Maria Anna Gołod-Gołębiowska-Borówka „Alabaster”

Archiwum Historii Mówionej


Maria Anna Gołod-Gołębiowska-Borówka. Urodziłam się w Warszawie 30 sierpnia 1928 roku.

  • Zaczynamy od wybuchu II wojny światowej. Jak pani pamięta ten czas? Gdzie pani wtedy była?


Byłam naszykowana na pierwszy dzień szkoły. Przygotowane miałam kokardy, mundurek, bo w pierwszy dzień roku zawsze klasy chodziły na mszę świętą. Właściwie ubrałam się i nie zdawałam sobie sprawy z sytuacji. Weszłam do pierwszego domu, ponieważ zaczęli ludzie krzyczeć. W bramie zaczęli ludzie mdleć, dopiero wówczas uświadomiłam sobie, że już do szkoły nie dojdę. Wróciłam do domu. Dopiero w domu uświadomiła mi rodzina, że to jest wojna. Nie zdawałam sobie sprawy.

  • Proszę powiedzieć o swojej rodzinie. Co robiła pani mama, ojciec?


Pochodzę z rodziny bardzo patriotycznej. Zostałam wychowana w duchu miłości do ojczyzny. Ojciec był piłsudczykiem. W saloniku w domu, nad fortepianem wisiał portret Józefa Piłsudskiego. Dużo się śpiewało piosenek o Piłsudskim, legionowych. Jeżeli były jakieś święta rodzinne, to przeważnie u nas była rodzina z taką tradycją, że stawało się przy stole na baczność, tatuś miał przemowę. Przeważnie zaczynał właśnie od miłości do ojczyzny, o Piłsudskim, a później już sprawy dotyczące święta religijnego czy innego rodzinnego. Tatuś z wykształcenia był rzemieślnikiem, ale nie pracował zawodowo, ponieważ rodzice mieli prywatny duży lokal restauracyjny. To była zamożna rodzina. Mówię: zamożna rodzina… W 1930 roku nastąpił światowy kryzys. To się zakończyło tym, że z bogatych ludzi stali się może nie biedakami, ale świat się już zmienił całkowicie w sensie finansowym. Ale nadal byliśmy kochającą się rodziną, ciekawą rodziną. Dużo nas było, dużo dzieci.

  • Ile pani miała sióstr, braci?


Nas było osiem dziewcząt, same dziewczyny, tak że to była właściwie szkoła. Nie wiem, skąd to się wzięło, ale mój tatuś bardzo zwracał uwagę na naukę, na wykształcenie, tak że wszystkie moje starsze siostry (bo byłam najmłodsza) miały matury przedwojenne. Mając lat cztery, już umiałam czytać i pisać, a mając pięć lat poszłam sama do szkoły, do pani nauczycielki z prośbą, że bym chciała być zapisana do szkoły. Ale jak się okazało, że jestem za młoda, to pani Sikorska (bo takie miała nazwisko) powiedziała: „Ucz się jeszcze rok i przyjdziesz za rok”. Przyszłam za rok, oznajmiłam pani, że nadal bym chciała chodzić do szkoły, ale już nie do pierwszej klasy, tylko do drugiej. Pani mówi: „Dlaczego?”. − „Dlatego, że już umiem pisać, czytać, dodawać”. Pani zrobiła mi krótki egzamin i nie chodziłam w ogóle do pierwszej klasy.

  • Pochodzi pani z rodziny patriotycznej. Jak się jeszcze ten patriotyzm przejawiał? Co pani rodzice robili? Jak to wyglądało?


Tatuś jest piłsudczykiem, jest odznaczony Krzyżem Niepodległości.

  • Brał udział w walkach?


Cały czas był zaangażowany, brał udział w akcjach, tylko już dokładnie tego nie wiem. W każdym razie został odznaczony krzyżem.

  • Kiedy?


W 1938 roku. Ponieważ tatuś został zamordowany w czasie okupacji, to krzyż mamusia traktowała jak relikwię. W czasie Powstania w osobistej bieliźnie wyniosła ten krzyż. Jestem ostatnia z mojej rodziny, mam ten krzyż, jest to dla mnie relikwia. Zostanie przekazany mojej córce.

  • Wracając do wychowania patriotycznego, czy mogłaby pani coś jeszcze powiedzieć? Mówiła pani, że śpiewaliście w domu piosenki.


Jako mała dziewczynka byłam na przykład z tatusiem (byłam zaniesiona, bo za mała jeszcze byłam) do Cytadeli, do bramy straceń. Myślę, że w tej chwili niewiele osób nawet wie, gdzie jest brama straceń. Tylko osoby, które się tym interesują. Lektura, na przykład wiersze patriotyczne. Już jak byłam w wyższej klasie, pani zadała dowolny wiersz. Nauczyłam się „List z Sybiru”. Jest to list napisany przez Artura Oppmana Or-Ota, to jest piewca Warszawy. Ten list mogłabym powiedzieć.

  • Może fragment, bo nie wiem jak jest długi.


Bardzo długi.

  • Tak myślałam. Może fragment.


„Mamo! Piszę do ciebie ten list! Czy go czytać będziesz? Nie wiem. Czy dojdzie? Nie wiem. Chciałbym spytać kwiatka, jak to się u nas wróży listków rwaniem, ale kwiaty umarły pod śniegu posłaniem i o losie tej kartki żaden mi nie powie…”. […] I jeszcze dalej, dalej… Jak ten wiersz powiedziałam, to pani nauczycielka wstała i łzy jej pociekły. Potem miałam kłopot, bo pani mnie zawsze brała do innych klas, żeby dzieciom pokazać, jak się deklamuje. Już teraz nie umiem tak deklamować jak kiedyś, już głos mam zmieniony.

  • Myślę, że pani to bardzo ładnie zrobiła. Proszę powiedzieć, jak po wybuchu wojny wyglądało życie codzienne w pani rodzinie? Jak państwo żyli, z czego się utrzymywali?


Myśmy mieszkali w dzielnicy żydowskiej. Mam mapę przedwojenną. Tatuś pracował, a mamusia prowadziła prywatną pracownię krawiecką w domu. Życie uległo kompletnej zmianie. Już dobrobytu tak nie doznałam jak starsze rodzeństwo.

  • Co robił pani ojciec?


Pracował w magistracie warszawskim. W czasie okupacji tatuś został przez Niemca śmiertelnie pobity. W 1941 roku straciłam tatusia. Jest pochowany na Powązkach.

  • Jak sobie państwo dawali wtedy radę?


Chodziłam jeszcze nadal do szkoły.

  • Jak pani pamięta Warszawę z czasu okupacji?


Pierwszego września – wojna. Nie przeżywałam jakichś łapanek, chociaż rewizja była raz u nas w domu. Po śmierci tatusia krzyż był naszykowany na grób tatusia, to żandarmi kazali ten krzyż rozmontować, czy tam nie ma czegoś, pamiętam. Poza tym musieliśmy w ciągu jednego dnia przenieść się z naszego mieszkania, bo getto tam zrobili. Pamiętam, że mamusia mówi: „Jeszcze została mydelniczka w kuchni”. Przez mur, taką dziurkę, wsunęłam się i przyniosłam mamusi, żeby mamusi nie było smutno, że została ta mydelniczka.

Później się Żydom rzucało chleb.

  • Gdzie państwo mieszkali?


Przy samym getcie, na Dzikiej.

  • Pomagaliście?


Tak.

  • W jaki sposób oprócz chleba? Czy chleb rzucaliście przez mur?


Przez dziurę, na dole była dziura. Poza tym w każdą niedzielę przychodziła Żydówka z kociołkiem, płaczącym głosem wołała: „Ludzie kochane, drogie, dajcie coś dla moje biedne, spuchnięte sieroty! Może być kwaśne i zimne! Dajcie kawałek chleba dla moje spuchnięte sieroty!”. Dawało się jej kawałek chleba, ale nie za dużo, bo dostawało się ćwierć kilograma chleba. Mamusia każdemu dawała ten chleb. Myśmy były przy apetytach, to ta ćwiartka chleba znikała szybko, ale kawałek zawsze się tej Żydówce dawało. Poza tym w kamienicy, w której zamieszkaliśmy, ukrywana była Żydówka, która w czasie Powstania, jak zaczęli bombardować górne piętro, już tam nie wytrzymała, zeszła do piwnicy. To wiem z opowiadania, bo z mamusią została tylko jedna siostra. Ja i moja starsza siostra poszłyśmy do Powstania. Ta Żydówka, jak zeszła, zaczęła rozmawiać, a moja siostra do mamusi powiedziała: „Mamusiu, to chyba jest Żydówka”. Żydówka powiedziała: „Pani Danusiu, czy pani nie za głośno to powiedziała?”. Okazało się, że ona była ukrywana przez dwa lata chyba na tym czwartym piętrze. Później, jak Niemcy zajęli naszą kamienicę (mamusia była z [moją] siostrą Danusią), ta Żydówka tak przylgnęła do mamy, że nie chciała mamy opuścić. Moja siostra miała trochę złota, wzięła złoty zegarek, poszła i dała Niemcowi, żeby nie puszczał ich do szeregu wszystkich wypędzonych z kamienicy. Tak że ta Żydówka szła z mamą i z siostrą, została uratowana. Po wojnie przyszła podziękować mamusi. Wyjechała do Ameryki czy gdzieś, nie wiem. Mamusia ją nauczyła pacierza. Ona dokumentów nie mogła mieć żadnych. Mówi: „Jak panią zatrzymają Niemcy, to pani od razu się przeżegna, że pani jest katoliczką”. Ona tak robiła. Przeżyła i była podziękować.

  • Jak wyglądało getto? Jak pani je widziała z okna kamienicy czy przychodząc do domu?


Getto na ulicy Szczęśliwej Niemcy podpalili od parteru miotaczami ognia. To się od parteru paliło. Nie pozwolili im wyjść. Oni uciekali na ostatnie, piąte piętro, potem skakali z tego ostatniego piętra. Nawet mam gazetę (wydaną po już wojnie) na ten temat, mam w swoim archiwum. Przez getto chodziłam do szkoły. Dochodziło się do wachy na ulicy Dzikiej, mówiło się do Niemca: Mein Herr, ich gehe in die Schule. On kazał otwierać teczkę, zaglądał, mówił: Los! Myśmy z koleżanką skombinowały, że Żydom zaniesiemy kurczaka, w majtkach po połowie kurczaka.

  • Udało się?


Już żeśmy minęły wachę. W pewnym momencie Irka (ona była starsza ode mnie o rok, bo jak powiedziałam, byłam rok wcześniej) obejrzała się i mówi: „Granatowy idzie za nami”. Czyli policjant. Uciekamy. Zaczęłyśmy biec w boczną uliczkę, a on za nami. W podwórko… Ona była starsza, trochę miała więcej siły. Uciekła na klatkę schodową, a mnie capnął na podwórku. Mnie ten kurczak wyleciał, strasznie się zdenerwowałam, a policjant mówi: „Czy mama wie o tym?”. − „Nie wie”. − „Pamiętaj, żeby to było pierwszy i ostatni raz, bo zginiesz ty i cała twoja rodzina”. Zabrał tego kurczaka. Koleżanka mi gdzieś zniknęła z oczu, bo już potem uciekałam nieprzytomna do domu. Mamusia nie wiedziała nic o tym.

  • Skąd panie wzięły tego kurczaka?


Kupiłyśmy.

  • Za swoje pieniądze?


Za jakieś grosze.

  • To nie było łatwo?


Nie było łatwo.

  • Miałyście kogoś konkretnego, komu miałyście zanieść tego kurczaka?


Nie, tak dać komuś.

  • Koleżanka dała?


Nie wiem, już potem ta sprawa jakoś mi umknęła, bo było dużo różnych takich denerwujących przeżyć.

  • Chodziły panie przez getto, bo było krócej?


Nie.

  • A dlaczego?


Zabrali nam szkołę, chodziłam do tej szkoły, co teraz jest Umschlagplatz. Chodziłam do szkoły żydowskiej, na parterze była żydowska szkoła, a nasza była na piętrze. Przed samą wojną wybudowali w parku Traugutta szkołę i tam chodziłam. Jak w czasie okupacji była zamknięta Dzika, Stawki, to puszczali dzieci do tej szkoły. Potem zabrali tą szkołę, co raz gdzie indziej chodziłam do szkoły.


  • Miała pani kilka sióstr. Co one robiły w czasie okupacji? Pracowały, uczyły się?


Jedna siostra pracowała w jakimś biurze. Ta siostra, co zginęła w Powstanie, chodziła do szkoły. Jeszcze inne handlowały jakimiś materiałami w Hali Mirowskiej. Ja jeszcze byłam za mała, żebym na ten temat coś wiedziała. A mamusia szyła coś, na szyciu zarabiała.

  • Co pani jeszcze pamięta z czasów okupacji?


W czasie okupacji pewnej nocy zaświeciła się taka lampa. Myśmy nie wiedzieli, co to jest. Jedna z sióstr mówi: „Chodźcie, zobaczcie, jaka gwiazda świeci”. Wszyscy biegniemy na balkon, a to się okazało: lampa oświetleniowa. Spuszczają z samolotu reflektor, żeby oświetlić teren. Myśmy nie wiedzieli, a za chwilę bombardowanie, zbombardowali cmentarz Powązkowski. Rano, jak myśmy wyszli, to szczątki ludzkie z grobów były na drzewach. Zburzony był w wielu miejscach, akurat blisko nas nogi wisiały na drzewach. Po tym nalocie na cmentarz strach padł na moich rodziców, że mnie i młodszą siostrę wysłali na wieś. Na wsi kupili nam trzy worki: jeden - była kasza jęczmienna, drugi – była jaglana, trzeci – był z mąką na chleb. Byłam matką dla młodszej siostry, musiałam wszystko robić.

  • Gdzie panie mieszkały?


Na wsi, u chłopa.

  • Gdzie konkretnie?


To jest wieś Bąkowo Górne. Wieś, o której nikt nie słyszy, teraz też. Teraz jest Radio Maryja, o wsiach różnych, o tej wsi nigdy nic nie mówią. To jest dwadzieścia sześć kilometrów do stacji, to jest zabita gwoździami wieś. Prawdopodobnie rodzice chcieli nas uratować, ale to by był taki ratunek, że jak ich by wytłukli wszystkich do cna, to my byśmy tam dwie sieroty zostały. Prawdopodobnie byśmy były jako pastuszki.
Na tej wsi kluski lane mam robić siostrze. Wiem, że się bierze mąkę i mleko. Wzięłam mąki, mleko. Zrobiłam tak, że jak wlałam te kluski, to mi się zrobił klej. Myślę sobie: „Jak mamusia to robiła?”, ale mówię: „Jedz to”. Zmuszałam ją. Ale się w końcu nauczyłam tych klusek. Ona tam chodziła do szkoły, ja już nie. W związku z tym, że wcześniej zaczęłam, już miałam z głowy szkołę. Za jakieś trzy tygodnie ona przyszła do domu ze szkoły. Patrzę, nie poznaję jej. A z niej się zrobił Chińczyk, miała oczy wąskie. Ja ją tak tymi kluskami…

  • Utyła?


Jęczmienną kaszę się długo gotuje. Nasypałam kaszy, mleko się wygotowało, to dolewałam mleka. Tyle tego mleka dolewałam, że zamiast kaszy się robił krękasz. Też musiała to jeść. Tak że potem jej nie poznałam w ogóle. Musiałam chleb piec. Teraz też mam cienkie łapy, wtedy byłam jeszcze mała. Na dzieży to mi się te ręce chciały połamać. Ale piekłam sama chleb, nauczyłam się. Najgorsze było pranie, bo tu gdzie nacisnęłam, to było białe. W czarno-białe kropki mi pranie wychodziło.

  • Ile czasu panie były na wsi?


Chyba z rok.

  • Same we dwie?


Tak.

  • Bez rodziców?


Bez nikogo.

  • Bez odwiedzin żadnych?


Nikt nie przychodził.

  • Mieszkałyście w jakimś domu czy w mieszkaniu?


W chałupie wiejskiej. Kominiarzem był ten pan, miał morgę ziemi, bieda tam była straszna. Tam dzieci miały kurzą ślepotę. Stasio był obok, myśmy bardzo lubiły się z nim bawić w chowanego. On stał przy mnie, a ja przy nim, on mnie miał szukać. Mówi: „Hania, widzę cię, stoisz tam, wedle chałupy”. A ja koło niego stałam. Myślę: „Dlaczego on tak mówi?”. Byłam wtedy za głupia, nie wiedziałam, że na wsi [często zdarzała się] kurza ślepota, czyli witaminy A. Taka bieda. Tam w ogóle nic nie jedli, tylko trzy razy dziennie zalewajka. To jest zupa, woda zakwaszona, ciemna mąka, kartofle.

  • Dlaczego potem pani wróciła do Warszawy?


Postanowiłam, że przyjadę do Warszawy na mamusi imieniny. Ale nie wiedziałam, gdzie jest stacja, tylko nazwę stacji wiedziałam. Nie wiedziałam, jak się idzie do stacji. Kupiłam kawałek kiełbasy, kupiłam trochę masła. Na piechotę dwadzieścia sześć kilometrów do stacji.

  • Siostra została sama?


Tak.

  • Dojechała pani?


Dojechałam do Warszawy z tym prezentem. To był kawałek masła, chleb upiekłam jeszcze, kawałeczek kiełbasy.

  • Mama się ucieszyła?


Mama nie wierzyła, że w ogóle to jest możliwe. Tak jakbym z nieba spadła. Ale musiałam wracać, bo siostra została. Dokładnie już nie pamiętam, jak to potem było, że zabrali nas do Warszawy z powrotem.

  • Była pani w konspiracji, bo była pani w harcerstwie?

 

Tak. Jak wróciłam ze wsi, to postanowili, że jednak muszę zacząć chodzić do szkoły. Poszłam do szkoły prowadzonej przez siostry szarytki, na ulicę Górczewską 9. Szkoła średnia to już była. Do tej szkoły rok chodziłam. To był rok 1943 na 1944. Pewnego dnia była lekcja historii, ale to była niby lekcja gimnastyki. Dostaję kartkę, napisane jest: „Czy chcesz należeć do harcerstwa?”. Napisałam, puściłam. Tak się zaczęło moje harcerstwo. Później już regularnie chodziłam na zbiórki, co raz w innym mieszkaniu.

  • Kto pani puścił tę kartkę?


Koleżanka, która nie żyje. Zginęła, tragedia się stała. Mam jej zdjęcie.

  • Wstąpiła pani do harcerstwa?


Miałam kursy sanitarne, dość intensywne. Dużo się nauczyłam, umiałam udzielać pierwszej pomocy. Moja rodzina, mamusia nic nie wiedziała, że należę do harcerstwa. Jak miało być Powstanie, to nam powiedziano, że mamy się zebrać dwa dni wcześniej na Ulrychowie. To jest na Woli, ale daleko. Nawet nie wiedziałam, gdzie to jest. Poza tym: co powiedzieć mamusi, że gdzie idę? Ale sobie torbę naszykowałam, bandaże, strzykawkę, jodynę. Wszystko to w torbie sanitarnej miałam schowane, naszykowane. Dowiaduję się, że moja siostra, starsza ode mnie opięć lat – też. Tylko ona do AK. Jak powiedzieć mamusi?

  • Z siostrą pani o tym rozmawiała?


Nie. Tego dnia, jak trzeba było wyjść, dałam znać, że nie mogę przyjść wcześniej. Wiemy, że idziemy, a co mamusi powiedzieć? Idziemy do walki. Mamusię postawiłyśmy w takiej sytuacji. Nigdy bym chyba tego teraz nie zrobiła. Przyszedł chłopak, Powstaniec i powiedział mamusi: „Jak pani córek nie puści, to będzie egzekucja wojenna, bo one należą do organizacji. Organizacja to załatwi”. Pocałowałyśmy mamusię, poszłyśmy ulicą Okopową. Poszłam w prawo, a Lusia poszła w lewo. Lusia była w AK, w „Zośce”, a ja byłam w Hufcu Wola.

 

Pierwszy mój chrzest medyczny to nie był opatrunek, plasterek czy zastrzyk, czy bandaż, tylko była amputacja nogi w Szpitalu Karola i Marii. To był szpital dziecięcy. Amputacja się odbywała na korytarzu, na terakocie. Trzymałam tego człowieka, a lekarz piłą żywcem odcinał jemu nogę. To był mój chrzest. Krew po terakocie płynęła jak strumień. Potem spalili ten szpitalik. Przeszłam do szpitala skórnego po drugiej stronie, Świętego Łazarza. Pełniłam dyżury na salach z Powstańcami. Było w ten sposób, że nie było co dawać jeść. Na drugi dzień, pamiętam – mamusia kwasiła ogórki – myślę sobie: „To polecę do domu – a to kawał drogi był – wezmę parę tych ogórków chociaż”. Poszłam, po drodze spotkałam Powstańca. To był chłopak starszy ode mnie, mieszkali nad nami, Kozłowski Wiesiek. Mówi: „Jak będziesz w domu, to idź do mojej matki, żeby mi dała buty z cholewami”. Mało, że po ogórki, to jeszcze wzięłam te buty z cholewami. Jak wracałam z powrotem, to ludzie na Spokojnej krzyczeli z okien: „Mała, chowaj się, wariatko padnij!”, bo samolot pikował do mnie. A ja nic, tylko do przodu. Byłam ubrana w panterkę, miałam opaskę oczywiście, lilijkę, miałam jeszcze napisane litery: Wojskowa Służba Kobiet na opasce biało-czerwonej. Ktoś mi dał to umundurowanie, już w tym się chodziło.

  • Odwiedzała pani swoją matkę?


Nie, tylko raz po ogórki poszłam, wzięłam tych ogórków. Później ktoś przyniósł wino. Miałam dyżur na sali, dawałam to wino na łyżkę, każdemu rannemu do buzi. Leżał ranny Niemiec na sali. Jak doszłam do jego łóżka, tak mi coś piknęło: Niemiec. Taka walka wewnętrzna. Przecież miałam piętnaście lat. Ale chory, dałam mu. Potem kończy się ciekawie bardzo to spotkanie z Niemcem.


  • Pani opowie.

 

Raptem wieczorem kazali nam zdjąć, zakopać panterki i opaski, bo zbliżają się Niemcy. Faktycznie wpadli Niemcy. Byłam na parterze. Poleciałam na piętro. Myślę sobie: „Usiądę przy łóżku u chorego.” Takie prędkie myśli, może nie zawsze logiczne. Niemiec za mną, żeby schodzić na dół. Ale Niemcy przeszli dalej, a za nimi weszła horda, która nie mówiła po niemiecku, tylko po słowiańsku. Już był wieczór. Kazali wszystkim wychodzić na zewnątrz, pod mur i egzekucja. Przy pierwszych strzałach mówię do Krysi, co mi [dała] kartkę: „Krysia, uciekamy!”. Krok zrobiłyśmy do tyłu, a „ukrainiec” doskoczył, ściągnął mi pierścionek z palca. Mimo wszystko myśmy uciekały, a za nami ten „ukrainiec”. Padł strzał, w nogę go trafiło. Już było ciemno. Polski lekarz robił opatrunki na ziemi. Myśmy dobiegły do tego lekarza z Krysią. Patrzę, a stoi Niemiec, co leżał, ma koc na sobie. Jak „ukrainiec” doskoczył, pistolet mi dostawia, ten Niemiec mówi, żeby on to zabierał, bo: Das ist mein Kind. Wtedy pokazuję mu, bo nie umiałam przecież po ukraińsku, ten pierścionek. To był pierścionek pożyczony na wakacje, koleżanka mi pożyczyła. Przy takiej tragedii dziecięce myślenie: myślałam o tym, co powiem Oli, że nie mam jej pierścionka. Oddałam Oli po Powstaniu ten pierścionek.

  • „Ukrainiec” pani oddał?


Oddał, tak. Stałam przy tym Niemcu i przy lekarzu. Później się zrobił ruch. Potem patrzyłam, jak pod murem uciekał mężczyzna z dzieckiem. Z pistoletu zastrzelili to dziecko, potem tego ojca. Koleżanka, która była pielęgniarką z mojej grupy, leżała pod murem, czepek za nią.

  • To były pierwsze dni Powstania?


Tak, to był 5 sierpnia, dzień Przemienienia Pańskiego.


  • Co dalej się z panią działo?


Potem Niemiec gdzieś zniknął, „ukrainiec” zniknął. Tylko jeszcze słyszałam, jak siostry miłosierdzia, szarytki szły i się modliły: „Pod Twoją Obronę”. A pod murem trupy. Niemiec mi kazał stanąć na samochód ciężarowy, na stopień. Trzymałam się, na stopniu gdzieś mnie wieźli. Już była noc. Zorientowałam się, że mnie wiozą gdzieś za szpital, za szkołę, daleko. Kazali mi wyjść, wpuścili mnie do mieszkania.

  • Pani była sama?


Cały czas sama, z torbą cały czas. Zdjęłam torbę, schowałam ją pod jakiś tapczan w tym mieszkaniu. Jeszcze w nocy wpuścili kobietę z dzieckiem do tego mieszkania.

  • Dlaczego panią zabrano?


Kazali mi stanąć na stopień samochodowy.

  • Co było dalej?


Wieźli mnie gdzieś.

  • A w tym mieszkaniu?


W tym mieszkaniu, w nocy czekałam, sama nie wiem na co. Przyszedł oficer niemiecki, taki jak to oni, wyprostowany: Bitte Papieren. Troszkę niemieckiego się uczyłam w szkole u sióstr. On się pyta, kto ja jestem. Cieniutkim głosikiem: Ich bin Schulerin, że jestem uczennica. Oddał mi moją legitymację, bo mu pokazałam legitymację, poszedł. Przyszedł Niemiec z wąsami: Raus! To idę. Mówię: Mein Herr, wohin ich gehe? A on: In die Kirche. Myślę sobie: „Do kościoła chyba”.

  • Nie jest źle.


Może już nie będzie tak źle. Do tego Kirche Wolską mnie prowadził. Karabin, a ja przed nim. Zamykałam oczy, a tam przy budynkach, jak spojrzałam, same trupy, zęby na wierzchu, popalone. Druga strona – to samo. Tak że oczy miałam zamknięte, szurałam. Myślę sobie, żeby on mnie gdzieś zostawił. Zaprowadził mnie na dziedziniec przed kościół Świętego Wojciecha. Tam dopiero dostałam szoku. Później, chyba rano, do obozu.

  • Może pani opowiedzieć więcej o kościele?


W kościele była tragedia, tak że opowiadać jest trudno. Rodziło się dziecko, jakaś kobieta umierała, ktoś obok załatwiał się. Krzyk jakiś, śpiewanie. Napisałam, zdaje się, w swoich notatkach, że byłam w piekle. Potem – los – z tego kościoła. Wzięłam sobie poduszkę, bo leżała poduszka. Jak wyszłam z kościoła, to do mnie Niemiec mówi: Fräulein, komm hier. Idę do niego. Otwiera dużą walizkę taką, uchyla, a tam pozwijane banderolami pliki pieniędzy. On mówi: „Bierz tą walizkę”. Mówię: Nein, Herr! Z tą poduszką szłam na piechotę. Na komin się patrzyłam, czy pali się już kamienica mojej mamy.

  • Idzie pani do Pruszkowa z poduszką. Nie rozumiem, o co chodzi z tym Niemcem i pieniędzmi. On po prostu chciał je dać?


Chciał dać walizkę pieniędzy.

  • Co pani myślała o Powstaniu? Miała pani piętnaście lat. Jak pani odbierała to, że było Powstanie?


Całe życie odbieram Powstanie. Wtedy – fakty tylko. To, co się działo.

  • Co to dla pani znaczyło, że jest pani w Powstaniu? Wstąpiła pani do konspiracji, była pani szkolona.


Żeby zwyciężyć, żebyśmy byli wolni. Po co się wszystko robiło? Koniec miał być piękny.

  • Jakie były nastroje wśród Powstańców, wśród pani kolegów i koleżanek?


Bardzo dobre. Była jedność, wszyscy za jednego, jeden za wszystkich.

  • Czy miała pani kontakt z cywilami? Co myślała o Powstaniu ludność cywilna?


Później byłam w Pruszkowie, już w obozie. Już stoi pociąg załadowany ludźmi. Buty, które miałam, trzewiki, patrzę: pięty mi wychodzą. Co raz Niemcy: Nach rechts, postój, bo czołgi szły na Warszawę. Nach links, na lewo. Poduszkę sobie kładłam i drzemki ucinałam. Dobrze zrobiłam, że nie wzięłam walizki z pieniędzmi, bo co mi by to dało?
Nie wiem, co to było. Podchodzi do mnie na placu, już pustym (jak mysz kościelna byłam) człowiek, który ciągnie kosze wiklinowe. W Warszawie po Powstaniu one często były widoczne, ale i teraz może: zwożą węgiel ludziom do piwnicy. Ciągnie taki kosz załadowany talerzami i nie patrzy na mnie, tylko mówi do mnie: „Bierz, mała, ten kosz i ciągnij ze mną. Ja będę mówił, a ty nic się nie odzywaj”. Posłusznie to robię, on mówi: „Zaciągniemy te kosze do umywalni, będziesz tam zmywała te talerze, a później wyjdziesz na przepustkę z obozu”. Zaczynam kojarzyć, że to jest jakaś pomoc. Rzeczywiście, jest umywalnia, zmywam talerze, myślę sobie: „Boże, co dalej?”. Obok mnie jakaś kobieta, też z Warszawy. Czyli już wiem, że to jest jakaś akcja. Ona mówi: „Ty nie masz nic, a ja mam węzełek i torebkę. Jak będziemy wychodzić z obozu − bo on powiedział, że na przepustkę wyjdę, tak że na przepustkę wyszłam z obozu − to weźmiesz moją torbę”. Tak było. Tylko on mówi: „Jak będziecie szli – bo tam i mężczyźni byli – to na wesoło” Pierwsza szłam, taka rozkoszna. Niemiec pyta się: Papieren! Pokazałam przepustkę. Jak wyszłam za żelazne drzwi, to leciałam przed siebie jak głupia. Wpadłam do jakiegoś domu, usiadłam i zaniemówiłam autentycznie. Pytają mnie się: „Co?”. − „Nic”. Patrzę, a pod pachą mam torbę tej kobiety. Myślę sobie: „Pięknie, ona mnie powierzyła torbę!”. Po jakimś czasie otwieram, a tam dowód jej, zegarek złoty. Myślę sobie: „Boże!”. Odszukałam ją, oddałam to wszystko tej kobiecie.

  • Co się z panią działo dalej?


Potem dostałam rozpaczy za mamusią, odezwało się dziecko we mnie.

  • Gdzieś się pani schroniła w Pruszkowie?


Właśnie w tym domu. To była piekarnia, ten pan mnie zatrudnił. Pędzlowałam szczotką chleb, żeby się błyszczał. Chodziłam po zakupy na bazarek, bo jeść też dostawałam, tak że było mi tam całkiem dobrze. Ale gdzie mamusia? Wysyłałam karteczki do obozu, jak tylko miałam czas, ten chleb opędzlowałam, to kartki. Później się dowiedziałam, że cały obóz poszukiwał tylko jednej osoby, a moja mama w obozie nie była. Ale to już oddzielny rozdział, uciekła z Żydówką, o której wspominałam, za złoty zegarek. Myślę sobie: „Muszę szukać mamusi, nie ma mowy”. Któregoś dnia idę po warzywa na bazarek. Prowadzą ludzi z Warszawy. Robi się ruch, uciekają ludzie, strzelanie, Niemcy, hałas, a ja bez żadnego dowodu. Wpadam do fryzjera. Siedzi ktoś na fotelu, biorę grzebień i czeszę. Za mną Niemiec. Jak popatrzył, że czeszę… Tak że miałam jakiegoś opiekuna, jakiegoś anioła stróża. Następnego dnia postanawiam, że idę szukać mamusi. Przed samą wojną wyjechałam na wakacje do Niepokalanowa, więc idę na piechotę (to jest około trzydziestu kilku kilometrów) do Szymanowa. Ale zostawiam w Pruszkowie w RGO swoje nazwisko, tylko pisze imiona… W domu na mnie mówili Hania, a ja podaję tak, jak w dokumentach. Później był kłopot, osoba, która mnie szukała, myślała, że znalazła kogo innego w Niepokalanowie. Któregoś dnia taka dziewczynka mówi: „Hania, ktoś do ciebie, jakiś żołnierz”. Okazało się, że moja siostra się przebrała za żołnierza węgierskiego i w RGO dowiedziała się, że poszłam tam. Już siostrę odszukałam, a ona mnie już prowadziła do mamy i mamę odszukałam.

  • Gdzie była pani mama?


Pod Warszawą, na wsi z Żydówką, której niestety musiała powiedzieć: „Słuchaj, żegnaj się, jak cię zaczepią, ale ze mną nie możesz być”. Na parterze mieszkała taka pani, która się lubiła chwalić, że jej mąż był wojskowym. To „ukraińcy” ją, córkę i syna, wyprosili na pole, rozwalili ich za to. Później to już [byłam] z mamusią.

  • Czy pani zna historię losów swojej siostry, która była w „Zośce”?


Znam dokładnie.

  • Mogła by pani opowiedzieć?


Moja siostra była z moją koleżanką. Szły przez Gęsiówkę na Stare Miasto, później kanałami na Czerniaków. Na Okrąg 2 był szpital polowy i ewakuowali rannych z tego szpitala. Dwóch było ciężko rannych i powiedzieli, że nie chcą, żeby ich ewakuować. Siostra powiedziała: „To ja z nimi zostaję”. Osoba, którą znałam (ona mi to potem opowiadała), tłumaczyła jej: „Lusia, zginiesz”. − „Ja ich nie zostawię”. Podjechał bezzałogowy czołg niemiecki, tak zwany goliat, i Lusia tam zginęła. Dowiedziałam się dopiero, jak ona była ekshumowana na wojskowy cmentarz. Lusia jest odznaczona pośmiertnie Krzyżem Powstańczym numer 314. A Krzyż Piłsudskiego tatusia zostawię swojej córce.

  • Czy ma pani jakieś dobre wspomnienia z tego czasu?


Z samego Powstania? Trudne pytanie. Nie wiem, w jakim aspekcie pani to mówi.

  • Najgorsze i najlepsze wspomnienie z Powstania.


Teraz już myślę inaczej jak wtedy. Jeżeli oceniać, to dorośli popełnili błąd, bo mogli przypuszczać, że w pewnym momencie wojsko radzieckie stanie na brzegu Wisły i nie da nam pomocy.

  • Czy chciałaby pani na zakończenie coś dodać na temat pani doświadczeń z czasów Powstania albo okupacji?


Mam to opisane, a mówić mi jest trudno. „Byłam w piekle” – taki jest tytuł moich wspomnień. To, że to dzisiaj mówię, to uznaję to za dobry wpływ państwa, bo nawet córce tego nie opowiadam. To było tak straszne, że trudno jest opowiadać i dziwię się, że jeszcze normalna jestem. Myślę, że wpływ na to, że jestem normalna, może miało naświetlanie radem. Ale może ma wpływ coś nadprzyrodzonego. Czy to warto nagrywać, to nie wiem. Łączyłoby się to z tym (chociaż tylko wspomnę), że w czasie moich pierwszych wakacji, które spędzałam w Niepokalanowie, była dziewczynka gospodarza, moja rówieśnica, która któregoś dnia do mnie powiedziała: „Ania, wiesz co? Tu jest bardzo miły ksiądz w tym klasztorze. Może byś poszła do niego do spowiedzi?”. Poszłam. Ksiądz, jak ksiądz. Ja jak dziecko, bo jeszcze byłam dziecinna. A teraz się dowiaduję, że to święty Maksymilian. Pewne fakty, które się działy w czasie mojego życia… Po wojnie przeżyłam jeszcze gorsze rzeczy jak w Powstanie, bo byłam prześladowana i to jak.

  • Była pani prześladowana za udział w Powstaniu?


Bardzo.

  • W jaki sposób była pani prześladowana?


Po pierwsze, nie miałam w ogóle szans, że zdam egzamin, bo byłam niezorganizowana. W moich dokumentach było podane, że brałam udział w Powstaniu. A dlaczego tak się stało, że oni wiedzieli?
Zaraz po wyzwoleniu musiałam zarabiać na chleb dla młodszej siostry i dla chorej mamy. Co robić? Wstydziłam się, ale nie miałam pieniędzy. Za pożyczone pieniądze kupiłam papierosy o nazwie „swojaki”. Wzięłam skrzynkę od granatów, sznurek, wyszłam w Aleje Jerozolimskie, papierosy zaczęłam sprzedawać z bijącym sercem, że jak nie sprzedam, to kto odda te pieniądze. Ale za piętnaście minut papierosów już nie było w skrzynce. Pędem pobiegłam po następne. Tak się zaczęła moja kariera kupiecka. Za jakieś dwa tygodnie portier z siwymi wąsami z hotelu „Polonia” pozwolił mi na to, żebym sobie otworzyła na stołeczku sklepik, bo te papierosy mi po prostu znikały.

  • Za ile pani sprzedawała jednego papierosa?


Nie pamiętam już teraz. Później miałam zagraniczne, miałam chesterfieldy, camele, radzieckie uzbeki, były takie jak bomboniereczka cukierków. Miałam przygodę z tymi papierosami, byłam szczupła bardzo, dwa warkoczyki. W Powstaniu też tak dziecinnie bardzo. Dochodzi taki pan, spojrzał się na mnie, wziął te papierosy, mówi: „Ile kosztują te papierosy?”. − „Sto dwadzieścia złotych”. Popatrzył na mnie: „Nie wezmę papierosów, dam dwieście”. Byłam naiwna, nie taka jak teraz młodzież, głupia byłam, powiedzmy, krótko, ale zrozumiałam, o co mu chodziło. Zaczęłam płakać, zwinęłam swój sklepik, poszłam do kościoła na Starynkiewicza i się wypłakałam. Posiedziałam jeszcze, żeby mamusia nie widziała, że płakałam. Na drugi dzień znów poszłam, bo trzeba było na chleb dalej zarabiać. Przyszedł inny pan, mówi: „Dziewczynko, nie palę. Jakbyś miała czekoladki to bym kupił”. − „To pan przyjdzie jutro, będę miała czekoladki”. Oczywiście tak tylko sobie powiedziałam, a on przyszedł. Mówi: „Gdzie są te czekoladki?”. − „Nie ma”. − „A dlaczego ty do szkoły nie chodzisz?”. Powiedziałam mu, że mam na utrzymaniu siostrę, mamę. On mówi: „To zwijaj interes”. Poszedł do mojej mamusi, dał mamusi jakieś pieniądze. Mamusia mi kupiła sukienkę, zaczęłam chodzić do szkoły średniej na Sowińskiego. Okazało się, że jestem dobrą uczennicą. Ale do organizacji żadnej się nie zapisywałam, dalej cały czas byłam w harcerstwie.
Pojechałam do szkoły pielęgniarskiej do Wrocławia. Dlaczego wyjechałam? Mamusia miała portmonetkę, grosze, bo dostawała czterdzieści dwa złote emerytury wypadkowej za tatusia. A moja siostra miała inne usposobienie: „Mamusiu, daj dziesięć złotych na zeszyt”. Gruby brulion, mama szperała, nie miała tych pieniędzy. Nie widziałam, co by tu zrobić, żeby ulżyć mamie. Dowiedziałam się, że w internacie dostanę jeść bezpłatnie. Mama mi kupiła kapcie, plecak. Co miała, to dała. Deszcz padał, pamiętam. Poszłam w świat. Jak skończyłam szkołę, to dostałam dyplom z wyróżnieniem, pracę taką, że dostawałam dodatek do pensji taki, jak co niektórzy pensję. Zostałam po prostu wykładowcą w szkole pielęgniarskiej. Pracowałam tam dwa lata. Mama zachorowała na serce, wróciłam. Dwa razy musiałam pisać do ministra, żeby mnie zezwolili na powrót do Warszawy, ale przyjechałam. Pracy nie mogłam dostać. Chciałam się dostać do wojskowości, bo oni więcej płacili. Wezwali mnie na przesłuchanie, wszystko im wyśpiewałam jak na spowiedzi, jak Maksymilianowi Kolbe: że mam ciocię w Ameryce, że tatuś był piłsudczykiem, że był odznaczony krzyżem, że siostra zginęła, brała udział w Powstaniu, że brałam udział w Powstaniu. Wszystko jak na spowiedzi świętej. On mówi tak: „To pani teraz wyjdzie, opisze to wszystko”. Dopiero wtedy zrozumiałam, co zrobiłam. Myślę sobie: „Które tu jest piętro? Wezmę i wyskoczę”. Ale drugie piętro. Napisałam, a on mówi: „To pani pisała? Podanie inaczej napisane”. Już pisałam nerwowo. Oczywiście dostałam odmowę.

  • Jak to się jeszcze objawiało? Rozumiem, że od tego czasu się zaczęło, kiedy pani opowiedziała wszystko?


Tak.

  • Nie mogła pani dostać pracy?


Dostałam pracę w przychodni okulistycznej, ale postanowiłam, że mimo wszystko będę się dalej kształcić. Jak były egzaminy na Akademię Medyczną, pisałam pracę, to zerkałam. Wszyscy pisali o ruskich wynalazkach. Co innego pisałam, pewnie znów nie zdam. Trzeba było oczywiście pisać, czy się należy do organizacji. Taki pan pytał: „Dlaczego koleżanka nie należy do organizacji młodzieżowej?”. − „Kolego − jak on mnie koleżanko − nie należę, bo nie zgłębiłam filozofii marksistowsko-leninowskiej. Jak to zrozumiem, pierwsza będę”. Potem, jak listy wywiesili, to myśmy z koleżanką miały jakieś dziesięć złotych, mówię: „Stenia, kupimy sobie winko i to nieszczęście opijemy”. Czytamy listy: jestem na liście. Naprawdę zdziwiona byłam. Jej nie ma. Ale okazało się, że była, tylko do Lublina, bo tu już nie było miejsc. Akademię skończyłam, z wyróżnieniem zdawałam egzaminy.

  • Jeszcze w jakiś sposób była pani prześladowana?


Skończyłam akademię i nie chciano mi dać pracy. Pan Piskozub mi nie pozwolił, mówi: „Jak pani ma mieszkanie w Warszawie, to pani zda. A jak pani ma własne, to pani sprzeda”. − „Proszę pana, ale wsi nie znam, wieś poznałam na bardzo krótko przed samym Powstaniem. Nie jestem aspołeczna. Pan mi napisze, że wrócę po trzech latach”. − „Nie”. Nie, to nie. Wyszłam.

  • Kto to był ten pan?


W Ministerstwie Zdrowia [pracował]. Poszłam za jakieś dwa miesiące, pożyczyłam sobie od siostry ładny płaszczyk, kapelusik. Wyglądałam niebrzydko, bo młoda byłam. Idę do niego, on mnie tak zmierzył, mówi: „Pani nie pracuje nadal?”. − „A dostałam zezwolenie? Nie dostałam”. − „Taka pani elegancka”. − „To przyznam się panu, powiem prawdę: pracuję”. − „Tak? Gdzie?”. − „Pod »Polonią«”. Wiadomo, co pod „Polonią” kobiety robiły. Ale nie dał mi tego zezwolenia. Dopiero jakoś tak… Nawet już nie pamiętam. Ktoś taki, kto nie miał znajomości, ale miał serce ludzkie. Dostałam w końcu pracę, zaczęłam pracować. Ale półtora roku pracowałam jako ekspedientka w sklepie z zabawkami „Kubuś i Puchatek”. Proszę tego nie nagrywać, co teraz mówię.

  • Niech pani opowie.


To już są takie żarty trochę. Był tam pan asystent wojskowy. Miałam staż podyplomowy w wojskowym szpitalu. Żonaty pan, jak wchodził, to mówił: „Dzień dobry”. Mnie jakoś specjalnie się kłaniał. Podlegałam pod niego jako studentka. Dziewczyny mówią: „Jak na ciebie się patrzy, to zawsze kolory dostaje”. Okazało się, że on mnie lubił. Później, na koniec kupił mi książkę naukową. Mam ją do dziś, z podpisem. Potem pytał mnie, czy może mnie odprowadzić do domu. A ja mieszkałam w gruzach Waliców 14. Mówię: „Do domu to nie, bo w gruzach mieszkam”. Odprowadził mnie w pobliże gdzieś, pożegnał się. Potem mnie spotyka w tym sklepiku. Patrzy się na mnie: „A pani co tu robi?”. − „Nie rozumiem”. Udałam, że go nie znam. „Naprawdę pani nic wspólnego nie ma z medycyną?”. − „Nie”. Wstydziłam się po prostu.

  • Czy chciałaby pani jeszcze coś opowiedzieć?


Mieszkania nie mogłam dostać. Mieszkałam w mieszkaniu, w którym pękały rury.

  • Jak pani pamięta Warszawę? Jak pani wróciła, mieszkała pani w gruzach. Jak to wyglądało?


Do tego mieszkania wchodziło się piwnicami, bo nie można było dojść, ponieważ cały front był zburzony, tylko ta oficyna w drugim podwórku była. Poza tym zwiedzałam Warszawę, gruzy Warszawy. Byłam w katedrze, której nie było, patrzyłam na opalony krzyż Chrystusa. Byłam w kościele Świętego Marcina, który był całkowicie zburzony. Jeszcze wynoszone były zwłoki, ponieważ całe podziemie kościoła było zapełnione ludźmi. To wszystko runęło na tych ludzi. Tych ludzi widziałam wynoszonych. Widziałam ludzi, których wykopywano z trawników takimi… To się nazywa bosaki. Polewano wapnem.

  • Czyli ekshumacje?


Tak. Bardzo dużo było tych gruzów. Byłam w kościele (to mój kościół, w którym byłam ochrzczona) Świętego Augustyna. Jeden jedyny kościół, który został w getcie. Weszłam do tego pustego kościoła, on był cały. Nie wiedziałam, czy się modlić. Słyszę nagle buty żołnierskie. Weszło dwóch żołnierzy radzieckich. Jeden wyjął papierosa, chciał zapalić, a ten drugi mówi: Nielzia tak dzielat. Zgasił tego papierosa. Postali koło mnie, poszli. Tak że pozwiedzałam Warszawę, gruzy warszawskie. Mojego domu, z którego się musieliśmy w parę godzin [wyprowadzić], w ogóle nie było. Już go nie ma teraz na planach Warszawy. Mam starą mapę, to sobie patrzę czasem, bo tam dzieciństwo moje zostało. Na Powązkowski cmentarz dzieci biegały sobie jak do ogrodu.



Warszawa, 29 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Maria Anna Gołod-Gołębiowska-Borówka Pseudonim: „Alabaster” Stopień: sanitariuszka, służby pomocnicze Formacja: Wojskowa Służba Kobiet Dzielnica: Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter