Nazywam się Anna Baruch-Romanowska, urodzona w 1929 roku. Czas 1939 roku, jak i Powstanie, spędziłam na Żoliborzu.
Pamiętam, jak z koleżankami, kolegami patrzyliśmy w niebo. Były śliczne samolociki, większe i mniejsze. Bardzo dobrze to pamiętam, ale samego wybuchu, jako takiego, nie pamiętam.
Tak.
Chodziłam do przedszkola na ulicy Czarnieckiego, do „Rodziny Wojskowej” i chyba pierwszą klasę tam chodziłam, ze spóźnieniem ze względu na operację. Potem chodziłam do szkoły publicznej 64 na ulicy Felińskiego.
W 1939 roku tam chodziłam, z tym że później został budynek zajęty przez wojsko na szpital, bo rozpoczęła się wojna bolszewicko-niemiecka. Szkoła była przekazana na szpital, odebrana. Naszą czwartą klasę… Do malutkiego domku wstawiono nam ławki. Nie pamiętam, jak odbywały się lekcje. Piątą i szóstą klasę, do Powstania, chodziłam do sióstr zmartwychwstanek na ulicę Krasińskiego. Szóstą klasę skończyłam przed Powstaniem, w 1944 roku w czerwcu.
Miałam niecałe dziesięć lat. Wydawało mi się, że rodzice coś szepczą między sobą, mówią. Był niepokój na pewno, ale nic więcej nie pamiętam.
W czasie okupacji głodu nie doznałam. Ojciec był bardzo zapobiegliwy, potrafił zorganizować jakoś nasze życie. Nawet bym powiedziała, że może pomagał jeszcze tym, którzy są w trudniejszych warunkach.
Na pewno. To znaczy dowiedziałam się o tym dopiero po wojnie, po Powstaniu. Naturalnie, że tak. Moja siostra była w AK, w „Żywicielu”, jako sanitariuszka. Brat cioteczny tutaj mieszkający… Moi wujostwo, którzy mieszkali w Łodzi, w 1939 roku zostali wysiedleni. Przyszli do nas, zresztą nawet mieszkali w naszym mieszkaniu. Brat cioteczny był zaangażowany, ale to wszystko później się okazało. Jeszcze młody człowiek, który tutaj mieszkał, syn kapitana, który zginął w Katyniu, też był. Razem działali. Całe koleżeństwo, które się koło nas kręciło, to wszyscy chyba byli. Z tym że o tym nikt nic nie mówił. Owszem, może byłam wykorzystywana nieświadomie. Nie wiedziałam o tym. Koledzy siostry, którzy przychodzili na spotkania, to mówili: „Ania, odprowadź Zdziśka”, a to odprowadź kogoś innego. I jak tak do tego przystanku, taka dziewczyneczka, odprowadzałam, rozmawiając mile. Nic poza tym. Czternaście lat miałam, jak się Powstanie zaczęło.
W wydarzenia na pewno. W zasadzie nie wiem, jak wyglądało Śródmieście. Całą okupację spędziłam na Żoliborzu.
Mnie się wydaje, jak jestem w stanie sobie przypomnieć, że owszem, była kiedyś rewizja u nas. Późno wieczorem przyszli. Wiem nawet, że nawet siostra miała krwotok z nosa i jak dzwonek był w czasie godziny policyjnej, krwotok się zatrzymał. Nic, tylko przyszli, sprawdzili. Taki grubaśny pan major, generał… Nie wiem, kto tam był, nie znam się na tym. Jak wyszli, to siostrze krwotok z nosa wrócił, tak że nerwy zahamowały. Na ulicy może budy jeździły, ale nieświadoma byłam, co się dzieje. Owszem, żołnierze na pewno chodzili. Nie pamiętam tego.
Nie czułam się. Były wakacje, tośmy w ogródku się bawili, polewaliśmy się wężem. Wakacje były na miejscu, w domu.
Tak jak mówiłam, piątą, szóstą klasę chodziłam do sióstr zmartwychwstanek na ulicę Krasińskiego. Siostry nas uczyły geografii, polskiego, historii. Z tym że historia i geografia były na przysposobionym strychu. Bez mapy było, tylko na niby określano. Jak chodzi o język polski, matematykę, te przedmioty, to miałyśmy tabliczki z rysikiem. Pisało się na tych tabliczkach. Były klasówki, to na tych tabliczkach, potem siostry zbierały.
Zeszyty nie, bo to była jak gdyby szkoła przysposobienia dla dziewcząt. Robótki ręczne były, myśmy szyły, haftowały, a siostra nam wykładała język polski, załóżmy.
Nielegalne nauczanie było w klasztorze. To przed wojną również była szkoła zakonnic, do tej szkoły powszechnej mój mąż chodził. To była szkoła powszechna sióstr zmartwychwstanek.
Sam dzień wybuchu Powstania?
Nie, nie pamiętam. Raczej jestem domatorką i byłam domatorką, tak że mój zasięg wychodzenia poza dom, to do sąsiedztwa. Koleżankę miałam po drugiej stronie ulicy, później na Czarnieckiego. To jest wszystko blisko. Jeszcze trochę dolny Żoliborz. Reszta, to w ogóle tam nie chodziłam.
W dzień Powstania Warszawskiego, to tylko pamiętam… Nie wiem, kiedy ojciec wyszedł, nie pamiętam, kiedy siostra wyszła na zgrupowanie. Pamiętam panią, która tu mieszkała, panią Anielę Janochową. Odprowadziła syna na punkt zborny na Stare Miasto bodajże czy na Wolę, też tego nie pamiętam. Przeszła jeszcze przez Dworzec Gdański, wróciła. Pamiętam ją, strasznie przerażone oczy miała. Zresztą jej syn, Władek, w pierwszym czy drugim dniu Powstania zginął na Woli.
W Cytadeli na ulicy Generała Zajączka 7 (to jest inny numer w tej chwili) drzewa były niziutkie, był podobno snajper. Tak brat go określił. On wrócił, kanałami przeszedł na Żoliborz po upadku Starego Miasta. Ci, którzy ocaleli, niewielka grupa, z Woli przeszli później na Stare Miasto. Przeszedł kanałami, jak przechodził przez nasze podwórko, ogródek, strzelili do niego. Dostał rykoszetem. Ten pocisk był u nas w domu bardzo wiele lat, ale nie wiem, co się z nim stało. Tak że były trudności z przejściem, w czasie Powstania aleja Wojska… I z Cytadeli chyba strzelali, i z Zajączka. Wszędzie były barykady zrobione.
Ponieważ pracowałam w gazecie „Nowiny Żoliborskie”, a mieściły się w hotelu na placu Inwalidów 10 (to był hotel oficerski, tak się to nazywało u nas), to przechodziłam. W naszym ogródku była zburzona część muru, tamtędy żeśmy przechodzili bokiem, potem Śmiałą, Mierosławskiego za domami, przez Czarnieckiego człowiek przeskakiwał i do hotelu się wchodziło poprzez barykady. Żołnierze z opaskami AK naturalnie byli.
Pani Aniela Janochowa, o której mówiłam, mieszkała z nami już przed wojną. Jej mąż był kapitanem, został powołany do wojska. Zginął w Katyniu, co było wiadomo już wcześniej, bo był nawet na listach zabitych ludzi, rozstrzelanych, w gazetach warszawskich. Ona, jako maszynistka, znała chyba państwa Dunin-Wąsowiczów. Powiedziała, że bardzo dobrze pisze na maszynie. Pisała na maszynie na matrycach, to jest tekturka i cieniusieńka błona. Ona pisała to, co redaktorzy dostarczali z nasłuchów przez radio, z Wolnej Europy czy BBC. Nie umiem powiedzieć kto, ale byli dziennikarze, którzy donosili, przychodzili. Pan Dunin-Wąsowicz to redagował i albo dyktowano jej, albo przepisywała. Później na kopiarce nasmarowałam to i czy łączyłam, czy rozklejałam, różnie. Bardzo to były delikatne rzeczy, cieniutkie, a ponieważ były i ze wszystkim, chodziło o to, żeby jak najwięcej odbitek zrobić z jednej matrycy.
W pierwszych dniach, może trochę później, nie pamiętam. W każdym razie dosyć długo, dopóki hotel nie został całkowicie ostrzelany. Wiem, że wtedy przeniesiono się na inną ulicę, na ulicę Czarnieckiego może, dokładnie nie pamiętam.
Ojca nie było, bo ojciec wyszedł 1 sierpnia i już nie wrócił do domu. Owszem, z Pragi przeszedł jeszcze przez Wisłę i utknął na Starym Mieście. Na Starym Mieście spotkał się z moim bratem ciotecznym i razem weszli do kanału. Z tym że brat, jako że szczupły chłopaczek, młody, przy siostrach zmartwychwstankach jakoś go wyciągnęli. Róg Krasińskiego i Stołecznej, tam go wyciągnęli. A ojciec mój… Zresztą jest bardzo dokładny opis. On już nie żyje w tej chwili, ale był wywiad z nim, jakie to przejście kanałami było. Dokładnie nie pamiętam, bo on wersje tego przejścia zmieniał, chyba w zależności od tego, komu to mówił.
Tak, była mama, siostra już była ranna.
Ta, co była sanitariuszką, była ranna. Przyszła do domu, to było koło 15 września może.
Pozwoliła mi, ponieważ panią Anielę bardzo dobrze znała, wiedziała, że nie naraża mnie na niebezpieczeństwo. Pozwoliła mi chodzić.
Nie, po prostu lubiłam pracować widocznie, dla mnie to była pomoc. Zresztą razem z panią Anielą roznosiłam jeszcze gazety do dziennikarzy, do szpitala. Jest gdzieś opisane nawet moje wyjście z panią Anielą na ulicę Krasińskiego, do szpitala.
Przed naszymi domami były działki z jarzynami. Przede wszystkim pietruszka podobno była potrzebna, bo jakieś napary się robiło dla rannych, pietruszka jest pobudzająca oddawanie moczu. Nie umiem powiedzieć, nie pamiętam, może też byłam na tych działkach. Bliziutko są działki.
Wykopane jarzyny i jeszcze te gazetki zanosiłyśmy na plac Wilsona, na ulicę Krasińskiego. Wtedy pierwszy raz o „szafie”, która stała na Dworcu Gdańskim… To było dla mnie największe wrażenie, jeszcze dzisiaj to widzę. Byłyśmy w szpitalu, przekazałyśmy nasze gazety, wszystkie jarzyny, które były potrzebne. Jeszcze po drodze spotkałyśmy mamę jednego z moich kolegów, który również zginął na Woli, Dobek Szamejt. Wracając parkiem przy Mickiewicza, słyszymy, że „szafę”, jak tak się ładnie nazywa, nakręcają. Przykucnęłyśmy. Widzimy, jak nad nami nisko pociski lecą, wielkie, olbrzymie pociski lecą. Wpadają na ulicę Krasińskiego, tam gdzie jest szpital, obecnie jest kino, bliżej Wisły. Huk, wybuch. Później koło nas takie syczące kawałki lecą. Myśmy się razem skuliły bliziutko siebie, przykucnęłyśmy do ziemi, tylko słuchałyśmy, gdzie ten pocisk. Szczęśliwie żaden nas nie raził, ale to był bardzo silny dla mnie moment, przerażający. Nie umiem powiedzieć, kiedy to było, ale to było chyba już we wrześniu.
Pracowałam cały sierpień, może do któregoś września. „Nowiny” później, tak jak mówiłam, zostały przeniesione. Nie pamiętam, bo w tym drugim [miejscu] już nie byłam. Nie pamiętam, jaki to był termin, ale to było jeszcze trochę przed naszym wyrzuceniem, poddaniem się Żoliborza. A to był chyba 28 września.
Raczej się nosiło do mieszkańców, znanych osób, starszych może, do szpitala.
Był duży punkt na Czarnieckiego, była szkoła. W tej chwili jest szkoła dla dzieci niepełnosprawnych, ale przedtem była szkoła „Rodziny Wojskowej”, tak to się nazywało.
W tej szkole był chyba też szpital i była chyba główna jadłodajnia z darów, które ludzie donosili. Była stołówka dla ludzi czy dla żołnierzy może.
Nie umiem powiedzieć, nie pamiętam. Jedno tylko jeszcze mogę powiedzieć. Tak jak mówiłam, przechodziło się przez mur, był wyburzony. Pod nami jest tunel, który był zbudowany za czasów Cytadeli, za czasów carskich. Tam był strumień w podziemiach. To jest co najmniej pięć metrów pod ziemią. Zresztą, jak się na stoki Cytadeli wyjdzie, są takie miejsca, w których widać, że można było wejść. Teraz chyba są zamurowane, nawet nie wiem, bo nie schodzę na dół. Była stamtąd ciągnięta woda.
Na dole była pompa, ktoś ruszał, a na górze były założone rury. Wzdłuż muru była rura, a na tyłach naszego ogródka był kran i tam ludzie czerpali wodę. Z tym że ktoś na dole pompował. Pod koniec w ogóle Powstania chyba, też już tego nie pamiętam dokładnie, ale ci ludzie, którzy mieli zburzone domy albo byli zagrożeni, to chowali się do tego tunelu, tam było bardzo dużo osób z Żoliborza.
Nie, były zrobione schody. Mój ojciec zrobił schody.
Tak, w czasie okupacji. Bo było wiadomo, że dom stoi na tunelu.
Wodociągów jako takich już nie było, woda była z tej podziemnej rzeczki. Dużo jest tu podziemnych rzeczek podobno. Na Śmiałej podobno również jest, nawet podobno jest napis.
Na pewno były kłopoty, ale do picia woda na pewno była.
Pamiętam, że w momencie, kiedy nas wyrzucano… Ci żołnierze to chyba nie byli „ukraińcy”, raczej bym powiedziała spokojni żołnierze. Może to nawet austriackie wojska były, bo zdaje się wtedy byli również mobilizowani żołnierze z Austrii. W momencie kiedy nas stąd wyrzucano, w naszym piekarniku został chleb, który się piekł. Na pewno wszyscy wiedzą o tym, że tutaj było dwóch czy trzech młodych żołnierzy. Nie znam nazwisk, ale to gdzieś w książkach jest. Wiadomo, że w tym naszym lochu (który przechodzi aż pod plac Inwalidów, jeszcze gdzieś dalej, nie umiem powiedzieć, jak daleko sięga) ukrywali się do czasów wyzwolenia młodzi ludzie. Podobno żywili się. Ale znam to tylko z opowiadań mojego brata ciotecznego Olgierda, który (ponieważ był zaangażowany) czytał więcej. Mnie jako dziewczyny, kobiety, nie interesowały te rzeczy tak bardzo.
Naturalnie, że był strach. Poza tym ojca, który był bardzo opiekuńczy. Było wiadomo, że jak ojciec jest, to nam się nic nie może stać. Tak że niepokój był i groza.
Nasz dom, owszem, był uderzony szrapnelem. Sąsiedzi chyba z prawej i z lewej, vis-à-vis…
Bardzo wiele dni, może tygodni, spaliśmy na dole, w tunelu. Tam była pieczarkarnia, którą założył mój ojciec. Pieczarki zostały, na półkach rosły na dole i na górze. Nie wiem, co się z tym wszystkim stało. W każdym razie mieszkańcy, którzy tu przyszli, to nie wiem, czy to rozebrali, czy to było już rozebrane. Nie umiem powiedzieć. Wiem, że z tego lochu żeśmy wychodziliśmy też do domu.
Nie czytałam.
Tak. Na pewno, mama, siostra… Jeszcze tu była ciocia, siostra rodzona mojej mamy, była jeszcze druga siostra, która była z Łodzi i jej mąż, nasz wujek. Tak że były osoby, które były ciekawe, co się dzieje, co piszą w „Nowinach Żoliborskich”.
Nie, nie widziałam. Owszem, słyszałam o tym, ale to już dużo później, teraz, w czasach spokoju.
W czasie wojny nie.
O religijnych żadnych nie wiem. Owszem, chodziło się do dużego kościoła, młodzież chodziła do dużego kościoła.
Nie, w czasie Powstania nie, w czasie okupacji. Owszem, przychodził do nas ksiądz Trószyński.
W czasie Powstania. Siostry narzeczony zginął na Marymoncie. Ksiądz Trószyński był na pogrzebie. Został pochowany u nas w ogródku, Józef Barski. Ksiądz Trószyński był jako kapelan AK – i „Żywiciela”, i „Żmii”, w której była moja siostra.
Wiem, że był pochowany. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czy to był normalny pogrzeb. Chyba było wszystko bardzo krótko, ale był ksiądz. Zresztą znaliśmy księdza Trószyńskiego. Nasza sąsiadka, która mieszkała przy alei Wojska Polskiego 2, była sanitariuszką. Pracowała w szpitalu, do którego trafił narzeczony mojej siostry, Józef Barski. A księdza Trószyńskiego znała z czasów okupacji pani Helena. Ksiądz Trószyński na pewno był. Nie jestem w stanie dokładnie powiedzieć, jak to było.
Raz przyszli po godzinie policyjnej.
W czasie okupacji.
W czasie Powstania nie widziałam ani jednego. Tylko wtedy, co przyszli po nas, co nas wyprowadzili przez Cytadelę. Później chyba ulicą Wolską do kościoła, o ile dobrze pamiętam. W kościele wolskim nocowały tylko kobiety. Mój brat cioteczny i wuj, chyba wcześniej wyszli, ale nie wiem, kiedy. Albo ich rozdzielili gdzieś, też tego dokładnie nie wiem. Wiem, że nie szli z nami. Z nami prócz mojej mamy i siostry była jedna ciocia, druga ciocia, wszystko siostry mojej mamy, pani Aniela, babcia. Najbliższe osoby, które wyszły z tego domu. Nie licząc wszystkich sąsiadów, z których nie pamiętam, kto był.
Nie, nie pamiętam.
Nie pamiętam. Wiem tylko, że w momencie kiedy widocznie jakiś czas nam dano na przygotowanie się do opuszczenia domu, mama ubrała mnie w zimowe palto i w buty zimowe, sweter. To zimowe palto bardzo dobrze pamiętam. Nie wyrzucono nas tak: „Wychodźcie”. Przyszli, widocznie jakiś czas dali, ale naprawdę nie pamiętam. Chyba po południu przyszli, bo stąd na Wolę żeśmy doszły i ciemna noc była. W kościele żeśmy nocowały.
Ciemna noc, wszyscy skurczeni siedzieli i czekali, co dalej. Nikt z nikim nie rozmawiał chyba.
Nie przypominam sobie nic z tego.
Ci, którzy nas eskortowali, zachowywali się bardzo przyzwoicie. Nikogo nie szarpali, nie poobijali. Szliśmy spokojnie do kościoła. Następnego dnia (czy tam już byli mężczyźni, tego nie pamiętam) na Dworzec Zachodni nas popędzono i towarowymi pociągami do Pruszkowa.
Nie. Tak, jak mówiłam, nie byli okrutni, tacy co: Schnell, schnel! Tego sobie nie przypominam. Byli spokojni, dlatego mówię, że może to były austriackie wojska. Nie wiem, nie znam się na wojsku.
Do Pruszkowa też po południu żeśmy wagonami przyjechali. W momencie kiedy wysiadałyśmy z tych wagonów, przed bramą było bardzo dużo osób. Można było dawać kartki ze znajomymi, którzy w tych okolicach gdzieś mieszkali.
Komukolwiek. Z imieniem, nazwiskiem, że się wchodzi do obozu w Pruszkowie.
Stali. W momencie kiedy się wysiadało, była z żerdzi czy z czegoś brama. Stali za tą bramą i się dawało kartki.
Nie. Ciocia dała kartkę. Nie wiem, skąd wiedziała, że tam jest jej kuzynka czy siostrzenica. Ktoś był, kto był siostrą PCK. To była siostrzenica, jakaś dalsza może. Osoba, która dostała tę kartkę, dała znać tejże właśnie siostrzenicy. Ona pracowała w Pruszkowie i nas w Pruszkowie odszukała, tam gdzie wagony reperują, w tych podziemiach. Noc spędziłyśmy w halach remontowych, takie tunele, w których pod wagon się wchodzi. Tam żeśmy siedziały. Później ta siostrzenica nas wyszukała i przeniosła nas do izby chorych, do innego pomieszczenia.
Nic nie pamiętam ani o jedzeniu, ani o piciu.
Przez selekcję niemiecką przechodziłam w momencie, kiedy byłyśmy już w oddziale, gdzie była tak zwana izba chorych. Moja ciocia zdjęła pierścionek. Pani Aniela, która z nami szła, w momencie kiedy nas wyrzucano, złapała nakrycie na tapczan, wsadziła butelkę szampana i z tym na plecach przeszła. Dostał to główny Niemiec, lekarz. Siostrzenica z PCK stała przy nim. Każda z nas miała jakieś dolegliwości. Babcia była stara. Siostra była młoda, ale była chora, krótko przed Powstaniem miała operację. Miała jeszcze oświadczenie, że ma małe dziecko. Dowiedziałam się o tym dopiero dużo później, dobrze po wyzwoleniu w 1945 roku: że miała takie zaświadczenie, że ma dziecko, mimo że go nie miała. Lekarz powiedział: „Wszystkie zwolnić”. Wzięłyśmy to, co miałyśmy przy sobie, i wyszłyśmy z obozu. Przeszłyśmy na drogę, otworzyli nam szlaban, żeśmy wyszły. Do Milanówka żeśmy pojechały, bo wiadomo było (nie wiem skąd, ktoś wiedział), że jakaś część rodziny jest w Milanówku. Do Milanówka żeśmy dowędrowały.
Chyba największym moim przeżyciem grozy, niebezpieczeństwa, było spotkanie z „szafą”. Na pewno było dużo momentów trwogi, ale w tej chwili już to się wszystko zaciera. To jest tak dawno! Między czternaście lat a osiemdziesiąt dwa – to jest już nie do odtworzenia.
W 1948 roku, w czerwcu.
W Milanówka, okazuje się, że była córka mojej cioci z mężem i dzieckiem. Jej mąż Kazimierz był bardzo energiczny i wyśmienity organizator. Powiedział: „Z Milanówka się wycofujemy, jedziemy na wieś”. Pojechaliśmy. Między Mszczonowem a Grójcem trzy kwatery u chłopów nam wynajął. Wieś Wygnanka – tak ładnie się nazywała. U kowala mieszkałyśmy jakiś czas. Potem przeniosłyśmy się do bogatszego gospodarza, który bardzo nas nie lubił. Warszawianki to była straszna rzecz. Ponieważ była babcia z nami, to [mówił]: „Ta stara to na pewno umrze”. Wykorzystał… Może siostra się nie dała, ale ja snopki przerzucałam, chociaż to była już jesień. Siano czy nie wiem co zbierali z pól. W każdym razie w stodole z widłami przerzucałam snopki. Tam też krótko żeśmy mieszkały.
Później [przenieśliśmy się] do jakiejś wsi, ale nie pamiętam, jak się nazywała. To byli chyba partyzanci. Tam było dużo młodych ludzi, w ostatniej naszej [kwaterze], gdzieśmy się zatrzymały. Było dużo chłopców i dziewcząt, którzy chyba byli w partyzantce. Otrzymałyśmy nieduży pokoik i dostawałyśmy kartofle, a drewno… Gospodarz zawsze mówił: „Musisz sobie sama rąbać drewno”. Dał mi siekierę, pokazał, jak się rąbie wielkie szczapy. Ponieważ widocznie byłam krzepka dziewczyna, to jakoś się nauczyłam i rąbałam. „Kozę” mieliśmy malutką, ale chleba nie było. W mojej pamięci zapisało się bardzo głęboko, że kartofle miałyśmy, pod różnymi postaciami jadłyśmy, a chleb… Tylko kawałeczek chleba zawsze był na stole, ale nikt go nie ruszył. Nie było chleba, to pamiętam bardzo dobrze. Do dzisiejszego dnia cenię chleb, nie wiem, co to znaczy chleb wyrzucić, tak jak w tej chwili: podobno chleb w śmietniku się znajduje. O ile jest stary, nie do zjedzenia, to są ptaki. Jeszcze babcia mnie nauczyła, że nie wolno chleba kłaść jak gdyby do góry nogami, tylko musi leżeć tak, jak się piecze. To pamiętam od dziecka.
Na wsi?
Gospodarze, u których mieszkaliśmy (nie pamiętam niestety, jak się nazywa ta wieś) byli dla nas bardzo przychylni. Wpadli jacyś partyzanci, czy to żołnierze już byli ruscy, tego nie pamiętam. Gospodyni, która otworzyła im drzwi, bo łomotali, powiedziała: „Tu warszawianki mieszkają, nie macie co wchodzić”. Ale oni weszli, poświecili. Trzy prycze były zrobione, babcia leżała sama, jedna z nas spała z mamą, jedna z ciotką w tym momencie. Myśmy pod kołdry powskakiwały, a stara ciocia i mama na wierzchu były. Jeden taki był… Może nie zdawałam sobie z tego sprawy, co mnie może czekać, ale moja siostra, mama, ciotka na pewno wiedziały. To gospodarstwo było na lekkim wzniesieniu, a poniżej parę kilometrów, za polami, łąkami była widoczna szosa. Widziałam wojskowe transporty samochodów, armat, wszystko zielone się posuwało.
Było wiadomo, że coś się dzieje. Był mróz wtedy.
Kazimierz z moim bratem ciotecznym, Olgierdem, też byli w Wygnance, na w tych terenach. Byli w Warszawie jeszcze w 1944 roku. Otrzymali jakąś przepustkę i byli u nas. Dużo dokumentów, które mamy, było na podwórku.
Na naszym podwórku były, na klatce schodowej, w piwnicy. Biurko moich rodziców, biblioteka – były powysuwane szuflady, wysypana zawartość, a serwisy, wszystkie rzeczy, które były cenne dla nich… Dokumenty nie były cenne. Mam sporo swoich zdjęć z domowych uroczystości czy koleżeńskich, jak to teraz się robi nagminnie, każde spotkanie jest obfotografowane ze wszystkich stron. Wtedy rzadko się robiło, ale jednak się robiło.
To się zachowało. Zniszczone są, ale są. To było jeszcze w 1944 roku. W 1945 roku, w styczniu moja siostra, ciocia Stefa i Kazik byli w Warszawie już po wyzwoleniu. Już nie było mostów, oni po lodzie przechodzili. Siostra też miała wywiad z państwem, ona to dokładnie wszystko powiedziała. Ja to tylko z opowiadań znam.
Ten pierścionek miałam na ręku. Nie pamiętam, od kogo dostałam, ale go nosiłam długo, bo włosie całkowicie się wykruszyło. Czarną niteczką sobie obszywałam, żeby go mieć, bo inaczej by się rozsypał.
Z włosia. Dopiero później się dowiedziałam, że to robili więźniowie, szczotkarze bodajże. Takie pierścionki były w czasie okupacji.
Nie pamiętam, kiedy dostałam i od kogo, ale go miałam na palcu, bo gdybym go nie miała palcu, to bym go nie miała przy sobie.
Z tym pierścionkiem, musiałam go mieć przy sobie.
Z Wygnanki, mówiąc ogólnie, przyjechaliśmy do Łodzi. W Łodzi moi wujostwo (którzy zostali ewakuowani z Łodzi, przyszli do Warszawy) zostawili mieszkanie. Myśmy do mieszkania ich znajomych, którzy wiadomo, że zginęli w czasie Powstania, żeśmy się zameldowały. To było przepiękne mieszkanie, sześć pokoi, dwie łazienki, tak że olśnienie: woda, łazienka. Tam żeśmy się zatrzymały. Tam chodziłam do szkoły trzy lata. Po trzech latach wróciłyśmy z mamą do Warszawy. Źle wspominam Łódź. Było bardzo dobrze, ale niemniej za wszelką cenę chciałam wrócić do Warszawy, do domu. A tutaj nie było gdzie mieszkać, bo w każdym pokoju mieszkała rodzina, a w piwnicy mieszkał koń.
To był dom naszego ojca.
Nie było ani jednego pomieszczenia wolnego. Wreszcie, jak się koń wyprowadził, do piwnicy żeśmy się z mamą przeniosły. Góra, poddasze było zniszczone, nie było dachu. W czasie, jak byłyśmy w Łodzi, mama wzięła pożyczkę, dach ktoś robił. Jak zrobił, tak zrobił, bo się lało, ale w każdym razie był dach przykryty papą. Nie było to zamieszkałe, bo ani okien, ani niczego nie było, łącznie z oknami wszystko spadło. Nie wiem, w jaki sposób, ale może Niemcy rozbierali, może żołnierze, bo sąsiedzki dom miał dach prawie niezniszczony.
Nie, myśmy mieszkały w piwnicy co najmniej pół roku, jak nie więcej. Na górze był przeprowadzany remont. Myśmy w czerwcu przyjechały, w 1948, a może pod koniec 1948, w grudniu przeniosłyśmy się z mamą na drugie pięterko, a wszystkie mieszkania, parter i pierwsze piętro, były zamieszkałe.
Warszawa, 25 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek