Zbigniew Olszewski „Sęp”
Zbigniew Olszewski, pseudonim „Sęp”. W czasie Powstania – wyjście z placu Bankowego, a później cały czas Śródmieście. Byliśmy odwodem generała „Montera”, na Moniuszki, chyba 11. Byłem w Kompanii Ochrony Sztabu Obszaru Warszawskiego „Koszta”, I pluton, 1. drużyna.
- Gdzie się pan urodził i w jakim domu się pan wychowywał?
Urodziłem się w 1927 roku Łomży. Ojciec był prokuratorem. Został przeniesiony później na stanowisko sędziego okręgowego do Łodzi, na rok. Później przywędrowaliśmy do Siedlec, bo tam też ojca przenieśli. Z Siedlec na rok do Częstochowy, na dwa lata przed wybuchem wojny – do Łodzi. Tam byliśmy do momentu wojny właściwie. Mój ojciec był w Łodzi wiceprezesem sądu okręgowego. W dniu wybuchu wojny został prezesem sądu doraźnego. W związku z tym musieliśmy, kiedy już Niemcy podchodzili pod Łódź, natychmiast stamtąd uciekać. Uciekaliśmy ostatnim transportem wojskowym, dano nam do dyspozycji samochód. Na naszą prośbę zawieziono nas do Bychawki, to jest do majątku naszych kuzynów pod Lublinem, koło Bychawy.
- Jaki wpływ wywarła na pana rodzina?
To był chyba jeden z ciekawszych domów. Ojciec był człowiekiem wybitnym, prawnikiem z rodziny prawniczej. Dziadek był również prawnikiem, był adwokatem w Szczuczynie Białostockim. Matka urodzona w Warszawie, tak że korzenie warszawskie też się jakiś sposób pokazują.
- Dom był o nastawieniu patriotycznym?
Bardzo patriotycznym. Zawsze powtarzano mi trzy hasła, które w tej chwili tak trochę nie są używane: „Bóg, Honor, Ojczyzna” – i które zawsze słyszałem. Zawsze wiedziałem, że człowieka należy oceniać nie według tego, kim jest, tylko co robi i jak robi.
Nie, jestem jedynakiem.
- Gdzie zaczął pan chodzić do szkoły?
Freblówka była w Łodzi, jak byliśmy tam po raz pierwszy, później w Siedlcach, później w Częstochowie, później w Łodzi. Chyba ostatni etap należy powiedzieć, że kończyłem szkołę powszechną pod wezwaniem Zgromadzenia Kupców Miasta Łodzi. W 1939 roku byłem już po szkole powszechnej, zdałem do gimnazjum.
- Jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku?
Byłem harcerzem, w związku z tym, mimo że rok szkolny się nie zaczął, to drużyna działała. Mieliśmy zgromadzenie na Dworcu Fabrycznym, dokładnie pamiętam. Tam mieliśmy otwarty punkt sanitarny.
W Łodzi, na Dworcu Fabrycznym. Pamiętam, jak ojciec przychodzi do mnie, przynosi mi maskę gazową, bo wtedy prawie wszyscy mieli maski gazowe. Mówi: „Zbyszek, wojna się rozpoczęła”.
- Dowiedział się Pan od taty o wybuchu wojny?
Od taty, ale rano. Moi koledzy mówią: „Słuchaj, to niemożliwe, byśmy coś wiedzieli”. W tym momencie przyszedł pierwszy pociąg pełen rannych osób, ostrzelanych przez niemieckie samoloty. Zresztą później byłem osobiście ostrzelany.
- Co pan zobaczył 1 września?
Już pierwsze samoloty pokazały się nad Łodzią, chociaż Łódź praktycznie nie była bombardowana. Myślę, że jedna trzecia mieszkańców Łodzi to byli Niemcy, w związku z tym fabryki też niemieckie. Wobec tego Niemcy jakoś to oszczędzili. Najlepszy dowód, że później Łódź była tak zwanym Reichem, czyli uważana za rdzenne niemieckie miasto.
- Ile miał pan lat w momencie wybuchu wojny?
Dwanaście.
- Jak pan, dziecko dwunastoletnie, zareagował na wiadomość, że wojna wybuchła? Czy pan poczuł się zagrożony?
Nie, zagrożony na pewno nie byłem. „Nie oddamy guzika” – te hasła jednak dla takiego chłopaka jak ja swoje robiły. Pamiętam, że ufundowaliśmy (jako szkoła) karabin maszynowy dla wojska.
- Był pan świadomy zagrożenia?
Zagrożenia na pewno, ale raczej pełen wiary w to, że sobie damy radę.
- Wspomniał pan o tym, że po wybuchu wojny przeprowadziliście się państwo do Bychawki?
Jak Niemcy podchodzili, to ostatnim samochodem z transportu wojskowego nas przewieziono do Bychawki.
Niestety, dokładnej daty nie pamiętam. Natomiast pamiętam drogę. Byliśmy wielokrotnie ostrzelani. Pamiętam tłumy ludzi (którzy
notabene blokowali drogi) posuwające się w różnych kierunkach. Bardzo to ładnie wygląda na zdjęciach z Francji, gdzie pokazują, bo jakoś naszego 1939 roku nie pokazują. Nie było widocznie czołówek, które by to filmowały. My sami byliśmy ostrzelani przez messerschmitta, który na szczęście nie miał już bomb, ale nisko leciał i z karabinu sprzężonego strzelał do nas bezpośrednio. Kule poszły obok. […]
- Szczęśliwie państwo dojechaliście do celu?
Tak. Dostaliśmy się znowu w sytuację nieciekawą. Ponieważ granica nie była jeszcze ściśle wytyczona między Niemcami i Sowietami, jednego dnia w majątku byli Sowieci. Mówili: „Powinno się was, tych burżujów, pod
stienku”. Z karabinami na sznurkach
notabene, to jest prawda. Drugiego dnia byli Niemcy. W tej sytuacji ojciec musiał zniknąć. Od razu pojechał do Warszawy, a my, o dziwo, wróciliśmy we trójkę (to znaczy: ja, matka, babcia) do Łodzi, gdzie nawet rozpoczął się rok szkolny. W pewnym momencie, kiedy byliśmy Bogu dzięki na spacerze, córka właścicieli domu, w którym mieszkaliśmy, Demelówna, do nas przyleciała, powiedziała: „Proszę państwa, gestapo już na was czeka”. Uprzedziła.
Nie. To był jeszcze 1939 rok, chyba w październiku. Tak jak staliśmy – przez zieloną granicę do Warszawy. Połączyliśmy się z ojcem. Już cały czas okupacji byliśmy w Warszawie.
- Gdzie pan mieszkał z rodzicami?
To były różne miejsca. Trochę na Czerniakowskiej, później w Śródmieściu, ostatnio mieszkaliśmy: Nowy Świat 21, 21A właściwie, bo to było drugie podwórko. Tam do czasów Powstania już mieszkaliśmy w trójkę.
- Zaczął pan chodzić do szkoły w Warszawie?
Tak, do Zgromadzenia Kupców. To była oficjalna szkoła. Jednocześnie do Gimnazjum imienia Mikołaja Reja na komplety. Później dołączyła się jeszcze szkoła podoficerska, tak że trzy uczelnie były naraz i jakoś człowiek dawał radę mimo wszystko.
- Kiedy pan się pierwszy raz zetknął z konspiracją?
W 1942 roku.
Tak, ale straciłem kontakt z kolegami, dlatego że byłem w Warszawie, a harcerzem byłem w Łodzi.
- Czyli z warszawskim harcerstwem nie miał pan kontaktu?
Nie miałem nic wspólnego. Rodzice mieli przyjaciół od dziadków, przyjaźnili się z państwem Rozmierskimi, którzy mieli pod Tłuszczem mająteczek Ksawerów. Jakieś [dwa kilometry] od Tłuszcza, malutki mająteczek, który nawet po wojnie nie był rozparcelowany, więc naprawdę maleństwo. Kiedyś tam na wakacje się wybrałem, bo rodzice uważali, że Warszawa jest trochę niebezpieczna. Mówią: „Jedź tam, odpoczniesz troszkę”.
To był rok 1942. Zobaczyłem po drodze dosyć ciekawe rzeczy, jak tam dochodziłem, bo z Tłuszcza trzeba było na piechotkę przejść: na przykład że są pasy konopi. Zaintrygowało mnie to. Myślę, że to był pierwszy moment, kiedy… Syn właścicieli, inżynier przedwojenny Czesław Rozmierski, na pytanie moje, powiedział: „Widzisz, bo to jest tak, że jak pies przejdzie przez konopie, to traci węch”. Szybko zorientowałem się, że coś jest tutaj grane.
Szesnasty rok chyba. Inżynier Rozmierski był organizatorem Armii Krajowej na terenie Tłuszcza i okolic. Widocznie doszedł do wniosku, że nadaję się. Po zaprzysiężeniu dostałem tam wspaniałą szkołę, to znaczy właściwie wszystko, co można było wtedy zdobyć, jeżeli chodzi o przeszkolenie wojskowe, łącznie z okopywaniem się, z użyciem broni. Zostałem zaprzysiężony przez niego w 1942 roku, to chyba był lipiec. Bardzo ciekawe rzeczy były, sposób organizacji. Na przykład broń była gotowa do użytku, ale wsuwana w skrzynki, które były z kolei pod jałowcami. Jałowiec się podnosiło, wyciągało broń gotową do użytku. Brałem udział w działaniach partyzanckich, a szczególnie takich, gdzie nie mogli brać udziału ludzie z tamtego terenu. Z mniej przyjemnych akcji, ale pożytecznych, to na przykład były lania dawane tym rolnikom, którzy się wysługiwali Niemcom. Na ogół pomagało w sposób idealny. Przede wszystkim dowiadywali się, że jest jeszcze coś poza nimi, troszeczkę rozumieli, że nie można sobie pozwalać na to, żeby z okupantem w jakiejkolwiek formie współpracować.
- W jakich jeszcze akcjach brał pan udział?
Takie drobne, a poza tym osłona jednego wypadu, który miał duże konsekwencje w sensie pozytywnym, to znaczy dużo uzbrojenia zebrali kolega „Jur” Jerzy Tyczyński i kilku ze strażnicy wojskowej opodal Tłuszcza. Byliśmy w osłonie. Co prawda było nas tylko osiemnastu, Niemców przyjechało chyba z pięćdziesięciu, niemniej ponieważ już była noc, nie zaryzykowali walki i wycofali się. My również. Zasadniczą rzeczą później było to, że stałem się łącznikiem okręgu tłuszczowskiego z Warszawą.
Mieszkałem w Warszawie i Czesław mnie do tego wykorzystał. Miałem kontakt z Komendą Główną przez „Jura” Jerzego Tyczyńskiego, który zresztą w czasie Powstania zginął. To bardzo świetlana postać, starszy kolega, odznaczony Krzyżem Walecznych jeszcze w czasie przedpowstaniowym, za akcję w Warszawie.
Notabene jego zdjęcie w zeszłym roku było wizytówką ulotki akowskiej od państwa. Miałem serdeczny żal o to, że nie napisaliście, kto to jest, chociażby dla rodziny. Postać była bardzo ciekawa. Po pewnym czasie zostałem odkomenderowany (to był rok 1943, już pod koniec) do tak zwanej szkoły młodszych dowódców, do szkoły podoficerskiej. Nie miałem matury, nie mogłem iść do podchorążówki, chociaż na pewno bym bardzo wtedy chciał. Po jej ukończeniu (to był luty 1944 roku, ukończyłem tę szkołę w randze kaprala) dostałem przydział do „Koszty”.
- Gdzie pan chodził na zajęcia?
Jeśli chodzi o Warszawę, to w większości wypadków były spotkania albo u nas na Nowym Świecie, albo u Władka Gabowicza na Pradze.Oczywiście, w domach prywatnych.
Poza Warszawą – w okolicach Tłuszcza, właśnie na terenach majątku Ksawerów i w okolicznych lasach. Tam są ogromne lasy.
- Czego pan był świadkiem w czasie okupacji?
Niestety muszę powiedzieć, że to jest obraz, który mam w oczach do tej pory. Chyba do końca życia swojego będę miał. Kiedyś wstąpiłem do kościoła na placu Trzech Krzyży. Było wczesne popołudnie. Wyszedłem z kościoła, po schodkach się schodziło, ale jeszcze na górze zobaczyłem jakieś zbiorowisko w Alejach [Ujazdowskich]. Okazuje się, że zobaczyłem z daleka pluton egzekucyjny. Tłum ludzi stał dookoła. Nie wiedziałem: odejść czy zostać, ale mówię: „Zostanę, będę się modlił za nich”. Zapamiętam to do końca życia. To była egzekucja, tam jest… Dlaczego ta egzekucja zrobiła na mnie takie wrażenie? Myślę, że dlatego że ginęli niewinni ludzie, którzy ginęli jednak za Polskę. Nas wychowywano w ten sposób, że nie ma co się oglądać, Polska jest najważniejsza, musimy o nią walczyć.
- Pamięta pan jeszcze jakieś inne zdarzenia?
W tej chwili nic nie przychodzi mi myśl, ale wiadomo było, że były różne rzeczy. Nawet czasem to jest śmieszne, bo jak kolega Nosek został aresztowany, trzeba było szybciutko magazyny broni przerzucić.
To już było w roku Powstania, na jakieś dwa miesiące przed Powstaniem, może trzy miesiące. Część broni się udało zarekwirowanym samochodem przerzucić, resztę trzeba było szybko przenieść. Miałem swój służbowy rewolwer, moja osobista broń, Parabellum. Zresztą bardzo dobry muszę powiedzieć, bez zacięć pracował. Założyłem go za pasek. Pobiegłem, bo już byłem ostatni, do tramwaju. Niestety, ponieważ tramwaj już ruszał, pistolet mi wypadł. Co było robić? Złapałem pistolet, schowałem, dobiegłem do tramwaju, poczym ludzie pomogli mi wsiąść na wszelki wypadek. Było wtedy tak, że człowiek się obracał plecami spokojnie, że z tyłu raczej nic mu nie grozi. A z przodu byli Niemcy.
- Był pan na utrzymaniu rodziców?
Rodziców, oczywiście.
Oficjalnie chodziłem do szkoły, do Gimnazjum Zgromadzenia Kupców imienia L. J. Ewerta. Szkoła handlowa, bo to były dwie szkoły na poziomie gimnazjum, jedna chemiczna, druga handlowa, które dopuścili Niemcy. Miałem legitymację szkolną.
- Czy rodzina w okresie okupacji zaznała głodu?
Oczywiście, szczególnie pierwszy rok wojny, kiedy był mróz. Nie mieliśmy prawie nic do jedzenia. To były tak normalne rzeczy, że człowiek w rezultacie o tym nawet nie pamięta. Ale tak było, nie ulega wątpliwości, dopóki ojciec nie zaczął pracować.
Okazało się, że pracował w sądownictwie podziemnym, ale nie z tego czerpał zyski, tylko zrobił się adwokatem w Pruszkowie. Z Pruszkowa przyjeżdżał do Warszawy na sprawy, które się odbywały oczywiście w tym tak zwanym sądzie polskim. Z tego żyliśmy.
- To było oficjalne źródło dochodów ojca?
Tak.
- Kiedy pan się dowiedział, że zaczyna być coraz bliższy moment rozpoczęcia Powstania?
Pierwszym rozkazem zgromadziliśmy się jeszcze na kilka dni przed Powstaniem, chyba trzy, czy cztery dni. Była mobilizacja. Naszym punktem wyjściowym było mieszkanie państwa Arensów na pierwszym piętrze, Rymarska 4. To na placu Bankowym.
- Kto się miał tam spotkać?
Nasz pluton, I pluton pod dowództwem „Rataja”. Andrzej był synem tych państwa. Zginął pierwszego dnia, przy naszym wyjściu. Ale to nie ta kolejność. W pewnym momencie całkowicie nas nie rozwiązano, ale częściowo rozpuszczono, po czym z Chmielnej dostałem rozkaz.
Jeżeli 1 sierpnia było Powstanie, to mogło być 27 lipca. Byliśmy zmobilizowani, wydawało się, że już wtedy będzie Powstanie. Jakoś ucichło, trochę nas rozwiązali. Z Chmielnej, ze sztabu, dostałem 1 sierpnia wiadomość do przeniesienia. Jeszcze zdążyłem na Nowy Świat zajść, do rodziców, gdzie się okazało, że mama jest z torbą sanitariuszki, ojciec wie o wszystkim dokładnie. O to ich nie podejrzewałem. O tym, że u nas były zbiórki, to oni wiedzieli, a tutaj była odwrotna sytuacja.
Mama miała punkt zborny koło Instytutu Curie-Skłodowskiej. Na trzeci dzień Powstania już przez Zieleniak przeszła. Była w Berlinie Köpenick, tam wylądowała. Ojciec natomiast całe Powstanie przeżył, mam zdjęcie z nim, bo sobie zażyczył zdjęcia w pierwszych dniach Powstania.
Na Nowym Świecie. Wyszedł szczęśliwie z Nowego Światu do znajomych na Kruczą w momencie, kiedy ten dom został zbombardowany.
Jest 1 sierpnia. Przynoszę rozkaz, że o godzinie piątej wychodzimy. Okazuje się, że „Rataj” ma informację, że ma wyjść nieco wcześniej po to, żeby dojść do Moniuszki, gdzie mamy się zebrać, wszystkie trzy plutony.
Wychodzimy, pamiętam to doskonale, stajemy w szeregu na podwórku. „Rataj” ma krótką przemowę, mówi: „Koledzy, pamiętajcie, jesteście oficjalną armią polską, kawałek polskości”. Wychodziliśmy w szpicy. W szpicy byłem razem z Andrzejem Arensem, Tadeuszem Pałą. Dlatego o tych nazwiskach mówię, bo to są pierwsze tragiczne wydarzenia. Wyszliśmy, zobaczyliśmy nadjeżdżające trzy ciężarówki, takie pół zbrojne, niemieckie. Nagle rozpoczęła się strzelanina. Chcieliśmy te ciężarówki przepuścić jako szpica, ale strzelanina wybuchła. Poszatkowano dwa wozy zupełnie dobrze, natomiast trzeci się wycofał. Zorientowałem się, że ostrzał idzie nie wiadomo skąd, w związku z tym mówię: „Uciekamy, cofamy się za fontannę”. Była na placu Bankowym wtedy i były tam ogródki działkowe, tak że było kartoflisko. Wycofaliśmy się, ale w momencie, kiedy chcieliśmy się poderwać, ginie Andrzej trafiony w czoło.
Później sobie uświadomiłem, że wybrali przede wszystkim jego, dlatego że miał pistolet maszynowy. Nasz erkaem nie działa, to jest wrześniowy erkaem, który strzelał, ale tylko pojedynczym ogniem, tak że właściwie to był karabin, a nie erkaem. Ale to dopiero wtedy się okazało. Wycofujemy się, zabieramy Andrzeja. Wychodzimy powtórnie pod jeszcze większy ostrzał. Okazuje się, że Niemcy są usadowieni w Ogrodzie Saskim. Stamtąd ostrzeliwują nas, mają świetne przedpole i ostrzał (jeszcze nie wiadomo skąd) bardzo ostry. W rezultacie Tadek Panczewski (też mój przyjaciel, z mojej drużyny) jest ciężko ranny. Zresztą zmarł w Szpitalu Maltańskim na drugi czy trzeci dzień. „Doliwa” przy obsłudze karabinu maszynowego jest ranny, jest w kartoflisku. Wycofujemy się, oni zauważyli, ostrzelali.
Okazuje się, że prawdopodobnie Niemcy nas przedtem zlokalizowali. W związku z tym nietypowo ustawili karabin maszynowy, na balkonie przyległego do nas domu. Jak wychodziliśmy, to stanowiliśmy… Ostrzał nietypowy, bo karabinów maszynowych nigdy się wysoko nie ustawia, raczej nisko.
Zabarykadowaliśmy się, „Rataj” dał rozkaz plutonowemu podchorążemu Hamankiewiczowi i „Arlekinowi” z mojej drużyny, żeby sprawdzili, czy można ewentualnie przejść dachami z drugiej strony. Jednocześnie dostaliśmy wiadomość od kolegów, którzy ostatni schodzili, że jest stanowisko karabinu maszynowego w przyległym domu, tam są Niemcy. „Jur” bierze kilku chłopców, granaty, w ciągu piętnastu minut załatwia sprawę, niszczy stanowisko karabinu maszynowego. Niemcy się wycofują. Odczekujemy prawie do zmierzchu. O zmierzchu wychodzimy po raz trzeci. Tym razem bez strzału, cichutko przechodzimy przez Ogród Saski. Pamiętam tylko: „»Rataj« idzie, nie strzelać, »Rataj« idzie!”. Dostajemy się na Moniuszki. Wiem, że II pluton w tym czasie już walczy o Pocztę Główną, a my dotarliśmy do kwatery na Moniuszki. Pamiętam, że usnąłem pod oknem. W pewnym momencie kolega mnie budzi, mówi: „Zbyszek, wstawaj”. – „Co się stało?”. – „Czołg stoi i wali, a ty śpisz”. Okazuje się, że nawet przy armatach można spać, jak człowiek jest zmęczony.
- Ile pan miał lat, jak wybuchło Powstanie?
Siedemnaście niecałe. Trzeci dzień Powstania.
Vis-à-vis był lokal „Esplanada”, zajęty przez „ukraińców”. O ich działalności wszyscy wiemy, zresztą rozkazy były wyraźne wydane przez Hitlera żeby niszczyć wszystkich. Pierwszy atak, drugi atak. Jak się nazywał porucznik (zresztą zginął w Powstaniu na końcu), który robił zdjęcia? [Eugeniusz Lokajski]. Jest zdjęcie, gdzie szturmujemy. Wiem, że to jestem ja, widać. Razem ze wszystkimi, oczywiście prowadząc swoją drużynę, ale skokiem.
Miałem nadal swoje parabellum. Dopiero później (pamiętali widocznie o tym, że byłem dobrym strzelcem) oddałem z łezką w oku parabellum, dostałem ruski karabin kbk, ładowany od góry, ale celny, dobra broń. Pod koniec Powstania miałem już zrzutową pepeszę. Ale ten karabin wspominam bardzo przyjemnie w tym sensie, że dawał mi poczucie bezpieczeństwa i jednocześnie dokładności działania. Kilka osób było rannych, ale nasz atak się powiódł, poddali się.
- Co zrobiliście z jeńcami?
Nie wiem, zostali skierowani chyba do sądu, dlatego że wsławili się tam bardzo, zabijali dzieci. Myślę, że dostali karę śmierci.
- Był pan świadkiem którejś z ich zbrodni?
Nie. Wiedziałem o tym od ludzi, którzy tam byli.
Dalej normalne dni Powstania, to znaczy walki. Byliśmy odwodem „Montera”. Tam gdzie było ciężko, to wysyłano od nas drużynę czy pluton na wspomaganie. Byliśmy względnie dobrze uzbrojeni, to też trzeba przyznać.
Wszyscy mieli broń krótką, pistolety maszynowe, dwa erkaemy, ale jeden niedziałający. To było, jak na tamte czasy, bardzo silnym uzbrojeniem.
- Byliście grupą wspierającą?
Tak. Jak było gdzieś ciężko na przykład w akcjach PAST-a, trzeci atak na PAST-ę.
Tak. Kapitan „Kmita” opracowywał tę akcję. Zresztą został bardzo ładnie uhonorowany krzyżem Virtuti Militari. Był nasz dowódca, cichociemny „Kmita” i rotmistrz „Nowina”, który z kolei był ranny w 1939 roku, więc na froncie nie był, ale był naszym dowódcą, bardzo zresztą przez nas lubianym. „Kmita” to też był wspaniały człowiek, zrzutowiec, major.
To był trzeci atak na PAST-ę. Dwa były nieudane. Opracował go w ten sposób, że minerki wysadziły na wysokości pierwszego piętra z boku PAST-ę, tak że koledzy mogli się tam dostać. Hamankiewicz, który był zawodowym porucznikiem straży ogniowej wymyślił (powinno mu się order za to dać) że trzeba zrobić miotacz ognia z motopompy strażackiej. Tylko było niebezpieczeństwo dla nas, gdyby cofnęło. Pomagałem przy tej akcji. Został do nas dołączony jeszcze jeden, nie wiem, kto to był, z innej kompanii, nie od nas. Ale Hamankiewicz był absolutnie projektodawcą i wykonawcą. Dzięki temu uzyskaliśmy efekt prawie do trzeciego piętra, będąc zresztą sami na pierwszym piętrze budynku. Miotaczem ognia można było to podpalać.
W tym samym czasie koledzy szturmowali od wewnątrz, z wysokości pierwszego piętra, przez dziurę, naszą metodą, którą zresztą wszyscy się posługują w walkach ulicznych.
Rzut granatu do pomieszczenia i natychmiast po wybuchu strzelanie na oślep, ale na wysokości człowieka. Tak to wygląda we wszystkich walkach ulicznych. Następna akcja, o której warto pamiętać, w której brałem udział, to było Krakowskie Przedmieście 1.
- Pamięta pan, kiedy to było?
To były ostatnie dni sierpnia. Krakowskie Przedmieście 1 i zdobycie kościoła Świętego Krzyża. To była jedna z ostatnich udanych akcji, gdzie atakowali koledzy z różnych kompanii, nie tylko z naszej. Od nas wysłano tylko drużynę wspomagającą. Dół ich kwatery już był nieopanowany, ale ostrzelany. Natomiast myśmy zrobili co innego: z budynku obok przerzucili drabinę do pomieszczenia, które się znajdowało na wprost, tak że po drabinie można było przejść na pierwsze piętro, czego się Niemcy nie spodziewali. Butelki, które poszły z tej drabiny zarówno do piwnicy, jak i do pokoju, spowodowały to, że jednak się poddali szybciutko. Natomiast już później, w obronie kościoła Świętego Krzyża nie brałem udziału, dlatego że w tym czasie byłem lekko kontuzjowany. Nigdzie tego nie zgłaszałem.
Bardzo głupio, mianowicie bomba padła na sąsiedni dom. Trzeba było wydobywać ludzi. Właściwie już było wszystko załatwione. Wiedziałem, że powinienem odejść. Tymczasem nie wypadało, zostałem. W tym momencie następny pocisk rąbnął. Podmuch mnie zrzucił do dołu, dzięki temu ocalałem. Pierwszy podmuch – od razu spadłem do tyłu. Troszkę ucho ucierpiało, dostałem trochę w łapę i to prawą, dlatego na linii Świętego Krzyża i Nowego Świata nie byłem. Niemniej to była chyba najbardziej krwawa, jeżeli chodzi o „Kosztę”, linia obrony. Później już tylko byłem na barykadzie na rogu Moniuszki i placu Napoleona, poza jednym wypadem, który wyglądał groźnie, zakończył się… Może warto czasem powiedzieć, jak to bywa na świecie. Poderwano nas wieczorem, że musimy iść na linię obrony barykady koło „Haberbuscha i Schiele”.
Przyszliśmy tam, ostrzał był duży, ale dosyć wysoki, tak że można było przepełznąć. Przyszliśmy na barykadę, inni koledzy bardzo się ucieszyli. Mówią: „Słuchajcie, my tutaj mamy takie piekło, że zostawiamy wam granaty”. Zostawili nam chyba ze dwadzieścia granatów, co było majątkiem wtedy: i „filipinki”, i… W dali zobaczyliśmy następną barykadę, charakterystyczną, bo „Pantera” tam stała w środku. Ale tam już podobno byli Niemcy.
Mówią: „Musicie się spodziewać ataku”. To już było po upadku Czerniakowa, był z nami plutonowy „Cezary”, człowiek, który przyszedł ze Starówki, był do nas dołączony. Wspaniały zresztą, człowiek się przy nim czuł, jak przy kimś, kto naprawdę zna fach wojskowy. Nie było żadnego ataku ze strony Niemców. O godzinie dziesiątej nas rano ściągnięto.
A przedtem nas z Moniuszki 11 przeniesiono na kwaterę do domu
vis à vis. Kiedy wróciliśmy, nie było kwatery, nie było tego domu. Gdybyśmy tam zostali, to dzisiaj nie rozmawialibyśmy.
Tak wygląda Powstanie. Niestety, trzeba sobie powiedzieć wyraźnie, że wiedzieliśmy dokładnie po dziesięciu dniach, że sprzedajemy tylko swoje życie, że nikt nam nie pomoże. Wszystkie zrzuty… Przecież zrzuty radzieckie później były po to, żeby jeszcze nas wykrwawić. Niemniej Niemcy musieli troszeńkę przyhamować. Dostałem wtedy nawet pepeszę zrzutową. Z kukuruźników walono wszystko na ziemię w workach, bez żadnych spadochronów. Wielki zrzut amerykański, który był opisywany… Nie te pierwsze zrzuty, które nas uratowały. Pierwsze zrzuty polskich samolotów, które przyleciały, były zrzutami w ramach których były również Piaty. Piaty to były granatniki przeciwczołgowe. Nie mieliśmy prawie żadnej broni przeciwczołgowej, na czołgi szły dzieciaki z butelkami zapalającymi. Te butelki troszkę odnawiano, widziałem już nawet takie w torbach papierowych, gdzie była jakaś substancja, dopiero po uderzeniu się zapalało, żeby knotów nie zapalać za wcześnie. Tak że pomysłowość była niesamowita.
- Broń mieliście z pierwszych zrzutów i zdobyczną?
Tak, i zdobyczną. Wszystko było zdobyczne przed wybuchem Powstania, częściowo kupowane od Niemców, ale częściowo polegało to na tym, żeśmy rozbrajali Niemców. Mówiłem o tej historii pod Tłuszczem, gdzieśmy ochraniali. To przecież było po to, żeby zdobyć broń.
- Jak wyglądało życie codzienne w Powstaniu?
Było bardzo głodno. „Peżetki” gotowały, starały się, żeby coś było. Nie wiem, czy to był owies, czy jakieś żyto, jakaś „plujka”. Ale wtedy nikt o tym nie myślał.
Nie było wody. Z wodą było tragicznie. W niektórych piwnicach były jeszcze studzienki, ludzie pompowali. Ale muszę powiedzieć, że wspaniała była postawa ludności cywilnej. Nigdy tego nie zapomnę, jak przed atakiem na PAST-ę przebiegałem przez korytarze, bo wszystkie piwnice były łączone. Pamiętam, że jakaś babcia mnie błogosławiła: „Taki młody, abyś przeżył”. Przeżyłem.
- Czy ludność cywilna wspierała was również żywnością?
Ależ oczywiście. Ludność cywilna garnęła się do roboty, przecież barykady stawały ich rękami. Sami cierpieli, nie mieli co jeść, nie mieli co pić. Nikt nie narzekał.
- Spotkał sie pan z sytuacją niechęci ludności cywilnej do Powstańców?
Nigdy nic takiego nie było, wręcz odwrotnie. I starzy, i młodzi… Młodzi garnęli się niesamowicie, przecież dzieciaki robiły pocztę polową, roznosiły wiadomości. Bardzo długo, do zdobycia przez nas PAST-y, łączność telefoniczna była utrzymana. Zastanawiałem się, dlaczego. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że podobno była to nowoczesna centrala, była to centrala rozdzielcza na cały front wschodni, niemiecka. Zdobywając ją straciliśmy możliwość kontaktu wewnętrznego. Ale chyba Niemcom to na zdrowie nie wychodziło.
- Jak wróciliście na Moniuszki i nie było już waszej kwatery, jaką decyzję podjęliście?
Wróciliśmy na Moniuszki, bo to tylko nasza drużyna była.
- Dom, do którego zostaliście przeniesieni, został zniszczony?
Został zniszczony w momencie, kiedy nas nie było. Myślę, że to było dlatego, że Niemcy mieli bardzo dobry wywiad w sensie lotniczym, z messerschmittów oglądali, a koledzy nieopatrznie chcieli wyciągnąć karabin maszynowy na balkon i spróbować strzelać. Nie zdążyli, ale karabin pokazali. Myślę, że to było powodem tego, że ten dom został od razu zburzony. Była jeszcze jedna akcja, w której brałem udział. Chyba dziesiątego to było.
To było na przełomie tych dwóch miesięcy. To była próba przebicia się Starówki górą. Atakowaliśmy od strony Żelaznej Bramy. Doszliśmy do Hali Mirowskiej. Byliśmy już, nasza drużyna przynajmniej, w łączności nawet głosowej z kolegami ze Starówki. Niestety, Niemcy tak nas przytłoczyli, widocznie też przewidywali taką możliwość, że dalej nie mogliśmy się posunąć. A jak się zrobiło widno, to niestety dopiero dostaliśmy po skórze, dlatego że messerschmitty nadlatywały niczym nieostrzeliwane i waliły z działek po nas, widząc nas dokładnie. Wobec tego „Kmita” zarządził odwrót, tym bardziej że Starówka powiedziała, że też nie będzie dalej usiłować się przebić, tylko przejdą kanałami, co zresztą zrobili.
Na sto czterdzieści osób naszej kompanii, pięćdziesiąt kilka zginęło, osiemdziesiąt osób było rannych. Właściwie do tej pory nie rozumiem, dlaczego tu siedzę, dlaczego tu mówię. Ale chciałbym, żeby o „Koszcie” coś wiedziano. Tylko dlatego tu jestem.
- Proszę jeszcze opowiedzieć o rzeczach, które według pana są ważne, jeśli chodzi o oddział, w którym pan był.
Są nazwiska, które chciałbym, żeby ocalały: „Ciapek” Władysław Gabowicz, „Pączek” Tadzio Panczewski, Tokarski, Tadeusz Krewnicki, „Teoś” Ostrowski, „Długi” Józef Kuczyk, zresztą później słynny kompozytor i pianista. Grał nam na rozwalonym fortepianie Chopina. „Sęk” Tadeusz Rupniewski, później działał po wojnie. „Pała” Andrzej Arens, „Arlekin” Zdzisław Kobusiewicz, on był z Łodzi. Przyznał się do „Koszty”. Proszę nie zapomnieć, że w „Koszcie”, pomijając te trzy plutony, była grupa likwidacyjna porucznika „Zawady”. W związku z tym, jak Urząd Bezpieczeństwa dowiedział się, że ktoś jest z „Koszty”, to rezultat był natychmiastowy. Zdzisio długo przesiedział. Rezultat był taki, że skończył w szpitalu psychiatrycznym w Pabianicach.
- Wróćmy do Powstania. Jak dalej potoczyły się wasze losy?
Wytrwaliśmy do końca na barykadzie. Niemcy się nie przesunęli już. Wprawdzie próbowali, na przykład był atak czołgu z osłoną ludzi cywilnych. [Relacja kolegów ze Starego Miasta i Poczty Głównej]. „Nie wiedzieliśmy, co robić, […] ale wpadliśmy na genialny pomysł. Ponieważ tych ludzi pędzili Niemcy, powiedzieliśmy: „Niech oni idą jak najbliżej barykady. W ostatniej chwili strzelamy do prowadzących ich Niemców. Wołamy do nich, żeby uciekali na boki”. Tak się stało, zresztą żaden z nich nie zginął. Natomiast wiązka granatów pod czołg, butelki zapalające, później salwa z boku Piatem załatwiły sprawę. Niemcy nie zdobyli barykady, musieli się wycofać. Do końca byliśmy na stanowisku.” [Opisy kolegów spowodowały, że na naszej barykadzie –róg Moniuszki i placu Napoleona, uwzględniliśmy również pozycję strzeleckie na poddaszu przylegających domów]. Z ciekawostek może: właściwie ta ochrona sztabu polegała tylko ona tym, że raz, kiedy doszły wiadomości, że ma być zamach na generała „Montera”, to byliśmy zmobilizowani. Siedzieliśmy sobie w kinie, oglądali zdjęcia z czołówki filmowej, które były robione, czekaliśmy (uzbrojeni oczywiście) na ewentualność jakiegoś ataku. Bogu dziękować, nic takiego nie było.
- Kiedy wyszedł pan z Warszawy, z Powstania?
Po zakończeniu Powstania wyszedłem razem ze swoim oddziałem. Wyszliśmy na Ożarów, z bronią w ręku.
Nie było innego wyjścia wojska, tylko to jedno jedyne. Generał „Monter” odbierał defiladę, byliśmy wszyscy umyci, ubrani, buty wyczyszczone. Wychodziliśmy z bronią. Staraliśmy się tę broń załatwić, żeby nie była zdolna do użytku, zbić iglicę, takie drobnostki. Wychodziliśmy z bronią w ręku, oddając broń po drodze na Ożarów. W Ożarowie władowano nas jak bydło do wagonów, traktując nas tak, że nie mogliśmy usiąść nawet. To było stłoczenie bez żadnej możliwości ubikacji czy wody. Słyszeliśmy tylko:
Polnische Bandit, mimo że przecież konwencja obowiązywała. Wysiedliśmy dopiero pod Lamsdorfem, czyli obecnymi Łambinowicami. Zaczęła się gehenna marszu do obozu. Dlaczego mówię, że gehenna? Cywile Niemcy obrzucili nas błotem, bito kolbami tych, którzy zostawali na boku, była osłona z psami. W ten sposób dwa razy w kółko obeszliśmy cały obóz. Wycieńczeni zupełnie nocowaliśmy na placu. Jakiś nasz pułkownik poszedł, żądając innego traktowania. Zabrano nam opaski, rozszabrowano wszystko, co można było nam zabrać. Uprzedzono, że każdy ruch – będą strzelać. Co do tego nie mieliśmy wątpliwości, znamy Niemców. W Lamsdorfie były fatalne warunki. Od sąsiadujących Rosjan dowiedzieliśmy się, że oni z reguły palą wszystkie dokumenty, legitymacje. Też to zrobiliśmy, nie wiem czy potrzebnie, czy niepotrzebnie.
- Rosjanie mówili, że sami palą swoje dokumenty?
Sami palą swoje dokumenty po to, żeby Niemcy nie wiedzieli. Widziałem wózki trupów wywożone, szczególnie od Rosjan. Pan komendant podobno dowiedział się wreszcie, że mamy być traktowani jak żołnierze, znaczy zgodnie z konwencją genewską. Niewiele to pomogło, bo racja żywnościowa to było o ile dobrze pamiętam dwa i pół kartofla dziennie, jakieś pomyje w rodzaju kawy. Był wyraźny głód, nie ulega wątpliwości. Bardzo dużo naszych kolegów miało z tego powodu czerwonkę. Nie mówiąc o tym, że nie mieliśmy nawet sienników, tylko gołe prycze, zapluskwione baraki w sposób straszny. To było coś niesamowitego. Ci, którzy mieszkali najwyżej, to właściwie nie spali, bo setkami pluskwy spadały na nich i gryzły. Po suficie sobie szły i spadały na śpiących.
- Ile osób mogło być w takim baraku?
To zależy, bo baraki są różne. Nas było tam koło tysiąca, baraków było gdzieś koło setki.
Trudno mi powiedzieć w jakim. W takim, jak wszystkie. Nie było specjalnych baraków. Później w jednym baraku nasi lekarze zrobili pseudo izbę przyjęć, ale w niej nie byłem. Z ciekawostek może powiem (zresztą nawet IPN znalazł te materiały): którejś nocy wyrwano nas na apel i kazano wystąpić. Jakaś niemiecka czołówka filmowa przyszła. Najpierw tym, którzy mają dwanaście lat, później tym, którzy trzynaście, czternaście, jak doszli do siedemnastu, to kazali nam wszystkim wystąpić, bo to było z pięćset osób. Zobaczyli, że propaganda się nie uda, że będzie wręcz niewłaściwa. Męczono nas apelami, staliśmy nie wiadomo po co, zmarznięci, liczono nas dziesięć razy, wszystko po to, żeby wyniszczyć. Później rozesłano nas. Jedyna przyjemność, jaka nas spotkała, to widok dwóch messerschmittów, które widocznie ćwicząc, stuknęły się i spadły sobie ku naszej radości.
- Jak długo był pan w Lamsdorfie?
Byłem chyba do stycznia. Stamtąd w różne miejsca wysłano ludzi, znalazłem się w Moosburgu, w Stalagu VII A. Tam już były warunki do przeżycia. Byli tam również wrześniowi. Właściwie obóz był międzynarodowy, byli Francuzi, Włosi, bo Włosi już wtedy też byli jeńcami. Byli Hindusi, którzy byli w armii angielskiej, byli Amerykanie, tak że obóz był międzynarodowy. Byli Anglicy, którzy zresztą, ku mojemu zdziwieniu, byli zupełnie inaczej traktowani niż wszyscy pozostali. Nie wiem czemu, Niemcy się bardzo liczyli z Anglikami. Z Amerykanami już nie.
Tak jest, tam byłem do wyzwolenia. Wyzwolił nas generał Patton, który wjechał do obozu na czołgu, z dwoma coltami z kościanymi rączkami. Reakcja była zadziwiająca, kiedy brama padła, Niemcy uciekli: tłum międzynarodowy stojący i zupełnie martwa cisza. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego. Widocznie moment, że to się już w jakiś sposób skończyło. Niezupełnie się dla nas skończyło, dlatego że z kolei Amerykanie obstawili nas. Zrobiliśmy sobie defiladę w mieście, ale praktycznie rzecz biorąc, byliśmy nadal…
Dziewiątego maja było podpisanie. Wiem, że Berlin padł, już jak Patton nas oswobodziłPraktycznie przed zakończeniem wojny. Przewieziono nas później wszystkich do Bambergu, do koszar dywizji „Viking”,
notabene nawet częściowo zaminowanych. Sami rozminowywaliśmy. To byli akowcy, wrześniowcy, wszyscy Polacy zgrupowani na tamtym terenie.
Zdarzył się incydent w Bambergu, gdzie polscy żołnierze, przepustek nie musieli mieć, ale musieli wracać na kwaterę, zostali pobici przez Niemców i Amerykanów, prawdopodobnie niemieckiego pochodzenia. Jakie powody były, tego nie wiem. Rezultat był taki, że Polacy przygotowali natychmiast… Byliśmy na terenie dywizji Wiking, cztery czołgi były gotowe. Powiedzieliśmy, że zbombardujemy Bamberg. Rezultat był taki, że natychmiast pułkownik amerykański przyszedł, powiedział, że oficer, który brał w tym udział, został zdegradowany, żołnierze ukarani.
Po trzech czy czterech dniach przeniesiono nas do obozu Langwasser pod [Norymbergią]. Tam dano nam możliwości wcielenia do służby wartowniczej. Byłem bardzo młody wtedy, niecałe osiemnaście lat. Muszę powiedzieć szczerze, że nostalgia mną szarpała. W międzyczasie nawiązałem kontakt poprzez ciotkę w Gnieźnie i wiedziałem, że matka jest pod Berlinem w Köpenick, a ojciec jest w Częstochowie. Zapragnąłem wrócić do kraju. Wiedziałem, że prawdopodobnie, bo tak się mówiło, przejadę się na „białe niedźwiedzie”. Ale myślę: „Zobaczę chociaż kraj przez moment”. Udało się w tym sensie, że w Częstochowie się zameldowałem.
- Mógł pan z tego obozu wyjść?
Nie. Zameldowałem się pułkownikowi w grupie dwunastu osób. On był bardzo pro i powiedział: „Dobrze, idźcie. Przez dwa tygodnie trzymam was na stanie. Jeżeli wam się nie uda lub zdecydujecie wrócić to dobrze. Jeżeli nie, to skreślam was ze stanu osobowego i nie ma problemu”. Tak że pod tym względem zachował się wspaniale.
Pamiętam taki moment, że na granicy pod Hofem siedzieliśmy, bo trzeba było przedostać się przez tę granicę, ale okazuje się, że były jakieś przesuwania granicy i w związku z tym nie przepuszczano. Podjechał jakiś pułkownik, chyba amerykański i mówi do nas: „Czego wy chcecie, po co wy idziecie? Przecież zaraz będzie spotkanie w Berlinie − to było w Köpenick − razem pójdziemy na Rosjan”. Takie były nastroje w armii Pattona. Myślę, że dlatego między innymi zginął wypadku samochodowym później we Włoszech.
Przeszliśmy jednak przez granice za papierosy dane z jednej i z drugiej strony. To znaczy paczki amerykańskich papierosów z UNRRA, które dostaliśmy w międzyczasie, dostali i Amerykanie, i Rosjanie. To już było późniejsze NRD, już chodziły pociągi. W ten sposób przedarliśmy się przez granicę. Ja do Częstochowy, podając, że wracam z robót. W ten sposób udało mi się przedrzeć bez większych kłopotów. W Częstochowie już ojca nie znalazłem.
- W jakim miesiącu przekraczał pan granicę?
W lipcu, 13 lipca byłem w Łodzi.
Taki jest.
- W Częstochowie nie spotkał pan ojca?
Nie, ale wiedziałem, gdzie był. Dowiedziałem się ze szczęśliwych wiadomości, że ojciec jest z powrotem w Łodzi, w starym mieszkaniu i że matka również się znalazła i też jest w Łodzi. Szczęśliwie wróciłem do domu. Długo nie przyznawałem się, przez wiele lat.
- Zaczął pan chodził do szkoły?
Poszedłem do gimnazjum dla dorosłych. Zrobiłem maturę w ciągu roku i zdałem na Politechnikę Łódzką, na wydział chemiczny, nie ujawniając się w ogóle. Dopiero pod koniec studiów… W 1949 brałem ślub. W 1949 miałem już absolutorium, ale jeszcze nie skończoną pracę dyplomową. Profesor Dorabialska, znany polski fizykochemik, uczennica Curie-Skłodowskiej, wzięła mnie na zastępcę asystenta. Byłem u niej i to była osoba, która wiedziała o mojej przeszłości. Ta jedna osoba wiedziała dokładnie. Wspaniała kobieta. W pewnym momencie przyszła do mnie i powiedziała, że niejaki pan Amsterdamski zaczyna węszyć koło mojej osoby. Co robimy? Czy zostawiamy? Ma pierwszy rok tak zwanych przydziałów. Czy ma zrobić jakiś przydział dla mnie w jakimś instytucie? Mówię: „Pani profesor, nie jestem w stanie walczyć z Amsterdamskim. To może się tylko źle skończyć dla mnie”. Opuściłem politechnikę i wylądowałem z małymi perypetiami w Instytucie Barwników i półproduktów, w zakładzie Stosowania Barwinków, u dyrektora Kasprzaka, byłego zresztą akowca. To był rok 1951. W tymże instytucie byłem do końca swoich dni pracy.
- Nigdy pan nie był represjonowany?
Po prostu nikt nic nie wiedział. Wtedy się ujawniłem, kiedy to można było zrobić. A Zdzisio [Kobusiewicz] skończył w zakładzie dla psychicznie chorych. Zresztą do końca z nim byłem.
- Z perspektywy czasu jakby pan podsumował to, co pan przeżył? Jakie jest pana zdanie na temat Powstania?
Sześćdziesiąt trzy dni wolności. Wychodziliśmy do Powstania z wiarą, że będzie ono zakończone sukcesem, oczywiście sukcesem opartym również na wojskach sowieckich, które były po drugiej stronie Wisły. Po dwóch tygodniach wiedzieliśmy, że drogo sprzedajemy życie, ale byliśmy żołnierzami, walczyliśmy. To był drugi front. Czy się chciało, czy nie chciało, to wiadomo było, że żołnierz w czasie wojny byłby dezerterem, gdyby rozumował inaczej. Na pewno straszne straty wśród moich kolegów najbliższych, moich przyjaciół. Mnie się udało przeżyć, jestem już tak zwanym ostatnim Mohikaninem, jeżeli chodzi o naszą kompanię.
Warszawa, 25 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna