Jadwiga Barbara Grabińska

Archiwum Historii Mówionej

Jadwiga Barbara Grabińska, urodziłam się w Łowiczu 4 grudnia 1921 roku.

  • Czym się zajmowali pani rodzice?

Mama wychowywała sześcioro dzieci, jestem najmłodsza. Tata pracował w Łodzi, z zawodu był tokarzem.

  • Jak to się stało, że państwo się znaleźli w Warszawie?

Rodzice przed wojną mieszkali w Warszawie i tam się urodziło starsze rodzeństwo, a ja i brat przede mną, urodziliśmy się w Łowiczu. Rodzice się przeprowadzili do Łowicza, bo ojciec znalazł pracę w Łodzi (trudno było o pracę) i z Łowicza ze stacji, [która] teraz nazywa się Łowicz Przedmieście (dawniej – Łowicz Zielkowice) dojeżdżał do Łodzi. Mieszkaliśmy pod Łowiczem przy stacji Łowicz Zielkowice.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

[Kiedyś szkoła] podstawowa nazywała się powszechną i była siedmioklasowa. Najpierw uczęszczałam do szkoły w dzielnicy Łowicz Bratkowice. Szło się na zachód od naszego domu – tam skończyłam sześć oddziałów. Z szóstego oddziału zdawałam do gimnazjum na Starym Mieście w Łowiczu i mnie przyjęto. Cztery klasy gimnazjum i jedną klasę licealną tam skończyłam [przed wybuchem wojny]. Właściwie to chciałam iść do Liceum Pedagogicznego, bo praktykę mieliśmy w szkole podstawowej i chciałam być nauczycielką, przykładnie uczyć dzieci, ale matematyk mi odradził, mówił: „Skończ nasze gimnazjum, idź na uniwersytet, wróć tutaj jako wykładowca matematyki”. Matematyka była moim ulubionym przedmiotem. Uczył mnie pan Rękawek, wicedyrektor – bardzo sympatyczny, dostojny, mądry profesor, niestety zmarł. Był podobny do Żyda, nękali go Niemcy za okupacji i po krótkiej chorobie zmarł.

  • Co się z państwem działo do 1939 roku?

Najpierw rodzice w zeszłą wojnę „uciekli” z Warszawy do Łowicza, bo ojciec dostał pracę w Łodzi i z Łowicza dojeżdżał do Łodzi. Mama zawsze tęskniła do Warszawy. Brat poszukał mieszkania we Włochach pod Warszawą i rodzice w 1939 roku się przeprowadzili, a ja zostałam na bursie w Łowiczu, sama jedna, bardzo tęskniłam. Kłopoty robiłam, jak brat nie przyjechał na niedzielę, to „awantura” była. Ojciec dostał pracę przez znajomość w Brwinowie i przeprowadziliśmy się w kwietniu 1939 roku z Włoch do Brwinowa – tutaj mieszkamy, tutaj wyszłam za mąż. Tutaj znalazłam dom rodzinny po Powstaniu a dom, w którym mieszkamy, zbudowaliśmy razem z mężem Feliksem Grabińskim. [Mój mąż Feliks Grabiński przeszedł szlak bojowy spod Lenino do Berlina. Udało mu się uciec z transportu w Smoleńsku, ale został złapany i wywieziony na Syberię. Przez pół roku jako więzień przebywał sześćdziesiąt metrów pod ziemią w kopalni ropy, w rejonie rzeki Uchty. Nie zdążył do oddziałów generała Andersa i mógł jedynie wracać do Polski z 1 dywizją kościuszkowską. Po wojnie jako jedyny, który przeszedł cały ten nieludzki szlak bojowy, zrezygnował z zaszczytów i odrzucił tytuł pułkownika i stwierdził odważnie: „Nie o taką Polskę walczyłem”. Wiązało się to z najróżniejszymi represjami, które przez lata spotykały naszą rodzinę. Na szczęście uniknął egzekucji, którą objęci byli wszyscy ci, zgodnie z czterdziestoma pięcioma zasadami Stalina, którzy przebywali na terenie Związku Sowieckiego. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo]

  • Jak pani pamięta 1 września 1939 roku?

Pierwszy września 1939… Byłam po skończeniu pierwszej klasy licealnej, bo były cztery lata gimnazjum, a potem 2 lata liceum, więc to było w Łowiczu i tam skończyłam pierwszą klasę licealną. Zakwalifikowano mnie na obóz pewiacki (przysposobienia wojskowego) do Spały i byłam w Spale. W międzyczasie rodzice z Włoch przeprowadzili się [do Brwinowa]. W Brwinowie szukałam swojego domu, do którego wróciłam właściwie w pierwszy dzień wojny. Potem ojciec zachorował, nie doczekał się pobicia Niemców – 21 listopada zmarł. Siostra, która wróciła z Warszawy do domu rodzinnego, bo zamieszanie, wojna i tak dalej, poszła pracować – bo trzeba było z czegoś żyć – przez znajomość, do Józefowa do cukrowni. [Siostra, Aurelia Stępniewska, studiowała w Instytucie Francuskim i pracowała na Poczcie Głównej w Warszawie]. Ona była słabego zdrowia, dostała pracę przy wadze, to było za ciężko dla niej i po kilku miesiącach choroby zmarła. Ojciec zmarł w listopadzie 1939 roku, nie doczekał się pobicia Niemców, do wyjścia Niemców z Polski, a siostra zmarła kilka miesięcy później – 29 marca 1940 roku. Gdy siostra zachorowała na gruźlicę, lekarz poradził, żebym opuściła dom. Przeprowadziłam się do starszego brata do Warszawy. Miałam czterech braci i właśnie brat [Eugeniusz] pracował na Lesznie w Dyrekcji Monopolu Spirytusowego [ukończył studia przed wojną w Wyższej Szkole Handlowej]. Potem [w budynkach Monopolu] był szpital i w tym szpitalu prowizorycznym także pracował. Potem Niemcy ten szpital zlikwidowali i zajęli szpital po starozakonnych na Czystem. Tam [przy ulicy Dworskiej 10] był budynek dla pracowników miejskich, gdzie na drugim piętrze mieszkał brat. Ponieważ lekarz poradził, żebym nie pozostawała w domu rodzinnym, gdy siostra zachorowała na gruźlicę, brat mnie wziął do siebie i zostałam już u brata na czas Powstania.

  • Mieszkała pani z bratem przez całą okupację?

Tak. Matka mieszkała w Brwinowie, brat młodszy – Mieczysław dojeżdżał do pracy z Brwinowa do Warszawy, a ja ze starszym [bratem] Eugeniuszem mieszkałam [w Warszawie]. Potem przyszła do mnie koleżanka – Aleksandra Kucińska, która należała do AK w Łowiczu. a pracowała na stacji kolejowej – Łowicz Główny. Niemcy przyszli do jej domu z rewizją, by ją aresztować. Ona wtedy była w pracy i ostrzeżona przez swojego ojca poszła do następnej stacji – do Bednar i z Bednar wsiadła w pociąg i przyjechała do Warszawy. Było to niedługo przed Powstaniem. Właśnie ona – Oleńka i jeszcze druga koleżanka – Krystyna Szterówna, która mieszkała w Brwinowie a pracowała w Warszawie i przypadkowo mnie odwiedziła – były ze mną w Powstaniu. We trzy zostałyśmy w mieszkaniu brata Eugeniusza. Brat należał do AK – spakował rzeczy osobiste i poszedł na swój posterunek przy Dworcu Zachodnim. Złapali go Niemcy – kopał sobie grób, ale jakoś ocalał – tylko dzięki roztropnej, inteligentnej konwersacji w języku niemieckim.

  • Wróćmy do lat okupacyjnych, co pani robiła w tym czasie?

Mieszkałam z bratem Eugeniuszem w budynku dla pracowników miejskich [przy ulicy Dworskiej 10]. Było tam dużo przyjaciół. Między innymi była mała dziewczynka, którą się opiekowałam. Kolega Eugeniusza ożenił się z krawcową i zaczęłam pracować w pracowni krawieckiej przy ul. Chłodnej. pani Maria Karpińska [prowadziła tę pracownię]. Nie wiem, czy ona żyje, czy nie. Po Powstaniu mieszkała w Zielonce, nie mam z nią żadnego kontaktu.. Krawiectwo tak się przywiązało do mnie.

  • Czy poprzez pani brata miała pani kontakt w czasie okupacji z organizacjami podziemnymi?

Nie miałam kontaktu. Zamieszkałam u brata, gdy lekarz zalecił, żebym zatroszczyła się o swoje zdrowie. Siostra chorowała jednak na gruźlicę, więc z nim mieszkałam cały czas…

  • Czy przez brata miała pani kontakt z organizacjami konspiracyjnymi?

Specjalnie nie miałam, tak na własną rękę, gdzie mogłyśmy, pomagałyśmy w Powstaniu. Kiedyś z Oleńką i Krysią we trzy przeniosłyśmy na noszach rannego z punktu Czerwonego Krzyża z [ulicy Dworskiej] do Szpitala Wolskiego. Dzięki dobrej znajomości języka niemieckiego udało nam się wynegocjować z Niemcami przejście przez najważniejszą, okupowaną przez nich ulicę Wolską. Atak Niemów szedł ulicą Wolską i trzeba było przejść na drugą stronę tej ulicy do Szpitala Wolskiego. [Robiłyśmy], co mogłyśmy. Kiedyś byłyśmy w kościele na Karolkowej, bomba padła w kościół. Wokół było pełno rannych. Też pomagałyśmy przenosić rannych do szpitala. Tak z wolnej ręki pomagałyśmy, co mogłyśmy robić to robiłyśmy.

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?

Pamiętam, że z Oleńką… Ona była wówczas nad wyraz odważna. Był na nią nakaz aresztowania w Łowiczu. Niemcy przyszli domu, gdy była w pracy na stacji. Została ostrzeżona i poszła do następnej stacji pieszo, do Bednar, wsiadła w pociąg i przyjechała do Warszawy. Najpierw była u swojej ciotki, potem była u mnie. Z nią kiedyś wysiadamy z tramwaju i właśnie [wybija] godzina „W”, syreny zaczęły wyć, [zaczęło się] Powstanie. Jakoś dostałyśmy się do domu. Brat się wyszykował, poszedł na swój posterunek do akcji a do nas przyszła jeszcze trzecia koleżanka, Krysia, która pracowała w Warszawie a mieszkała w Brwinowie. We trzy zostałyśmy na drugim piętrze w kawalerce brata Eugeniusza. Jak bomba padła gdzieś blisko, otworzyło się okno, drzwi na przestrzał, to dopiero miałyśmy zejść do schronu, do podziemia, a tak to na drugim piętrze siedziałyśmy. Następnego dnia poszłyśmy do kościoła. Jak byłyśmy w kościele na Karolkowej, to padła tam bomba, pełno trupów było, zakonników. Ojciec, który odprawiał mszę świętą musiał odejść od ołtarza, było to przykre, byłam skruszona, że to nie jest w końcu… Ale naprawdę groźnie było, bo w tył kościoła bomba padła, to było bardzo groźne.
Innego dnia poszłyśmy do innego kościoła, na ulicę Bema. Wracając z kościoła ulicą Dworską – na rogu Brylowskiej i Dworskiej zatrzymał nas Niemiec i dwóch „własowców”. Kazali iść w kierunku Wolskiej, gdzie ciągnął główny atak niemiecki. Z rogu Brylowskiej widać było budynek, w którym mieszkałyśmy, w którym było wielu znajomych i przyjaciół – Żuchniewscy, Jankowscy, trochę przybrane nazwiska, trochę autentyczne… Wytargowałam z Niemcem, żeby mnie puścili, bo muszę zawiadomić rodzinę, że wychodzę z Warszawy. Puścili mnie, tylko z ostrzeżeniem, że jak nie przyjdę za dziesięć minut, to te koleżanki stracą życie. Poszłam i wróciłam za 10 minut. Skierowali nas nie ulicą Skierniewicką, tylko ulicą Płocką i wtedy to… Trudno mi jest opowiadać. To, że my wyszłyśmy cało, to był cud. Ulica Płocka, którą nas pędzili była rzadko zabudowana. Pędzili nas po prawej stronie ulicy i naprzeciw słupka betonowego po lewej stronie był pusty budynek. Do tego domu dwóch „własowców” zabrało moje koleżanki, a ja zostałam z Niemcem na ulicy. Przy tym słupku betonowym uklękłam, i po krótkiej modlitwie poderwałam się [niezrozumiałe] i pobiegłam do domku za koleżankami. Oleńka, jako że bardzo dobrze znała niemiecki, bo na stacji w Łowiczu pracowała już u Niemców, stała, targowała się, a więc ona „była bezpieczna”. Po drugiej stronie Krysia, niestety przerzucona przez łóżko, żołdak przy niej, złapałam go za pas i postawiłam, a on do mnie z pepeszą. Niemiec szedł za mną i podbił mu [pepeszę], żeby nie strzelał, i to nas ocaliło. Kazali wyjść z domu. [„Własowcy”] chcieli, żebyśmy szły do ulicy Wolskiej, gdzie ciągnął główny atak niemiecki, a Niemiec powiedział: „Niech idą ulicą Dworską”. Popędzili nas do Dworca Zachodniego. Po drodze było pełno trupów, już nie pamiętam tej drogi, ale pamiętam te trupy. [Pamiętam] oczy wyjadane przez muchy, coś okropnego. Było to 9 sierpnia 1944 roku.
[Przyszliśmy] do Dworca Zachodniego, w tunelu pełno ludzi siedziało, czekali wszyscy na pociągi. Potem zapakowali nas do pociągów. [Zawieźli nas] do Pruszkowa, do warsztatów kolejowych gdzie był punkt zbiorczy i stamtąd dopiero wysyłali [ludzi] do Niemiec. Jeszcze w pociągu prosiłam Niemca, żeby chociaż zwolnili koleżankę Krysię, która tu nie mieszkała, że to ja jestem odpowiedzialna, bo ona przyszła mnie odwiedzić i została. Jej rodzice czekają na nią, jedynaczka i tak dalej. Ale nie, nie zwolnił jej.
Przywieźli nas pociągiem do Pruszkowa i w Pruszkowie jest budynek (on jeszcze stoi, dwupiętrowy, duży budynek), tam mieszkali Polacy, był ogrodzony sztachetami. Nie wiem, teraz też chyba jest tak ogrodzony. Przez bramę, która jest przed budynkiem, dalej były warsztaty kolejowe, wprowadzili nas. Ludzie, którzy mieszkali w budynku, wystawili wiadra z wodą. Wszyscy pili wodę. Transport się tak jakoś rozciągnął. Ci na początku poszli z Niemcami naprzód, a jeszcze część piła wodę. My nie piłyśmy wody, tylko szłyśmy w środku „transportu”. Tamci, którzy szli przed nami, nie oglądali się, bo przecież Niemcy ich pilnowali, a ci co pili wodę, to już były resztki – byli zajęci wodą i też pilnowani przez Niemców… Stały pociągi towarowe i doszłyśmy akurat do końca pociągu towarowego. Idziemy wzdłuż pociągu w kierunku warsztatów kolejowych, te warsztaty dosyć daleko są od bramy. Weszłam pod wagon i mówię: „Idźcie bardzo wolno”. Trafiłam akurat na schron podziemny, więc weszłam do niego (nie jestem absolutnie odważna, ale jak tu Niemcy, a tu ziemia, to weszłam) i widzę, że dalej jest światło, więc mówię: „Chodźcie – tutaj poczekamy”. Weszłyśmy tam, transport przeszedł. Potem się przeczołgałyśmy skośnie do tego domu, gdzie dawali Polacy pić wodę. Ten dom jest ogrodzony sztachetkami. Można się było czołgać niewidocznie, bo trawa była wysoka (to było 9 sierpnia). Przeczołgałyśmy się do tego domu (tylko nie od tej strony, gdzie podawali wodę, tylko od drugiej strony). Zobaczyłyśmy, że sztachetka jest wyrwana, nawet kilka sztachetek i… Widocznie Polacy z Niemcami zrobili układ i za jakiś okup, takie małe pieniądze, które jakoś schowałyśmy… – wcześniej, w Warszawie, „własowcy” nas ograbili z pierścionków, ale jak poszłam się zameldować, że wychodzimy z Warszawy, to coś dostałam od moich przyjaciół – i trochę dało się tego okupu i nas wypuścili.
Jakoś tak naokoło doszłyśmy do Brwinowa, gdzie mama mieszkała. Na Zaciszu było już sporo Powstańców – był szermierz Zygmunt Fogt, Ziutek Jankowski (to przybrane nazwisko, prawdziwe Zajkowski), nawet jego córka żyje, tylko gdzieś oni mieszkają nad morzem. Fogt, Ziutek i był jeszcze trzeci Powstaniec, ale nazwiska nie pamiętam. Charakterystyczne, że mieszkałyśmy z Mamą na Zaciszu, a przed naszym domem jest willa „Słoneczna”, piętrowa i tam stacjonowali Niemcy. Jak był obiad, to ktoś zawsze stał na straży i patrzył, czy ulicą nie idzie jakiś Niemiec. Muszę powiedzieć, że właśnie wtedy jak my dotarłyśmy do mamy, to po kilku dniach przyszedł kolega mojego najmłodszego brata – Mieczysława (tego, który nie był w powstaniu, tylko wrócił opiekować się Mamą). Był to Jurek Matławski, syn wykładowcy gimnazjum. On miał bardzo ciężkie przeżycie. Mieszkał z matką na Starym Mieście i jak Niemcy wypędzali wszystkich, matka już nie mogła chodzić. Posadził czy położył matkę na taczkach i cały czas z tym transportem wiózł ją do Dworca Zachodniego. Na Kercelaku (przechodzili przez plac Kercelego – róg Towarowej i Wolskiej) była jakaś szopa i Niemcy ten transport pakowali do tej szopy. Jurka z matką również. Niemiec podszedł do niego i mówi: „Pan jest młody, pan się może uratować, ale matka się nie uratuje, musi pan zostawić matkę, niech pan ucieka przez okno, ja będę pana ubezpieczał”. I on uciekł, a w nocy podpalili tę szopę. Jurek Matławski po dachach, po ruinach [doszedł] na cmentarz i z cmentarza potem przyszedł do nas do Brwinowa. Nie chciał spać w domu. Na Zaciszu jest dom, a w podwórku jest warsztat – trumny robił pan Wesołowski i nad warsztatem była oficyna i wejście niewidoczne ze zbitych desek. On nie chciał spać w domu, mówił: „Nie będę spać w domu, bo jestem tak zawszony, że bym dom zapuścił”. I spał właśnie tam na słomie. Rano przechodził na drugą część budynków, które stały na podwórku, i na słońcu wygrzewał się – tak się leczył.
  • Czy miała pani jakieś wiadomości o bracie, który brał udział w Powstaniu?

To był brat Eugeniusz. On poszedł walczyć – miał posterunek przy Dworcu Zachodnim (to był brat, u którego mieszkałam). Brat był na strychu, a Niemcy przyszli i stacjonowali na dole. Jak Niemcy wynieśli się, to on zeskoczył stamtąd i schował się w kartoflach, ale niestety, zauważyli go i koniec z nim. Odrzucił torbę, ale w torbie był pistolet i przybory osobiste, Niemiec: „To należy do ciebie! Ty szedłeś Niemców mordować! Tu jest jeszcze brzytwa, chciałeś poderżnąć jeszcze może gardło”. Na polecenie Niemca kopał sobie grób… Dodam, że on był zdolny, pracował w dyrekcji Monopolu Spirytusowego, znał dobrze język niemiecki, bo u nas w gimnazjum w Łowiczu [uczyli niemieckiego], to było bardzo dobre gimnazjum. Potem jak w szpitalu pracował, to z Niemcami też miał kontakt. Jak sobie ten grób wykopał, to Niemiec zapytał: „Jaka jest twoja ostatnia wola?”. – „Daj mi papierosa”. Zapalił tego papierosa, mówi: „Masz matkę?”. – „Mam matkę”. – „Ja też mam matkę, zostanie sama, nie ma nikogo”. Niemca poruszył ten dialog i wzięli brata do zmywania jakichś kotłów, naczyń. Potem wozili go i w Błoniu byli, blisko Brwinowa, aż wreszcie wyrzucili w Warszawie. Wyrzucili go na Zieleniak (to był punk zborny), a potem z Zieleniaka na Dworzec Zachodni, tak jak wszystkich pędzili do pociągów i do Niemiec. On dostał się do pociągu blisko kierownika pociągu. [Pociąg] zwolnił przed Brwinowem i brat wyskoczył z pociągu. Poszedł do jakiejś rodziny chyba o takim nazwisku jak obecnego burmistrza. Przenocowali go, a rano przyszedł do matki na Zacisze – tak cudem ocalał.
Drugi brat – Mieczysław – pracował na kolei. [Bratu Mieczysławowi Stępniewskiemu wojna przerwała studia w Politechnice Warszawskiej. Po sześciu latach przerwy rozpoczął trzeci rok studiów w Politechnice Łódzkiej, gdyż znacznie wcześniej rozpoczęła działalność niż warszawska. Na początku wojny Mieczysław wrócił do domu i udało mu się dostać pracę na kolei. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo.] Dyrekcja kolejowa usadowiła się po powstaniu w Częstochowie. Eugeniusz poszedł z Mieczysławem do Częstochowy i jakoś ocaleli bracia. Trzeci brat – Romuald – był w niewoli rosyjskiej. Dostał się do armii generała Andersa. Był ranny pod Monte Casino, ale po wyzdrowieniu wrócił do szeregów. Ukończył tzw. „podchorążówkę”, więc nie wiem, jaki [miał stopień] – kapral, plutonowy, sierżant… Ale potem na końcu jest właśnie w książce [pod tytułem „Bitwa pod] Monte Casino”, że był majorem, dowódcą kompanii i był po stronie alianckiej. On był [bardzo] uprzedzony do Rosjan, został [w Anglii]. Potem jego córka, która w Łowiczu była, też nas tu odwiedziła i powiedziała, że ona musi do ojca pojechać i pojechała do ojca, potem ściągnęła swoją matkę. Teraz już nie żyją, i on, i jego żona, córka żyje jeszcze, koresponduje z nami. [Brat Romuald Stępniewski przed wojną ukończył seminarium nauczycielskie i był nauczycielem. Gdy go zwerbowali do wojska tak jak inni nieliczni mający wówczas „dużą” maturę był skierowany do szkoły dla podchorążych tak zwanej podchorążówki. Brat Arkadiusz Stępniewski przed wojną ukończył studia w szkole Wawelberga. Ożenił się z Eugenią Ścisło ze Strzemieszyc i zamieszkał w domu rodzinnym żony. Ze Strzemieszyc dojeżdżał do pracy do Katowic. Z Katowic był internowany z armii polskiej do Rumunii i potem do Hamburga. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo]
Najstarszy brat – Arkadiusz był internowany z wojskami do Rumunii a z Rumunii do Hamburga. W niewoli pracował w fabryce ołowiu. Z niewoli wrócił w październiku 1945 roku. Tu znowu jest nowa historia. Brakowało mi jednego roku do ukończenia liceum i zdania matury. Zaprosiła mnie bratowa, żona brata Arkadiusza do Strzemieszyc na cały rok i dzięki temu mogłam w Sosnowcu ukończyć drugą klasę licealną i uzyskać maturę.

  • To było jeszcze przed Powstaniem?

To było po Powstaniu, [w 1945/46 roku]. Warszawa była jeszcze w gruzach. Nawet mam świadectwo maturalne, tam zrobiłam maturę – w Sosnowcu. Potem pracowałam w Starostwie Powiatowym Warszawskim, następnie miałam przejść do GUS-u, bo mało zarabiałam, i wyszłam za mąż.

  • Czy przez dziewięć dni, kiedy była pani w Warszawie, w czasie Powstania, zdarzyło się coś takiego, co utkwiło pani szczególnie w pamięci?

Szczególnie w mojej pamięci utkwiło przenoszenie na noszach rannego do Szpitala Wolskiego. Na ulicy trupów było [bardzo dużo], leżały w różne strony, pełno leżało trupów i sterczał wypalony, wielki budynek, chyba dwu- albo trzypiętrowy – jedna ściana, tylko wypalona, została. To mi utkwiło bardzo w pamięci. I te trupy, jak nas pędzili do Dworca Zachodniego, leżące pod murami domów. Muchy objadające oczodoły – to straszne. W ogóle Powstanie było straszne. Jak syreny zaczęły wyć, to się zapalały takie wielkie, olbrzymie żyrandole nad całą Warszawą, olbrzymie lampiony oświetlały Warszawę a bomby waliły. Jak bomba padła gdzieś niedaleko, to otwierało się okno i drzwi na przestrzał. Wtedy z drugiego piętra miałyśmy zamiar zejść do piwnicy już ze strachu. To było okropne, ale o tym, że Warszawa ma być zburzona, to już Niemiec… właśnie dzwoniłam do brata Mieczysława i mówi: „Ja już dwa tygodnie [wcześniej], przed Powstaniem, od Niemca się dowiedziałem, że Warszawa ma być zburzona” – czy będzie Powstanie, czy nie będzie Powstania, to Warszawa pójdzie w gruzy. To już było zaplanowane wcześniej, że Warszawa ma być doszczętnie zdruzgotana. Przecież to coś strasznego. W piwnicach – jak Niemcy szli Wolską i ludzie nie wychodzili z piwnic, to strzelali – trupy gniły. Gdy się wracało z Warszawy – jak odwiedziłyśmy z miejsca po Powstaniu Warszawę i potem przez długi czas, ten przykry zapach utrzymywał się. Jak się wysiadło z pociągu w Brwinowie, to zupełnie inaczej człowiek oddychał. Zgnilizna, trupi zapach prześladował nas bardzo długo. Warszawa płonęła, wszystko się smażyło w piwnicach pod gruzami domów.

  • Proszę opowiedzieć historię o przenoszeniu radioodbiornika z Brwinowa do Warszawy.

Kolejką EKD [z Podkowy Leśnej, w EKD nie było tak wielu kontroli niemieckich jak w pociągach z Brwinowa], w jakimś niepozornym pudełku, zawiozłam do brata [Eugeniusza] do Warszawy [radio], bo przecież musiał słuchać zagranicy. Wszystko było tak potajemnie. Pistolet zawsze ukryty pod wersalką.

  • Czy chciałaby pani jeszcze coś dodać?

Żeby nigdy nie nastało to, co było, żeby Niemcy nas nie urządzili znowu z „ruskimi” na spółkę, wziąwszy się za ręce. To mogę powiedzieć.



Brwinów, 1 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Berbecka
Jadwiga Barbara Grabińska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter