Marian Kater „Rudy”, „Anglik”
Nazywam się Marian Kater. Urodziłem się 26 października 1925 roku w Warszawie przy ulicy Łuckiej – około trzystu metrów od Muzeum Powstania Warszawskiego. Tu się urodziłem.
- Czy pamięta pan czasy swojego dzieciństwa?
Może nie wszystko, ale doskonale pamiętam, bo to jednak były jedne z najprzyjemniejszych, pomimo że były nie w pełni zrozumiałe, nie w pełni takie, jakby sobie człowiek życzył, ale swobodne, pełne swobody, bez żadnych problemów, bo o wszystko starali się rodzice i myśleli. Tak że niektóre rzeczy pamiętam i bardzo mile je wspominam.
- Czyli to były lata beztroski…
Tak, lata beztroski, oczywiście, lata bez kłopotów.
Tak. Chodziłem do szkoły numer siedem mieszczącej się przy ulicy Chłodnej 11 – to jest koło kościoła Karola Boromeusza. Wielki, olbrzymi budynek, w którego czworokącie mieściło się pięć szkół. Między innymi siódma, do której chodziłem. Szkoła o numerze 21, szkoła numer 72, szkoła 165 i szkoła 19 – to były same dziewczynki, [szkoła] żeńska. Tam skończyłem szkołę w 1938 roku i chciałem (może nie tyle ja chciałem, co rodzice) pójść dalej. Ale tak już później się życie układało, że nie za bardzo [były ku temu możliwości].
- Czy rodzina miała wpływ na pana późniejsze życie?
Tak, miała. Szczególnie wujek. Nazywał się Józef Białończyk (brat mojej matki) – należeli już do organizacji podziemnej. Największa była przy tramwajarzach pod wezwaniem (chyba) Bolesława Chrobrego. Natomiast mnie, jako chłopca, zapisali do tak zwanej młodzieżówki PPS, to znaczy organizacji PPS, młodzieżowa odmiana harcerstwa – tak bym to określił. W PPS-ie spędzaliśmy w jakiś sposób czas, już wykonując pewne ćwiczenia wojskowe, przygotowania do odbycia służby wojskowej. To się mieściło na Grzybowskiej 47. Tu przychodziliśmy dwa, trzy razy w tygodniu i spędzaliśmy [czas]. Ewentualnie z pomocą przychodził do nas pan, który starał się pomóc, gdy ktoś miał kłopoty i problemy życiowe, rodzinne, względnie nawet w nauczaniu. Przeważnie młodzież wywodziła się z rodzin robotniczych. Dzielnica Wola, kiedyś nazywali Czerwona Wola, to przeważnie była robotnicza dzielnica. PPS, [do którego] mnie wpisali, miał wpływ na moje dalsze życie, ewentualnie wojskowe.
W 1939 roku, gdy zaczęła się wojna, szkoły w żaden sposób nie były przez nasze władze przygotowane, bo oni nie spodziewali się tego, że tak może być i że w taki sposób może się ta wojna skończyć. A Niemcy – w ogóle nie myśleli o tym, żeby młodzież kształcić. Zaczęli ich między innymi [niezrozumiałe] i naszym drużynowym w oddziałach Orląt PPS-u był Stanisław Łukaszuk. W jakiś sposób starał się później nas odnaleźć. Jeden od drugiego, drugi od trzeciego i dochodziło się drogą przypominania, drogą odnalezienia i znowu stworzyła się grupa. [Miała miejsce] rozmowa: czy chcemy nadal walczyć, czy chcemy być w organizacji podziemnej i tak dalej. Oczywiście wszyscy młodzi chłopcy ( już nie tacy młodzi – już szesnasty rok) chcieli chętnie, bo jednak czuł się człowiek w pewnym obowiązku w stosunku do ojczyzny, do Polski. Będziemy walczyć, nie możemy pozostawić, żeby Niemcy tak się tu panoszyli i tak dalej. Trochę przychodzili też politycy, tacy, którzy nas odpowiednio programowo ustawiali. Wstąpiliśmy do (jeszcze wtedy było) ZWZ – Związek Walki Zbrojnej. Później (zdaje się w 1941 roku) przemieniło się w AK i pozostaliśmy w AK. Tam też ci, którzy mieli (w miarę możliwości) wykształcenie, byli nawet wysyłani na tak zwane tajne kursy podoficerskie, bo będą potrzebni podoficerowie. Tu już byliśmy przygotowywani w pewnym sensie przez PPS do pewnych czynności wojskowych. Tak że tu tylko jakąś specjalność wyrobić, żebyśmy mogli to w jakiś sposób dobrze wykonywać.
Między innymi z uwagi na to, że cieszyłem się w tym okresie [opinią] dobrego matematyka, to uważali, że dobrze będzie, [jeśli mnie skierują] do minerów. Tam trzeba liczyć, tam trzeba podliczać, tam trzeba wyliczyć, ile potrzeba materiału. Czy to było potrzeba? W każdym bądź razie wysłali nas na kursy minerskie i tam skończyłem (koledzy również) między innymi minerskie kursy podoficerskie.
W międzyczasie poszedłem do pracy. Mój zakład pracy mieścił się przy ulicy Grzybowskiej 25. To były zakłady „Konrad Jarnuszkiewicz i Syn”. Znalazły się w centrum getta. Tak że idąc do pracy, mieliśmy specjalne przepustki i przechodziliśmy. Pokazywaliśmy żandarmom na bramie przepustkę i normalnie szliśmy do pracy. Wykonywaliśmy swoje obowiązki uczniów przygotowujących nas do zawodu metalowców. Jednocześnie wysłali nas do szkoły na plac Trzech Krzyży 8 – tam była szkoła zawodowa. Miała być średnia szkoła zawodowa. Tam chodziliśmy do szkoły, tu pracowaliśmy, a w międzyczasie (nie zdając sobie niejednokrotnie sprawy, że taka odpowiedzialność na nas ciąży) braliśmy i nosiliśmy żywność do getta. Codziennie człowiek ryzykował niejednokrotnie śmiercią – w zależności od tego, jak go złapali, kto go złapał. My na przykład widzieliśmy, jaka wacha (Niemców, którzy pełnili służbę na bramie nazywaliśmy wachą) i którzy Niemcy mają służbę: czy bardziej ostrzy, czy bardziej tolerancyjni. Wtedy też trochę nosiliśmy jedzenia. Jak nosiliśmy jedzenie? Tego człowiek nie mógł za dużo wziąć. Nie wolno nam było i w torebkę i tak dalej. Czy masło, czy słoninę, czy inne tłuszcze – tworzyło się bryłki półkilogramowe i [wkładało] za koszulę. Kiedyś urzędnicy państwowi nosili na koszulach gumki. Podwinął sobie rękaw, żeby mu nie zjeżdżało. Taką gumeczkę się zakładało i miał człowiek bicepsy. Z tym że nie szło się w samej koszuli, tylko w jakiejś marynarce, bluzie czy czymś. Jak Niemiec poprosił:
Komm!, to człowiek przychodził, musiał się rozebrać, rozpinał się jednocześnie zasłaniając troszkę połami. To się nam jakoś udawało. Nosiliśmy w ten sposób, trochę pomocy było z naszej strony dla Żydów.
- Jak się żyło w czasach wojny? Jak pan zdobywał jedzenie dla siebie?
W młodszych latach troszeczkę beztrosko, ale jednak z pewnymi obawami. Już byłem w tym wieku (szesnasty rok), byłem dosyć rosłym mężczyzną, względnie dosyć dobrze zbudowanym. Niemcy swój front bardzo rozszerzali i na wschód, i na północ, i na zachód – począwszy od Norwegii, Szwecji, wszędzie opanowywali. Francja, Belgia, Holandia – [tam] okupowali, trochę z Włochami, w Hiszpanii trochę – tak że wojska im było . Brak wojska to i rąk do pracy u siebie w domu. Wyłapywali więc młodzież tak jak u nas, prawdopodobnie w innych państwach również. Wyłapywali i wywozili. Była tylko pewna obawa, że człowiek wyjdzie i nie wie, czy wróci do domu. Żadnego ratunku nie było, bo w przypadku, gdy się chciało jakoś uciec (raz uciekłem, ale później opowiem, jak to się nam szczęśliwie udało), to strzelali bez pardonu. Nie zastanawiał się, brał [broń] i strzelał. Ten, który uciekał, ginął albo zostawał ciężko ranny, a zastraszał innych, żeby nie uciekali. Tak to nasze życie było niezbyt bezpieczne. Jak nadmieniłem, w rodzinie się wszystko jakoś szczęśliwie układało. Brat trochę młodszy, który jeszcze dzisiaj żyje i dwoje dużo młodszych bliźniaków – chłopiec i dziewczynka – Basia i Jan – którzy zginęli w Powstaniu.
- Czy pamięta pan wybuch Powstania?
Żyliśmy, pracowaliśmy trochę. Otrzymywaliśmy przepustki, podobne były trochę do naszych miesięcznych biletów tramwajowych, obszyte w żelatynce. Były parzyste i nieparzyste. Parzyste były jakiegoś koloru (nie pamiętam) i odmiennego nieparzyste. Tak że [były] dowodem, że się pracuje w przypadku, gdy Niemcy legitymowali na ulicy. Zobaczył, że to jest zakład pracujący na rzecz Niemiec, jestem aktualnie zatrudniony, bo mam przepustkę taką a taką. Zakład pracował niby na rzecz Niemiec, dlatego wolno produkcję prowadzić i wolno było zatrudniać ludzi. Tam pracowaliśmy. Miałem wypadek przy pracy, skaleczyłem się w paluch, aż mi odpadł paznokieć. Człowiek młotkiem walił czasem bez pamięci, czasem oglądał się za kolegami, za koleżankami, bo też pracowały. Byłem na tak zwanym zwolnieniu lekarskim. Tam, gdzie jest Mennica Państwowa, połowa jest na ulicy Żelaznej, połowa ulicy (tam, gdzie była mennica), to było getto. [Jedna] połowa należała do Polski, po drugiej stronie ulicy, na kawałku bardzo czytelnym. Tam również grupki młodych chłopców (jak ja) przerzucały Żydom chleb w workach przez parkan. Człowiek szukał wrażeń: „Co ja się będę tam bał?”.
To też historia, nie tak łatwo to było zrobić, ale jakoś człowiek staje się z biegiem czasu mądry. Parkan był zbudowany ze zwykłych cegieł bez żadnego tynku. Przerwy między cegłami nazywają się fugi. Cegła, kładło się zaprawę [i na to] drugą cegłę. Tak właśnie przerwa wyłożona wapnem, która sklejała nazywała się fuga. Wynaleźliśmy kawałki płaskowników i wygrzebywaliśmy fugę spośród cegieł. Tak w dwóch, trzech miejscach. Mieliśmy trzy kawałki żelaza i tylko patrzyliśmy, bo tam często ruch był, normalny ruch. Byli Niemcy i po cywilnemu, i patrole. Tylko porozglądaliśmy się, czy nie ma jakiegoś patrolu, bo tylko tych mógł człowiek zaobserwować. Worki żeśmy mieli przygotowane. Na rogu Łuckiej był sklep, który miała pani Boniecka. Sprowadzała chleba bardzo dużo, bo takich grupek jak ja było kilka. Chleb był przygotowany w workach i jak tylko zauważyliśmy, że jest możliwość do przerzucenia, to z workami (dwa, trzy worki) podbiegaliśmy pod parkan, płaskowniki w wygrzebane otwory i tak jak po drabince: hop! hop! i okrakiem na drugą stronę. To trwało wszystko trzydzieści sekund, musiało tak trwać. W ten sposób też trochę im pomagaliśmy, bo zarobki były tam bardzo małe.
Tam, gdzie mieszkałem, było też kilka rodzin żydowskich, z którymi się bardzo dobrze żyło. Zresztą to nie byli Żydzi starozakonni, który chodzą z grajcarkami, tylko normalni pracownicy, gdzieś pracowali, mieli dzieci, z tymi dziećmi bawiliśmy się wspólnie. Człowiek nawet z uwagi na to, że widział [co się tam dzieje] (jeszcze jak chodziłem do getta normalnie przez bramę, przez wachę), to płakać się chciało. Znane z obozu koncetracyjnego słowo „muzułman” – człowiek okropnie wychudzony. Tak tam leżały dzieci, ludzie na ulicy. Tylko oczka [patrzyły], człowiekowi się przykro robiło. W jakiś sposób [pomagaliśmy], nie z chęci zysku, ale z chęci tego, żeby im pomóc. Jak oczekiwaliśmy na wolną chwilę, czy to jest możliwe [żeby przeskoczyć], to siedzieliśmy w owocarni, która była [obok]. Raz weszła wacha, ci żandarmi. Mnie i kolegę – Piotrka Borysa (pamiętam, najmłodsze lata najbardziej pamiętam) – zabrali. Miałem przepustkę, tylko w tym miesiącu już nie była ważna. Cały budynek żandarmerii i wachy to był róg Żelaznej i Chłodnej. Tam była wielka brama. Było małe getto i duże getto. [Pomiędzy] była ulica, środkiem ulicy jeździły tramwaje. Nad ulicą zbudowali most i piesi mogli przejść. Ale od czasu do czasu Żydzi również mieli komunikację przewoźną. Zbudowali więc Niemcy bramę i co godzinę czy jakoś tak otwierali bramę z jednej i z drugiej strony. Otwierając bramę, zamykali wjazd, jakby szlabany zamykali, że z tamtej strony nikt nie mógł wjechać. Szybko na rikszach i innych [pojazdach] przewozili zwłoki, nie zwłoki. Tam między innymi na dole była wacha. Na razie zamknęli nas w piwnicy. Wezwali, postraszyli, trochę zaczęli pałą pod nosem grozić, że nie pracujemy. Człowiek nie za bardzo rozumiał, chociaż jak chodziłem na plac Trzech Krzyży do szkoły, to uczyliśmy się języka niemieckiego. Ale człowiek był oporny: „Co ja się będę uczył? Niemieckiego będę się uczył?”. Nie zdawałem sobie sprawy, że to się w życiu może kiedyś przydać. Coś niecoś [człowiek] rozumiał. „Pracowałem! Pracowałem!” – to człowiek tylko [powtarzał].
Wreszcie mieli nas odprowadzić do Arbeitsamtu na ulicę Kredytową. Tam dopiero zdecydowali, czy byśmy zostali w pracy gdzieś w Warszawie, czy ewentualnie wywieźliby nas do Niemiec, bo bardzo często wywozili. [My] młodzi, sprytni chłopcy. Oni za nami szli z karabinami na piersi, prowadzili nas, a ulicą Żelazną jechały tramwaje. Do Piotrka mówię: „Piotrek, jakoś zrywamy się? Bo to nie wiadomo, co będzie”. „No zrywamy się” – żargon taki chłopców łobuziaków. „Zrywamy się?”. „No jak?”. „No wiesz, będzie tramwaj, to przed tramwajem, przed samym tramwajem skoczymy, przeskoczymy na drugą stronę na niego”. Nieraz to bardzo często w biegu [się wsiadało], na stopień się wskoczyło i tak się nam udało. Tramwaj nadjechał, zanim oni się zorientowali, tośmy byli przed tramwajem. Wskoczyliśmy na stopnie z tamtej strony (bo stopnie z tej i z tej strony były, w zależności jak tramwaj ustawili, w jaką trasę jeździł, to albo tu były drzwi, albo tu były drzwi) i tramwaj odjechał. Zanim zaczęli krzyczeć, strzelać, to tramwaj musiał odjechać. Jak odjechał w kierunku Pańskiej, to my wyskoczyliśmy i w Pańską prosto daliśmy trochę. Raz nam się tak właśnie udało uciec.
Bałem się. Bałem się jak każdy człowiek. Chyba nie ma ludzi, którzy by się nie bali. To byłby człowiek niepoważny, który takiego niebezpieczeństwa by się nie bał. Bałem się, bo nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy, czy oni zapisali nasze nazwiska, czy nie. Później dopiero się człowiek zastanowił, czy oni nie pójdą do domu i nie wezmą brata, ojca albo kogoś, bo tak potrafili. Ale jakoś szczęśliwie się ułożyło. Poszliśmy do domu, ale przez kilka dni nie nocowaliśmy. Był spokój. Poszedłem później do pracy na ulicę Żytnią do Paschalskiego. Pracowałem w zakładach Paschalskiego. Tam dokończyłem naukę zawodu, z czego byłem bardzo zadowolony, bo od Paschalskiego po zakończeniu wychodzili rzemieślnicy na bardzo wysokim poziomie. Dobre przygotowanie, dobre urządzenia i dobra nauka, dobrzy nauczyciele, Polacy. Starsi fachowcy, do których byliśmy przydzieleni i z którymi pracowaliśmy, którzy nas uczyli. Tak życie przebiegało.
Czasami dostaliśmy zalecenie: „Pójdziesz tu i tu. Wsiądziesz w tramwaj, który jedzie na Grochów. Na końcowym przystanku na Grochowie się zwrócisz do motorniczego i on ci da paczkę”. Co w tej paczce było? Może nic nie było, tylko po prostu chcieli w nas wyrobić pewną odwagę, samodzielność i prawdomówność. Paczkę [pod jakiś] adres, ale to wszystko w mowie, nie w piśmie. „Pójdziesz i tam będzie stał pan, który ciebie prawdopodobnie pozna. Dojdzie i mu to wręczysz”. Co w tej paczce było, czy to były ulotki, czy nie były ulotki, to nie wiem, ale w każdym razie przygotowanie do prac konspiracyjnych.
To do kina chodziliśmy. Pamiętam jak dziś kino „Uciecha” na Złotej. Chodziliśmy też na Elektoralną. Klisze normalne filmowe, jak się zwinęło i zawinęło w papierek, skręciło się jak cukierki dropsy, zapaliło się [na przykład] papierosem, zgasiło się, żeby płomienia nie było, to one zaczęły się palić. Wtedy się to rzucało. Z tego [szły] kłęby śmierdzącego dymu. Do kina szło trzech, czterech, przykrywaliśmy się płaszczem. W pewnym momencie siadaliśmy przy bocznym wyjściu. [zakrywaliśmy] płaszczami, żeby ewentualnie płomień nie był widoczny, i ze dwie, trzy rakiety rzuciliśmy. Jak się zaczęło dymić, to się tworzył popłoch, drzwi zaraz otwierają i chodu! W ten sposób niby też chcieli, żeby ludzie młodzi nie przychodzili do kina, bo przeważnie niemieckie filmy [puszczali]. Odniosło na pewno jakiś skutek. Napisy [robiliśmy] na murach: „Tylko świnie siedzą w kinie!”. „Pracuj powoli” – to żółwia rysowali. Mieliśmy [takie pomysły].
Na pięć czy sześć dni przed Powstaniem z naszego domu (było nas ośmiu chłopców w wieku co ja i czterech czy pięciu starszych panów od „Chrobrego”) „Chrobry” wytypował grupę taką jak my, że pójdziemy do partyzantki i przyniesiemy broń. Akurat powstawała partyzantka w Kampinosie. Przyszła aż z Wileńszczyzny. Uzbrojeni byli bardzo, a Powstańscy słabiutko. Mieli albo i nie mieli broni. Pójdziemy, tam otrzymamy broń i z powrotem z tą bronią. Ile będziemy mogli tego zabrać, to zabierzemy i przyjdziemy. Już pewne wiadomości docierały do władz wyższych.
Idziemy. Pięciu [szło] trochę nocami, trochę [dniem] w kierunku między innymi Łomianek, Buraków, Pociecha, Wiersze, Truskaw i tak dalej, i dotarliśmy do partyzantki. Oczywiście bardzo mile i sympatycznie zostaliśmy przyjęci. Aż się dusza uradowała, aż się płakać chciało. Polskie wojsko, ułani na koniach, jeżdżą patrole – trzech, czterech. Boże kochany, Polska! Polska! Polska! Radość, sama radość z życia! Wzięli nas, kazali nas przygotować troszeczkę do powrotu. Nie wiem, czy również może do jakiejś ewidencji. Dali nam stodołę i spaliśmy w stodole. W dzień pewna musztra, szkolenie, a nawet (to było w troszkę późniejszym terminie) robiliśmy zasadzki na drodze Warszawa–Nowy Dwór. Jechały przeważnie samochody niemieckie i raz brałem udział w takim [wypadzie]. Ale wtedy jechały dwa samochody Węgrów, to nic [nie było]. Widziałem, od razu widać było, jak wojsko partyzanckie było przygotowane do ustawiania zasadzek. Tak potrafili żołnierzy [ustawić], że jak jechały dwa samochody, to żaden nie uciekł – ewentualnie jeden uciekł, drugi został. Jeżeli jeden uciekł, drugi już nie mógł uciec. Ale ponieważ to Węgrzy, wyżsi oficerowie, więc w jakiś sposób się dogadali. Od Węgrów trochę dostali, ja też dostałem paczkę papierosów i puścili ich. Z powrotem do koszar i tak dalej.
Już mieliśmy się wybierać do Warszawy. Pierwszego sierpnia – wybuch Powstania. Wyjście na razie zatrzymali, bo nie wiedzą, jaka teraz jest sytuacja w Warszawie. Wybuch Powstania, Niemcy powychodzili ze wszystkich budynków, gdzie mieszkali, gdzie zajmowało wojsko i jak się teraz przedrzeć. Trwało to trochę, trzy tygodnie siedzieliśmy. Później też trochę ćwiczeń. Zaapelowali, kto chciałby iść na pomoc Warszawie powstańczej. No kto by nie chciał? Warszawiakiem jestem, urodziłem się tam i wielu innych chciało. Grupę ośmiuset osób zebrali w Palmirach (tam była duża polana koło cmentarza), ksiądz kardynał Wyszyński (był kapelanem partyzantki) odprawił uroczystą mszę świętą ogólną. Pierwszy raz się spotkałem z czymś takim: spowiedź, ewentualnie komunie, również Boże błogosławieństwo i na drugi dzień na noc (czy tego samego dnia) dali nam furmanki, tak zwane podwody, bo łakomie chcieliśmy zabrać jak najwięcej wszystkiego. Szliśmy do Warszawy i mówili, jaka tam jest bieda, jaka nędza i tak dalej. Broni [uje] i nawet już żywności. Podwieźli nas pod Warszawę. Mieliśmy przejść przez Powązki. W pewnym momencie (nie pamiętam dokładnie gdzie) wysiedliśmy. Furmanki odjechały, a my piechotą. Doszliśmy prawie do cmentarza Powązkowskiego. „Padnij!”. Byłem tak bardzo zmęczony, że nawet jak kazali nam paść, upadłem i spałem. Usypiałem od razu. Młody byłem, ale usypiałem. Nawet do tego stopnia, że jak potem było „Padnij!”, to kilka razy głowę kładłem na nogi mojego poprzednika, że jak się podnosił, to mnie poruszył. Tam niemiecka jednostka pancerna stanęła na Powązkowskiej, tak że w ogóle zablokowała przejście. Stoimy, leżymy, stoimy, leżymy i nie wiadomo, co robić. Wreszcie dowódca zadecydował, że wracamy. O ile [w tę stronę] troszeczkę furmankami, tak tam cały czas na piechotę. Znowu, tej samej nocy cały czas na piechotę, z tymi tobołami, z tym wszystkim poszliśmy. Dowództwo na pewno było umówione, że grupa partyzancka tam przyjdzie, bo szykowali się na Dworzec Gdański, więc na drugi dzień (trochę się przespaliśmy) od razu idziemy do Warszawy, tylko już w innym kierunku: przez Buraków, Łomianki na Warszawę. Szliśmy oczywiście nocą.
W pewnym momencie, już prawie pod Łomiankami zatrzymały nas duże oddziały węgierskie. Nie w sensie [ataku], bo gdyby chcieli potyczki, coś nam zrobić, to by na pewno ogień otworzyli, zaczęli strzelać, bo byli bardziej uzbrojeni, byli na pozycjach, mieli przygotowane stanowiska. Widocznie doszło do nich, że my tak się zachowaliśmy właściwie w stosunku do ich kolegów na szosie (te dwa samochody na szosie), tak że nasze dowództwo zaczęło z Węgrami rozmawiać i przeszliśmy koło nich. Do tego stopnia, że Węgrzy nam nawet salutowali – było nam bardzo przyjemnie. Tak doszliśmy do Bielan. Później, już na Bielanach… ulicy nie pamiętam, ale w każdym razie była pod ostrzałem i musieliśmy przebiegać, postać, postać, przebiec, postać i przebiec. Tak jeden za drugim, bo gdyby grupą chcieli wejść, to by bardzo dużo ludzi naginęło, bo strzelali. Udało się nam bez jakichś specjalnych ofiar, strat. Przeszliśmy na drugą stronę, już pewniejszą, zajętą przez Powstańców. Na ulicy Mickiewicza 25 pomiędzy placem Wilsona i placem Inwalidów (bliżej placu Inwalidów) zakwaterowali nas w domach parterowych. Wielka radość, wielka dla nas przyjemność, bo jak zobaczyli nas cywile (szczególnie cywile), to płacz, ale płacz radości. Cieszyli się, bo zobaczyli, że przyszli wreszcie żołnierze uzbrojeni. Teraz to dopiero my tym Niemcom damy, teraz to my ich popędzimy. Grupa około siedmiuset osób. Trochę jedzenia przynieśliśmy. Co mogliśmy, to się podzieliliśmy, ale tego jedzenia było niedużo. Wędliny, bo w Kampinosie, w partyzantce czasami zabijali krowę, robili mięso, kiełbasy. Trochę kiełbasy – podzielił się człowiek dla samego smaku.
Wieczorem znowu rozkaz: robimy natarcie na Dworzec Gdański. Robimy, cieszymy się, chociaż człowiek sobie nie zdawał sprawy, jak ta wojna wygląda, pomimo że już trochę przeszedł, strzelał i tak dalej. Dowództwo jakoś się umówiło, że tu będzie ten oddział, ten będzie tu. My mieliśmy atakować po lewej stronie w pobliżu samego Dworca Gdańskiego. W przypadku, gdy zobaczymy, że gdzieś tam została wystrzelona zielona rakieta, przeć w kierunku zielonej rakiety z uwagi na to, że to miejsce już przez chłopców zostało w jakiś sposób zdobyte, zajęte i tam będzie bezpieczniej dotrzeć i łatwiej się przedzierać. Czekamy na rakietę – nie ma. Czekamy. Kazali nam wreszcie [szykować się] do ataku na dworzec, [nie czekając] na rakietę, tylko tak będziemy nacierać. „Ukraińcy” pijani, te ich wrzaski, krzyki człowiek widział. Uzbrojeni po zęby. [Słychać] strzały, ale nie doszliśmy tam, nie mogliśmy się przedrzeć. [Musieliśmy] się wycofać. Wszyscy się [musieli] wycofać, z tym że kilkunastu (może kilkudziesięciu) [nie wróciło], bo z mojej drużyny trzech nie wróciło. Nie wiadomo, co [się stało]. Przecież drużyna [była] w pobliżu, w zasięgu. [Byli] akurat z drużyny, akurat z tej grupy, z którą byłem, z tego podwórka, gdzie mieszkaliśmy, razem wyszliśmy. Staraliśmy się trzymać.
Na drugi dzień natarcie, teraz już jesteśmy nauczeni, pouczeni, dowódcy oczywiście [mówią] jak i co, i tak dalej. Niemcy byli przygotowani już prawdopodobnie, bo oni też mieli swoich donosicielli. Nawet złapaliśmy u nas takich, którzy rakietami z dachu dawali Niemcom znać, jak się zachowywać. Czy dali im znać, czy nie, nam dali rozkaz do natarcia, a oni podpalili baraki drewniane. Zrobiło się widno jak w dzień. Mamy karabiny pięciostrzałowe, co któryś ma karabin maszynowy, szybciej strzelający. Karabin pięciostrzałowy trochę strzela, trochę dezorientuje człowieka, trochę kierunek [zmienia] i tak dalej. Baraki się palą, widno jak w dzień. Znowu rozkaz: „Padnij!”, bo nie jesteśmy w stanie się przedrzeć. Tam, gdzie padliśmy, ja i kolega (Janek Kostrzewa, pseudonim „Długi”) [dostaliśmy]. On dostał w rękę, a ja w nogę [byłem] ranny. Tylko że ja z wrażeń przebytych [nie zauważyłem]. On to od razu wyczuł, zrobiło mu się ciepło, [zobaczył] krew. Ja nogi [nie poczułem], trochę była za mną. Poczułem trochę ból, ale nie przywiązywałem [wagi], że to może być rana od kulki czy odłamek pocisku. Wycofywać się, bo przecież on jest niezdolny do walki. Rozszarpało mu rękę. Oparł się trochę o mnie i zaczęliśmy się wycofywać. Nie dlatego że on był ranny, ale dlatego że wszystko zaczęło się [palić], zaczęło się robić widniej, świtać i przyszedł rozkaz: „Wycofać się!”. My również [wycofaliśmy się]. Jak mogłem, wyciągnąłem go na tyły. Później pomogłem przenieść do szpitala polowego – był w parku Żeromskiego, gdzie były forty. Poszliśmy tam – ludzi było, że Boże kochany. […] Do siostry [zawołałem]: „Siostro!”. Wtedy zobaczyłem, że jest mi ciepło. Zdejmuję buta, a ja mam pełno krwi. To w kolano mnie trzepnęło. Dała mi kawał szmaty, żebym sobie trzymał, żebym w ten sposób tamował krew. Jemu też na razie tak [zrobiła]. Pomagałem mu, bo jemu bardziej, zdaje się, było to potrzebne. Później go wzięli i zrobili porządny opatrunek, a o mnie zapomnieli. Zrobili mu opatrunek i nie miał gdzie leżeć. [Odesłali] go oddziału, i [powiedzieli], że w razie czego przyjdzie na zmianę [opatrunku]. Wróciłem również, już nie czekałem.
Na miejscu, gdzie byliśmy zakwaterowani, jedna z pań przyniosła mi koszulę męża. Porwaliśmy koszulę, [spirytus] chyba nawet nie był salicylowy, tylko [zwykły], gdzieś znaleźli. Trochę poprzemywali. Tylko tą zwykłą koszulą się ścisnęło, żeby [zatamować]. Krew puściła, była plama, za kilka dni wychodziło. Mogłem chodzić, bo kość nie była naruszona. Trochę kulałem i tak się turlałem z oddziałem. Potem, już po wycofaniu się po drugim ataku z Dworca Gdańskiego wycofali nas na ulicę Bohomolca. Zaraz za działkami byli Niemcy. Tam nas wycofali, żebyśmy ewentualnie bronili, przyjdzie może moment na atak, żeby najbliżej tam być. Trochę w gorszych warunkach z tą nogą chodziłem. Później jeszcze ze dwa razy udało mi się nogę owinąć. Nawet krew zeschnięta, strup się robił, ale jakoś to zdejmowałem. Zerwałem trochę ze strupem, znowu zaczęła krwawić, ale już mniej. Z uwagi na to, że z naszej grupy sporo wtedy zginęło, porobili oddziały i rozsyłali. W sztabie zadecydowali, że gdzie jakaś nawalanka, gdzie jakiś ewentualnie spodziewany atak, że Niemcy mogą zagrozić, to brali od nas [ludzi], bo jeszcze uzbrojenie nam pozostało. Tak nas przerzucali z miejsca na jedno miejsce, na drugie miejsce i tak dalej. Gdzieniegdzie udawało nam się nawiązać kontakt ze strzelaniem, gdzieniegdzie tylko przeleżeliśmy. Oni nie strzelali, nasi kazali nie ruszać.
Na Dziennikarskiej było dobre pole obserwacji. Były wille i w tych willach na strychu były okienka, jedni [mieli] trójkątne, jedni okrągłe i tam ustawialiśmy się i chodził nasz patrol. Niemcy do tego stopnia pilnowali, że jeżeli któryś [był] nieuważny, a z początku tak było, bo człowiek się nie spodziewał, to snajperzy przez te okienka potrafili [ustrzelić]. Całe szczęście akurat się udało, że nie strzelili, nie zabili. Już byliśmy bardziej ostrożni, ale również wtedy i my potrafiliśmy do nich strzelać. Wypatrywaliśmy dosyć długo, skąd może być strzał i wreszcie błysk ognia i się okazało: „Aha, to tutaj!”. Wtedy my tam trochę [strzelaliśmy]. Tak to wszystko wyglądało. Pod koniec Powstania zadecydowali, że będziemy przez Wisłę się przeprawiać na drugą stronę, bo tam akurat już były wojska radzieckie (jeszcze wtedy radzieckie) i między innymi polskie oddziały Berlinga. Przedostaniemy się, połączymy i jak to dalej będzie wyglądało, to już tylko wiedział Pan Bóg. Nie doszło do tego.
Chciałbym powiedzieć bardzo przykry moment. Jeden z naszych kolegów (na Bohomolca, nie byłem przy tym) został ranny. Tak ranny, że pierwszy raz widziałem człowieka tak rannego. Boże, jakie to jest nieprzyjemne uczucie. Dostał w głowę. Tak jak kiedyś, kiedy byłem mały i czytałem książki o Indianach, że podcinali i zrywali skalpy, tak jemu zerwało cały czerep, włosy, wszystko. Do tego stopnia, że mózg był na wierzchu i mnie się wydawało, że ja widziałem, jak ten mózg mu pulsuje. Jak mogli, to przykryli to włosami. Nieśliśmy go (nawet noszy nie mieliśmy, tylko plandeki) na płachtach w czterech, każdy za to trzymał i po gruzach. Kroki jeden [robił] tak, drugi tak, jak samochody terenowe. Wyobrażam sobie, jak ten człowiek cierpiał, jeżeli on był przytomny. [Zanieśliśmy] go do fortów [w parku] Żeromskiego. Przechodziliśmy […] na Żoliborzu, tam była duża polanka. Tam najkrócej byłoby nam wejść, żeby go donieść w miarę możliwości równo, bo tam nie było żadnych gruzów. Niesiemy go. [Nadleciały] samoloty niemieckie. Zaczynają ostrzeliwać, bombardują, więc musieliśmy go położyć i położyliśmy się koło niego. Trochę odskoczyliśmy, żeby nie było grupki. Czy Niemiec nas widział, czy nie widział? Może i widział. Położyłem się na plecach brzuchem do góry i patrzę się na samoloty. Widzę, że pikuje jak do zrzucenia bomby. Widzę, że leci na mnie. Na mnie leci! Na mnie leci! Boże mój kochany! Boże, dlaczego?! Leci na mnie dosłownie, bombę zrzuca i ta bomba na mnie. Tak tylko to wyglądało, bomby zaczęły wybuchać ze sto pięćdziesiąt metrów dalej. Okropne przerażenie i strach. Niemcy odlecieli i wzięliśmy [rannego], zanieśliśmy do parku Żeromskiego do szpitala. Pozostawiliśmy i nie wiem, co z nim było. Przeżył czy nie przeżył… tylko siostrze [powiedzieliśmy]: „Zainteresujcie się, bo my już nie mamy czasu” – i wróciliśmy.
Były momenty bardzo przykre, dużo osób cywilnych [ginęło]. Kobiety, sanitariuszki, dzieci… Co najważniejsze, człowiek był bezradny, że nie mógł nic pomóc. Nie mógł nic pomóc. [Każdy] chciałby, żeby walka z Niemcami skończyła się w jakiś sposób zwycięsko, ale tak się skończyła, jak skończyła… Niestety. Bardzo wiele [było] fragmentów przykrych, ale były i śmieszne momenty.
- Proszę opowiedzieć o śmiesznych momentach Powstania.
Na Marymoncie była olejarnia, gdzie był jadalny olej. Niemcy ją mieli. Tam tego było tak dużo, że niemożliwością było, żeby to wywieźć. Trzeba było mieć jakieś kanistry, a to było w dużych bekach. Zdobyliśmy olejarnię. Olej chyba rzepakowy. Jadalny jest. Już był coraz większy głód. Jak dostaliśmy zupy, to sobie człowiek trochę oleju dolewał, bo uważał, że to trochę omaści. Ci, kórzy byli rozsądniejsi, mądrzejsi, to trochę tego wlali, zjedli i jakoś to przeżyli. Ci bardziej zachłanni więcej tego zjedli. Później można sobie wyobrazić. Nic, tylko bieganie. Biegunka. Człowiek trochę śmiał się. Pomimo tego wszystkiego, co się dzieje wokół, to jednak to było bardzo śmieszne. Wiele innych [było śmiesznych sytuacji]. Trudno mi jest sobie przypomnieć.
- Czy był czas wolny poza walką?
Był ewentualnie czas. Na kwaterach się położył, poleżał i w jakiś sposób niby odpoczynek. Wyszło się, ewentualnie porozmawiało się z kimś czy coś w tym rodzaju. Za dużo czasu wolnego nie było. Człowiek młody, to inna reakcja. Teraz chciałbym usnąć, to nie mogę, a kiedyś bez problemu, bez niczego, człowiek młody kładł się zmęczony i przespał. Żadnych innych [rozrywek] nie było. Zebrało się nieraz kilku, to w karty pograli, jeżeli był taki moment.
Na placu Wilsona była centralna kuchnia, gdzie gotowali. Z mniejszych pododziałów chodzili z kotłami i brali zupę przeważnie. Nie bawili się w dwa, trzy dania. Między innymi ja w tym byłem. Śmieszny moment, z którego może nie należy się śmiać, a płakać. Idziemy z gorącą zupą. Wychodzimy i akurat w ten dom walnęła tak zwana krowa, szafa. Jak leciała, to okropnie skrzypiała, tak że ją było słychać z daleka. Słyszało się skrzypienie, ale gdzie uderzy, to niestety. Walnęła w ten dom. Nad nami się zawaliło trochę, przygniotło nas i zupa się na nas wylała. Dostałem trochę cegłami w głowę. Płakać czy się śmiać? Dostałem tak w głowę, że później przyszła jakaś pani, stanęła nade mną i płakała: „Dziecko, co oni z ciebie zrobili? Dziecko, co oni z ciebie zrobili?”, bo głowa od razu zaczęła puchnąć. Okazało się, że na szczęście nie było znowu żadnych uszkodzeń, złamań i tak dalej. Po dwóch trzech dniach przykładania kompresów, mokrych ręczników trochę zeszło. Tak że pozbawiliśmy kolegów obiadu, ale to nie z naszej winy.
Obok nas na kwaterze był pan major. Wpadł pocisk tam, gdzie on urzędował. Jaki to był pocisk, że zerwało z niego ubranie, człowiek wyszedł zupełnie obłąkany. Prawie nagi. Komicznie wyglądało, ale tragicznie. Inaczej mówił przedtem, inaczej potem. Takie momenty, które człowiek potrafi zapamiętywać.
- Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę?
Tak. Czasami tak.
Nie pamiętam.
Radia nie słuchaliśmy. Jeżeli mieli, to gdzieś w sztabie. Przecież prądu nie było, światła nie było. Jeżeli zdobyli jakiś agregat, to brali do sztabu do „Żniwiarza” i oni nasłuchiwali. Ze Starym Miastem, z Anglikami… My nie mieliśmy.
- Co się z Panem działo, jak upadało Powstanie?
Pewna bojaźń, co teraz będzie, co Niemcy zrobią. Zebrali nas na placu Wilsona, [dużą] grupę, wszystkich – podpisanie kapitulacji. Wybrali grupę. Idąc na spotkanie z Niemcami, wiedzieliśmy, że to już podpisanie kapitulacji. Byłem uzbrojony w karabinek pięciostrzałowy, kawaleryjski, francuski – ładny, zgrabny. Miałem pistolet vis. Zamek z karabinu i z visa wyrzuciłem po prostu w gruzy. Musieliśmy nieść [broń] i na placu Wilsona na wybrane miejsce wszyscy broń rzucali. Staliśmy tam i czekaliśmy, co bedzie z nami dalej. Nie wiem dlaczego (kupa ludzi tam była), dochodzi do mnie żołnierz niemiecki, zwykły, szeregowy żołnierz i wyjmuje pół litra wódki. Mówi do mnie: „Pij”. Patrzę się na niego i jestem bardzo zdziwiony, co on ode mnie chce? Kolegę znalazł? Przyjaciela? Zresztą waham się, co tam [jest]. Może to nie wódka? Przyznam się szczerze, że z nerwów, z tego wszystkiego może bym się napił tego. On widocznie to wyczuł, że ja się obawiam, że to może jest jakaś trucizna, więc wziął i pierwszy się napił. Wziąłem i ze dwa albo ze trzy łyki tego wypiłem. Daję mu, a on mówi: „Daj to kolegom”. Dałem [tym], którzy stali. Zobaczyli, że ja wypiłem, [to się nie obawiali]. On odszedł.
Czekaliśmy na marsz do Pruszkowa. Zaczęły tworzyć się kolumny i tak dalej. Marsz do Pruszkowa. Szliśmy do Pruszkowa cały czas. Doszliśmy. W byłych zakładach kolejowych pełno i cywili, i naszych żołnierzy, Powstańców. Jeść coś [się chciało], głodny człowiek, bo już nie jadł kilka dni, pod koniec Powstania trudno było coś zdobyć. Można było zupę zdobyć, gdyby było w co ją wziąć. W furażerkę, w beret [się nie naleje]. Jakaś miska – kto miał, to nawet kilka razy podchodzili. Jak podchodził, to zupę brał. Znaleźliśmy lampę wiszącą, dużą, z kloszem. Zerwaliśmy klosz (ja z kolegami), oprawkę wyciągnęliśmy, czym mogliśmy (szmatami, gazetą) [wytarliśmy], bo to zakurzone bardzo było. Umyć nie było czym, bo nie mogliśmy znaleźć wody. Co możliwe, wyczyściliśmy. Otwór od przewodu, którędy wchodził do oprawki, też zatkaliśmy i poszliśmy z kloszem. To wyglądało bardzo śmiesznie. Pilnowaliśmy później tego klosza, bo nie byłoby w co wziąć. Później (nie pamiętam, czy po dwóch, czy po trzech dniach) grupę naszą do wagonów [zapakowali] i wywożą. Gdzie – nikt nie wie. Jeszcze na dwa dni przed wyjściem, przed kapitulacją jedna starsza pani (mieszkała tam jeszcze) [zajęłą się nogą]. Było trudno o wodę. W beczce po deszczu znaleźliśmy trochę wody, ona zagrzała i ja wsadziłem nogę. Ze dwie godziny mi się moczyła z tym wszystkim. Zerwało mi się i już przyłagodziło. Szmatami z odzieży, prześcieradeł zawinąłem. Już mnie to nie bolało. Młody człowiek był, to może inaczej to znosił. Kolega Janek również po opatrunku i razem się trzymamy, razem jedziemy. Po trzech dniach mieliśmy wjechać chyba do Berlina. Po drodze [miał miejsce] bardzo dla mnie sympatyczny moment. Przejeżdżaliśmy i tam gdzieś stanęliśmy pod szlabanem. Stanęliśmy w bydlęcych wagonach i do wagónów wchodziliśmy jako jedni z pierwszych, więc pchaliśmy się do okienek. Zawsze troszeczkę [powietrza]. Przy tym okienku [stałem], trochę wysoki byłem. Przy szlabanie dobiegł jeden pan i paczkę papierosów haudegen (po niemiecku), a po polsku junak. Dał mnie paczkę tych papierosów. Wielka radość, bo palił człowiek. Nie chciałby, ale palił i bardzo było tego . W tym wagonie jednego, drugiego poczęstowałem – przecież sam nie zapalę. Kilka po kryjomu schowałem – sześćdziesiąt osób w wagonie. Dojeżdżaliśmy do Berlina. Widocznie nie chcieli nas wpuścić, bo musieliśmy się zatrzymać. Nigdzie nie chcieli nas wypuścić. Dopiero przed Berlinem cofnęliśmy się czy coś, bo bardzo manewrował, [pociąg] wyjechał w pole, żołnierze zrobili kółko w na odległości stu, stu pięćdziesięciu metrów i nas wypuścili. Dopiero wtedy niby człowiek mógł wyjść załatwić potrzeby fizjologicznie. Przecież w wagonie już załatwialiśmy się w jakiś sposób, bo przecież nie było możliwością, żeby się zatrzymać. W jakiś sposób człowiek to robił, żeby nie było bardzo dokuczliwe dla kolegów, ale nikt nic na to nie mówił, bo za chwilę to spotykało tego kolegę. Z piętnaście, dwadzieścia minut pozwolili nam [postać] i wtedy podjechaliśmy pod jakiś peron.
Na tym peronie był Czerwony Krzyż. Polski? Już nie pamiętam dokładnie, ale chyba międzynarodowy. Dawali nam zupę w plastikowe kubeczki. Cały kubeczek zupy i zdaje się po kawałku chleba. To całe jedzenie było. Z powrotem do wagonów i znowu gdzieś jedziemy. Zawieźli nas do miejscowości Altengrabow Stalag XI A. Stalag to był bardzo duży obóz, gdzie było bardzo dużo jeńców różnych narodowości: Polacy, Amerykanie – ci, którzy byli w stanie wojny z Niemcami. Duże baraki. Niektórych, tak jak Amerykanów i ruskich (bo ruscy też byli), to odgrodzili drutem, żeby nie przechodzili. My z innymi byliśmy razem. Amerykanie przychodzili do nas, czasami człowiek od nich zyskał papierosa. Już nie mówię o okropnej nędzy u ruskich – nic nie otrzymywali. Dostaliśmy pierwsze paczki Czerwonego Krzyża. Pięciokilogramowa paczka, w której były małe konserwy, serek, jakaś mielonka, dwie czekolady, pięć paczek papierosów marlboro albo innych cameli, jakieś sucharki i tak dalej. Nawet do tego stopnia, że kilkanaście arkusików papieru toaletowego, nawet to. Już człowiek troszeczkę mógł sobie pojeść. W Altengrabow dostaliśmy pewne jedzenie, ale bardzo skromniutkie. Dostał człowiek kartofel w mundurze i trochę zupy, to uważał, że to jest obiad dwudaniowy. Trochę tym [z paczki] dopchał. W Altengrabow był kościółek, odprawiała się msza w pięciu językach, chodziło się tam. Pobyliśmy trochę, pogrupowali, porobili ewidencję, popisali. Każdemu narzucili numer. Otrzymałem numer 45940. Już do mnie, jeżeli chodzi o Niemców, inaczej się nie odzywali, tylko:
Fünfundvierzigtausendneunhundertvirzig. To musiałem pamiętać, bo jak inaczej powiedział, człowiek nie zrozumiał, to mógł mieć przykrości z tego powodu.
Po trzech czy po czterech dniach wywieźli nas do miejscowości Weferlingen, to tak zwanego stalagu. Stalagi, to były małe filie obozów – sto, sto pięćdziesiąt osób. To już były takie
Arbeitskommanda – obozy pracy. Trafiliśmy (akurat ta grupa, w której byłem) do cukrowni. Inni do kamieniołomów, jeszcze inni gdzieś tam, a ja do cukrowni. Tam normalnie, jak wszędzie: ustawić się w dwuszeregu – jak w handlu niewolników, jak kiedyś sprzedawali. Tak samo tutaj przyszło kilku Niemców, majstrów, patrzy z tej strony, z tej strony, mierzy i mówi:
Komm. Dalej patrzy:
Komm, komm. Między innymi nasz kawał majstra, wysoki [mężczyzna] – wybrał nas grupę dwunastu i my do niego zostaliśmy przydzieleni. Inni majstrowie [też wybierali]. Proszę sobie wyobrazić, my akurat trafiliśmy na magazyn gotowego wyrobu, czyli troszeczkę jakbyśmy wygrali. Z tym tylko że to była cukrownia starego typu i tam był cukier nierafinowany. Był żółty, ale jadalny. My przy tym cukrze w magazynie pracowaliśmy. Praca była ciężka, pomimo że wydawałoby się, że cukier, to co to jest? Ale ciężka była, bardzo ciężka. Nie będę opowiadał o technologii, jak się tam pracowało, ale w każdym razie rurociągami, maszynami, taśmociągami cukier leciał. Wysypywał się, tworzyły się olbrzymie góry cukru. W środku tej góry był otwór i rura na parter. Na parterze na rurze była klapka (to było starego typu) i waga. Przy kratce stał pan majster, przy wadze stało dwóch Włochów, jeńców; jeden Niemiec, komunista, który był tam za karę, i dwie Niemki. Zaczynala się praca, pan Niemiec otwierał klapkę, ci Włosi brali worki (dzień przed tym musieliśmy przygotować tych worków bardzo dużo). Opowiadam wolno, ale tam się wszystko działo jak automat. Worek i hops! Sto kilogramów majster na wózek i odrzucał. Te dwie panie tak szybko to robiły (od razu miały duże igły ze sznurkami): ciach, ciach, ciach, ciach, ciach i już zaszyty worek, i już zaszyty worek, i już zaszyty worek! Trzydzieści worków z jednej strony, trzydzieści worków z drugiej strony. W tym czasie, gdy one skończyły jedne trzydzieści worków, to nasza druga szóstka, która pozostała na dole, trzydzieści worków, które one zaszyły, taczkami musiała odwieźć na magazyn.
Z naszej dwunastki pięciu robiło na górze, czyli tam, gdzie kupa cukru. Tam musiano wejść rozebranym. Nie było sposobu, żeby wejść w ubraniu. Rozebranym się wchodziło w cukier, jeszcze gorący, nieraz parzył, bo to wszystko leciało prosto spod maszyny. [Wszystko] biegiem. Odwieźli [część], Niemiec, który odbierał cukier z wagi przerzucał na [drugą] stronę, a ci brali i tę stronę przewozili na magazyn. Tak się przemieniało, a ci nasi cukier zrzucali do rury. Wydawało nam się: eeee, [łatwa] robota. Cukier leciał i na razie w górze cukru wytwarzał się lej i sam się zsypywał. Jak zało, to ruszył łopatą i on się zsunął. Ruszył łopatą – on się zsunął. Ale coraz bardziej odsuwali się od rury. Doszło się do tego momentu, że na metr się odsunął, półtora czy dwa, to już nie nadążył później. Bo [Niemiec na dole] tylko nacisnął i już sto kilogramów nie ma i ta piątka musiała mu szybko narzucać. On od razu odczuł, że wolniej pracują, przylatywał i lać chciał, dosłownie chciał bić, chociaż nie wolno mu było uderzyć. Dostałem od niego w prezencie. Normalna praca u nas była od godziny ósmej (bo tak był nasz skład) do godziny czwartej – tak miało być. Ale gdzie tam! Piąta, szósta, siódma, ósma, dziewiąta, a my jeszcze nie możemy [nadążyć]. On wściekły jak cholera, Niemki wściekłe jak cholera, bo Niemki przychodziły z wolności, a Włosi – jeńcy, to im tak [wszystko] jedno, że tak długo siedzą. My nie nadążamy z tym cukrem. Wreszcie doszliśmy do pewnej wprawy, że nie zaczynaliśmy brać cukru od początku, tylko od końca zrzucaliśmy. Jak zało, to się poruszyło, ten z brzegu zleciał, [Niemcowi na dole] nie zało, a my tu pomału, wolniej i systematycznie. Rzeczywiście doszliśmy do takiej wprawy, że druga godzina, pierwsza godzina i u nas fajrant. Dwie kupki, a w dwóch kupkach było około dwudziestu pięciu do trzydziestu ton. Było co przerzucać. Zrzuciliśmy, schodziliśmy cali oblepieni cukrem, bo cukier się przylepił. Całe szczęście był natrysk, to się miało przynajmniej okazję umyć, bo z myciem były kłopoty. Umył się człowiek, przebrał się i musieliśmy pojechać z Włochami przywieźć im worki, pomóc włożyć. Godzina trzecia i już mieliśmy fajrant. Wszystko przygotowane na [następny] dzień i siedzimy. Byliśmy o tyle troszeczkę wygrani, że on później nie miał co robić. [Wcześniej] przeklinał nas, mścił się, że tak późno wychodzi. Godzina trzecia. Załatwił sobie z komendą wachmanów, że tę naszą grupę będzie sam odprowadzał do baraków, gdzie nocujemy. Odprowadzał nas o trzeciej. Tamci musieli pracować swoje osiem godzin do czwartej, pracowali przy wyładunku węgla, pracowali przy wyładunku buraków, przy załadunku wytłoków i tak dalej. Musieli pracować, a my szliśmy do baraku. Czyli troszeczkę jakbyśmy skorzystali. Tym bardziej że na drugą zmianę szykowała się cały czas dzienna produkcja. Tam była praca na dwie zmiany, tylko w magazynie nie była na dwie My wysypaliśmy kupy cukru, to szykowały się drugie zaspy, kupy cukru. Wołali: „Druga zmiana do pracy!”. Nasz barak był niedaleko cukrowni, to mieliśmy blisko.
Kolację im wydawali. Zupa z brukwi, ale zawsze coś było. Byliśmy na tyle wygrani, że razem z grupą, która szła do pracy, podchodziliśmy i zupkę sobie braliśmy. Oni poszli, przyszli nasi i dostawali kolację. My razem z nimi znowu podchodziliśmy. Może to było trochę nie w porządku, może trochę nieładnie, ale oni więcej nie dawali, tylko michę tej zupy i więcej nie chcieli dawać. Tak praca u nas wyglądała.
Pracowaliśmy tam. Ale koledzy [zaczepiali]. Miałem kolegów, którzy pracują przy węglu: „Daj cukru trochę. Marian, przynieś trochę cukru”. Znowu potrzeba jest matką wynalazku. Jak wchodziliśmy, to przygotowywaliśmy sobie torebki, wąskie jak rękaw. Do torebki się nasypało około dwóch kilogramów, bo nawet był trochę wilgotny. Dwa kilogramy cukru w jedną i w drugą. Mieliśmy wojskowe, poniemieckie płaszcze, bo rozebrali nas całkowicie, a dali nam poniemieckie mundury, na których napisali KG, czyli
Kriegsgefangenen – jeniec wojenny. Tak chodziliśmy do pracy i tak dalej. Jak szliśmy na górę do pracy, to rozbierał się człowiek. Cukru nasypaliśmy sobie szybko w woreczek i znowu w rękaw. Od spodu podszewkę się zapięło i w rękaw wsunąłem, powiesiłem płaszcz i on sobie tak wisiał spokojnie z cukrem. Jak wchodzilismy na górę do pracy, to Niemiec jakby specjalnie to robił – wychodził na moment, na pięć minut wychodził niby zobaczyć, czy wagonów nie ma, czy co [innego]. W tym momencie Niemki wpadały do nas na górę i cukru:
Zucker! Zucker! My łopatą, szuflą po wierzchu troszeczkę. On już się zrobił bielszy, bardziej suchy, bo trochę wysechł. Miały woreczki, wsypałyśmy im. Brała, biegiem leciała i stawała przy pracy. Później sobie jakoś wynosiły. Co z nim robiły, to [nie wiem].
Jedna z nich raz powiedziała temu Niemcowi: „Idź, tam w tym rękawie jest cukier”. Nie wiedziała czyj, ale zauważyła, bo w jednym pokoju kwaterowaliśmy w czasie pracy. Była tylko jedna plandeka, która odgradzała nas, Włochów, Niemki. Włosi byli z Niemkami i z Niemcem, a my byliśmy po tej stronie plandeki. Niemiec przyszedł i wziął to. Mnie nie było, wychodził człowiek trochę do łazienki czy gdzie [indziej]. Przyszedłem i mówią mi koledzy: „Ty, Niemiec wziął ten cukier. Twój cukier”. „Cholera jasna – mówię – co tu może być?”. Znowu będzie draka, bo to wiadomo, kradzież. Zaraz:
Schweine Polen i tak dalej. Nie wie kto, ale mówię: „Pójdę. Trudno, pójdę. Powiem mu, że to jest mój, ten cukier, bo może kogoś innego spotkać nieprzyjemność”. Jeszcze kiedyś tak było, że do pracy żony mężom przynosiły w dwojakach jedzenie. Dzbanuszek składał się z dwóch części: tu zupka, tu drugie danie. Przynosiły między innymi i w Polsce, i tam jemu też żona obiad przynosiła. Jak żona mu przyniosła zupę, to mówię: „Wejdę przy tej żonie jego, to on się może będzie mniej denerwował. Przy kobiecie zawsze…”. Był zły, bo jego brat zginął w Powstaniu Warszawskim, a tu ma Powstańców przed sobą. Nie wolno im było uderzyć jeńca wojennego. Zgodnie z konwencją genewską nie wolno było, ale bili. Wchodzę i do niego trochę po murzyńsku: „
Meister, diese Zucker ist meine… Mam kolegę, ciężko pracuje przy węglu i prosił, żeby mu trochę zanieść, bo…”. Rzeczywiście zanosiłem i on to zamieniał na chleb z cywilnymi pracownikami, którzy przyjeżdżali do cukrowni. Później się ze mną dzielił tym chlebem. „Tak! Tak! Ale tu jest za dużo tego cukru! Za dużo! Ty masz kolegę, ale za dużo!”. Mówię: „To jest ciężkie. Mokry jest i dlatego ciężki”. Jakoś łaskawie to przeszło przy tej żonie. „Pamiętaj, jak jeszcze raz, to ja ci pokażę!”. Dał mi ten cukier, tak że jakoś mi się szczęśliwie udało.
Skończyła się kampania w cukrowni na trzy dni przed Bożym Narodzeniem. Zawieźli nas do obozu Fallingbostel – Stalag XI B. Również tak duży, a może i nawet większy jak Altengrabow. Tam pobyliśmy chyba z tydzień czasu. Dostawaliśmy regularnie paczki Czerwonego Krzyża. Szykować się do roboty. Jedziemy na
Arbeitskommando. Wywieźli nas do Blankenburga. Piękne okoliczności, piękna miejscowość. Blankenburg, Góry Harzu – ślicznie tam jest. Zakłady „Forda”, bardzo duża fabryka. Tam właśnie też były baraki. To tak, jakbyśmy z nieba do piekła wkroczyli. Tam byli kiedyś więźniowie obozu koncentracyjnego. Brud niesamowity. O ile w Weferlingen czysto, czysta słoma, łóżka, możliwość umycia się – tak tu nic. Pluskiew w życiu tyle nie widziałem. Robactwa – Boże kochany! Tu mieliśmy na łóżku słomę w siennikach i mogliśmy spać po ludzku, a tam nic. Tylko deski i to ze trzy na całe łóżko, bo więźniowie brali to, wyjmowali i palili tym ogień, bo zimno było. Musi się człowiek męczyć, jakoś się położył, leżał w tym.
Poszliśmy do pracy do fabryki. Dzięki temu, że jednak pracowałem u Paschalskiego i Jarnuszkiewicza (zakłady, w których praktykę kończyłem), znałem się trochę na obrabiarkach. [Wykonywałem] lżejszą pracę, bo akurat umiałem robić na tokarkach i frezarkach. Wziął mnie na tokarkę. Bardzo prosta zresztą sprawa i robiłem tam u niego. Taka ciekawostka – tam nam przywozili zupę na obiad. Brukiew, nic [innego], tylko brukiew. Może się kiedyś trafił kartofel, może nie. Zupa była wrzucana w skrzynki na kuchni. Jak gospodyni wiejska siekaczem nieraz dla zwierząt siekała zielsko i inne rzeczy, żeby było drobniejsze i bardziej jadalne – zawadziła po skrzyni i drzazgi w zupie nieraz [były]. Wzięło się przez nieuwagę, stanęła ta drzazga – Boże…
Tam była duża odlewnia żeliwa. Były tak zwane formy, do których nalewało się żeliwo i wychodziły pewne elementy. Kiedyś były części samochodowe, teraz robili pociski, bomby i tak dalej. Żeby element wychodził na zewnątrz łatwiej i bardziej czysty, żeby było jak najmniej obróbki zewnętrznej, mieli biały proszek i wysypywali po włożeniu modelu. Najpierw trzeba było włożyć model, wszystko przygotować. Wyjęli model, proszkiem obsypali i później wylewali gorące żeliwo. To nie przylegało do piachu, tylko łatwo wychodziło niezabrudzone. Któryś doszedł do wniosku, że ten biały proszek jest [jadalny]. Wsypał go do zupy i z pół litra zupy, tej wody z brukwią zrobił się kit. Co innego zjeść kitu, a co innego tylko napić się wody. Później z tego też sobie zrobili interes. Sprzedawali za papierosy, bo już mieliśmy trochę tych amerykańskich. Sypaliśmy ten proszek. Nie mogli [nam] obrzydzić, to [mówili], że to jest z Oświęcimia, z pieców – te ludzkie kości pomielone, ludzkie, żydowskie i tak dalej. Nic nie przeszkadzało, sypali i jedli jakoś.
- Kiedy wrócił pan do Polski?
Robota się skończyła. Wróciłem do Polski po wyzwoleniu. Trafiliśmy akurat na stronę, gdzie wyzwolili nas Amerykanie, nie Rosjanie. Tam było podzielone na tak zwane zony i wyzwolili nas Amerykanie. Amerykanie, Anglicy, Polacy. Troszeczkę odżyliśmy. Troszeczkę już łatwiej z życiem. Dostaliśmy od wojska polskiego mundury, dla nich już wycofane z obiegu. Bardzo ładne mundurki wojskowe, buty i to wszystko. Miał człowiek możliwości trochę się wymyć i tak dalej. Nas przydzieliły do siebie specjalne oddziały przysposobienia do wojska. Mieliśmy tam kilka tygodni pobyć i ewentualnie później do wojska mieli nas wziąć, do regularnej armii. Kilka tygodni tam się odbywało to szkolenie, bardzo dobre zresztą . Wyżywienie, wszystko, co tylko człowiek chciał, miał dużo czasu. Żal było i zastanawiał się człowiek, czy jechać do Polski, czy nie przyjechać. Jak nadmieniłem na początku, miałem w domu rodzeństwo. To znaczy zostali rodzice, brat trochę młodszy i bliźniaki, tych dwoje dzieci. Mówię: „Może ten ojciec w Powstanie musiał wyjść, wody trochę szukać, trochę jedzenia, bo przecież wiem, że do końca nie starczało. Może zginął i matka została z tym rodzeństwem? I co ona teraz tam sama robi? Najstarszy jestem – muszę jechać teraz i trochę pomóc”. Jedziemy do Polski. Wtedy tak zadecydowaliśmy, że przyjechaliśmy do Polski. Jak przyjechałem do Polski, spotkała mnie niespodzianka, że bliźniaki zginęły w Powstaniu. Mama i ojciec jakoś przeżyli, tylko ojciec był ranny. Brat przeżył. Bliźniaki zginęły. Żebym wiedział, że taka sytuacja, że zostali sami dorośli ludzie i nie potrzebują żadnej mojej opieki, na pewno bym nie wrócił i może z wojskiem tam bym gdzieś jeszcze zawędrował.
Mieliśmy tam pewne propozycje… od amerykańskiego generała – również bardzo chętnie chciał nas wziąć. Tu, w Europie, już się wojna skończyła, już podpisali kapitulację, ale z Japonią wojna jeszcze trwała. Tam właśnie specjalnie tworzyli oddziały, żeby wysłać na Azjatów, pomimo że tam były regularne wojska. Ale było za mało, nie dawały sobie rady z wykończeniem ich. [To był] generał Patton. No, ale gdzie my tam… Zobaczymy, może się uda i wrócimy tutaj. Nie udało się.
Wiele później tutaj przykrych chwil, niemiłych chwil było. Potem nie mogłem znaleźć pracy. Akowiec – wiadomo. Jak później znalazłem pracę, nawet dosyć dobrą i dosyć dobrze płatną, to do wojska. Jak tylko przyjechałem do Polski, powiedzieli mi rodzice: „Ty idź do tego Związku Bojowników o Wolność i Demokrację i zgłoś się. Zgłoś się, bo akowców wywozili”. Proszę, ja się nie ukrywam. Przyjechałem, weryfikuję się, nie ukrywam się. Prowadziłem działalność, bo taka była potrzeba, teraz nie. Zgłosiłem się całe szczęście, ale widocznie za uczciwy im się wydałem, to mnie do wojska zabrali. Zabrali mnie do wojska, akurat służyłem trochę w stopniu podoficera, bo byłem w wojsku nawet troszeczkę dłużej niż potrzeba. Zwolnili mnie i po dwóch miesiącach dostaję wezwanie na szkołę oficerską. Mówię: „Jak to? Jak tak to byłem akowcem, byłem »zaplutym karłem reakcji«, byłem wrogiem ludu, a teraz na oficerską szkołę?”. „Bo wy tak teraz wszyscy się akowcami robicie, żeby do wojska nie pójść”. Taka rozmowa. Zabrali mnie po prostu do wojska na Wyższą Szkołę Inżynieryjną. Akurat miałem trochę wykształcenia, wyżej, jak tu mieli w tym czasie. Skończyłem ją, otrzymałem stopień orficerski i jeździłem po kraju. Między innymi bardzo dużo rozminowywałem. Miałem grupę, pluton, czasami więcej żołnierzy i jeździliśmy tam, gdzie było zgłoszenie, że są miny. Taka grupa szybkiego rozminowywania, rozminowywaliśmy tereny. Między innymi później dostawaliśmy stopnie oficerskie za przynależność. Niezależnie dostawałem tu ten stopnień ze szkoły podoficerskiej. Wyszedłem porucznikiem, później dostałem awans na kapitana i później dostałem awans na majora. W tej chwili jestem majorem rezerwy w stanie spoczynku.
- Jakie miał pan pseudonimy w czasie Powstania?
„Rudy” i „Anglik”. Dlaczego „Anglik”? Jak byliśmy w partyzantce, na drzewa spadły spadochrony ze zrzutami angielskimi i zawisły dosłownie na drzewach. Trzeba było spryciarza, żeby wlazł na drzewo i pościągał z gałęzi. Między innymi [pytali]: „Kto?”. „No wejdę” – wszędzie się człowiek pchał, bo młody. Wlazłem tam. Trzeba się było wychylić dosyć daleko – gałęzie cienkie, łamały się. Rzeczywiście jedna gałąź się złamała i spadłem razem ze spadochronem. Zawadziłem o konar i całe spodnie rozerwałem. Trzeba będzie wziąć jakieś nitki, no bo co zrobię. Jeden podpowiedział: ”Idź do szefa, poproś go, może ci coś da”. Poszedłem do szefa kompanii. Potwierdzili, że to się stało na drzewie. Jak były zrzuty z bronią, to Anglicy owijali broń w stare mundury, do wykorzystania. Mieli te mundury. Dał mi spodnie i koszulę wojskową mi dał. Jak to założyłem, to wyglądałem jak Anglik. Właśnie dlatego ci wszyscy koledzy mnie później [wołali]: „E! Anglik! E! Anglik ! Bardziej na mnie wołali „Anglik” jak „Rudy”. Były dwa takie [pseudonimy]: „Rudy” i „Anglik”. Nie po przysiędze, ale były dwa.
Warszawa, 24 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek