Tadeusz Halik „Luboń”
Nazywam się Tadeusz Halik. Pseudonim konspiracyjny i powstańczy „Luboń”. Przysięgę składałem w czasie okupacji w 1942 roku, w naszym konspiracyjnym punkcie na ulicy Inflanckiej. Mam tutaj nawet rotę przysięgi, którą wtedy z niej czytałem, z kartki, jaką zachowałem sobie. Do Powstania przystąpiłem natychmiast. Byłem w Batalionie „Bełt”, w zgrupowaniu Warszawa Południe. Nasz teren działania to były Aleje Jerozolimskie, plac Trzech Krzyży, Krucza, Książęca, dlatego że przy Książęcej był Szpital Świętego Łazarza, duże tereny, tam teraz park jest. Na tyłach parku, w Muzeum Narodowym, w którym byli Niemcy, więc Niemcy byli w muzeum, w Banku BGK i na Dworcu [Głównym, obecnie Centralnym], no i oczywiście pod nami, bo opanowany był przez nich tunel średnicowy, z którego usiłowali co jakiś czas wychodzić, żeby opanować Aleje Jerozolimskie. To był jedyny trakt, który dzielił przecież dwa… Barykada nasza była w Alejach [Jerozolimskich] 17, łączyła dwie dzielnice Warszawy: [Śródmieście] Południe i Północ. Jedyna barykada, przejście, które było pomiędzy Warszawą północną i Warszawą południową. Na razie była tam tylko barykada. Niemcy ciągle rozbijali ją, bo strzelali z Dworca Centralnego i z BGK. Później saperzy naszego batalionu zbudowali wykop, taki jakby tunel. Oczywiście ograniczone było szynami i tunelem średnicowym – górą, wiec można było bezpieczniej przechodzić. Już wtedy tam wszyscy łącznicy przechodzili i było bezpieczniej. Pamiętam, że dowódcą plutonu saperów był Kazimierz Łowiński, bo w naszym batalionie był jeden pluton saperów.
- Zanim jeszcze dokładnie będziemy rozmawiać o Powstaniu, chciałabym zapytać pana o czasy przed wojną, jak wyglądało życie przed samą wojną, czym się zajmowała pana rodzina?
Urodziłem się w Warszawie, w ogóle mieszkaliśmy w Warszawie, później pod Warszawą jakiś czas. Mój tata pracował w Ministerstwie Komunikacji i Dyrekcji Kolejowej. W 1938 roku rozpocząłem naukę w szkole średniej, to znaczy w Gimnazjum i Liceum Władysława IV na Pradze. Po wojnie już, po 1939 roku, po kampanii, byłem na kompletach tajnych w Gimnazjum i Liceum Wojciecha Górskiego. Tajne komplety były prowadzone cały czas. Oczywiście w roku 1942 rozpocząłem działalność konspiracyjną – jak już na początku powiedziałem – od złożenia przysięgi w 1942 roku, na jesieni.
Nie, nie. Ja jedynak jestem. Byłem i jestem.
- Proszę określić, jaki wpływ na pana wychowanie miała rodzina, potem szkoła, czy miało to związek ze wstąpieniem do konspiracji.
Ogromny wpływ miała oczywiście rodzina. Rodzina była bardzo patriotyczna. Dziad mój, mając 58 lat, na ochotnika poszedł na wojnę bolszewicką. I taka ciekawa rzecz: jeden ze stryjów, jego syn a brat ojca, był zawodowym wojskowym, rotmistrzem 1. pułku szwoleżerów. I na wojnie był w jednym szwadronie: dowódcą szwadronu był syn rotmistrz, a w tym szwadronie był ojciec jego, właśnie mój dziadek, mój dziad, w stopniu wachmistrza sztabowego. To kawaleria, oczywiście 1. pułk szwoleżerów. Ciekawa rzecz, on był z poboru wzięty do carskiego wojska i tam się służyło długo, dwanaście lat był w wojsku rosyjskim, w kawalerii. Później w 1. pułku szwoleżerów. Tam było trzech synów i przyrodnich, stryjecznych dwóch, czyli pięciu Halików w szwadronie. Dowódcą szwadronu, jak powiedziałem, był stryj i podlegał jemu jego ojciec, znaczy dziad, w stopniu sztabowego wachmistrza. W rodzinie często były wspomnienia, jak to ojciec prosił syna, na przykład o urlop, to pamiętam jeszcze jako dziecko, jak wspominali sobie, meldował i mówił: „Panie rotmistrzu, starszy wachmistrz [sztabowy] prosi o pięć dni urlopu” – a stryj rotmistrz, dowódca szwadronu, zwracał się do pisarza i mówił: „Wypisać mu dwa dni”. Wobec tego dziadek pod wąsem mówił sobie: „Czekaj, czekaj, spotkamy się tylko w domu”. Wtedy to podobno mówił syn do ojca: „Tatusiu, bo się spotkamy w szwadronie”. Poza tym mówił mu: „Nie mogłem tatusiowi dać więcej jak dwa, bo wszystkim żołnierzom dawałem dwa”. Nie było kumoterstwa.
Sprawiedliwie. Patriotyczna rodzina.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, 1 września 1939 roku?
Jak zresztą wszyscy, nalot pierwszy.
- Wtedy państwo byli w Warszawie, w samej Warszawie?
Tak, tak. Byłem uczniem Gimnazjum i Liceum imienia Władysława IV. Jak rozpoczął się nalot, to jak pamiętam, ludzie myśleli, że to ćwiczenia, no bo oczywiście Niemcy zaskoczyli nas w ogóle.
- Jak wyglądały pierwsze dni wojny, jeśli chodzi o życie codzienne?
Pierwsze dni wojny to spędziłem jako chłopak na ulicy Chmielnej, cały czas oblężenia Warszawy. Tam pomagałem w obronie przeciwlotniczej na miejscu. Bombardowania, najokropniejszy dzień dla Warszawy był 25 września, tak zwany „lany poniedziałek”, to był chyba poniedziałek i było takie straszne bombardowanie, największe. Później kapitulacja.
- A jeśli chodzi o okupację i o takie życie codzienne, utrzymywanie się, zdobywanie pożywienia, na przykład kontakty z jakimiś znajomi albo rodziną?
Ciężko było, bo spaliło się nam mieszkanie na Grochowie. Wobec tego mieszkaliśmy we Włochach pod Warszawą u dziadków. Tam dziadek miał taki mały domek czynszowy. Tam mieszkaliśmy, u dziadków już całą okupację. Właśnie we Włochach rozpocząłem działalność konspiracyjną.
- No właśnie, jak się dokładnie to stało, że pan zetknął się z konspiracją?
Ja byłem młody człowiek, miałem wtedy siedemnaście lat. Marzyło się zawsze, żeby mieć osiemnaście. Wtedy już w zasadzie przyjmowano do Armii Krajowej dopiero osiemnastolatków, bo nie powinni być w konspiracji młodsi. Było to niebezpieczne. Rozpocząłem działalność konspiracyjną. Już tam jeden z sąsiadów starszych mnie po prostu wciągnął do organizacji (mam tutaj dokumenty). Byłem dowódcą sekcji, to było Zgrupowanie „Wigry”, składało się z wielu plutonów. Dywersyjno-operacyjny był jeden pluton, z takim symbolem „Sekda”, który miał sześć sekcji i ja byłem dowódcą jednej z tych sekcji. Sześciu było plus jeden, to znaczy w sekcji. Charakterystyczne jest to, ze w mojej sekcji w czasie okupacji był jeden policjant granatowy, więc mieliśmy ułatwioną sprawę, bo przychodził zawsze na zebrania z pistoletem, uczyliśmy się na jego pistolecie. Jeden był ten policjant, pamiętam, później był jeden furman, który przyjeżdżał w dwa konie, takim platformą, wozem, na zebrania konspiracyjne. Jeszcze pamiętam, był strażak mundurowy, jeden i już nie pamiętam kto.
- Jak te pierwsze działania konspiracyjne wyglądały? Czy może pan opowiedzieć o jakichś konkretnych wydarzeniach z tamtego czasu, jeszcze przed Powstaniem?
Przed Powstaniem, to takie bardzo charakterystyczne, też by może świadczyło… Pytała pani o konspirację, przejdźmy może do początku Powstania…
- Chciałam zapytać o takie rzeczy, jak na przykład byliście uzbrojeni?
W czasie konspiracji, pod koniec już… Staram się właśnie powiedzieć takie rzeczy, które może nie są znane w ogóle. Otóż, w naszych oddziałach sanitariuszką była wychowanica generała Roli-Żymierskiego. On oczywiście był w Związku Radzieckim z żoną i ona opiekowała się jego mieszkaniem na ulicy Wspólnej, chyba 63. Ona oddała to jako punkt konspiracyjny. To było duże mieszkanie, chyba pięciopokojowe, takie urządzone bardzo ładnie, jego pokój, jego biblioteka. Ona była w Armii Krajowej cały czas mimo to, że on przecież był innej orientacji. Bardzo nam to pomagało, bo mieliśmy to mieszkanie do dyspozycji i tam właśnie zastało nas Powstanie i ponieważ nasz poprzedni punkt był na Ceglanej, dowódca plutonu był na Ceglanej, wobec tego wysłaliśmy od razu gońca na Ceglaną, co mamy robić, czy mamy się dołączyć do dowódcy plutonu. Otrzymaliśmy natychmiast rozkaz, żeby się przyłączyć do najbliższego oddziału. Przyłączyliśmy się do najbliższego oddziału, tym oddziałem był jakiś oddział, o ile dobrze pamiętam, majora „Sosny”. Chyba w pierwszym ataku na Pocztę na Nowogrodzkiej dostałem trzy czy pięć butelek samozapalnych, żeby brać udział w tym ataku od strony Emilii Plater. Oczywiście to się nie udało. Niemcy mieli silne stanowiska, duży ostrzał, a później żeśmy przeszli z [drużyną]. Tam cała drużyna była i drużyna sanitarna i nasza drużyna i później przeszliśmy właśnie już wszyscy, przyłączyliśmy się do Batalionu „Bełt”, który stacjonował wtedy bodajże na Kruczej.
À propos pytania [do] tego patriotyzmu z okresu okupacji. Najlepszym dowodem na ten patriotyzm to jest to, że kiedy łącznik przyjechał, kiedy była pierwsza mobilizacja, bo były trzy mobilizacje i odwoływane przed Powstaniem, łącznik przyjechał z meldunkiem, żebym się stawił na punkt, do Włoch, to mnie nie było we Włochach, byłem w Warszawie. Moja mama spakowała walizeczkę i pojechała szukać mnie w Warszawie, żeby o tym mnie powiedzieć. Tak że zdecydowała, przecież mogła to ukryć, zdecydowała, że trzeba wypełnić obowiązek. Znalazła mnie gdzieś tam u rodziny i przekazała tę informację, gdzie mam się stawić. W tym domu od razu, natychmiast, lokatorzy zaczęli nam znosić różne orzełki, czapki, pasy wojskowe. Przyłączyliśmy się właśnie do batalionu „Bełt” i dalej już było Powstanie.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony przeciwnej, Niemców a może inne narodowości, czy jakieś epizody szczególne zapisały się panu w pamięci związane z ta stroną przeciwną?
Może taki jeden epizod był dosyć ciekawy. Niemcy byli w muzeum i opanowane mieli też tereny Szpitala [Świętego] Łazarza przy Książęcej, a nasz inny pluton zdobył szkołę na Książęcej, szkołę pożarniczą. Tam Niemcy siedzieli, zdobył tą szkołę, to jest dokładnie w tym miejscu, gdzie giełda jest, ta taka przeszklona giełda. Myśmy tam tą szkołę trzymali, ale Niemcy próbowali ją odzyskać, podchodzili tam od strony muzeum. Tam był taki na Nowym Świecie, lokal niemiecki, nazywał się „Vier Jahreszeiten”, „cztery pory roku”, dla żołnierzy i taki jakiś hotelik. To wszystko był taki barak drewniany i taki hotel dla tych żołnierzy niemieckich, to było tylko dla Niemców,
nur für Deutsche. Tam wolne zmiany myśmy po prostu odpoczywali, nawet w takiej sali z piętrowymi łóżkami i bractwo zmordowane, po placówkach spało, mimo że słychać było bez przerwy huk dział, ale spali na tych pryczach. Oczywiście myśmy musieli ich zabezpieczać, bo jakby się Niemcy wdarli tam, więc myśmy tak na zewnątrz stali, pamiętam szerokie drzwi, a na środku tego [pokoju] spało tak trzydzieści osób, większość nawet dziewczyn, sanitariuszek, na tych piętrowych łóżkach. Na środku jeszcze tego pokoju, dla zabezpieczenia, taki sierżant, „Tygrys” pseudonim jego, siedział na krześle. Trzymał w ręku granat. Myśmy tak na zewnątrz obserwowaliśmy jego cały czas, że on siedzi na tym krześle i pewnym momencie on zasnął i ten granat mu pod krzesło wpadł. Zapalnik się zapalił i widzimy, że pod krzesłem się zapalnik pali, syczy. Krzyczymy: „Słuchaj »Tygrys«, granat”. On się obudził wtedy i pyta: „Jaki granat?”, krzyknęliśmy: „Obronny”, tam wtedy i Bratny [Roman], wyskoczył jak z procy oczywiście z tego pomieszczenia, szeroko były drzwi otwarte i w tym momencie granat wybuchł. Huk straszny w tej sali, myślimy sobie: „Masakra, teraz tych wszystkich…”, wróciliśmy do sali z powrotem i zaczęliśmy wchodzić na prycze, żeby sprawdzać, kto jest ranny, jak jest ranny. Nikt nie był ranny, wszystkie odłamki poszły w górę, w sufit i nikt się nie obudził.
Spali jak susły, bo tyle było huku, że ten jeszcze jeden huk tego granatu w sali na nich nie zrobił żadnego wrażenia, ale szczęśliwie nikt nie został ranny, a było tam, spało chyba dwadzieścia, trzydzieści osób. No więc to z takich ciekawostek…
- Sama walka w Powstaniu przypuszczam, tak jak już pan zaczął w zasadzie mówić, wiązała się chyba z sabotażem, z napadaniem, z obroną jakiś punktów. Co pan więcej może powiedzieć?
Przede wszystkim trzeba było utrzymać szkołę pożarniczą. Poza tym Niemcy wychodzili z linii średnicowej, z tunelu. Kiedyś wyszli tu przy Marszałkowskiej i opanowali parę domów od ulicy Marszałkowskiej w kierunku Kruczej. Była akcja odbijania tych domów. Tam właśnie zginął słynny „Antek Rozpylacz”. On był w sąsiadującym Batalionie „Sokół”. Nie był z naszego batalionu, był z Batalionu „Sokół”. „Antek Rozpylacz” był słynny z tego, że był bardzo dzielny, miał swój własny „rozpylacz”, na tym „rozpylaczu” kółeczka robił, wszystkich Niemców, których ustrzelił. On miał wtedy około dwudziestu lat, był studentem chyba medycyny, z zamożnej rodziny, i miał własny [pistolet], przystąpił do Powstania z własnym „rozpylaczem”, takim automatem. Wiec zostały te domy spalone, odbite z powrotem i ciągle jakieś były tam akcje.
- Ciągle coś się na bieżąco działo?
Już o szczegółach [nie chciałbym opowiadać], to wszystko właściwie w muzeum jest zapisane. My zresztą opracowaliśmy taką kronikę naszego batalionu. Mam tutaj przy sobie. Poza tym, znany [autor] chyba muzeum, pan Strok, taki dziennikarz, napisał między innymi o Batalionie „Ostoja”, o naszym batalionie. Ja mu tam dałem zdjęcia z Powstania, bo mam zdjęcia z Powstania. Opublikował w tym wydaniu.
- Jak wyglądały kontakty osób, które brały udział w Powstaniu, czy zawiązywały się jakieś przyjaźnie, czy może jakieś inne związki, jak wyglądały też kontakty Powstańców z ludnością cywilną, patriotyczne, społeczne?
Ludność była niezwykle serdeczna, niezwykle pomagająca nam, ale to było według moich obserwacji do pewnego czasu. Pod koniec Powstania, kiedy ci ludzie byli bardzo umęczeni (dużo ludzi zginęło), wiedzieli o Woli, przecież Niemcy mordowali wszystkich, jak wpadali gdzieś, wszyscy byli w piwnicy w okropnych warunkach. Tak że można było obserwować później taką pewną niechęć. Jak żeśmy przechodzili piwnicami, to nawet były takie chwile, że po prostu pytali się: „Po co żeście to zrobili, dokąd to będzie trwało?”. Przecież to było dwa miesiące, to był długi czas. Na razie Powstanie było przewidywane na parę dni. Tak że ta ludność była już zmordowana i już się zaczęli zastanawiać, po co w ogóle to Powstanie jest, po co tyle umęczenia.
- Jakie w takim razie były reakcję, nastroje państwa, osób, które brały czynny udział w Powstaniu?
Nastroje były bardzo koleżeńskie i zawsze z wielką pomocą wzajemnie, tak że nie mam żadnych złych wspomnień w tej sprawie.
- A jeśli chodzi o takie utrzymywanie się na co dzień w czasie Powstania, czy wtedy miał pan na przykład kontakt z rodzicami?
Nie, nie miałem żadnego kontaktu, bo moja matka (tata już nie żył) była we Włochach cały czas. Natomiast dopiero jak kapitulacja była, po złożeniu broni, w Alejach Niepodległości składaliśmy broń i jak nas pędzili do Ożarowa, to rzucałem kartki i już mama wtedy się dowiedziała. Zresztą była dramatyczna sprawa, bo ktoś przekazał wiadomość mojej mamie, że przetrwałem Powstanie, żyję, ale nie mam nóg. Oczywiście pytała się tych, którzy te kartki przejmowali, czy ja szedłem, okazało się na szczęście, że to była pomyłka. Natomiast jak Niemcy nas przypędzili do Ożarowa, gdzie w Ożarowie nas trzymali ze dwa, trzy dni w fabryce kabla, tam słoma była rozsypana, a później wywozili oczywiście pociągami, tam było bardzo ciekawe zdarzenie, które właściwie prawdopodobnie nie będzie nigdy wyjaśnione. Któregoś dnia pojawił się oficer niemiecki, porucznik z dwoma żołnierzami niemieckimi z bronią. I on płynną polszczyzną zwracał się do nas, czy my nie mamy jakiejś prasy powstańczej, bo on jest korespondentem wojennym. On za to przekaże wiadomość o nas do rodzin, które mieszkają po tej stronie Wisły, tutaj na linii Pruszków–Włochy. Myśmy myśleli, że on po prostu nas okłamuje. Miałem jakąś prasę z Powstania i mu dałem parę. On mówi: „Piszcie, ja to wszystko dostarczę. Napisałem list do matki, inni też się dołączyli, którzy mieszkali w Żyrardowie, i on to wszystko zabrał. Oczywiście żeśmy to zlekceważyli i kiedy za jakieś dwa dni nas wywozili, na bocznicy kolejowej, to zobaczyłem tego oficera, stanął gdzieś na jakimś podwyższeniu i wyczytywał nazwiska, bo przywiózł odpowiedzi. Był jednak z tymi żołnierzami i był u nas w domu we Włochach, uspokajał moją mamę, że jesteśmy objęci konwencją genewską, że nam nic nie będzie, że idziemy do niewoli i powiedział: „Proszę, niech pani napiszę parę słów do syna”. Mama napisała i mam ten list do dzisiejszego dnia. Ciekawa rzecz. W ogóle we Włochach byli wszyscy mężczyźni wywiezieni w czasie Powstania. Także mój brat [cioteczny], który wyszedł z Powstania z radiostacją (bo on był w radiostacji), ukrywał się, gdzieś tam mama go w piwnicy schowała, i proszę sobie wyobrazić, wchodzą Niemcy na klatkę schodową, wymieniają nasze nazwisko, więc sądzili wszyscy, że po niego przyszli. A oni przyszli, powiedzieli: „Proszę pani, jesteśmy od syna, mamy wiadomość z Ożarowa, niech pani napisze list”. Do tej pory nie wiem, tajemnicza sprawa. Nie jest wykluczone, że to mogła być z miejscowej organizacji akowskiej zorganizowana jakaś [akcja]. Przebieraliśmy się, przebierali w niemieckie mundury.
Ciekawa historia, prawdopodobnie niewyjaśniona będzie nigdy.
- Może kiedyś z tą osobą zrobimy wywiad…
Tak, może się kiedyś uda. Z tego Ożarowa jak nas wywieźli, to wieźli nas do Lamsdorfu, Łambinowic.
- Ożarów był pierwszym punktem po Powstaniu?
Tak, rozdzielczym. Łambinowice obecnie Lamsdorf, taki słynny obóz przejściowy. Tam nas przyjęto biciem. To znaczy Niemcy. Proszę sobie wyobrazić, oni bardzo… Jak do Ożarowa żeśmy wchodzili, to warta niemiecka prezentowała broń, a jak przyjechaliśmy do Lamsdorfu, to wyciągali nas z tych wagonów, bijąc po prostu. Przyprowadzili nas na tak zwany szaberplac i tam nas ograbili. Pozabierali różne cenniejsze rzeczy, a przede wszystkim nam opaski pozdzierali i pozabierali. Zrobiła się awantura z tego, zgłosiliśmy się do starszego komendanta obozu, tam zresztą byli nawet jeszcze jeńcy z 1939 roku. Proszę sobie wyobrazić, że na drugi dzień przyjechali wózkami z tymi opaskami, przeprosili. Powiedzieli, że oni nie wiedzieli, że oni są jak jeńcy wojenni traktowani, że nie są objęci konwencją genewską; przeprosili, oddali te opaski. Pamiętam, że przywieźli takimi wózkami sterty opasek, każdy sobie wziął, już nie swoją. Tak to było.
Później, jak już ofensywa zbliżała się, to było w styczniu, już słychać było artylerię, to nas zapakowali, ostatnią już chyba grupę do wagonów i wieźli do Woldenbergu, to był taki obóz na północy, nad morzem, ale ofensywa jednak postępowała. Wobec tego skierowali nas z powrotem na zachód i tak w tych wagonach jechaliśmy jedenaście dni, jedenaście nocy. Co jakiś czas wypuszczali nas na zewnątrz, trzy razy dziennie, tam śnieg, pamiętam, był… I ciekawa rzecz, bo tak było, że wagon był podzielony drutami, takim zwojem drutów kolczastych na połowę. Z tym że jedna połowa na skos, jedna połowa była zamknięta, drzwi były zsuwane w wagonie towarowym, a druga była dla warty niemieckiej. Tam oni mieli w rogu piecyk, bo to mróz był, styczeń i sześciu Niemców stale tam sobie na słomie leżało, a jeden zawsze siedział na stołku z automatem w naszą stronę. I tak trwało to jedenaście [dni]. Myśmy byli tak, że można było tylko stać i na stojąco się spało w zupełnym ścisku.
Zawsze w takiej tragedii jest jakaś wesoła scenka. Na przykład jeden z tych wartowników, starszy już człowiek (Niemcy brali już do wojska starszych) siedział, a myśmy śpiewali powstańcze piosenki, najrozmaitsze. Pozwalali nam na to. Nawet jadąc do Niemiec, też żeśmy w wagonach śpiewali „Warszawiankę”, powstańcze piosenki i pewnym momencie Niemiec, ten starszy Niemiec, który siedział, zaczął te piosenki nucić bezbłędnie. Ogromne zdziwienie nasze i pytamy go, skąd on zna te piosenki, a on: „Od was się nauczyłem, bo ja jestem pierwszy skrzypek Opery Wiedeńskiej”. To już taki pan wtedy był około pięćdziesiątki chyba. No więc i takie były sceny. Jako pierwszy skrzypek Opery Wiedeńskiej mógł łatwo [się nauczyć], dobry słuch miał, łatwo sobie przyswajał piosenki i nucił później nasze powstańcze piosenki.
- Czyli tak naprawdę wiele było takich przypadków, w których ta druga strona czasami nawet się okazywała przychylna.
Tak, tak. Nawet jeden był wartownik ze Śląska, Ślązak, który mówił po polsku, kursował między wagonami, nosił listy, kartki. Tak nas dowieźli nad granicę holenderską do obozu Sandbostel. To było niedaleko już granicy holenderskiej. Tam nas wyładowali i tam byliśmy w tym Sandbostel, ale szła i rozpoczęła się ofensywa aliancka od zachodu. Nie zostawili nas w tym obozie, tylko zaczęli pędzić z powrotem na wschód, już na piechotę. Tak nas pędzili trzysta, czterysta kilometrów, po jakieś trzydzieści kilometrów dziennie. Na noc kwaterowali nas w jakichś majątkach niemieckich, w stodołach. I dalej w drogę. Dopędzili nas do Lubeki i tam w obozie, w koszarach poniemieckich [był] zorganizowany obóz, bo to był już środek Niemiec. Z jednej szli Rosjanie, radzieckie wojska, a z drugiej strony Anglicy i Amerykanie. Tam nas dopędzili, to było mniej więcej w środku Niemiec, Lubeka. Tam nas uwolniły wojska angielskie 2 maja 1945 roku. Tak że wojna zakończyła się ósmego, dziewiątego, na parę dni przed [zakończeniem]. Tam też była taka historia ciekawa, warto to wspomnieć. Jak Anglicy wjechali czołgami do obozu, to było dokładnie cztery kilometry od Lubeki, Bad Schwartau pamiętam, miejscowość taka. Tam, jak Anglicy do obozu wjechali, to okazuje się, że cały ten sztab niemiecki obozu, którzy nas pilnowali, na czele z generałem niemieckim, bo miał czerwone wyłogi, wyszli z komendy, gotowi z bagażami, plecakami i do tego komendanta angielskiego przymaszerowali. Myśmy to obserwowali z okien, oczywiście tam nas uwolnili. I ten meldował Anglikowi przekazanie obozu. Podniósł rękę na
Heil Hitler i na naszych oczach ten Anglik huknął go w rękę, żeby opuścił rękę i pokazał mu, że salutuje się do czoła, a nie na
Heil Hitler. Na ten czołg wsadzili od razu tego generała i innych Niemców. Ku naszej radości wywozili ich stamtąd, takie uwolnienie było. A później jeszcze byłem przez dwa lata w ośrodkach polskich. To się nazywało Polish Armed Forces – Polskie Siły Zbrojne, te zachodnie, tylko mieliśmy na legitymacji napisane w odróżnieniu od tych, co byli w służbie, jak „maczkowcy”, 2 Korpus, mieliśmy napisane w nawiasie małymi literami:
exprisoner of war (były jeniec wojenny), ale legitymacje mieliśmy Polish Armed Forces – Polskie Siły Zbrojne. W Niemczech byłem przez dwa lata.
- Bezpośrednio po tym wyzwoleniu?
Tak, nasze oddziały kwaterowały pod Hamburgiem.
- Czyli dopiero po dwóch latach wrócił pan do Polski?
Wróciłem do Polski, tak. To znaczy ja byłem zdecydowany wracać do Polski, ale dużo rozjechało się po świecie. Oczywiście były propozycje do Australii, do Brazylii, w Niemczech zostało trochę. Ja wróciłem do Polski. Wróciłem, byłem zdecydowany, ale po prostu czekaliśmy na transport do Polski, bo nie było transportu. A w ogóle opóźniali, to znaczy władze nasze zachodnie raczej opóźniały powrót. Ciągle liczyło się, że może jakaś nowa zawierucha, nowa wojna, że będą Polacy potrzebni na Zachodzie. Ale już później zaczęły się transporty do Polski i wróciłem drogą morską z portu Travemünde, to jest taki port, właśnie taki kurort pod Lubeką. Płynęliśmy statkiem niemieckim. „Izar”, pamiętam, że tak nazywał się ten statek. Nas wojskowych było niewielu, było ze stu, a reszta to był transport cywilnych osób. Przeżyliśmy burzę na Bałtyku, pod granicę aż [szwedzką] musiał ten „Izar” płynąć (duży statek, o dużej wyporności), i dopłynęliśmy do Szczecina. W Szczecinie też były komiczne sceny, dlatego że wiedzieli, że nas tam jest około stu, dwustu wojskowych, wobec tego orkiestra wojskowa, już z ludowego wojska przyszła. Jakiś generał czy pułkownik witał nas, a później oczywiście najrozmaitsze represje były. Rozpoznaliśmy jako adiutanta tego pułkownika z ludowego wojska naszego kolegę, który wrócił rok wcześniej. My oczywiście żeśmy go poznali, on w stopniu oficerskim. Był chyba podporucznikiem: „Słuchaj, jak tu jest, co nas czeka?”. A on odpowiedział: „Mnie jest dobrze, a jak wam będzie, to ja nie wiem”.
Różnie było. Jeszcze, jak żeśmy wpływali do Szczecina, to ten statek, jak już tam płynął ujściem rzeki [Odry] do portu, to robotnicy ci z zewnątrz, jak widzieli, że transport z zachodu, to stawali na brzegu, pokazywali nam kółko na czole i ręką pokazywali, żeby wracać z powrotem tam. Perspektywa była smutna.
- Pan pojechał do Warszawy wtedy?
Do Warszawy, tak.
- Jak pan zapamiętał to pierwsze spotkanie w domu?
Niezwykle serdeczne, ale już mama wiedziała, że ja wracam.
- Wspomniał pan o tym, że na początku byli państwo witani z honorami, a później były represje. Na czym to polegało?
Niemcy się zachowywali bardzo różnie. Dla przykładu, w tym Lamsdorfie, to znaczy w Łambinowicach, kiedy nas wywozili, tym pociągiem nas wieźli aż pod granicę holenderską, jedenaście dni, jedenaście nocy, to już wojska radzieckie były bardzo blisko, bo już było słychać bardzo wyraźnie artylerie. Byliśmy ostatnim transportem, obóz jeniecki był prawie pusty i zarządzenie niemieckie było, żeby wszystkie koce, te miejscowe koce, które były, tam zostawić, nie wolno zabierać. Ponieważ było z dziesięć stopni mrozu, myśmy te koce wszystkie zabierali, bo w pociągach [zimno], żeby się jakoś opatulić. Wobec tego żeśmy zignorowali to i te koce braliśmy. Pamiętam, że tak żeśmy szli przejściem do wyjścia, już z tego obozu. Każdy oczywiście z tym kocem był, trzymał ten koc, bo wiedzieliśmy, że będziemy jechali w wagonach nieopalonych, bydlęcych, nie wiadomo jak długo. Niemcy się ustawili i z krzykiem:
Decke, raus!, czyli oddać koce, zaczęli po kolei bić wszystkich jakimiś kijami, nie kijami. Oczywiście najwięcej ucierpieli ci na przodzie, co byli, to starsi oficerowie. A ja jak się zbliżałem w tylnej grupie, to już ten koc trzymałem w powietrzu i rzuciłem na stos, więc jakoś tam tylko potrącili mnie. Różnie bardzo się zachowywali Niemcy.
- To Niemcy, a Polacy? Wspomniał pan później, że przy powrocie do Polski witało już wojsko ludowe, a później były jednak jakieś represje, pomimo tego powitania z honorami?
Represje były w związku z tym, że po prostu Armia Krajowa. Były plakaty: „Zapluty karzeł reakcji, Armia Krajowa” i tak dalej. Były [represje] oczywiście, inni trafili do więzienia nawet. Ja jakoś nie trafiłem, ale w pracy ciągle chodziłem na przesłuchania, ciągle Armię Krajową mi wytykali. Byłem młodym człowiekiem bardzo i jakoś uchroniłem się przed więzieniem, a kiedy w 1953 roku
batiuszka Stalin zmarł, to w 1954 roku mnie powołali do wojska na ćwiczenia. Przeprosili się z akowcami w 1954 roku dopiero. Ja się nie rejestrowałem w ogóle. Cały czas byłem [w ukryciu], że tak powiem, uważałem, jakoś nie chciałem się ujawniać. Nie ujawniałem się. Trafiłem już wtedy do OWOR-u, Ośrodek Wyszkolenia Oficerów Rezerwy w Zambrowie. Tam cztery miesiące byłem i później już brali mnie jeszcze na ćwiczenia ze trzy razy.
- Czyli nie była już problemem przeszłość?
Nie była. […]. Później jeszcze z tej ustawy, która jest, kombatancka, o stopniach oficerskich, że dwukrotnie każdy kombatant może awansować. Wobec tego dostałem raz kapitana i drugi raz majora. Tak że zgodnie z tą ustawa kombatancką dwukrotnie byłem awansowany do stopnia majora.
- Czy później, po wojnie utrzymywał pan kontakty z Powstańcami, z którymi wspólnie się walczyło?
Z kolegami, tak. Tylko myśmy unikali tych spotkań. Przeważnie spotykaliśmy się wtedy, jak ktoś odwiedzał zza granicy, to on organizował wszystkich i był pretekst. On zwoływał wszystkich na spotkanie.
- Czyli lepiej było nie spotykać się w szerszym gronie otwarcie?
Utrzymywałem kontakt z Romanem Bratnym, bo byliśmy razem. Zresztą odwiedzałem go w Konstancinie. On, w ogóle Roman Bratny to jest Mularczyk, to jest rodzony brat pisarza Andrzeja Mularczyka. Jego prawdziwe nazwisko to Mularczyk, a Bratny to pseudonim literacki. On teraz jest gdzieś u córki na Mazurach. Starszy pan, wszyscy jesteśmy starsi, a on jeszcze starszy.
- Na koniec chciałabym pana zapytać o późniejsze czasy. Wiele lat po wojnie na pewno wracało się myślami do Powstania i do wojny. Jaka obecnie jest pana opinia na temat tego, co się działo w 1944 roku? Czy się zmieniała ta opinia, czy uważa pan, że Powstanie było potrzebne faktycznie? Jak się z perspektywy czasu na to patrzy?
Według mnie to jest sprawa bardzo złożona i wymagająca dłuższej rozmowy i dyskusji. Ja uważam, że Powstanie było niestety nieuniknione. Dlatego że myśmy już wszyscy byli na to tak nastawieni, już były magazyny broni. Niemcy zresztą przed samym Powstaniem zarządzili pobór młodych ludzi, zdaje się do kopania rowów, okopów. Poza tym nasi dowódcy, ponieważ Niemcy już byli w popłochu, uciekali, widać było, że lata moment [Sowieci] wkroczą do Warszawy, podjęli decyzję wybuchu Powstania przekonani, że jednak sowieckie wojska wejdą, i że my mamy delegata rządu londyńskiego i będziemy mogli odgrywać jakąś rolę jako orientacja zachodnia, londyńska. Niestety…
- Państwo wtedy mieli jakieś możliwości słuchania radia, były jakieś wiadomości, które napływały wtedy w czasie Powstania?
Napływały. Po prostu myśmy przez lornetki widzieli, jak oni stali na Pradze. Już byli na Wale Miedzeszyńskim. Normalnie czołgi widzieliśmy, ale oczywiście manewr...
- Ale o tym, co się dalej w Europie dzieje pewnie nie bardzo była możliwość dowiedzieć się?
Tak jak ja to oceniam w stosunku do sposobu rozgrywania spraw przez ówczesny Związek Radziecki i stosunek do nas. Ciągle mamy odrobinę naiwności, że oni się nie odważą. Ja pod takim hasłem, że oni się nie odważą, uważam, że nawet początek Powstania był też na zasadzie takiej naiwności, że to jest niemożliwe, żeby oni nie wkroczyli tutaj do Warszawy, żeby oni nie liczyli się z nami, bo jednak jest około trzydziestu tysięcy – Armia Krajowa, jesteśmy troszkę jako tako uzbrojeni, jest inny czas wojny, już jest okres taki, przecież na Zachodzie około trzystu tysięcy wojska było łącznie naszego, razem z Armią Krajową. My już mamy pewną pozycję, przecież to był obóz aliancki, jesteśmy po tej samej stronie, że oni się nie odważą. Ja takie hasło, że oni się nie odważą, to pamiętam jeszcze od czasów przed rozpoczęciem wojny 1939 roku. Byłem wtedy chłopcem, miałem czternaście lat, ale mój stryj był zawodowym oficerem w sztabie, właśnie ten stryj szwoleżer. Pamiętam spotkania, jak się rozpoczęła wojna w 1939 roku. Dyskusje między starszymi ludźmi. On przychodził do siebie do domu, bo tu był w obronie Warszawy i była dyskusja na temat, że będzie koncentracja naszych wojsk na wschodzie, ale ktoś tam z rodziny mówił: „Słuchaj, ale przecież Sowieci tak spokojnie będą siedzieli?”, „A oczywiście, oni się nie odważą, bo my mamy pakt o nieagresji ze Związkiem Radzieckim”. To mówił oficer sztabowy nasz, mój stryj. Oni się nie odważą… Tymczasem 17 września odważyli się, bo nie zwracali uwagi na [pakt o nieagresji]. Później w okresie Solidarności też słyszałem. Teraz nie. Mogli oni wywozić akowców tam w Wileńskie, ale oni się nie odważą… To samo było przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Również też ta naiwność nasza, na skutek tego została podjęta ta decyzja. Bo jak są już w Zielonce, już pod Pragę podchodzą, Niemcy uciekają z Warszawy. Widać było, że już rozbite wojska przechodziły, to najlepszy okres, żeby rozpocząć Powstanie i przywitać tutaj już jako suwerenne wojska polskie, Armia Krajowa jako suwerenne wojska. A tymczasem też się odważyli, bo im było na rękę. Po co mieli wkraczać i mieć kłopoty z Armią Krajową, jak zrobili to niemieckimi rękoma. To jest ta nasza naiwność i dlatego dowódcy podjęli taką decyzję, w takim przekonaniu. Mało tego, mam tutaj rozkazy „Montera”, gdzie wyraźnie mówi do nas, że już jest chwila bliska, że zwycięska Armia Czerwona wyzwoli naszą stolicę i my jako jednostki suwerennego Wojska Polskiego chcemy dalej u boku Armii Czerwonej bić Niemców. Tak że ciągle jeszcze była nadzieja, że oni tu wejdą i pozwolą nam [walczyć] w dalszym ciągu, jako wojska o orientacji zachodniej, londyńskiej. Oczywiście zrobili, co chcieli. Przecież oni stali po prostu dotąd, aż [Warszawa] wykrwawi się, aż Niemcy wymordują i wywiozą resztę. Zresztą ciekawe było, że na sam koniec Powstania rozpoczęły się zrzuty radzieckie. Kukuruźniki latały nad Warszawą w nocy i zrzucały nam broń, tylko często bez spadochronów, tak że to było nie do użycia. Dużo tej broni zrzucali. To było dla nas zaskoczenie, że oni nagle tutaj Powstańcom… Później żeśmy dyskutowali w niewoli z kolegami, dlaczego oni pod koniec Powstania [zrzucali broń], a jeden z kolegów mówi: „Słuchaj, bo już wiedzieli, że się Powstanie kończy, to chcieli, żeby jeszcze trochę potrwało, żeby Niemcy jeszcze trochę nas pomordowali”. Dlatego to jest właśnie niestety wielka pomyłka nasza, ale gdyby nie to, Niemcy też by mogli pewne represje jeszcze stosować. Tak że też my, młodzi ludzie, mieliśmy na punktach broń, też by były duże straty. Jak by było, to nie wiadomo.
- Czy jeszcze coś chciałby pan dodać na temat Powstania, coś szczególnego, jakąś ostatnią refleksję na ten temat, jakiś szczególny epizod, coś, co się utrwaliło w pamięci?
Właściwie to już te epizody wszystkie sobie przypomniałem. Jeszcze może taki epizod, jacy chłopcy byli w Powstaniu? W bunkrze w Alejach Jerozolimskich, tam Niemcy wyszli bodajże z jakiegoś włazu i przebiegali, i był na stanowisku taki strzelec „Kos”, pamiętam jego pseudonim, miał takiego berthiera z I wojny światowej, karabin taki długi. Zobaczył Niemców i strzelił. W pewnym momencie osunął się na tych workach i stracił przytomność. Ja byłem w tym bunkrze, to od razu myślałem, że on został ranny, ale sobie myślę, jak przez taką małą szczelinę, żeby Niemcy go trafili. Zaczęliśmy mu koszulę zrywać, szukać gdzie on dostał tego postrzału, bo nieprzytomny był. On w tym momencie odzyskał przytomność i mówi: „Nie, nie, ja nie zostałem ranny, tylko pierwszy raz w życiu strzeliłem”. Nie wiedział, że karabin tak odbija mocno. Ten karabin odbił go, biedaka, te ramię do tyłu i on się tak wystraszył, że zemdlał. Byli i tacy żołnierze, którzy pierwszy raz w życiu strzelili.
- I tacy między innymi żołnierze walczyli dzielnie. Tak że myślę, że to dobry epizod na koniec naszej rozmowy.
Właśnie.
Warszawa, 11 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Sulicka