Marianna Rodziewicz-Kuba
Jestem Marianna Kuba, mieszkam w Puławach.
- Gdzie była pani podczas Powstania?
Byłam w Warszawie od 1 sierpnia. Mieszkałam w Warszawie sześć lat, w Powstanie nadal byłam w Warszawie, od pierwszego do ostatniego dnia.
Krucza 10.
- Gdzie się pani urodziła? Kim byli pani rodzice?
Mieszkałam na Nowogródczyźnie, powiat i gmina Lida, województwo nowogródzkie. To była kolonia Plasewicze. Tam się urodziłam. Stamtąd wyjechałam w 1938 roku. Całą okupację przeżyłam [w Warszawie] i Powstanie, od początku do końca.
- Proszę powiedzieć o rodzicach, o pani dzieciństwie.
Mama zmarła, jak miałam sześć lat. Zostaliśmy sierotami. Nas było pięcioro. Tata został wdowcem, nie mieliśmy mamy, chował nas. Chodziłam do wiejskiej szkoły, gdzie były tylko cztery klasy. Jeszcze po śmierci mamy została siostrzyczka półtoraroczna, tak że dziecko, [czyli ja, ją] bawiło. Szkoła tak samo – cztery klasy skończone. Dalsza szkoła podstawowa [była w Lidzie, ale nie było możliwości żeby tam chodzić]. Przedtem była mowa o powszechnej, ale nie było mowy, żeby do Lidy, bo jednak nie były warunki ani finansowe, ani domowe, żebym dalej poszła. Na tym zostało: do szesnastego i pół roku [życia] w domciu. Na wsi mieliśmy osiem hektarów ziemi, rolnictwo. Pomagałam w domu, pomagałam w polu. A kiedy już dorastałam i było wszystkiego, młodzieńczej myśli, ubrania czy czegoś, w co już koleżanki były bogatsze, bo miały mamę i tatę, postanowiłam koniecznie wyjechać, żeby po prostu pracować, mieć młodzieńcze marzenia. Brat starszy zaliczył wojsko jako ułan, po wojsku wyjechał do Warszawy, tam pracował jako stolarz. Zaczęłam wtedy myśleć, co mam z sobą zrobić. Prosiłam, żeby mnie zabrał do Warszawy, że pójdę do pracy, bo tam nie mam żadnych widoków do życia. Tak było. W 1938 roku 15 sierpnia była wycieczka [śladami] Młodej Polski do Warszawy za pięć złotych, to koszt tam i z powrotem. Już byłam przygotowana na to, że wyjadę i nie wrócę. Ponieważ nie było finansów na to (dziecko na wsi, już podlot, nie bardzo miało z czym pokazać się do Warszawy), to pracowałam przez dwa tygodnie w polu sierpem przy żniwach. Zarobiłam wtedy dwadzieścia pięć złotych. Za te dwadzieścia pięć złotych (mogę drobiazgi powiedzieć) [kupiłam] podwójną bieliznę ładniejszą, nie zgrzebną, buciki, skarpeteczki, sukieneczkę. Z tym wyruszyłam. Zapłaciłam jeszcze pięć złotych na tą wycieczkę. To było w dożynki.
- Mówiła pani ojcu o swoich planach, że chce pani zostać w Warszawie?
W 1938 roku, w sierpniu przyjechałam. Do 1 września to tylko dwa listy wypisałam, niewiele opisywałam. Od razu wojna wybuchła i przez wszystkie lata wojenne nie miałam żadnego kontaktu z rodziną. Dopiero już jako mężatka.
- Co robiła pani 1 września 1939 roku, jak wybuchła wojna?
Nie byłam w Warszawie. Pracowałam od 3 marca 1939 roku jako pomoc w gabinecie lekarza dentysty, kobiety i [jako] pomoc jej mamie w domu. [Pracodawcą była Eugenia Krattka, a gabinet dentystyczny mieścił się na ulicy Kruczej 10] W lipcu w 1939 roku moja pracodawczyni wyjeżdżała do sanatorium, do Druskiennik, do Wilna. Mieli dom w Piasecznie, willę. Ona miała córkę i nas na ten miesiąc puściła do babci, swojej mamy, na wakacje. Tam właśnie zastała nas wojna, 1 września. Rano normalnie żeśmy wstali, ta babcia nam robiła, pamiętam jak dziś, białą kawę i jakiś dżem. O ósmej godzinie babcia przynosi radio: przekroczona nasza polska granica przez Niemców.
- Było słychać, jak samoloty lecą nad Warszawą 1 września?
W ogóle nie wróciłam z Piaseczna w 1939 roku, do grudnia, bo nie było po prostu nawet ciuchci. To podwarszawska kolejka, nazywała się ciuchcia. Nie wiem, dlaczego z Piaseczna do Warszawy to było zerwane. Moja pracodawczyni nie wiedziała o nas ani my o nich. Tak że w 1939 roku już wróciłam na gruzy warszawskiej II wojny światowej i w okupacji przeżyłam wszystkie lata do Powstania.
- Co się z panią działo, gdzie pani zamieszkała?
Sześć i pół roku pracowałam cały czas u lekarki dentystki z wyżywieniem, mieszkaniem i oczywiście jakaś opłata była, tak jak wtedy kurs zarobku leciał.
- Proszę opowiedzieć o Warszawie z czasów okupacji, o tym, jak zachowywali się Niemcy. Czy była pani świadkiem jakichś zbrodni?
Raczej się więcej czytało na Pięknej afiszów: za jednego Niemca, przypuśćmy, (Powstania jeszcze nie było, tylko konspiracja) dziesięciu zakładników rozstrzelanych. Imiona się liczyło. Jeszcze co? W niedzielę na przykład wyszłam do kościoła, z Kruczej na plac Zbawiciela (to był właśnie nasz parafialny kościół) na nieszpory. Zablokowana była droga. Tak jak Krucza leci w stronę Mokotowskiej – stali z automatami. Jak Piękna jest do Marszałkowskiej, jest mur, mówiło się za okupacji, że jest mała PAST-a, PAST-a to była poczta. Tam właśnie był ślepy mur. Patrzę, bardzo nie chcę zwracać uwagi, co robią. Stała tam buda, czarnym brezentem obciągnięta, przystawieni do muru wszyscy, już nie byli ubrani normalnie, tylko papierowy worek, tylko szyja. Z daleka wtedy młody człowiek widział, to nie było tak blisko i nie było tak daleko. Już bałam się dalej stać, ruszyłam dalej w stronę Mokotowskiej z tego skwereczku. Poleciała seria, tak że już ich wszystkich [rozstrzelano]. Jak stawiali tych ludzi, to później było określenie, że ci ludzie już byli „ściągnięci z krwi” (nieprzytomni, otumanieni) na szpitale niemieckie, że już byli kołowaci, nie zdawali sobie sprawy. Ich ustawiali, tym dyrygował Niemiec. Potem drugie, co widziałam. Jak żeśmy jechali na Powązki (a już było getto, to już raczej Żydów) była tylko krew, były znicze, bo była egzekucja i już wszyscy byli sprzątnięci.
- Pamięta pani, który to był rok, to wydarzenie przy Powązkach?
Trudno mi powiedzieć dokładnie. Kiedy już ogrodzili getto, nas oddzielili. Jak jechało się na Powązki, do Powązek nie stawał tramwaj w ogóle, żeby Żydzi nie wpadali albo dzieci. Na ulicy tylko krew i znicze. To raczej nie była egzekucja żydowska, dlatego Żydzi na ulicach sami padali.
Jeżeli chodzi o napady na Kutscherę, to przecież ani w akcji, ani żołnierzem nie byłam, ani nic. Odebrali nam w całej Warszawie całą miesięczną aprowizację za karę. W ogóle nie mieliśmy. Kto co miał do wyżywienia, to ratował siebie, albo wymiana. Dali jeszcze kontrybucję pieniężną, tysiąc złotych. Tak przynajmniej myślę, bo dokładnie trudno mi powiedzieć, tylko było powiedzenie: „Damy tysiąc za Kutscherę, damy milion za Hitlera”. Cały czas był strach przed łapankami, bo młodych ludzi wysyłali na roboty przymusowe. Przeważnie meldunek był, więc wiadomo, jakie roczniki były, które się nadawały do tego. Byłam meldowana na stałe w Warszawie, musiałam być meldowana i w Piasecznie, bo cały czas do tej babci jeździłam pomagać. Jak wywozili na roboty, przysłali mi w Piasecznie zawiadomienie na roboty przymusowe. Ale pracowałam w Warszawie i dojeżdżałam. Wtedy, pamiętam, jak mnie w Zielone Świątki szefowa (u mamy była) przywiozła to, zostałam poinformowana i schowana na strychu przez dwa tygodnie. W Piasecznie szukali, bo jak było trzydzieści dwie osoby z całego Piaseczna wezwanych na robotę, młodzież, chłopcy i dziewczęta, to zaczęli szukać po domach. Do tej babci wpadli i gdzie jestem, bo zgłosiły się tylko trzy osoby z tych, które miały wezwanie. Zaczęli babcię szturchać, szukali w tapczanie, w szafie, gdzie tylko było możliwe. Ale miałam meldunek i warszawski, żeśmy się bały, tak moja szefowa, jak ja sama, czy czasem nie przedzwonią. Babcia się ratowała, bo ją też straszyli, mówiła: „To była zabużanka, ona uciekła”. Dali spokój, ale baliśmy się.
Była pacjentka, Helena Sztajmec, która się leczyła. Była
à la Polka,
à la Niemka, nie wiadomo. Jak ta pacjentka nie widziała mnie w gabinecie, to pyta się lekarki: „Co jest z panną Marysią?”, czy jak tam mówiła, to tego już nie wiem. Ona mówi: „Taka jest sprawa, że została wezwana, teraz się boimy”. − „Ja to załatwię, będzie spokój”. Tylko powiedziała, że 800 złotych do zapłaty (to nie dla niej) i oczywiście wyleczenie zębów. Coś utorowała, przyszła po mnie, zabrała mnie. Pamiętam jak dziś: na Wierzbowej był główny niemiecki ośrodek zdrowia. Wprowadziła mnie do sali, posadziła, mówi: „Niech pani czeka”. Tak czekałam. Bać się nie bałam. Widzę, że latają Niemki, wszystko z paskami, jako pielęgniarki. Nareszcie otwierają się drzwi, lekarz mnie woła. Wchodzę. Kazał mi stanąć na prześwietlenie płuc. Tylko mi mówił po polsku: „Oddychać, nie oddychać”. Na tym się skończyło, koniec, mam wyjść. A ona czekała na mnie na ławce. Potem wyniósł opis, podał. Tej karty nie mogłam utrzymać, bo papier był jak bibuła kruchy, ale jakiś czas miałam to. Tam było opisane, że w ogóle nie nadaję się, że jestem gruźliczką czy coś takiego. Sztajmec kazała mi, żebym cały czas nosiła to przy sobie: czy po ulicy, czy jak jadę do Piaseczna, czy gdzieś. W razie jak mnie złapią, tym się okażę. Chorych nie brali, nie wywozili. Później do Powstania chodziłam już odważniej, nie bałam się łapanek czy w ciuchci, jak dojeżdżałam, czy po ulicy. To trzeba było tylko zobaczyć tę czarną budę. Już wiadomo. Wszystko jak kuropatwy uciekało do sieni z ulicy, żeby kogokolwiek nie złapali po drodze. Później na Skaryszewską wywozili. Tam była szkoła, była selekcja. Wypuszczali tych, którzy się nie nadawali, a [pozostałych] – wywóz na roboty.
Aprowizacja była straszna: dwadzieścia pięć deko chleba na kartki. To nie był chleb, to była cegła, glina czy coś. Ale człowiek młody, głodny. I stary też musiał jeść. Jakieś plewy, jakieś kasze, jakieś grochy pół spleśniałe. Jeżeli chodzi o mięsko – jakieś ochłapy najgorsze. Ludzie dokupowali gdzieś jeszcze, okazywało się, że można było przez szmugiel. Handlarki zaczęły wozić, jak ktoś miał za co, to kupił. Na Hożej był sklep, koninę się kupowało. To nie było zjadalne. Gotowało się, rozgotować nie można było, tak że to było okropne. Życie było straszne, ale się czekało. Było takie powiedzenie: „Słońce wyżej, Sikorski bliżej”. Żeśmy czekali na to zbawienie. Każda Wigilia, każde jajeczko, to zawsze się powtarzało, że już na przyszłe będzie inaczej. Aż się skończyło Powstaniem.
- Miała pani jakikolwiek kontakt z konspiracją?
Ponieważ właśnie moja szefowa miała w lutym ciężką operację żołądkową, musiałam się nią opiekować. Tak że co robiłam? Na barykadzie podarłam wszystko na sobie, bo mężczyźni łomem podważali płyty chodnikowe, [a w rękach nosiliśmy je oparte na brzuchu. To były duże ciężary. Ale to było już pierwszego sierpnia, w dniu wybuchu Powstania].
- Zaraz przejdziemy do Powstania. Czy miała pani kontakt z konspiracją?
Wiedzę tylko. Dlaczego? Mojej dentystki [syn] był podchorążakiem [- Andrzej Krattka – miał wtedy dwadzieścia jeden/ dwadzieścia dwa lata, w czasie Powstania]. Jak wojna wybuchła, okupacja weszła, on miał dziewiętnaście lat. Cały czas była szkoła Wawelberga, wyższa szkoła, ale inżynieryjna. Było zezwolenie, jedyna szkoła, co była przez Niemców udostępniona w Warszawie. Cały czas on należał do [konspiracji], mama wiedziała, wiedziałam ja potem, już bliżej Powstania, bo przedtem to nie. Była umowa, jakiś sygnał, już nie pamiętam, dwa pukania czy cztery (to nieważne) do drzwi wieczorem. Podawali „Biuletyn”. Nie rozkazy, bo jeszcze nie powstało Powstanie, tylko przygotowawcze. To czytane było. Jak gabinet dentystyczny był, to linoleum grube, dywanowe się podnosiło, po przeczytaniu chowało się tam, a rano znowu ktoś: puk, puk. Trzeba było otworzyć, podać dalej. Tylko ten kontakt miałam, bo uczestnictwa nie.
- Co pani robiła 1 sierpnia 1944 roku?
Wiadomo było już przez konspirację, bo przecież nie przez Niemców, że to się o piątej zacznie. Gabinet dentystyczny się łączył z lecznictwem, a jednocześnie z jakimś handlem: ktoś chciał sprzedać buty, ktoś spódnicę, jakaś wymiana, bo przez pięć czy sześć lat okupacji sklepy nie należały do Polaków. Właśnie ktoś coś zostawił, nie pamiętam, co dokładnie, raczej chyba coś z obuwia. Moja dentystka mówi: „Marysiu − to była gdzieś czwarta − skocz na Starówkę − oczywiście adres, to wiadomo − i odnieś tej osobie, bo wiadomo, czym się to skończy. Po co moje rzeczy mają tu być?”. Pojechałam autobusem, bo Krakowskie [Przedmieście], Nowy Świat, to nie było tramwajów. Oddałam, co trzeba, wyszłam ze Starówki prosto na Krakowskie. Już nie było mowy absolutnie w ogóle o jakiejś lokomocji. Jechały autobusy, nie jeden za drugim oczywiście, to już nawet na buforach nie było gdzie. Wisiało wszystko, jechało właśnie w stronę Śródmieścia. Nie było mowy. Szłam, częściowo biegłam, a Niemcy prawie z drwinami… Oni wiedzieli, oni tylko czekali na to. Jak szłam, to szybko mijałam, a jak nie było nikogo, to biegiem, żeby przed piątą. To wszystko szybko szło i kiedy doleciałam do Kruczej, to właśnie wtedy była budowa barykady. Jak nasza dziesiątka, to dosłownie zaraz w bok,
vis-à-vis siódemki. Myśmy płytę nosiły. Ważyłam czterdzieści sześć kilo, a nie wiem, ile ta płyta, ale to była siła heroiczna, patriotyczna, nikt nie czuł, że ciężko jest. Nosiło się, inne przedmioty, które były zbędne. To stanęło wysoko. Jakoś dało się radę przed piątą.
Przyszłam na górę, bo to na trzecim piętrze. Czekało się do piątej. Piąta mijała. Wtedy miałam (to już drobiazgi) anginę, chciałam popłukać gardło. Stałam przy szafce. Jak huknął pierwszy wystrzał, to wszystko spadło. Żeśmy zlecieliśmy [to znaczy zbiegli] z trzeciego piętra, bo nie wiadomo, co dalej będzie. Żeśmy zeszli z całego bloku, wszyscy wyszliśmy na ulicę, na wydarty chodnik
vis-à-vis naszego numeru. Nie wiem, czy to było pół godziny, wpół do szóstej, to już bez zegarka. Patrzymy: ze strony Zbawiciela coś idzie, słyszymy: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Boże! Przez sześć lat żeśmy nie słyszeli tego. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Ten fragment się zbliżał do nas. Widać było, kto idzie. Szło siedmiu Niemców z Wehrmachtu, widać było po ich ubraniach. Oczywiście z tyłu konspiracja, wojsko nasze. Wojsko nasze miało automaty im zabrane i pasy. Ich prowadzili koło nas, dalej poszli, w stronę Kruczej. Co z nimi zrobili, tego nie wiem, bo przecież nie wolno było ani lecieć, ani oglądać, ani pytać. Już na to nie było czasu ani myśli. To pierwszych siedmiu Niemców, co widziałam, wszyscy żeśmy widzieli. Ten nasz kocioł, Śródmieście, to do samej kapitulacji nie widzieliśmy Niemca. Wszystkie dzielnice padały, jedna po drugiej. Pierwsza była Starówka, potem inne okolice, na ostatku to już Puławska, tam się kończyło. Syn mojej dentystki tam miał swoją czołówkę, 180 ludzi [szło] przez kanał, wyszło tylko osiemnastu. On tłumaczył, jak on już przyszedł do nas: jak wpuścili do kanału na Puławskiej, to wydostali się na placu Trzech Krzyży. Oczy czerwone, zegarek zielony, w szlamie, bo między wierszami tej drogi cały czas Niemcy otwierali wyloty i rzucali gazy łzawiące. W każdym razie pielęgniarka, już tak nazywam, ratowała wszystkich. Szło się jakby po balach, po ludziach, którzy się kładli, którzy prosili, żeby dobić. Pielęgniarka, jak szła, to tylko po naparstku… Nie wiem, czy wódka, czy spirytus, im to tylko dawali, bo już słabli. Co jeszcze mogli kogoś podciągnąć, to podciągnęli, a jak nie, to zostawiali, bo nie było żadnej możliwości. W każdym razie to już była końcówka Powstania.
- Co się dalej działo 1 sierpnia? Wspomniała pani, że w okolicy powstał szpital. Proszę opowiedzieć o tym szpitalu.
Mokotowska 55 nadawała się na szpital, były warunki do tego. Przez naszą sień pierwszych rannych przenosili na Mokotowską, bo to
vis-à-vis. Co się okazało? Tak przynajmniej… Przecież tam nie byłam przy operacjach. Po trzech dniach już nie było opatrunków, owało przede wszystkim morfiny na znieczulenie. Tych rannych co zabierali, to rozbierali, żeby ubranie dawać komuś innemu. Cały czas społeczniczka byłam: do wody, do tego, do tamtego. Dostałam zakrwawiony mundur do uprania, żeby podać innym, co jeszcze walczą. Dlaczego mówię? Jeszcze wtedy była woda, to było 15 sierpnia mniej więcej. Uprałam, wysuszyłam, coś jeszcze zaszyłam. Na identyfikacji właśnie uczestników walki było napisane: Tadeusz Siennicki. Zaplanowałam sobie (to było w środku tygodnia), że przy końcu tygodnia odwiedzę tę osobę w szpitalu. W międzyczasie w drugim dniu, trzecim, był chowany porucznik. Grzebanie było: róg Pięknej i Łazienek. Tam był ogród aktorek, tak był zwany. Myśmy nie wiedzieli, że tam. Był placyk, na ulicę nie trzeba było. Jak chowaliśmy tego porucznika, który zginął w budynku PAST-y (bo chcieli zrobić podkop, wysadzić to w powietrze) zobaczyłam krzyżyk: Tadeusz Siennicki. Odczytałam to [jako informacje], że już nie [mogę] tej osoby odwiedzić. Jeżeli chodzi o widok rannych, to wiadomo − noga osobno, bo głowy to razem były, jelita na wierzchu, jeden jęk w tym szpitalu. Później Niemcy, jak to się mówiło wtedy potocznie, namacali ten szpital, zaczęli namierzać pociskami. Szpital zniesiony był cały do suteryny. W suterynie, jak zabieraliśmy tego porucznika, to już leżało dziewiętnaście osób uścielonych, nieżywych. Po drugiej stronie operowani byli, a to leżało, czekało na pochówek. Było chyba ze czterech Niemców. To wszystko było sprzątane, bo przecież było gorąco, musiało się grzebać, żeby epidemii nie było. Już owało wody, owało wszystkiego. Jak się później ten szpital zakończył, to nie wiem. W naszym bloku na dole były dwie duże izby, gdzie mieszkali Żydzi. Później ich nie było. Były drzwi zamknięte. Nie wolno było, bo zakaźne. Już dyzenteria się pokazała czy tyfus, tego nie wiem. Na drugiej stronie – zbiorowa kuchnia z uciekinierów.
Co więcej jeszcze widziałam? Jak Starówka padła i czołg jechał Alejami na Piękną, to zebrali uciekinierów po drodze, ze Starówki. Posadzili (Niemcy oczywiście) na czołg jako tarcze, żeby partyzanci nie rzucali benzyny pod gąsienice, że zaoszczędzą czołg przez naszych ludzi. Jednak na to nie patrzyli, tylko rzucili. Czołg się zapalił, zeskoczyli ludzie, resztę już w płomieniach prawie ściągnęli. W każdym razie ci ludzie byli opatrywani w naszym bloku na dole. Moja dentystka jako lekarz, aptekarze byli. Od tego się zaczęło, że najpierw padła Starówka, później po kolei, a my cały czas [byliśmy uwięzieni w centrum miasta].
- Proszę powiedzieć o warunkach życiowych podczas Powstania, o jedzeniu.
„Gruba Berta” stała na kolejowym moście, to było najgrubsze [działo]. Jak tylko pocisk padł na przykład na Nowogrodzkiej, to i Krucza się kołysała. Przed wieczorem był ten straszny wybuch, a wszyscy jak kuropatwy przytuleni w piwnicy. Otworzyły się wyloty sadzowe, to wszystko dmuchnęło na nas. Jak żeśmy spojrzeli sami na siebie, to wyglądaliśmy jak Murzyni. Jedni śmieli się, drudzy płakali. Bo o co chodziło: w czym się umyjemy? Wody nie było, woda się okazała w ogóle nie do zdobycia. Od jednego z uczestników dostawałam opaskę, zakładałam i szłam na Mokotowską, het, prawie przed Zbawicielem. Tam gdzieś była ukryta dla partyzantów jakaś żyła wody. Brałam dwa wiaderka, niosłam, przynosiłam. Nikt mnie nie legitymował, bo z tym młodzieńcem szłam, uczestnikiem. Jedno wiaderko dawałam na ogólną kuchnię, a drugie do domu, do siebie. W piwnicy były dzieci, niemowlę się urodziło w naszej piwnicy, tak że trzeba było ratować to wszystko.
A jedzenie? To wszystko co całą okupację dawali, to albo się wymieniało, albo się zjadało. A żeby coś rozgotować, to nie było gazu, nie było nic, tylko na tej kuchni, w kolejce coś ktoś mógł rozgotować. Najlepiej było, jak był makaron. Na przykład u nas było pięćdziesiąt butelek przecieru pomidorowego. Daliśmy to na kuchnię, trochę zostawiliśmy. Na makaron tę całą mazie pomidorów z butelki się wlało. To właśnie było jedzenie. Żadnej aprowizacji, nic kompletnie.
Z początku, przez dwa tygodnie pomagało się wszystkim. Później już tylko wymiana, bo nie widzieliśmy końca, tylko żeśmy czekali i prosili Boga. Kto tylko mógł, modliliśmy się, żeby nas żywcem nie zasypać. Jak jest Krucza, pierwsza oficyna, był sklep mydlarski. Tam bomba upadła, całe trzy piętra zwaliło się na to miejsce. Tam podobno było osiemnaście osób (rodzina mydlarska, tak jak się mówiło), ci ludzie się podusili. Nie było żadnej mowy, żadnego wylotu, trzy piętra gruzu, pod bombami. Kto to rękami wydostanie? To przeżycie było naprawdę straszne, żywcem ludzie umierali. Czasami bomba upadła, zawaliło się (nigdy nie zawaliła się piwnica), ale gdzieś wyloty zostały. A tak, jak się zawaliły kratki i wylot wejścia, to już koniec, podusili się bez tlenu, bez niczego. To były przypadki nie pojedyncze. Wiem, co u nas było, a co dalej – trudno powiedzieć.
Jeżeli coś ugotować, to wodę się grzeje drzewem, węglem, bo przecież gazu nie było. Jeżeli tylko bomby, to się zalewało ogień, żeby nie było widać w kominie, bo bombowce jeździły tak nisko, że tylko tyle, że nie załamywały kominów. Wszystko widzieli. Jeszcze prócz tego byli tak zwani ptasznicy. To byli folksdojcze, przeciwnicy naszych.
Tak. Obserwowali z jednej strony, z drugiej, co się dzieje na ulicy. Z którejś strony partyzanci upatrzyli go, był na dachu. Zastrzelili tego Niemca. Chłopczyk trzynasto-, dwunastoletni (to nieważne) on poleci, on przyniesie automat. Dostał się, wziął automat z dachu, a z tamtej znowuż „ptasznik”. To dziecko stoczyło się na dół razem z tym automatem.
Jeszcze o wodzie powiem. Powiedzieli, że na Książęcej odkryli starą studnię, staruszkowie pamiętają dawniejszą studnię. To już na dół całkiem, tam bloków nie było, było luźniej – jak Książęca, Wiejska, jak Sejm jest. Była taka dziewczyna odważna, a ja nie zawsze dostałam z partyzantki wody, to idziemy po wodę. Wzięłyśmy wiaderka, idziemy. Plac Trzech Krzyży minęłyśmy, przechodzimy na Książęcą. Słonko wschodziło. Nie wiem, czy ona, czy ja, to już nieważne: przejdziemy na drugą stronę, bo nam słońce świeci. Tylko zdążyłyśmy przejść na stronę Sejmu, seria w ścianę, zaczął się sypać grad kul. Idziemy dalej, na takiej
à la łąka czy coś takiego, nie było zabudowań, kolejka z wiaderkami. To stoimy. Nadchodzą bombowce: „łuu, łuu”. A tu jesteśmy jak na talerzu. Tam jakieś krzaczki, pokucaliśmy, wiaderka tylko brzęczą. Jak żeśmy wstali, już bomby przeszły, nas nie zauważyli, bo by tam się posypały. Kto był pierwszy, to później był ostatni, nikt się nie kłócił o to, że akurat taka kolejność. Trudno nazwać, że to była woda, to był żur żółty z piaskiem. Jak żeśmy wyszły z tymi wiaderkami, z tą kumpelką, doszłyśmy do placu Trzech Krzyży z tymi wiaderkami, z wodą żółtą, nadchodzą znowu bombowce. Znowu po gruzach lecimy, żeby schować się bliżej ściany, nie na placu. Jedna trzecia wody się wylała przez to, ale się doniosło. Później, jak tą wodę się postawiło, to wiadomo, osad stanął. Jakie były warunki? Dwa miesiące i trzy dni o żadnym myciu nie było mowy, o żadnej higienie. Jedynie twarz, ręce, jakiś kubek, jakiś talerz. Woda to był komfort. Wody nie było, jedzenia nie było. Strach był cały czas nie przed śmiercią, tylko przed żywą śmiercią: zasypaniem albo kalectwem.
Krucza 7 to był arsenał do nalewania benzyny do butelek, jakieś trotyle czy proch. Tego nie trafili. Jeszcze na przykład: jest po obiedzie, widzimy jakiś niepokój. Idzie partyzantka, prowadzą młodą, ładną dziewczynę. Pamiętam jak dziś: w płaszczu skórzanym, włosy piękne. Po tamtej stronie Kruczej, trochę przed Wilczą, jest
à la skwerek. To wiadomo – widzowie. Idziemy – co to jest, co się stało, za co ją prowadzą? To była egzekucja, sąd polowy. Jak było zebranie partyzantki, notowali, tłumaczyli wypad na jakąś akcję. Zauważyli, że ona słucha, pisze. Złapali ją, wiadomo było, że to jest szpieg. Byłam przy rozstrzelaniu tej dziewczyny. Patrzyła prosto w oczy egzekutorom, jeszcze plunęła i upadła.
A jeszcze wstecz: jak skończyła się wojna, nasz dom Krucza 10 należał do Niemca. Jego nie było, tylko jego żona została z matką. Myśmy nie wiedzieli (prawdopodobnie dozorca mówił), że ona po polsku nie umiała. Może po niemiecku, może ona była Polką, a za Niemcem była. Cały czas utleniona, zmalowana, jak to „niemczura”. Na górze, na trzecim piętrze, ta matka była, z cukrzycą. Myśmy się nie interesowali, co ona robiła, jak chodziła, przychodziła. Nieraz z Niemcem szła jednym czy drugim. Co się okazało? Jak tylko Powstanie wybuchło, tego samego wieczora, partyzantka chodzi po wszystkich piwnicach, szukają jej. Nie ma nigdzie. Druga oficyna była zniszczona jeszcze w 1939 roku. Nie w [dużym] stopniu, tylko nie była remontowana, były podziurawione dachy czy coś, ale tam można było chodzić. Okazało się, że dozorca ich schował w tej właśnie oficynie, na trzecim piętrze, do szafy. Może by tego nie znaleźli, ale one miały małego pekińczyka, pies zaczął szczekać i ich zdradził. Jak ich sprowadzali, widziałam, bo to przecież na naszym podwórku. Wychodzą, obie miały krótkie pistolety ręczne, już były im zabrane. Prosiły się, pamiętam do dziś, powtórzę słowa: „Panowie, darujcie nam życie, ja wam będę pomostem w waszym zwycięstwie”. Tak przynajmniej tłumaczyli. Nie słuchali nic, wsadzili je do piwnicy, zamknęli, jeszcze nic nie robili. Sąsiad jakiś był, też przezywał je: „Wy takie, nie takie, jak żeście jedli kury, gęsi polskie, to wtedy żeście nie widzieli, a teraz litości!”. Bo prosiły wody. Na trzeci dzień, dosłownie o świcie (bo przecież kto to spał?) wyprowadzali je stamtąd. Żeśmy doszli na zewnątrz z bramy. W kierunku siódemki wyprowadzili obie. Ponieważ chyba się spodziewały, czy może ta starsza, cukrzycowa nie mogła iść, tak że upadły obie, na leżąco ich posiekali. Do czego zmierzam? Dlaczego to się stało? Ona pracowała w Arbeitsamcie, to znaczy w Urzędzie Pracy. Blankiety zabierała do domu, wyszukiwała ludzi zamożnych i młodych, wysyłała na roboty. Druga wersja krążyła, że ona ich za pieniądze obroni. Jak już po niej było, czy to po południu, czy wieczór, dostali się do niej. Mieszkanie było zamknięte, jak otworzyli, miała walizki pieniążków, futer, alkoholu. Nie byli abstynenci. Z tej uciechy ci partyzanci… Już nie wiem, czy to są partyzanci, czy akowcy. Tak i tak może być.
- Kiedy się zakończyło dla państwa Powstanie? Co się potem działo?
Nie widzieliśmy absolutnie końca, tylko co rano przychodził kurier i na podwórku czytał „Biuletyn” – upadki i zwycięstwa – ale co raz coś padało. Nikt z nas nie wiedział, co będzie dalej. Okazuje się rano, jeszcze ciemno było: wstąpił na podwórko kurier i ogłasza kapitulację. Jak kapitulacja ogłoszona była, to radość. Ale gdzie, z czym, dokąd? Radość, płacz, strach. Oczywiście to ogłoszenie przez szczekaczki niemieckie się mówiło, przez głośniki: „W dwadzieścia cztery godziny proszę opuścić Warszawę, inaczej kula w łeb. Chorzy, niedołężni – będą podwody podstawiane, będą zabierani”. Tak postanowiono. Jak żeśmy poszli do piwnicy (ja nie wyszłam), to zaraz zaczął się na gruzach bazar, bo mężczyźni byli głodni, bez papierosów, to szukali, żeby jakaś wymiana. Co wziąć? Była wersja, że Niemcy zabierają to, co najlepsze. Co wziąć? Najgorsze, żeby nie rozebrali. To już był październik. Żeśmy się szykowali do wyjścia, to było rano. Przyszedł Andrzej, syn mojej dentystki, żołnierz. Ona, jak to matka, mówi: „Andrzejku, idź razem z nami”. Bo można było się rozebrać, po cywilu można było pójść między ludźmi, przecież już nie legitymowali, jak nas pędzili. Ona go zawsze tytułowała Dzidek. „Nie jestem Dzidek, jestem żołnierzem, swoich dzieci nie zostawię”. Ubrał się w przedwojenne ubranie podoficerskie (już później był porucznikiem), pożegnał się z nami, poszedł na swój punkt, do złożenia kapitulacji.
Myśmy się ubierali, wzięłam jasieczek, prześcieradło, podpinkę, kocyk. O mojej pięknej kołdrze nie było mowy, bo musiałby tobół być. Dentystce wzięłam (bo to metalowe) wszystkie narzędzia dentystyczne na bieżąco potrzebne. Ona i jej mąż – nie wiem co. Po obiedzie wychodzimy na Kruczą, do Pięknej, przecięta Marszałkowska, na Koszykową i w stronę Ursusa. Jak żeśmy się obejrzeli na gruzy, nie wierzyłam, że to miasto powstanie. Jak żeśmy wyszli już poza bloki, to Niemcy szpalery zrobili, żeby nas pilnować. Konno, z nahajami, co jakiś odcinek i tak nas prowadzili. Ludzie już bliżej wsi, jak zobaczyliśmy zieleń, to ludzie stanęli ze stolikami, pomidorami, jabłkami, gruszkami czy śliwkami. Mamy szpalery, ale nie jeden przy drugim. Ktoś miał pod ręką parę groszy, może wyskoczył. Nam już było wszystko jedno. Nic nas nie interesowało, na przykład, żeby coś kupować, szukać. Szliśmy dalej. Już po południu żeśmy wyszli, nadal idziemy. Jedni upadali, a niektórzy brali toboły, ile tylko można było wziąć. Później, jak żeśmy szli tą szosą, myśmy szli po tym wszystkim, bo ludzie rzucali. Deszcz zaczął padać, zaczęło moknąć to wszystko, zaczęło parować na nas. Myśmy nie mieli co rzucać, bo naprawdę krótko, węzłowato było wzięte. Ludzie uważali, że może wyniosą. Tak nas pędzili. Już się zbliżała gdzieś godzina dziesiąta wieczór, już się dobrze schmurzyło. Niektórzy upadali, podnosili jedni drugich. Jak dziecko prowadzone było, ktoś był silniejszy, brał matce to dziecko, pomagał, żeby nikt nie padł. Jak padnie, to zaraz zabiją, bo przecież on jedzie z automatem i z nahajem. Jak żeśmy dopędzali już przed Włochy, to oni obstawili folksdojczami, żeby, jak kolumnę naszą puszczą, nie rozlecieć się po tym terenie, po komórkach czy po podwórkach, po sadzie. Już dochodzimy, szaro, bo to październik, pochmurno i deszcz. Wyszliśmy w pięcioro, to znaczy ja, moja szefowa i jej mąż, jego przyjaciel nauczyciel (dentystki mąż też był nauczycielem) i nasza sąsiadka, lokatorka z naszego bloku, z parteru. Ojca chorego zostawiła z siostrą. On był „alzheimer”, nie wiem, jak go zabrali. My już dochodzimy, to dosłownie widzę do dziś dnia, bym tam poszła i pokazała. Widać już mostek przed Włochami, już zabudowy widać. Dlaczego mostek? Bo pod tym mostkiem kolejowe szyny, tam pociągi przechodziły. Kiedy my już dochodzimy, jakiś zamęt się zrobił, szum. Wiadomo, [człowiek] młody, ciekawy. Co się dzieje? Przeskoczyłam na drugą stronę na szosie, na bok. Słyszę, folksdojcz mówi: „Sto złotych od łepka”. Boże, zrozumiałam! Nie trzeba było tak, jak dzisiaj, co nie słyszę. Podskoczyłam do szefowej i mówię: „Tak i tak”. Tłumaczyłam, że po prostu sprzedawali nas. Ona od razu podchodzi. [Folksdojcz] pyta się, ile nas. „Siedmioro”. Jak siedmioro, to ona dała [chyba] osiemset złotych, po [parach] sto złotych. Folksdojcz mówi: „Proszę z nasypu na dół i ile tylko sił koło torów biegiem. Proszę się nie bać, że będzie strzelanina”. Oni po prostu chcieli prawdziwym Niemcom pokazać, że coś robią, że straszą, że strzelają, a robili to w powietrze. Jak żeśmy się zsunęli (szefowa była przecież chora, ale wtedy zdobyła siły, nie wiem skąd), jak żeśmy dolecieli, już było tchu. Koło torów żeśmy przystanęli. Obejrzeliśmy się, skąd żeśmy wyszli. Słychać tylko głosy. Przecież nie wiadomo, w którym miejscu kolumny żeśmy byli.
Teraz, jak przejść przez tory kolejowe i gdzie? Koło jedenastej w nocy, mokre wszystko, tylko wyżymać. Jakoś przeczołgaliśmy się przez tory, bo to było nisko, nie na nasypie. Była wielka kupa chmielnika po wykopkach kartofli. Żeśmy siedli na tym. Co dalej robić? Jesteśmy wolni i nie wiemy co. Jak jeszcze żeśmy wychodzili, już nie strzelali, to jeszcze jakąś fasolę żeśmy rozgotowali. Na pół surowa, ale obgotowana, w woreczek była wsypana. Jako lekarz dentysta ona cały czas dostawała spirytus na odkażenie. Miała pół litra spirytusu. Jak żeśmy siedli, to parowało, a przecież byliśmy głodni. Rano nie było mowy o jedzeniu, tylko jak wyjść i co dalej. Wyjęła groch z woreczka, miała kieliszek czy naparstek, wszystkim po tym kieliszeczku i fasolą żeśmy zagryźli. Co dalej? Deszcz pada nadal, widać następną szosę dalej, przy samej wsi, i bez przerwy Niemcy motocyklami jadą. Jak się przedostać do wsi, przeskoczyć? Żeśmy się z Fredzią (tak się nazywała nasza sąsiadka z kamienicy, która mieszkała niżej - Freta Krasucka - siostra mecenasa Krasuckiego) doczołgały. Starszych ludzi, szefową, nauczyciela jednego i drugiego żeśmy zostawiły, a my idziemy do wsi na wywiad. Co zrobić? Przecież na rano to my zastygniemy, [bo] mokro i zimno. Przy szosie żeśmy się przytuliły. Akurat był troszkę przelot, to my tak, jak żółwie, raz dwa przez szosę. Już byłyśmy poza szosą. Doleciałyśmy do pierwszych zabudowań. Pukamy do okna, odzywa się mężczyzna, mówi: „Kto tam”. − „Warszawiacy”. − „Proszę państwa, nie ma miejsca! Po drugie nam grozi kula za wasze przyjęcie”. – „Litości prosimy, naprawdę litości! Byle gdzie aby nie na polu”. Czy od razu kazał przyjść? Powiedział: „Najwyżej w kurniku”. – „Wszystko jedno gdzie”. Tą samą drogą przeczołgaliśmy się z powrotem do tych ludzi, co siedzieli na chmielniku. Z nimi trudniej, bo starsi. Miałam dwadzieścia dwa lata niecałe, tamta kobieta w sile wieku, czterdzieści lat, to co to było, mimo zmęczenia, mimo głodówki. Jeszcze się dawało radę, a strach pomagał. Poszliśmy po nich i jakoś żeśmy przywlekli, ze świeczką czy czymś. Ten człowiek był dobry, naprawdę. Otworzył kurnik i mówi: „Siadajcie do rana. Co dalej z wami, to nie wiem”. Dobrze, siedliśmy. Jeszcze po drugim naparstku dała spirytusu, dokończyliśmy fasolę. W kurniku była podstawiona miska, jakiś baniak, bo ciekło. Kury gdaczą, bo już spały, przestraszyły się ludzi. Nauczyciel się kręci, nie ma gdzie siąść. Ja gdzieś siadłam, [każdy przytulił się gdzie mógł]. Wiadomo – kurnik, już się nie mówi, że śmierdzi. Siedzimy. Nauczyciel poszukał jakiejś deski i na baniak z wodą położył, że siądzie. Deska się złamała i on nie dość, że był mokry, to wpadł do kotła z wodą. Znowu śmiech mimo wszystko, bo co można robić.
Rano mówię do gospodyni, że może trochę mleka ma. Poparła to dentystka, przyleciałam do gospodyni i mówię: „Proszę pani, może chociaż z litr mleka?”. − „Już żeśmy rozdali, nic nie ma, ale niech panienka idzie do drugiej posesji. − Dała mi kankę na mleko. − Proszę tylko tak iść, jakby była swojska, bo są garaże w sadzie, remontują tam motocykle i tam są Niemcy. Ale jak nie będą widzieli nic podejrzanego, to ich to nie interesuje”. Idę z ta kanką tak, pukam, wchodzę do kuchni. Siedzi dwóch mężczyzn i jedzą śniadanie. Pytam się: „Gdzie gospodyni?”. − „Wyszła”. Dalej jedzą śniadanie i rozmawiają. Mówi: „Pospiesz się z tym jedzeniem, bo zanim dojedziemy, to przecież kawał”. Wypowiedział [słowo] Piaseczno. Zorientowałam się, że oni są furą, koniem czy dwoma końmi. Już nie czekałam ani na to mleko, ani nic, tylko z kanką z powrotem do dentystki wpadam, mówię: „Są ludzie z wozem do Piaseczna”. Tam jej mama i rodzice mieli willę, dom, wszystko. To przecież zbawienie. Ona poszła do nich i prosi, pyta się. Oni podwyższyli po dwieście złotych od łepka. „Musimy jechać nie traktem, nie szosą, tylko polnymi drogami. Inaczej nas i was by zabrali. My też ryzykujemy”. Nie ma sprawy. To tylko ja, dentystka i jej mąż, a tamtych ludzi żeśmy zostawili, dlatego że nie wiadomo, co byśmy z nimi zrobili. Każdy wyzwolił się z tego piekła, to niech już sobie radzi. Myśmy siedli na wóz, bez mleka, bez jedzenia. Jesteśmy szczęśliwi, na wieczór będziemy w Piasecznie. I tak było. Słonko zachodziło, jak byliśmy przed domem szczęśliwi. Boże, już nic nam nie grozi! Jak żeśmy przyszli, to niewiele było, tylko tyle, że wolni byliśmy. Tam stacjonowali Niemcy. Babcię wysiedlili. Niemcy co lepsze zabrali, a co gorsze – Polacy rozrabowali, tak że ani łyżki, ani miski, ani czym się przykryć, ani co jeść. Tylko tyle, że nie jesteśmy już tam, tylko tu. Oni są chorzy, nie ma nic. Usłyszałam, chyba za tydzień, że obok jest posesja i szukają kobiet do kopania kartofli. Od razu zgłosiłam się, 1200 kilo kartofli zarobiłam, które zostawiłam swoim pracodawcom. Tam właśnie poznałam dziewczynę, między Puławami a Zwoleniem była jej mama. Żeśmy się zapoznały, jak dziewczyna z dziewczyną. Mówi: „Co my tu będziemy robić? Wywędrujemy w stronę Radomia, do mamy. Tam przezimujemy, a w Radomiu poszukamy pracy”. Tak było.
- Czy później kiedykolwiek ktoś panią pytał o to, czy brała pani udział w Powstaniu?
Nie. Czy rodzina, czy później dzieci… Jedni nie wierzyli w to, jedni traktowali jako abstrakcję, że to jest niemożliwe, żeby to piekło przeżyć. To, co się przeżyło, to takie opowiadanie, to jest zero. To jest niemożliwe. Nie było wyjścia, to był kocioł bez wyjścia. Koło 15 sierpnia rozrzucone były ulotki, Niemcy wzywali, że wypuszczą bez żadnych konsekwencji. Nikt nie wiedział, czy wyjść. Tak zostało, każdy czekał i nie wiedział, na co. Czy na śmierć? Przedtem „Biuletyny”: byli, zwyciężyli. A potem coraz smutniejsze. Jak Powstanie miało się zacząć, to cały czas była nadzieja, że nasza władza, która się dostała do Londynu, wszystko zrobi, że nam pomogą. Taka była nasza nadzieja. Potem, raz nadeszły spadochrony i zrzuty. No to szczęście, to będzie pomoc! Nie wiadomo skąd się wziął wiatr, wszystko poszło w stronę [Alej] Ujazdowskich, tam była ekipa niemiecka. Parę zrzutów u nas padło. Podobno broń nie bardzo, coś z sanitariatu było, w sensie opatrunków. Okazało się, że jeden taki przyjazd i dalej nie można było. Do nas nie mogli o jednej benzynie przylecieć i wrócić, zwracali się do Stalina, ruskich, żeby dali zatankować. Oczywiście nie. Jak już to było przekreślone, że już tu nie ma żadnej nadziei, to „Bór” Komorowski (to był najgłówniejszy całej naszej wojennej [akcji]) do Stalina… To odwrotnie powiedzieli: „Jak żeście zwracali się do Londynu, a nie do nas, to proszę bardzo”. A tak w ogóle, pospolite powiedzenie: „A niech się burżuje wyrżną i tyle na tym”. Później jeszcze była armia Berlinga, co stała na Pradze. To było złożone z Polaków, przeszli na tę stronę, widzieli beznadziejność, a władza cała była dyktowana przez ruskich. W Puszczy Kampinoskiej była nasza polska partyzantka. Jak chcieli iść pomagać, to też była szarża rosyjska. Mówią: „Jak tylko ruszycie, to was
wystrielajut”. No i tak było.
Puławy, 26 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rejmak