałam. Wiem, że mama przyszła z dziadkiem – poszli razem – dziadek powiedział: „Będzie trochę spokoju”. Trochę ich utemperowali.
Nie było co jeść, nikt nic nie miał. W końcu jacyś panowie przytargali worek pszenicy. Skąd oni worek pszenicy dostali, nie mam pojęcia. Przynieśli zadowoleni. Babcia moja mówi: „Dobrze, ale co ja mam z tego zrobić? Kury mogę nakarmić”. Polecieli i przynieśli jakąś maszynkę do mielenia nie wiem czego. Tą maszynką mieliło się pszenicę. Ona miała jakieś specjalne sitko, to nie była mąka, była taka jak kasza krakowska. Z tego się piekło chleb. Wcale niezły był, można było go jeść. Sól też jeszcze ktoś miał. Przede wszystkim człowiekowi owało cukru, soli, wody, trzy najważniejsze rzeczy, bo bez reszty można było jakoś przeżyć.
- Bardzo duży problem był w Warszawie z wodą.
Tak, ale tam jeszcze była woda. Później już wyłączyli, jak w Filtry coś trzepnęło. Nie było wody, były tak zwane studnie artezyjskie. To metalowe pompy. Mama chodziła po wodę, trzeba było bardzo oszczędzać.
- Pani też włączała się w pomoc przy pieczeniu chleba?
Oczywiście, mnie wszędzie było pełno. Nawet barykady żeśmy na Jasnej budowali. Wtedy mnie mama za łeb i przyprowadziła z powrotem do domu. Mówi: „Czy chcesz zginąć? Nikogo nie mam, tylko ciebie”. − „Mama, nie mogę tak!”. Budowali, bo stwierdzili, że skądś jadą czołgi niemieckie. Porozbierało się chodniki i zrobiło dwie barykady. Z tamtej strony była ulica Boduena, a tu była Jasna, to się zbudowało jedną tu, a drugą tu, żeby nie mogły przejechać. Dalej była ulica Przeskok, gdzie był później warsztacik samochodowy, też stały domy, tylko zburzone później. Któregoś dnia wylazłam na podwórko. Mama tylko mówiła: „Pamiętaj, będą »krowy« ryczały, to masz uciekać”. To ryczące pociski. Wyszłam na podwórko, wyszłam na ulicę, bo usłyszałam jakieś hałasy. Przedtem strzelały „krowy”. Nieśli na noszach rannego Powstańca czy cywila, miał poszarpany garnitur, pokrwawione nogi, cały był czarny dosłownie, tylko oczy mu się błyszczały. Trzymał papierosa w ustach i palił. Chyba był przytomny, bo ruszał oczami. Czy jego uratowali? W takim stanie jak był, ubranie jakby było do niego przyklejone. Nie wiem, co to była za broń niesamowita, bo jak wybuchł w pobliżu pocisk z tej tak zwanej krowy, to było coś niesamowitego, to była jakaś paląca się maź.
- W bardzo wysokiej temperaturze.
Nie wiem. Wtedy spojrzałam na to – nigdy nie byłam strachliwa – wróciłam do domu, opowiadałam mamie o tym panu. Mama powiedziała: „Już mi nigdy nigdzie nie łaź”. Potem żeśmy stwierdzili, że zaczynał się ostrzał, bo Niemcy bronili Prudentialu. Dla nich to był świetny punkt obserwacyjny. Chcieli go zburzyć, ale nie udawało się. Mama poszła na Nowy Świat, doszła do naszego mieszkania, potem wróciła i powiedziała: „Wracamy na Nowy Świat”. Myśmy na Boduena poszli koło 10 sierpnia, jak „własowcy”… Musieliśmy tam być co najmniej dwa tygodnie, może trochę dłużej. W każdym razie na początku września mama przyszła na Nowy Świat. Zaczął się ostrzał Prudentialu, mama mówi: „Nie ma co tu siedzieć, wracamy do domu”. Myśmy wrócili na Nowy Świat, ale to było bardzo krótko. Mama posprawdzała, czy w piwnicy wszystko ma, nas uzbroiła i mówi: „Idziemy w Aleje Jerozolimskie”. To była decyzja mamy, bo siostra babci była żoną chirurga, oni mieli duże mieszkanie. Skądś się dowiedziała, że Aleje są najbardziej bezpieczne z uwagi na tunel. Niemcy chronili tunel, tunelami „krowy” jeździły, pewnie jeszcze jakieś inne zaopatrzenie wojska. Myśmy wyszli. To był wrzesień, było ciepło, a mama mi się kazała ubrać w moją pelisę z futrzanym kołnierzem. Na to założyłam prochowiec, żeby go osłonić. Babcia ubrała się w futro foki, na to założyła prochowiec. Dziadek założył krótkie futro czy kurtkę, takie trzy czwarte, mojego taty, a mama wzięła karakuły czy coś, bo tych futer miała dużo i też prochowiec na to. Miałam swój plecaczek, mama miała dwie walizeczki skórzane, jak się śmiałam: sobotnio-niedzielne, jak wyjeżdżała z ojcem na weekend. Nawet jedną mam gdzieś jeszcze. Jedna moja walizeczka była wypełniona papierosami, calusieńka. To było lekkie, wzięłam. Babcia miała taką drugą walizeczkę, też z papierosami czy z czymś innym. Dziadek miał w plecaku poukładane buteleczki ze spirytusem i z czymś jeszcze. Mama miała torbę przewieszoną przez ramię, to była cała apteczka. To wszystko przenieśliśmy w Aleje Jerozolimskie. Mnie już zaczynały boleć uszy. Nie mogliśmy wyjść z Nowego Światu, bo na ulicy się coś działo. Zresztą nie było mowy, żeby ulicą dojść do Alej Jerozolimskich, tylko trzeba było znowu pójść częściowo piwnicami, przez ulice. Nie pamiętam tylko, czy myśmy poszli tak daleko, że byliśmy w kinie „Palladium”, czy bliżej i byliśmy w kinie „Atlantyk”. Wiem, że w którymś z tych kin. Musieliśmy się w tamtą stronę cofnąć, żeby dojść z powrotem do Alej Jerozolimskich. Był „Cafe Klub”, kabaret, potem był Klub Książki i Prasy na rogu Nowego Światu 15/17, potem był 19 i nasz 21. To było tuż, tuż przecież. Myśmy musieli się cofnąć aż do Złotej, żeby wrócić. Chyba to było jednak kino „Palladium”, bo tylko kino „Palladium” miało taki bardzo długi korytarz i potem schodki w dół. Siedziała mama, babcia, ja i dziadek. W pewnym momencie ktoś rzucił granat do bramy. Huk był niesamowity. Całe szczęście, że w tym momencie gadałam. Mama rozmawiała z babcią, gadałam coś do dziadka, dziadek miał zamknięte usta. Ogłuchł na ucho, pękł mu bębenek. Mama powiedziała do mnie: „Wynosimy się stąd”. Zeszliśmy po schodach, potem przez salę, potem przez jakieś podziemia, na ulicę Chmielną, potem na drugą stronę, jakimiś opłotkami, piwnicami, w końcu znaleźliśmy się w budynku przy Kruczej. Był zrobiony wykop w Powstanie, odkryty tunel. Tunel był przez Powstańców pilnowany, z jednej i drugiej strony byli żołnierze. Na dachu budynków na Kruczej siedzieli „gołębiarze” niemieccy i kto się tylko poruszył, to strzelali. Myśmy siedzieli do bardzo późna, żeby można było przejść, już było prawie ciemno. Kazał nam założyć jakieś kaptury. Puszczał tylko po dwie osoby albo pojedyncze osoby. Powiedział: „Niech pani weźmie dziecko przed siebie i zasłoni ją, żebyście równo szły, żeby nie było żadnego ruchu”. Myśmy przebiegły z mamą chyłkiem na tamtą stronę, potem babcia, dziadek. Byliśmy po drugiej stronie. Znowuż do piwnic i piwnicami wyszliśmy na podwórko Aleje 21. Byliśmy już bezpieczni. U cioci były dwa mieszkania, bo z jednej strony była pracowania, z drugiej strony była lecznica. Byliśmy tam do końca Powstania. To był początek września chyba, wtedy się właśnie zaczynała ofensywa, były awantury. Jak żeśmy przyszli, to mówili: „Nasze wojsko przepływa Wisłę”. Nasze wojsko nie przepływało Wisły, tylko chcieli przepłynąć. Rosjanie do nich strzelali, a potem kazali się wycofać.
Nie. Ojciec 1 sierpnia pożegnał się z nami i powiedział: „To długo nie potrwa. Za parę dni się spotkamy”. Poszedł do swojego oddziału, gdzieś miał, ale nie wiem gdzie. Jeden kontakt – potem się dowiedziałam – to że w Pruszkowie spotkał się z ciotką, że znalazł się w Pruszkowie. Podejrzewam, ponieważ pierwsza była wysiedlana Wola i Ochota. Ojciec prawdopodobnie był albo na Woli, albo na Ochocie. Tylko nie wiem, w jakim oddziale, bo tego nie wolno było mówić.
- Czy zapamiętała pani z okresu samego Powstania uliczne uroczystości, msze, pogrzeby? To, co działo się na co dzień.
Tyle tylko, że czasami widziałam, jak kopali groby, bo chowali zmarłych. Mama mnie odciągała od tego wszystkiego, nie chciała widocznie. Na mnie to nie robiło takiego wrażenia, żebym dostawała spazmów. Traktowałam życie normalnie, nie bałam się niczego.
- W Alejach Jerozolimskich była pani z mamą, dziadkami do końca Powstania?
Do końca Powstania.
- Jak zapamiętała pani dzień kapitulacji?
W Alejach Jerozolimskich były straszne naloty, samoloty. Ktoś dojrzał, że nawet jakiś Anglik przelatywał. Chcieli zburzyć tunel, żeby zabezpieczyć ludzi przed pociskami, które były straszne. Ciągle były naloty. Jeśli bombardowali, to się zniżali i bombardowali tylko tunel, szczególnie most kolejowy i wjazd do tunelu. U nas też ostrzeliwali. Wiem, że pocisk artyleryjski wpadł przez okno od frontu, a wyleciał oknem od pokoju stołowego i rozwalił się dopiero w następnej oficynie. Myśmy z mamą były od tego pocisku jakieś dziesięć metrów. Słyszałyśmy tylko straszny świst i nic więcej. Niesamowite. Już wtedy byłam chora na uszy, miałam zabandażowane, nie słyszałam. Wszystko jedno. Zaziębiłam się gdzieś po drodze, wywiało mnie w kinie i potem bolały mnie uszy. Ropa poszła uszami i mama mi potem zrobiła opatrunki. Byłam głucha, bo w tym czasie, kiedy miałam zapalenie ropne, nic nie słyszałam.
- Wychodziliście państwo do Pruszkowa?
Prowadzili nas do Pruszkowa, ale myśmy do Pruszkowa nie doszli. Myśmy wychodzili z Warszawy 3 października. Już było po wszystkim. Wujek jakoś opóźniał. W Alejach Jerozolimskich, jak się stoi twarzą do bramy, po prawej stronie był kolonialny sklep. Prowadził go pan Serafiński, to był przyjaciel wujka chirurga, choć trudno nazwać przyjaciel. Wujek mógł zawsze kupić coś lepszego, bo on miał dużo towarów sprowadzanych potajemnie z Zachodu, z Turcji szczególnie. Przyniósł mi czekoladę, coś jeszcze, takie towary, które są niespotykane. Jak myśmy mieli wychodzić już z Warszawy, pan Serafiński przyszedł i mówi tak: „Panie Antoni, chodźmy do sklepu, niech pan weźmie swoich chłopaków”. Z nami wychodziło też trzech wujka pracowników do szycia pasów, fachowców. Mówi: „Bierzcie ze sklepu, co chcecie, już szwabom tego nie zostawię, sklep podpalę”. Spirytus, jakieś alkohole, jakieś koniaki, wszystko mieli na górze. Co można było, to się popakowało. Jak myśmy potem wychodzili z Warszawy, 3 października wszyscy się zebrali na podwórku. Na Kruczej pod 21 mieszkał babci brat Kazimierz i jego żona. Z młodszą córką byli w Zagościńcu, bo mieli swoją willę, byli na wakacjach. Ania była o dziesięć lat ode mnie starsza, była w AK łączniczką ze słuchawkami. Wujek nie wiem, czym dowodził. Oni mieli swoją placówkę w mieszkaniu na Kruczej. Przyszli do nas 2 października. Mama mówi: „A co wy tu robicie?”. − „Przecież Powstanie się skończyło”. Myśmy nawet nie wiedzieli o tym, że już skończyło się Powstanie, bo ciągle były strzelaniny. Oni po podpisaniu 2 października kapitulacji przyszli do nas: „Trzeba się zbierać”. Wszystko szybko się pakowało, co można było, najwięcej żywności, alkoholi. Serafiński nam cały sklep przyniósł na górę, co tylko było w sklepie. Powiedział żołnierzom: „Bierzcie, co chcecie. Wszystko zabierajcie, żeby nic nie zostało”.
- Ania 2 października przyszła z całą aparaturą?
Nie wolno im było tego zabrać. Konia gdzieś rozbierali, widziałam. Nie pamiętam, gdzie to było, to są lata, moja głowa też już nie ta.
- To się wiązało z głodem w czasie Powstania.
Z głodem.
- Może pani opowie o tej historii?
Nie pamiętam, w jakim to miejscu było.
- Miejsce nie ma znaczenia, ale sam fakt.
Była taka sytuacja, że jak był padnięty koń na ulicy, prawdopodobnie to był koń dorożkarski, po paru dniach ludzie go rozbierali na kawałki i jeszcze się prawie bili przy tym. To mnie ktoś opowiadał, sama nie widziałam. Ktoś przyszedł i kawałek ochłapu przyniósł. Musieliśmy być w Alejach, pewnie po drugiej stronie, na Brackiej to było. Pan Serafiński też nie miał, właściwie z wyjątkiem suchych rzeczy… Już kaszy nawet nie miał, bo wszystko wyjedli, wszystko rozdawał. Nikt mu nie kradł, bo nie potrzebował. Został mu spirytus, alkohole, koniaki. Tym się człowiek nie naje przecież. Można się zapić na śmierć najwyżej. Dobrze, że ciotce psa nie zjedli, bo miała spaniela.
- Zebraliście się państwo na podwórku?
Drugiego października zameldowała się Ania. Musiała radiostację albo gdzieś zakopać w piwnicy, albo coś zrobić, bo bez radiostacji przyszła. Jej nie wolno było zresztą wziąć, bo by się dostała w ręce Niemców, przecież nas Niemcy wyprowadzali. Jak myśmy wychodzili, to było nas w sumie piętnaście osób chyba, bo moi dziadkowie, ja z mamą, wujek z Anią to sześć, wujkowie to osiem, ciocia, siostra babci i lekarz, trzech jego pracowników to jedenaście. Wiem, że były jakieś cztery osoby z nami. W sumie to była gromadka piętnaście osób. Żeśmy wychodzili, ja z tą chorą głową, prawie głucha, mama mnie trzymała z tyłu albo popychała, albo ciągnęła, żebym wiedziała, gdzie idę. Jeszcze mi dali psa, ciągnął mnie, dwa razy się przewróciłam. W końcu puściłam tego psa, mówię: „Mamo, ale jego zjedzą”. − „Trudno, to zjedzą. Pójdziemy, to jeszcze będziesz miała gorzej, Niemcy zobaczą, zastrzelą psa, będziesz się jeszcze bardziej martwić. Puść go, on sobie da radę”. Puściłam tego psa, co miałam zrobić. Taki fajny spaniel z długimi uszami.
- Czy wiedzieli państwo, dokąd idziecie?
Myśmy wiedzieli. Później wszystkich gonili do Pruszkowa, niezależnie od tego, z jakiej dzielnicy Warszawy. Myśmy wyszli na ulicę Kruczą, to znaczy wyszliśmy z Alej, z piwnic na Nowogrodzką. Już można było iść, bo nie bombardowali. Przeszliśmy do Kruczej i cały czas szliśmy Kruczą w kierunku Wilczej. Potem z Kruczej skręciliśmy w Piękną, Piękna Piusa się wtedy nazywała, z Piusa skręciliśmy w Śniadeckich, doszliśmy do Politechniki. Pierwszy przystanek nam zrobili na rogu Kruczej i Piusa. To nie była duża gromada, zbierali i potem pchali dalej.
- Jak Niemcy się zachowywali?
Spokojnie, już nie wrzeszczeli na ludzi, absolutnie. Jeszcze jeden przypadek powiem, ale to dopiero, jak na Wawelskiej będziemy. Zatrzymałam się i odwróciłam. Mamę wzięłam za rękaw i mówię: „Zobacz”. Za nami od strony Alej Krucza była pusta, domy były jeszcze całe, szedł oddział „własowców”, to znaczy „ukraińców”. Najgorsza swołocz, jaka tylko może być. Szli trójkami, jeden sobie chyba strzelał dla przyjemności. Coś rzucali, ale nie wiem, co to było, musiało być coś takiego, że się zapalało. Tamten rzucał, a ten strzelał. Wybuchało. Nie wiem, czy on rzucał granaty, czy to były pociski zapalające, nie mam pojęcia. Jak z daleka szli, to tylko widziałam, jak szło po każdej stronie trzech. Jeden rzucał i strzelał z pepeszy: du, du, du, du. Wszystko wybuchało. Chcieli, to trafiali albo na parter, albo na pierwsze piętro. Chodziło o to, żeby cały blok się spalił. Dlatego Krucza była tragiczna. To samo robili potem z Marszałkowską. Bo getto to zniszczyli, jak było powstanie w getcie. Krucza była okropna. Myśmy wychodzili z Warszawy, to była godzina chyba dziesiąta. Jeszcze nie robiło się szybko ciemno. Potem doszliśmy do Śniadeckich, wyszliśmy na plac przed Politechniką. Znowu nas zatrzymali, dlatego że Lwowską szedł oddział powstańczy, z opaskami wszyscy. Przechodzili, Niemcy prowadzili. Ci to byli dopiero otoczeni wojskiem. Mieli jeszcze granaty, karabiny, wszystko musieli rzucać. Pod Politechniką był zbiór wszelakiej broni na wysokość jednego piętra. Jak stawaliśmy, to wejścia do Politechniki nie widziałam. To była olbrzymia góra broni. To było strasznie przykre, dlatego że widać było ich smutne twarze, to nie były twarze zacięte, to były twarze pełne rozpaczy. Byli strasznie otoczeni i chronieni, żeby czasami ktoś z nich nie uciekł. Pierwsi skręcili w Nowowiejską. Przedtem nazywała się ta ulica 6 Sierpnia. Dopiero jak odeszli już jakiś kawałek, pozwolili nam dalej iść. Myśmy szli Nowowiejską, potem skręciliśmy tak, jak tramwaj jechał, i do Filtrowej. Tramwaj skręcał w Krzywickiego, potem w Filtrową. Myśmy wyszli na Filtrową, doszliśmy do placu Narutowicza, potem skręciliśmy w lewo, minęliśmy kościół Świętego Jakuba i koło Opaczewskiej pozwolono nam odpocząć. Był ogólny odpoczynek. Myśmy posiedzieli z pół godziny, już zaczęła się dobra szarówka robić. Ruszyliśmy dalej.
Do placu Narutowicza tak. Z tym że już nie było tak gęsto może, dlatego że to już była końcówka, bo 1 października i 2 października wyprowadzali Warszawę. Ochota i Wola już były kompletnie puste, bo kogo nie wysiedlili, to zastrzelili. Całe Śródmieście szło, przede wszystkim Śródmieście i Starówka. Starówkę przegonili do Śródmieścia albo zastrzelili, Żoliborz załatwili na początku. Właściwie myśmy byli końcówką, już został tylko ten, co się ukrył w piwnicach i nie chciał wychodzić.
- Mówiła pani o Wawelskiej.
Myśmy Wawelską szli. Pamiętam po tamtej stronie puste pole. To musiała być Wawelska. Może Krzywickiego do Wawelskiej żeśmy doszli.
- Mogło tak być, bo Krzywickiego dochodzi do Wawelskiej.
Krzywickiego do Wawelskiej, bo pamiętam, że nie było tramwajów. Po prawej stronie były drzewa i po lewej były drzewa, nie było szyn tramwajowych. Wawelską mogliśmy też dojść do placu Narutowicza i tak właśnie było. Na Wawelskiej w pewnym momencie, a to była lekka szarówka, jeszcze nie było ciemno – miałam zabandażowaną głowę, a mama jeszcze specjalnie mi tak założyła chusteczkę, żeby bandaż było widać, mama była cwaniara jednak mimo wszystko – podszedł do mnie młody żołnierz, wziął mnie za ramię i dał mi jabłko. Mama była przede mną, spojrzałam się na mamę, mama mrugnęła oczami. Chciałam to jabłko wyrzucić, wzięłam w rękę i spojrzałam na mamę, a mama zamknęła oczy, żebym wzięła. Chciałam tym jabłkiem huknąć w ten łeb. Mówi: „Co byś zrobiła? Rozstrzelali by nas wszystkich”.
Poryw czy charakter? Mama moja jest spokojna, ja byłam taki wariat jak tata, wszystko od razu, łup! Schowałam to jabłko, a potem je wywaliłam, nie zjadłam, powiedziałam: „Szwabskiego jabłka jeść nie będę”, mimo że byłam głodna. Plac Narutowicza, potem skręciliśmy, tłumek robił się coraz rzadszy.
Dużo ludzi już przeszło, bo przecież wychodzili 1 i 2 października. Po prostu ludzie byli zmęczeni, tłum się rozciągnął. Myśmy przy Opaczewskiej odpoczywali, usiedliśmy na kołach przewróconego tramwaju i odpoczywała cała nasza gromadka. Wujek powiedział: „Tylko pilnować się razem, bo inaczej zginiemy”. Inne osoby jeszcze szły, ale to się wszystko strasznie rozciągało i coraz mniej było widać Niemców, którzy pilnują. Potem ruszyliśmy, bo któryś przyszedł i powiedział, żeby iść dalej, to myśmy szli dalej. Doszliśmy do obecnej ulicy Łopuszańskiej, przed wojną też była Łopuszańska, ale nie jestem pewna. To już było poza Warszawą, bo granica Warszawy to była ulica Opaczewska. Jeszcze kawał drogi było. Skręciliśmy w Łopuszańską. To już była szutrowa droga polna, dosyć szeroka. Wujek, lekarz, znał zresztą biegle niemiecki, powiedział: „Słuchajcie, zwalniamy”. Cała nasza gromada, piętnaście osób, które było, żeśmy zwalniali. Wujek się rozglądał i myśmy na wysokości mniej więcej Salomei zaczęli zwalniać. Mama dojrzała sto metrów od drogi jakaś chałupinę, murek przykryty dachem i do wujka poszła, mówi: „Słuchaj, może by coś…”. − „Zaraz”. Myśmy zostali sami, bo zwolniliśmy. Za nami szło dwóch szwabów z karabinami. Wujek do nich podszedł, zaczął z nimi po niemiecku rozmawiać i mówi: „Jesteśmy bardzo zmęczeni, czy możemy tu przenocować? Da radę?”. Mama zaraz dała pół litra spirytusu, dwie paczki papierosów, ojciec miał tekturowe pudełka, takie robione w domu. Jakiś koniak dostali jeszcze od kogoś. Byli bardzo zadowoleni, odwrócili się do nas tyłem i mówią:
Raus. Uciekliśmy za domek. Musiałam zdjąć prochowiec. Pod spodem miałam zieloną pelisę, a trzeba było prochowce pozdejmować, bo z daleka było widać. Zwinęłam, schowałam pod pazuchę. Znowu moja mama oczywiście zarządziła, że kto ma co jasnego, to chować, wszystko na ciemne. Myśmy siedzieli jakiś czas, potem wujek wyszedł, zobaczył, że jest cisza, nikogo nie było. Rosła brukiew, ale to takie były liście. Kulić się i do przodu. Tak jak miedze szły, tak lecieliśmy tymi miedzami. Odpoczywało się po kawałku, potem szliśmy, tak aż do świtu. Trochę na czworakach, trochę biegiem. W końcu doszliśmy gdzieś, pojawiła się na horyzoncie jakaś chałupa wiejska. Skręciliśmy do tej chałupy. Pracownicy wujka powiedzieli, że bardzo dziękują za wszystko, teraz już sami sobie dadzą radę. To młode chłopaki, chcieli może przejść do jakiegoś polskiego wojska, do jakiegoś lasu się udać czy coś. W każdym razie odłączyli się od nas.
Zostało nas już tylko dwanaście osób. Myśmy doszli do jakiejś chałupy, była stodoła, w stodole już jacyś ludzie byli. Kopa słomy była luźna, myśmy na słomie usiedli. Mama z wujkiem, doktorem Kuglerem, poszła do gospodyni, powiedziała: „Jest gromada, dwanaście osób, chcielibyśmy coś zjeść”. − „Co ja wam dam, nic nie mam”. − „A kartofle macie? To nagotujcie kartofli, nasmażcie cebuli, my to zjemy”. Tak było. Ale ile to kosztowało! Mama dała pierścionek z brylantem, ciocia Ania nie wiem, co miała, wujek Kugler dał im dolary amerykańskie i jeszcze jakiś alkohol dostali. Za to można było wesele urządzić. Myśmy dostali michę z łyżkami, żeśmy usiedli w kółku i jadło się. Jakie to było dobre! Potem jeszcze mama musiała mi opatrunek zrobić na uszy, już mnie tak bolały, bo ropa mi wyciekała. Że w takich warunkach przeżyłam, to jest cud boski. Takie zapalenie uszu wtedy! Mama przyniosła tylko jakąś gorącą wodę, maczała waty, wyczyściła, założyła świeży opatrunek. Mama miała płyn Burowa, wujek zrobił trochę mocniejszy, wkładała do środka opatrunki. Kuzynka Ania, która była łączniczką, co na radiach pilnowała, przed wojną, w 1939 roku, kiedy kończyłam pierwszą klasę, zdawała maturę u Szachtmajerowej. Na studia się nie dostała, bo wojna. Prowadziła sekretariat u pana inżyniera, który budował wille. Mówi: „Bardzo się cieszę, bo przynajmniej będzie mi pani całe biuro prowadziła”. Prowadziła biuro. Wiedział, że jest w organizacji. Dostała klucze od willi, bo budował rozmaite wille i w Podkowie Leśnej, i nie pamiętam, w którym to miejscu. To była willa w stanie surowym, na pewno ogród był nieogrodzony. W tej chwili to bym nawet nie trafiła do niej. Mówi tak: „Ja ci przygotuje, okna oszklę. Będziesz miała na parterze i pierwszym piętrze snopki ze słomą. Jak będziecie uciekać z Warszawy − wszystko wiedział, nie musiał być w organizacji − to tam się możecie zatrzymać na jak długo będziecie potrzebowali”. Nie wiedział, czy będzie szła z rodziną, czy będzie szła z wojskiem, czy z kim, ale powiedział, że mogą tam uciec. Rzeczywiście, była willa, ona otworzyła, był parter i pierwsze piętro, snopki się rozłożyło i można było przespać się na słomie, ale przede wszystkim już było ciepło. Ania znalazła kuchenkę na spirytus denaturowany i butelki ze spirytusem. Mieliśmy już ogień, można było zagotować wodę, napić się gorącej herbaty, bo herbatę mieliśmy ze sobą. Pan Serafiński nam kawę i herbatę dał. Mama od razu następnego dnia poszła z Anią, swoją cioteczną siostrą – bo to była jej cioteczna siostra, wujek był bratem babci – na targ. Nie wiem, czy targ w Leśnej Podkowie był, czy do Milanówka doszli. Na tym targu się spotkały…
Muszę się cofnąć. Jak myśmy doszli do stacji Salomea, żeśmy siedzieli w krzakach przy stacji, podjechał pociąg, to żeśmy do tego pociągu wsiedli. Od razu się pojawił konduktor, wpuścił nas do przedziału i powiedział: „Wszyscy na podłogę”. Zamknął nas, powiedział: „Otworzę wam. Gdzie jedziecie?”. − „Do Podkowy Leśnej”. − „Otworze wam w Podkowie Leśnej”. Chodziło o to, że po peronach latali Niemcy i zaglądali do wagonów. Nie mogli się schylić, bo okna im nie pozwalały na to, ale jak by zobaczyli jakąś postać ruszającą się, to by strzelił, bo w ten sposób ludzie uciekli im przecież. To była jeszcze jedna przygoda: przejechać na podłodze parę stacji. Za Salomeą nie wiem, co było, Tworki, Pruszków, dopiero Leśna Podkowa. W której Podkowie Leśnej wysiadłam, nie wiem: czy Zachodnia, czy Wschodnia, czy Środkowa. Gdzie Ania kazała, to było niedaleko stacji.
Potem mama pojechała z Anią i na bazarze spotkały ciotkę, która mieszkała na Sękocińskiej z Anką. Strasznie się ucieszyły, rzuciły się sobie w ramiona i oczywiście mama ją zaraz zabrała. Mieszkała u swojej znajomej, ale była niezadowolona, bo tamta to wielka pani. A Danka była ranna. Myśmy już wszyscy razem siedzieli, parę dni tam żyliśmy. Była Ania ze swoim ojcem, moi dziadkowie, my z mamą. Wujek lekarz ze swoją żoną, siostrą babci, gdzieś indziej poszli, bo w Salomei powiedzieli, że gdzieś indziej idą, już ich nie było. Chłopaków też nie było. Dziesięć osób. Byliśmy parę dni, trzeba było odsapnąć, odjeść trochę. Szukaliśmy kontaktu, którędy przedostać się do Skolimowa, do willi wujka. Tydzień byliśmy, dłużej chyba nie, chodziło o to, żeby trochę nabrać sił i pożywić się. Nie lubiłam pomidorów, nie cierpiałam jako dziecko. Jak mama przyniosła z placu pomidory, kiełbasę i bułki, jak rzuciłam się na to, oczywiście zżarłam od razu kawałek kiełbasy, bułkę, pomidora. Potem całą noc siedziałam na dworze chora. Chora byłam, po postu żołądek nie wytrzymał. Nie tylko ja biegałam, wszyscy tak zrobili. Byli głodni, człowiek dwa miesiące byle co jadł.
Potem żeśmy wyszli stamtąd. Pakowaliśmy się znowu w plecaczki, jeszcze jakieś zapasy na drogę się wzięło. Szliśmy sobie z Leśnej Podkowy na przełaj polami, cały czas w kierunku Iwicznej. Mieliśmy przewodnika, który znał te tereny. Kompasu nikt nie miał, tylko na azymut można było iść. Ktoś nas prowadził. Wyprowadził nas do połowy drogi. Myśmy wyszli rano, potem po drodze żeśmy coś jedli, bo mieliśmy termosy z herbatą czy gorącą wodą, czy z czymś. Herbata już była, bo się kupiło na bazarze. Potem doszliśmy prawie do Iwicznej, to była krańcowa stacja ciuchci w Iwicznej. Gdzieś ktoś poszedł i znalazł chłopa. Powiedzieliśmy, że mamy starsze osoby i mamy chore osoby. Moja mama wszędzie wszystko załatwiała. Chłop zaprzągł konia i już na furce moja babcia siedziała, mój dziadek siedział, ja siedziałam chyba, Danka ranna, bo nie mogła chodzić. On nas boczną drogą przez Chylice przeprowadził aż pod sam dom prawie. Całą noc żeśmy jechali, byliśmy bardzo późnym wieczorem w Skolimowie.
- Dużo osób spotkało się w Skolimowie?
Potem, jak było zakończenie Powstania, to w sumie było nas, z tych, co byli na imieninach u wujka, chyba ponad dwadzieścia osób. Pierwszej nocy, jak myśmy przyszli, myśmy z Danką spały na kozetce we dwie. Jak myśmy się zmieściły, to nie wiem, ale żeśmy się zmieściły. Nogi były na krześle, ją noga bolała, ja miałam chore uszy.
- Czy część tych osób działała w konspiracji?
Prawie wszyscy. Moja mama nie, ze względu na mnie, dziadek i babcia nie, bo już byli za starzy. Poza tym dziadek do końca pracował, bo jego wyrzucili z fabryki. Był ortopedą od pasów, zresztą dziadek potrafił składać nogi, jakby była połamana.
- Czy w Skolimowie byliście państwo do stycznia 1945 roku?
W Skolimowie byłam do sierpnia 1966 roku.
- Oczywiście była pani w Warszawie.
Tak, jeździłam, pracowałam w Warszawie. Mama zwołała różnych ludzi, kto chciał oczywiście, to byli znajomi i mniej znajomi. Miała pieniążki, to wynajęła i chciała odkopać naszą piwnicę, bo przecież tam wszystko było. Za jeden obraz można było nowe mieszkanie kupić. Ale niestety nie dokopała się. Wiedziała, w którym miejscu, bo charakterystyczny był plac po kinie „Bałtyk”. Potem był mur, potem było niewielkie podwórko, dwa kasztany rosły, to też charakterystyczne. Potem było nasze mieszkanie na drugim piętrze. W tym miejscu, bo mama sprawdziła z ojcem, w którym miejscu jest nasza piwnica. Ona była idealnie pod ich sypialnią, to było w oficynie. Nie znalazła. Przekopywali, dużo ją to kosztowało, nie znalazła nic albo już było wykopane.
- W jakim miesiącu mama wyruszyła?
Mama ruszyła pod koniec stycznia, na początku lutego. Zimą. Mama, jak tylko było wyzwolenie Warszawy 17 stycznia, to 18 stycznia z dziadkiem i ciocią Elą, która mieszkała na Ochocie, już byli w Warszawie. To było osiemnaście kilometrów, a oni szli cały czas piechotą. Mama lubiła chodzić, dziadek też. Doszli.
- Już wiadomo było, co z tatą?
Jeszcze wtedy nie.
- Kiedy były pierwsze wiadomości?
Przyszedł list na nazwisko ciotki i adresowany na Skolimów, ponieważ ojciec wiedział, że ciotka jeśli będzie żyła, uda jej się z Pruszkowa wyjść… Zresztą w Pruszkowie się spotkali, z tym że ojciec wsiadł w pociąg, do ciotki Eli powiedział: „Powiedź Irce, że jadę na zachód. Jeśli się spotkam z Wierą – to znaczy ze swoją siostrą – to do nich napiszę i będę ich ściągał”. Ojciec chciał dostać się do Anglii i nas stąd zabrać, żebyśmy tam mieszkały. Widocznie się tak z Wierą umówił. Niestety, przeszedł przez cztery obozy. Mam jego list przez Niemca pisany do ciotki. Ostatni obóz, w którym ojciec był, to był Ravensbrück. Mówię: „Niemożliwe, przecież to był obóz kobiecy”. – „Nie, bo po Powstaniu byli tam wszyscy”. Mieli takie przeludnienie, że ładowali, gdzie popadło. Ojciec podobno umarł z głodu.
Tak. Powiedział znajomy ojca, który się spotkał z mamą, że ojciec nie chciał wyjść z obozu. Jak z nimi żegnał się i oparł rękę na ojca udzie, to zostało wgniecenie, czyli był taki spuchnięty. Skąd wiem, że był w Ravensbrück? Niemiec napisał do cioci, że Leonard Kalinowski był w obozach takich i takich, ostatni był Ravensbrück.
- Próbowała pani czy pani rodzina więcej informacji zdobyć w Polskim Czerwonym Krzyżu?
Tak. Mama pisała do Szwedzkiego Czerwonego Krzyża – mam kopie listów – do Duńskiego Czerwonego Krzyża. Oni się tym zajmowali. Pisała do Wiery, siostry ojca, ona szukała ze strony Anglii jako jego rodzona sistra. Nigdzie nie było śladu zupełnie, żadnych dokumentów, nic kompletnie. Wierzę w to, że był w Ravensbrück, ponieważ w tym obozie mężczyzn już nie rejestrowali, po prostu ładowali, gdzie było miejsce. Już wiedzieli, że kończą karierę jako zdobywcy świata. I po co im to wszystko? Niemcy mieli to do siebie, że palili wszystkie archiwa, które były im nie po drodze.
- Czy jest jeszcze coś, o czym by chciała pani powiedzieć?
Już nie.
- O Dance, historię z nogą?
W jaki sposób Danka, moja przyjaciółka została ranna? Z ciotką mieszkały na ulicy Sękocińskiej 13, to był dom fabrykantów od PAST-y, „Paluch”. Mieszkali chyba na pierwszym piętrze, ale też mieli piwnice i w tych piwnicach siedzieli, bo też był ostrzał dosyć duży. Ciotka była w piwnicy, a Danka wychodziła. Stały trzy osoby na schodach, co drugi schodek od wejścia do piwnicy. „Własowiec” z pepeszą czy z pistoletem automatycznym… Danka jedną kulką dostała, to był taki strzelający pojedynczymi nabojami. Była pierwsza osoba, potem była druga osoba, była Danka. Strzelał po skosie, po tych schodach. Trafił Dankę w udo, pierwszą trafił w coś, a ostatnią osobę w głowę. Ostatnia na miejscu, druga w klatkę piersiową, Danka miała udo, a ostatnia miała kolano przestrzelone. Oni wszyscy byli pijani, trzymali się ledwie na nogach, Danka opowiadała, że to koszmar.
- Czy przeżycia wojenne, zwłaszcza z Powstania Warszawskiego, wpłynęły na pani osobowość, na pani dalsze życie?
O tyle, że gdybym skończyła gimnazjum, do którego chodziłam, na pewno bym się dostała na studia, jakie sobie wymarzyłam. Chciałam studiować medycynę i na pewno moje życie byłoby trochę inne niż jest. Ale niestety, złożyło się tak, jak się ułożyło. Mama pracowała, o studiach nie mogłam marzyć, bo musiałam też iść do pracy, żeby jakoś ją odciążyć. Nie mogła na mnie łożyć. Mama w zasadzie z wykształcenia była nauczycielką, a pracowała w biurze, nauczyła się robić papierkową robotę, różne planistyczne rzeczy. Mama bardzo ładne wiersze pisała, opowiadania różne, mogłaby być w szkole polonistką, ale nie była. Jak zdałam maturę, to też poszłam do pracy. Skończyłam później zaoczne studia ekonomiczne i to mi musiało wystarczyć. Teraz to jest za późno na naukę.
- Często wraca pani do wspomnień z okresu okupacji?
Staram się już nie wracać, bo to jest bardzo przykre i przygnębiające. Jak zaczynam opowiadać, to wszystko widzę.
- Dzieli się pani z młodszym pokoleniem?
Oczywiście, jak ktoś się mnie pyta, to im opowiadałam. Jak są ciekawi, to muszą wiedzieć. Mama też mi opowiadała o I wojnie światowej, przecież też ich przeganiali z miejsca na miejsce.
Warszawa, 22 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło