Gabriela Klimczak „Gabryś”, „332”
Nazywam się Gabriela Klimczak, z domu Kołnierzak.
- W jakim zgrupowaniu pani była?
Batalion „Antoni”, kompania „Anna”, Zgrupowanie NOW. To znaczy AK ogólnie, bo myśmy należeli do AK, ale nasze oddziały w momencie wybuchu były wszystkie w NOW. Potem dopiero dochodzili do nas różni ludzie. Tak jak wszędzie. Przed samym Powstaniem było przegrupowanie kompanijne i zmieniono nam dowódcę. Myśmy o tym nie wiedzieli. Przedtem dowódcą był Bruziński. Po wojnie się dowiedziałam, jak on się nazywał, bo w czasie okupacji to tylko numerami żeśmy się posługiwali. Po 1956 roku, jak nasz dowódca wyszedł z więzienia, było spotkanie i wtedy nam powiedział, że my nie jesteśmy kompania „Anna” ani „Antoni” (bo to jeszcze jest inna jego historia powstaniowa), tylko jesteśmy Batalion „Karol”, kompania „Katarzyna”. Urodziłam się na wsi w miejscowości Mała Wieś, z tym że w piątym roku mojego życia rodzice moi przenieśli się do Warszawy.
- W jakiej dzielnicy była pani w czasie Powstania?
Na Targówku, na ulicy księcia Ziemowita. Nasz punkt był na ulicy Siarczanej.
- Proszę opowiedzieć o domu rodzinnym.
Mam historycznych pradziadków, też powstańców. Mój tata był elektromonterem, czyli miał średnie wykształcenie. Mama, naturalnie, nigdzie nie pracowała, tylko zajmowała się dziećmi. Było nas czwórka. Najstarszy był mój brat Jan, potem jestem ja, potem siostra Leokadia i najmłodsza Maria. Między bratem a najmłodszą siostrą było dziesięć lat różnicy.
Urodziłam się 22 listopada 1925 roku w miejscowości Mała Wieś. Gdy miałam pięć lat, rodzice przenieśli się do Warszawy. Tak że moja najmłodsza siostra już się urodziła w Warszawie.
- Gdzie w Warszawie państwo zamieszkali?
Najpierw podobno rodzice mieszkali na Płockiej, ale ja Płockiej nie pamiętam. Pamiętam ulicę Leszno. Na Lesznie żeśmy mieszkali dwa domy od „przesuwanego kościoła”. W tym miejscu żeśmy mieszkali i tam zaczęłam chodzić do szkoły podstawowej. Zaczęłam chodzić najpierw do prywatnej szkoły, ale potem już chodziłam do normalnej szkoły państwowej. Potem żeśmy się przeprowadzili na Pragę, mieszkaliśmy na ulicy Szerokiej, a potem na Targówku. To już rodzinne historie.
- Gdzie pani mieszkała w momencie wybuchu wojny?
W momencie wybuchu wojny mieszkałam przy ulicy księcia Ziemowita 16 mieszkania 8 na Targówku Fabrycznym.
- W momencie wybuchu wojny miała pani czternaście lat. Jak pani zapamiętała ten dzień?
Byliśmy na wakacjach i mojego stryjka powołano do wojska. Rodzice przyjechali po nas i zabrali nas, bo byliśmy u stryjostwa na wsi. Zabrali nas do Warszawy. Myśmy szli do szkoły, więc i tak byśmy wrócili, ale że wojna wybuchnie, to nikt nie wiedział. Dopiero 1 września od razu były naloty.
- Czy pani widziała te naloty?
Tak. Jak myśmy mieszkali na Ziemowita, to był bombardowany Dworzec Wschodni, a to bardzo niedaleko. To już było słychać i widać. W Warszawie najbardziej było bombardowane lotnisko, ale lotniska już nie widziałam. Samoloty, które latały koło nas blisko, to żeśmy widzieli. Bombardowania były coraz większe. Mieliśmy naszych przyjaciół, którzy mieszkali na Kredytowej przy placu Małachowskiego. Mówili: „Pragę tak strasznie bombardują, chodźcie do nas”. Myśmy przyszli do nich.
Myśmy przyszli do nich chyba 8 czy 9 września. Tam do końca działań wojennych żeśmy byli.
Nie, tam u nich żeśmy byli do końca września. Wróciliśmy na Pragę, bo nasz dom ocalał, nie był spalony. Na Targówku prawa strona była murowana, a po lewej stronie było bardzo dużo drewniaków. Wszystkie drewniaki się spaliły, bo Niemcy rzucali bardzo dużo bomb zapalających. Nasze mieszkanie ocalało i myśmy wrócili już do swojego domu. [U przyjaciół] byliśmy tylko w czasie działań wojennych.
- Proszę opowiedzieć o swojej szkole. Jaki wpływ miała na panią szkoła?
Szkoła miała bardzo duży wpływ. Chodziłam do różnych szkół, ale od trzeciej klasy chodziłam do szkoły na Mieszka I. To jest na Targówku, bardzo blisko [ulicy] Ziemowita, blisko mojego domu. To była szkoła imienia 4. pułku „Czwartaków”.
- To było jeszcze przed rozpoczęciem wojny?
Przed rozpoczęciem. Tam chodziłam do trzeciej klasy. Jak wojna się rozpoczęła, to zdałam do siódmej, ale już miałam do siódmej nie chodzić, tylko po szóstej iść do gimnazjum. Byłam przyjęta, ale niestety już do gimnazjum nie poszłam. Zaraz zamknęli tę szkołę, zabrali budynek, więc w ogóle się rok szkolny nie rozpoczął.
- Co pani robiła, mając lat czternaście?
Zaczęłam trochę chodzić do siódmej klasy, bo jeszcze mogłam. Ale zachorowałam. Ponieważ byłam chora, byłam w sanatorium w Świdrze. Przestałam więc w ogóle ten pierwszy rok chodzić do szkoły. Jak wróciłam, to już nie poszłam do powszechnej szkoły, tylko były zasadnicze szkoły. Ja chodziłam do handlówki trzy lata. To dawało możliwość, że nie można nas było wywieźć do Niemiec na roboty i tak dalej. Brat chodził do innej szkoły, ale też tego rodzaju.
- Gdzie mieściła się ta handlówka?
Cała Praga i Warszawa. Zaczęłam chodzić na [ulicy] Zamojskiego. Tam była przed wojną szkoła i po wojnie jeszcze była. Mniej więcej teraz
vis-à-vis Teatru Powszechnego. Potem nas stamtąd wyrzucili, zaczęliśmy chodzić na Białostocką. Na Białostockiej była szkoła krawiecka, ale oni nas przyjęli, naszą szkołę z naszymi pedagogami. Tam żeśmy się uczyli. Potem nas znowu stamtąd wyrzucili, więc uczyliśmy się na Bednarskiej, na Targowej, na Jasnej. Jedne lekcje były tu, drugie tam – tak jak mówię, po całej Warszawie.
- Czy w czasie okupacji była pani świadkiem przemocy ze strony Niemców?
To straszne, to jest straszne przeżycie. To już było jesienią 1943 roku. Już wtedy pracowałam w sklepie.
- Już pani skończyła szkołę?
Szkoła była trzyletnia i musiałam gdzieś zacząć pracować, bo inaczej wywózka. Nasi znajomi mieli dwa sklepy włókiennicze. Jeden na Złotej, jeden na Mokotowskiej. Złota zbombardowana – nie ma, ale na Mokotowskiej ten budynek stoi do dzisiaj. Byłam w tym sklepie jako ekspedientka. Zaczęłam w 1943 roku, w sierpniu czy we wrześniu, już nie pamiętam. Do Powstania tam pracowałam. To była bardzo ciekawa rodzina. Było czterech braci, jeden był kawalerem, trzech było żonatych. Jeden miał żonę Polkę, drugi miał żonę Austriaczkę z Wiednia, a trzeci miał żonę z Berlina. Na Złotej w domu był sklep włókienniczy – jego żona była rodowitą Niemką z Berlina. Żeby się móc tutaj utrzymać, coś robić w czasie okupacji, to mieli warsztat tkacki i tkali samodziały. Jej mąż był prawnikiem.
Z domu po klucze do sklepu jechałam na Dynasy, gdzie mieszkał jeden z moich szefów. Jechałam różnie: przez most Kierbedzia albo przez most Poniatowskiego. Wtedy jechałam przez most Poniatowskiego i wysiadłam przy pomniku Kopernika. [Mieszkał] na Dynasa, więc bliziutko, tylko pod pałacem schodziłam na dół na Dynasa. Podjechały budy i łapali na ulicy mężczyzn. Kobiet nie. Buda stała, jednego pana Niemiec prowadził. Złapał go i prowadził do budy. W budzie (to był ciężarowy samochód i były schodki) ten pan się odwrócił i Niemcowi wsadził palce w oczy. Widziałam to. Niemiec się przewrócił, a on uciekł. Ale Niemcy się zlecieli i nas wszystkich ustawili pod domem Staszica. Myśmy tam stali i czekaliśmy na zmiłowanie boskie. To było straszne.
- Jak długo tam czekaliście?
Bardzo długo. Mój szef się zdenerwował, że do mnie dzwoni (bo wzięłam klucze i wyszłam od niego), a ja nie odpowiadam, i w końcu wyszedł. Jak wyszedł, to [mnie] zobaczył, bo się wysforowałam do pierwszego rzędu. Domyśliłam się, że on wyjdzie ciekawy, co się ze mną stało. Rzeczywiście mnie zobaczył, że ja stoję. Nas ani nie legitymowali, ani nic. Tylko po prostu żeśmy wszyscy stali. Najpierw z rękami do góry, potem żeśmy trochę opuszczali ręce. Mój szef dobrze mówił po niemiecku. Zaczął rozmawiać z Niemcami, którzy nas pilnowali, podszedł jakiś oficer i rozmawiał z nim. Kazał mi wystąpić, pokazać dokumenty. Pokazałam dokumenty i mnie zwolnili. Razem z nim wyszłam z tego. To był jeden przypadek. Drugi przypadek – tak samo szłam do nich. Na Nowym Świecie, róg Świętokrzyskiej (jest tablica o rozstrzeliwanych Polakach) – nadeszłam na to. Już nie mogłam się ani cofnąć, ani nic. Widziałam, jak rozstrzeliwują tych ludzi, dziesięciu powiedzmy, bo nie było tak strasznie dużo. Ale to jest takie [okropne], że się całe życie widzi. Jak mówię o tym, to widzę. To jest straszna rzecz. Już nie pamiętam, czy to była wiosna 1944 roku, czy koniec.
- Czy widziała pani inne drastyczne sceny?
Na moście Poniatowskiego jechałam tramwajem. Miałam przygodę, jak jeździłam [tamtą trasą], to zaczęłam jeździć mostem Poniatowskiego. Jadę tramwajem, leży młody chłopak, Niemcy nad nim stoją – nie wiem, co się z nim stało. Nas wyrzucili z tego tramwaju. Wszystkim nam kazali wysiąść. Naturalnie też wysiadłam. Ale zaczęli nas legitymować. Bardzo się bałam, bo miałam pantopon w pudełku po butach. To był silny środek przeciwbólowy, mocniejszy od morfiny. Służbowo przy różnych historiach [miałam], byłam łączniczką, więc różne rzeczy przenosiłam i tak dalej. Dużo by o tym mówić, ale nie wszystko się pamięta. Z rozkazami, nie z rozkazami – bardzo dużo chodziłam. Jak nas wyrzucili, ten Niemiec się spytał, co ja mam. Mówię, że buty. Dałam mu swój ausweis, bo to z fotografią, i puścił mnie. Nie wziął tego do ręki. [Gdyby wziął], to by nie było, że to buty. To było dość ciężkie.
- Kiedy się pani zetknęła z konspiracją?
Z konspiracją zetknęłam się w rodzinie, bardzo wcześnie, bo już w 1939 roku. Na Targówku był harcmistrz Stefan Wyrobek i już były gazetki. Ja chodziłam do jednej szkoły, brat chodził do drugiej. Mój brat był w harcerstwie, ja nie.
- Czy brat był od pani starszy?
Starszy dwa lata. Już były gazetki.
„Warszawski Głos Narodowy”… Różne były tytuły tych gazetek, ale jakie były te pierwsze – nie pamiętam. W każdym razie nie byłam jeszcze w konspiracji, ale mój brat tak. Potem w naszym domu, w którym żeśmy mieszkali (to nie był duży dom, raptem dziewięciu lokatorów, trzypiętrowy), mieszkał pan, który też od nas dostawał te gazetki do przeczytania i dawał dalej, rozdawał. Dawało się tak: [po przeczytaniu] albo oddał, albo [przekazywał] komuś następnemu. Ten pan wydał mojego brata, że od niego dostawał gazetki i przyjechało do nas gestapo. Trzy razy u nas byli. Tak się złożyło, że nie złapali brata. Myśmy myśleli, że już jest wszystko w porządku. Brat miał wyrobione lewe papiery, bardzo dobre, bo na nazwisko, które ksiądz wyciągnął z metryki. Był zameldowany w Warszawie, nie u nas, tylko u kuzynów na Widok. Brata aresztowali. W naszym domu jedna rodzina mieszkała, gdzie był jeden syn rówieśnikiem mojego brata. Ojciec tego chłopaka był w oflagu, a on został z matką. Matka go wyrzuciła z domu, bo sobie wzięła kochanka. Chodził do drugiej klasy w szkole Wawelberga. Niemcy tę szkołę kontynuowali, w czasie okupacji była tam bursa. Jak skończył się rok szkolny, to zamiast ich puścić na wakacje, to ich wywieźli do Niemiec. Wywieźli ich na Skaryszewską. Siedział na Skaryszewskiej i potem był w Essen, pracował w fabryce samolotów. Przeżył wojnę, wrócił. Przysłał do nas kartkę, żeby brat do niego przyszedł na Skaryszewską. Za bratem były przez Niemców wystawiane listy gończe z fotografią. Kiedyś robili w domu rewizję. Były rewizje trzy razy, coraz to były gorsze, nawet popiół z popielnika wyrzucali, węgiel nam wysypali w kuchni na podłogę, że coś może być. Nic nie było, ale tak los chciał, że były w domu gazetki. Niemcy usiedli i zażądali, żeby im dać albumy z fotografiami. Wzięli sobie album z fotografiami. Tata położył album, a pod albumem pod obrusem leżały gazetki. Ale oni nie ruszali obrusu i gazetek nie znaleźli. Zabrali fotografię brata. Dlatego na Skaryszewskiej (to było niedługi czas [potem]) zauważyli brata i aresztowali. Nie wiadomo, co się stało. Poszedł na Skaryszewską i nie wrócił. Myśmy wszędzie chodzili i nigdzie go nie ma.
- Czy pamięta pani datę, kiedy brat zniknął?
Brat zniknął… To był 12 albo 11 lipca 1942 roku. Aresztowali nie wiadomo gdzie. W końcu na jednym komisariacie mówią, żebyśmy zrobiły paczkę (bo ja wszędzie z mamą chodziłam) i zaniosły na Pawiak. Jak paczkę przyjmą, to znaczy, że on jest na Pawiaku. Myśmy coś w sklepie kupiły, malutką paczkę nam pomogła właścicielka sklepu [zrobić], poszłyśmy na Pawiak i paczkę przyjęli. Tym sposobem się okazało, że brat jest na Pawiaku. Tragedia, nie wiadomo, co dalej. Mój tata, jak chodził do średniej szkoły, to byli tam koledzy, którzy mieli pochodzenie niemieckie, ale obywatelstwo polskie. [Szkolny kolega] spotkał mojego tatę na ulicy, bo mieszkał w Warszawie (też się przeniósł), zaczął się pytać, co w domu słychać i tak dalej, zaczęli ze sobą rozmawiać. Widzi, że ojciec jest strasznie smutny. „Co się dzieje? Kto chory?”. – „Nie no, wszyscy zdrowi”. Pyta się o tego, o tego. W końcu się zapytał: „No dobrze, a co z Jankiem?”, bo ojciec wymieniał nas, dziewczyny (było nas trzy), a brat był najstarszy. „Ano z Jankiem źle, bo Janek siedzi na Pawiaku”. Ten Niemiec powiedział wtedy do ojca, żeby się spotkali za tydzień czasu i on się dowie. [Miał mu tylko] powiedzieć, za co on siedzi. Powiedział, że za gazetki.
Moja mama była bardzo odważna. Byłyśmy w alei Szucha, mnie tam nie wpuścili, ale mamę wpuścili. Brat był małoletni, miał zaledwie szesnaście lat. Czekałam na ulicy, a mamę wpuścili. Moja mama powiedziała, że to nieprawda, bo mój brat nigdzie nie chodzi, nie ma żadnych gazetek, nikomu nic nie dawał i to jest niezgodne z prawdą, bo przecież u nas były trzy rewizje i żadnej gazetki nie znaleźli. To wszystko było do sprawdzenia, ale brata tam mocno bili. Ale ten kolega jednak się odezwał, tak jak się umówił.
- Czy pamięta pani jego nazwisko?
Bardzo popularne niemieckie nazwisko, Ginter. Nie pamiętam imienia. Powiedział, że jest szansa, żeby brata wypuścili, [bo] małoletni i tak dalej. On zrobi, co będzie mógł. Skontaktował się z jednym ze swoich Niemców i powiedział, że jeszcze rozpatrzy i zobaczymy, co z tego będzie. Potem powiedział, że owszem [coś] będzie, ale [trzeba] wykupić. „Za ile?” – tata się pytał, czy nas będzie stać, żeby go wykupić. Niemiec mówi, że on nie chce pieniędzy, tylko żeby im postawić kolację z wódką i tak dalej dla czterech Niemców w restauracji niemieckiej róg Nowego Światu i alei – tam była znana restauracja niemiecka. To ojciec mówi: „Na kolację to nas będzie stać”. Sprzedawało się, co było w domu, żeby brata ratować. Rzeczywiście mój brat wyszedł. Rodziców wtedy nie było w domu, myśmy były same. Brat wpada. Aresztowali go w lipcu, więc gorąco. Marynareczka cieniutka, koszuleczka z krótkim rękawkiem, a wyszedł w końcu października albo w listopadzie – już było zimno. Spotkał właśnie tego Wyrobka, swojego harcmistrza i tamten mu dawał pieniądze, żeby wsiadł w dorożkę i przyjechał. A mój brat: „Nie!”. Na piechotę przyszedł z Pawiaka, to na Targówek kawałek drogi. Jak tylko ten Niemiec zaczął robić jakieś podchody, to dostał ekstra paczkę. Brata wzięli do szpitala, bo był bardzo pobity. W momencie wyjścia brat już był w dość dobrym stanie.
- Czyli kolega ojca załatwił, że brat z Pawiaka dostał się najpierw do szpitala?
Najpierw [pojechał] do szpitala, będąc jeszcze zatrzymanym, a już był pewien, że pojedzie do Oświęcimia, bo wtedy zakładali Oświęcim. Ale szczęście się stało, że wrócił. Przyszedł do nas przedwojenny policjant i mówi, że brat jest na liście na wywózkę na roboty do Niemiec. Musi iść więc gdzieś do pracy, gdzie go to będzie chroniło przed wywózką do Niemiec. Jeden z lokatorów w naszym domu był kierownikiem pociągu i mówi: „Słuchaj, na Dworcu Wschodnim potrzebują gońca do biura”. Doskonała posada. Brat pracował jako goniec w biurze na Dworcu Wschodnim. Miał coś zanieść, było depo, warsztaty, gdzie naprawiali parowozy – to wszystko działo się na Pradze. Jak szedł, zagapił się, parowóz jechał i przygniotło brata w biodrach do słupa no i miał połamaną miednicę. Był bardzo ciężko chory, ale przeżył, wyszedł z tego, był w Powstaniu.
- Kto panią wprowadził do konspiracji?
Kolega Jurek Bednarski. Znajomy. Miałam koleżankę, żeśmy się bardzo przyjaźniły i ona mieszkała w tym samym domu co i on. On już był w konspiracji. Najpierw to było ZWZ, dopiero potem to było AK.
Myśmy zaczęły chodzić na takie spotkania w 1942 roku, ale praktycznie przysięgę żeśmy składały w 1943 roku w styczniu.
Osiemnaście. Jestem z końca roku, ale to się liczy latami, to miałam osiemnaście lat. Było zaprzysiężenie w NOW, było przeszkolenie. Bardzo dużo mi to dało, bo przed wojną jak się uczyliśmy w szkole historii (w czasie okupacji w handlówce historii nie było, ale przed wojną była), to się uczyliśmy tylko o Piłsudskim. NOW nauczyło nas, kim był Dmowski i Paderewski.
- Czyli miała pani zajęcia z historii? Na czym polegało to szkolenie?
Trudno powiedzieć, bo powiedzmy, że w NOW (Narodowa Organizacja Wojskowa, bo tak to się nazywało w czasie okupacji) rozmawiało się o różnych ludziach, o różnych patriotach polskich. Wtedy się dowiedziałam o Dmowskim. Jak przyszłam do domu i zaczęłam pytać rodziców, to rodzice też mi dużo opowiedzieli. To nie tylko szkoła, ale i dom rodzinny dużo daje. Tak to nam nie mówili, [ale wiedzieliśmy to], co się mówiło w szkole. Ale jak się w domu zapytałam w czasie okupacji, kto to był Dmowski, to mój tata wiedział.
- Proszę opowiedzieć o konspiracji.
Najpierw było przeszkolenie organizacyjne, co można, co nie można i tak dalej. Potem, po przeszkoleniu żeśmy składali egzamin. Zostałam skierowana na kurs dowódców piątkowych. Skończyłam kurs dowódców piątkowych, poza tym skończyłam kurs sanitarny. Z tym że były wykłady. Wykładali nam lekarze i dyplomowane pielęgniarki w szpitalu Czerwonego Krzyża, na Solcu – z tym że nie w nowym szpitalu. Jak się schodziło ulicą Smolną, to na dole też był stary szpital. Nazywał się Czerwonego Krzyża. Z jednej strony jak muzeum i z drugiej strony. Tam żeśmy miały wykłady.
- Czy były też praktyczne zajęcia?
Tak. Po skończeniu kursu (trwał więcej jak pół roku, myśmy się bardzo chętnie uczyły i bardzo dużo nam to dało) była praktyka. Można sobie było wybrać szpital, w którym się chce odbyć praktykę. Wybrałam sobie szpital na [ulicy] Kopernika, w którym kiedyś, jako dziecko, leżałam chora. Wybrałam sobie szpital dziecinny, bo bałam się dorosłych. Źle znosiłam widok krwi. Że mnie nie wyrzucili ze szpitala, z praktyki, to tylko dzięki dobroci tych lekarzy i pielęgniarek, bo na widok krwi mdlałam. Tym niemniej praktykę odbyłam, nauczyłam się robić zastrzyki i w ogóle bardzo dużo się nauczyłam. To pomaga całe życie. Bardzo się to wszystko zmieniło, to już nie jest tak, jak kiedyś było, ale domięśniowe i podskórne zastrzyki [umiem]. Dożylnie żeśmy nie robili.
- Jakie miała pani zadania konspiracyjne przed Powstaniem?
Przenosiłam meldunki od jednych do drugich, od jednego dowódcy do drugiego dowódcy. Poza tym były różne sprawy, jak wtedy, gdy pantopon trzeba było przenieść czy przenieść małą ilość broni, paczkę gazetek przenieść. Kiedyś niosłyśmy z koleżanką gazetki. Ciężkie to było, podłużna paczka. Ja z jednej ręki do drugiej ręki. Na placu Trzech Krzyży zaczepił nas Niemiec. „Gdzie tu jest aleja Hitlera?”. My prędko mu pokazujemy na Aleje Ujazdowskie, że tam. Poszedł, ale myśmy zdrętwiały. Przecież jakby nas zapytał, co mamy w tej paczce, co niesiemy, to by było z nami źle. Ale się wszystko udawało. Jak przenosiłam różne meldunki od jednego do drugiego, to zimową porą miałam mufkę. Ręce się wkładało do mufki. W mufce miałam skrytkę. Jak się w niedzielę odbywały historie, to na przykład [Niemiec] brał mufkę i trząsł, więc tak było, że nigdy mi nie wyleciały te meldunki. Były malutkie, ale wszystko jedno – były. Kiedyś miałam dużą kopertę z pieniędzmi. Pieniądze były na szczęście zaklejone. Była postawiona pieczątka, bo już wtedy pracowałam. Legitymowali nas w niedzielę, a myśmy gdzieś jechały. Jeszcze koleżanka jechała, ale tylko ja miałam pieniądze. Niemiec wziął kopertę.
Do przekazania drugiej osobie, konspiracyjne pieniądze. Było sporo, nie pamiętam ile. Jak zobaczył pieczątki na kopercie, to nie otwierał koperty. Mama mi podpowiedziała: „Ty postaw pieczątkę. Masz”. Pytał się, co jest. Powiedziałam, że pieniądze. Nawet była suma napisana na kopercie. Oddał mi, nie zabrał. Wylegitymował nas i puścił, i pojechaliśmy dalej.
- Proszę opowiedzieć o przygotowaniach do Powstania. Co pani wiedziała?
Gazetki były, było wiadomo, że było powstanie w Wilnie. Nie było wiadomo (nic nie wiedziałam), że też było powstanie we Lwowie. Ale o Wilnie żeśmy wiedzieli. Gazetka „Warszawski Głos Narodowy” pisała dużo na ten temat. Wypowiadali się różni [ludzie], jedni tak, drudzy tak, ale
gros osób było przeciwnych Powstaniu. Ponieważ był rozkaz, to wszyscy się na Powstanie stawili. Broni było bardzo mało, mieli zdobywać nasi w Rembertowie, gdzie były wojskowe koszary. Przecież to była utopia. Z tym że pierwszy rozkaz wybuchu Powstania mieliśmy na 27 lipca. Potem było to odwołane, ale do nas rozkaz odwołania nie dotarł.
- Gdzie się miała pani stawić 27 lipca?
Na Siarczanej 6. Tam był prywatny dom, mieszkała rodzina. Właściciele tego domu mieli fabrykę. Mieszkali sami. W tym domu było nasze zgrupowanie.
- Czy stawiliście się 27 lipca?
Tak. Żeśmy wychodzili tylko na bliskie [odległości], do domu, a nigdzie daleko. Nie było odwołania, ale nie było i Powstania. Ponieważ na Targówku było więcej punktów akowskich niezwiązanych z NOW, myśmy mieli tam dużo znajomych (mieszkaliśmy tam) i oni dostali odwołanie. Przyszli do nas i powiedzieli, że Powstanie jest odwołane. Potem przyszedł rozkaz na 1 sierpnia, którego myśmy nie dostali. Ale strzały [słyszeliśmy], Powstanie wybuchło. Szli zdobywać szkołę na [ulicy] Mieszka I, tę do której chodziłam. Niemcy wyrzucili tę szkołę, nie było tam szkoły, tylko Niemcy byli. Ale oni się dwa tygodnie przed Powstaniem wyprowadzili. Inne zgrupowanie akowskie uderzyło na tę szkołę. Stał tam pociąg pancerny, a na [ulicy] Ziemowita stał czołg. Bardzo dużo ludzi było rannych, ale bardzo dużo zginęło, bo strzelali tu i tu. Oni lecieli i strzelali do pustej szkoły, bo nie wiedzieli.
Cały czas byłam na Siarczanej 6, blisko mieszkałam.
Tam byliśmy do zajęcia Pragi przez wojska rosyjskie. Praga została zajęta praktycznie 13 sierpnia, a mówi się, że 15 sierpnia.
- Proszę opowiedzieć o samym Powstaniu. Jaki był pani udział?
Pierwsze dni były wypady, to znaczy my sanitariuszki, łączniczki. Ale na szczęście nikt z naszych kolegów nie był ranny. Dowódcą Pragi był „Dąb”. Nasz dowódca się nie zgłosił. Dostał rozkaz, ale nie zdążył do nas przyjechać. Walczył w „Chrobrym II” w Powstaniu w Warszawie. Dowódca, który był obecny, to był w ogóle nie od nas. Dowódca, który nas przejął, nazywał się Stanisław Zaremba. Nie wiem, czy to jest jego prawdziwe nazwisko, czy nie, ale w każdym razie przejął nasze dowództwo. Myśmy zbierali broń, bo się jednak dużo broni znalazło jeszcze podczas Powstania. Aprowizacja – trzeba było dać jeść tym, którzy nie mieli swoich domów blisko, nie chodzili do domu. Myśmy byli blisko domu, wiec żywiliśmy się w domu. Ale ci inni musieli się żywić, więc grupa chodziła, żeby coś zdobyć do jedzenia, żeby coś kupić, co było robić – nie było innego wyjścia. Jeden z punktów był w rzeźni, tam był nasz kolega, on nam trochę żywności podrzucił. Dał znać do nas, bo wiedział, gdzie jesteśmy, i podrzucił nam trochę żywności. Ja chodziłam na wywiady, to znaczy [zorientować się], gdzie ile jest wojska, jakie ma uzbrojenie. Po całej Pradze, Targówku jednym, drugim, Utrata, Bródno, Golędzinów i tam dalej jeszcze za cmentarzem (już była wieś), bo było szykowanie, że idziemy na pomoc Warszawie.
Dlatego żeśmy zdobywali, co tylko było można z broni, byliśmy już umówieni, broń była spakowana na riksze – taki był rozkaz dowódcy – myśmy byli przeciwni. Mówimy, że pojedynczo by więcej osób przeszło. Osoby, które szły przed rikszą, to przeszły. Zaremba szedł przed rikszą i przeszedł. Ale niestety obstrzał był z Warszawy i Zaremba zginął. Ale jeden z naszych kolegów, Janusz Lipka, przepłynął Wisłę, dostał się na Czerniaków i tam walczył w Powstaniu. Przeżył i poszedł do niemieckiej niewoli po zakończeniu Powstania w Warszawie. Myśmy szli za rikszą. Na Podskarbińskiej ulicy było kiedyś przejście na Utratę pod wałem. Zasypali wał i nie ma tego przejścia. […] Riksza jechała, przy rikszy były dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. Małżeństwo (mąż i żona), bo były dwie osoby starsze i dwoje dzieci – chłopiec i dziewczyna. Dziewczyna była z Warszawy, a druga pani (niby żona tego kolegi) była nie wiem skąd, ale nieznana mi. Drugą dziewczynę znałam, bośmy się kontaktowały jako łączniczki wiele razy.
- Czy pani pamięta, jak ona się nazywała?
Jest jej tablica w kościele na Grochowie przy placu Szembeka. Miała pseudonim „Scarlett”. […] Była na Bródnie, na drugim Targówku, na Radzymińskiej. Przeszła stamtąd. Przed rikszą przeszła jedna z dziewcząt, sanitariuszka i też brała udział w Powstaniu. Przeżyła, a Zaremba zginął. Nasz kolega, Janusz Lipka brał udział w Powstaniu. Jak wieźli rikszę, to na spodzie była broń przerzucona tobołkami: poduszki, krzesła, pościel, tak jakby się ktoś przenosił z jednego miejsca na drugie. Jak jest szeroki wał wysoko, nisko są tory (do dzisiaj są). Jechał pociąg z Dworca Wschodniego bokiem na Dworzec Gdański. Jak wjechała riksza na szyny, to wywaliła się i wysypała się broń. Nadjechał motocykl z Niemcami, a na wale była jeszcze budka. Wszyscy przylecieli, całą czwórkę od razu z miejsca rozstrzelali. Niemcy przylecieli i całą czwórkę rozstrzelali. My naprawdę nie wiemy, gdzie oni są pochowani, nie dowiedzieliśmy się nigdy. Nazwiska są, nie wszystkie mam, ale są. […] Zginęli wszyscy na miejscu. Osoby, które przeszły, jak Janusz Lipka i jeszcze jedna dziewczyna – ona przeżyła Powstanie, z tym że po wojnie zamieszkała we Wrocławiu…
- Gdzie pani była w tym momencie?
Szłam za rikszą. Ponieważ broń wyszła z mojego domu, to musieli wszyscy uciekać, to myśmy się bali, że jak Niemcy pójdą naszymi śladami, to wszystkich rozstrzelają. Prędko żeśmy przylecieli do domu, żeby zawiadomić wszystkich lokatorów, żeby wyszli z domu, żeby nikogo nie było.
To było 27 sierpnia. Pamiętam datę: 27 sierpnia 1944 roku.
- Czy wszystkich wyprowadziliście z domu?
Wszyscy się wynieśli, ale jak przez dwa dni Niemcy nie przyszli, to wszyscy wrócili. Każdy wrócił do swojego domu. Wszyscy się wynieśli blisko, żeby tylko nie być w domu.
- Co pani robiła po wypadku rikszy?
Dalej były straszne rzeczy, ale znowu żeśmy się szykowali, że jednak pójdziemy w pomoc Warszawie. Dalej chodziłam i robiłam wywiady, gdzie jest [wojsko], to tu, to tam. Nachodziłam się co niemiara, strasznie dużo, ale jakoś szczęśliwie nikt mnie nie złapał. Były grupy, które przechodziły na Żoliborz, ale ja z nimi nigdy nie miałam kontaktu.
- Czy pani chodziła sama na te wywiady, czy ktoś jeszcze pani towarzyszył?
Nie, jak chodziłam, to sama. Bo nie tylko ja chodziłam, inne koleżanki też chodziły, ale żeśmy chodziły pojedynczo. Było niebezpiecznie, gdybyśmy były grupą czy coś takiego. To było źle. Potem Niemcy wywozili mężczyzn i po wpadce rikszy była łapanka na Targówku, ale myśmy się wszyscy pochowali, żeby z naszego domu nikt nie poszedł. Niemcy nie zaglądali do domów, tylko kazali wychodzić. Część mężczyzn wyszła. Z mojej rodziny, którzy w pobliżu mieszkali, wyszedł mój wujek i wyszedł mąż jego córki – wujek był starszy od mojego taty i miał dorosłą córkę. Poszli, zostali wywiezieni do Niemiec i w Niemczech zginęli od bomby. Niemcy wywozili mężczyzn. Robili blokady, zamykali jakąś dzielnicę i po kolei wywozili.
- Czy wywozić zaczęli dopiero po tym wypadku?
Nie, już przedtem wywozili, tylko że to były nieduże obszary zamykania tych ulic.
- W jakim okresie zaczęła się wywózka?
Wywózka zaczęła się po 15 sierpnia.
- Czyli już w czasie Powstania zaczęli wywozić mężczyzn?
Powstanie na Pradze praktycznie trwało krótko. Myśmy pracowali, broń zdobywaliśmy, robiliśmy wywiady, żeby przejść, ale to już była konspiracja. Przecież strasznie dużo na Pradze rozstrzelali. […] [W dniach] 1 i 2 sierpnia na Pradze zginęło strasznie dużo ludzi.
- Czy była pani świadkiem tego?
Nie, ale moja koleżanka, która nie była u siebie w domu, tylko w drugim domu. Tam na Ziemowita jest miejsce rozstrzelania. Tam rozstrzelali trzydzieści kilka osób, mężczyzn. Tam między innymi rozstrzelali naszego jednego kolegę. Mieli doskonałą skrytkę, niepotrzebnie wyszli. W tej piwnicy byli inni mężczyźni i nie wyszli. Niemcy nie wchodzili, nie wrzucali granatów do piwnic i nikomu się nic nie stało. Jurek Winiarski był bardzo strachliwy, nie był odporny, tylko się lubił chwalić, ale jeśli chodzi o pracę, to nic z tego nie było Ojciec ukląkł przed Niemcem (bo razem wyszli z piwnicy), [i prosił] żeby jego rozstrzelać. Oni go wzięli na bok, bo był kolejarzem i miał na sobie mundur kolejarski. Był starszym panem, a Jurek miał około dwudziestki, bo był starszy ode mnie. Ojca zostawili, a Jurka rozstrzelali. Trzydziestu kilku mężczyzn rozstrzelali. Moja koleżanka to widziała. Ja na szczęście nie. Tylko raz jeden widziałam jedną egzekucję na Nowym Świecie. To mi do dzisiaj stoi przed oczami, takich rzeczy się nie zapomni nigdy, bo to jest straszne. Oni potem piaskiem posypywali. Ludzi puścili, nas wszystkich później puścili, ale jak zabrali trupy.
- Do kiedy zbierała pani wywiady?
Wywiady zbierałam do 13 września.
- Co się wydarzyło 13 września?
Trzynastego września była daleko na Targówku bitwa na czołgi, na końcu Targówka. Niemcy uciekali w popłochu i bombardowali Pragę. Przed tym, 11 albo 12 września został zbombardowany dom, w którym mieszkałam. Myśmy byli w tym domu, z tym że mieszkaliśmy na trzecim piętrze, ale żeśmy wtedy byli na pierwszym piętrze u lokatorów. Mówią: „Gdzie będziecie na trzecim piętrze siedzieli? Siedźcie. Bomby rosyjskie małe, to tylko jedno piętro burzą”. Ale nasze trzecie piętro poszło. U nas cześć podłogi została i kawałek przedpokoju. Reszta spadła, sufit był zawalony.
- Czy w trakcie tego bombardowania była pani w domu?
Byłam. W tym mieszkaniu, gdzie myśmy byli, było wytapetowane, odkleiła się tapeta. Jak bomba uderzyła, to zrobiło się czarno od sadzy, bo były piece i kuchnie węglowe. Odklejona tapeta na nas [spadła]. Jak żeśmy wyszli spod tej tapety, to żeśmy się wszyscy strasznie śmiali, bo wszyscy byli czarni od sadzy, choć myśmy byli daleko od pieca. Ale taki jest kurz, jak uderzy bomba, to jest straszny kurz. Gdyby nie te sadze, to też byśmy byli czarni. Potem już zeszli na parter, byliśmy na parterze u mieszkańców tego domu. Jak wojna, to wszyscy sobie pomagali. Tak jak ten pan, który był kierownikiem pociągu i załatwił mojemu bratu pracę.
Weszli Rosjanie. Jak weszli, to zaczął się obstrzał z katiusz rosyjskich. Nasz dom drugi raz [dostał, tym razem jednak] nie od bomby, tylko jeszcze dostał z katiuszy i znowu jedna ściana wyleciała na tym piętrze, co myśmy wtedy byli. Ale wtedy myśmy już byli na parterze, bo gdybyśmy tam byli, to pewnie byśmy zginęli. Rosjanie… To była straszna rzecz, bo bombardowali swoje wojsko. Ale pierwsze wojsko, które weszło, to było Polacy. Rosjanie wjeżdżali na czołgach. W domu, gdzie myśmy mieszkali (byliśmy na parterze), na część ulicy Ziemowita była siatka ogrodzeniowa na podmurówce, bo jeszcze tam była stróżówka, gdzie mieszkał dozorca. Jak Rosjanie weszli (już obstrzał się skończył, już nie było ostrzeliwania), [to nic nie pytali, nie prosili], ale przecież byśmy przed czołgiem otworzyli, gdyby chciał wjechać. A oni nic, tylko wjechali, brama poleciała na dom. „Wychodzić! Wychodzić!”. Myśmy wyszli wszyscy, ręce do góry wzięli. Pierwszy mój tata, bo strasznie się bał ruskich. Chciał iść do niewoli do Niemiec, tylko mama mu nie pozwoliła, bo jak mój kuzyn poszedł, to oni tam zginęli. Mama nie pozwoliła i schował się, tylko nie u nas, w innym domu. Wszystko jedno, przeżył wejście ruskich. Oni mówili, żeby ręce opuścić. Rodzice znali doskonale rosyjski, bo jeszcze za carskiej niewoli się urodzili i do szkoły chodzili, więc wszystko było po rosyjsku. Po strajku w 1905 roku, jak mi tata opowiadał, to wtedy dopiero była jakaś lekcja języka polskiego raz na tydzień. Chyba godzina, dokładnie nie pamiętam. W każdym razie doskonale mówił po rosyjsku i strasznie się bał Rosjan. Myśmy już wtedy wiedzieli o Katyniu. Niemcy oficjalnie rozpowszechniali, więc mój tata się strasznie bał, choć by go może nie wzięli, bo nie był nigdy wojskowym. Nie wiem, czy by go brali. Strasznie się bał Rosjan.
Nie było żadnych represji. Ponieważ moja rodzina, siostra mojego taty mieszkała w Otwocku i moja najmłodsza siostra była u nich, to moi rodzice 14 września postanowili pójść do Otwocka, bo oni się tam o nas denerwują, myślą, czy my żyjemy, czy nie żyjemy – przecież nikt nic nie wiedział. Powiedziałam, że nie pójdę, zostaję w domu. Zostałam. Ponieważ, jak mówię, dom był zbombardowany raz od bomby, raz od katiuszy, to katiusza wywaliła w ścianie dziurę jak stół, olbrzymią dziurę. Już nie można było mieszkać w tym mieszkaniu. Rodzice poszli na piechotę. Wzięli jakąś wódkę. Jak się okazało, ruscy ich za wódkę podwieźli, tak że nie szli cały czas na piechotę do Otwocka, trochę podjechali. W Otwocku była radość, wzruszenie, że my wszyscy żyjemy. Ja zostałam na Pradze.
Przez kilka nocy nocowała ze mną moja koleżanka. Wszyscy lokatorzy z tego domu uciekli, bo zbombardowany, nie było właścicieli mieszkań, mieszkania pozamykane, wynieśli się. Moja koleżanka powiedziała, że na następną noc ona już nie przyjdzie nocować. To myślę sobie: „To ja sama się boję tu spać w tym domu”. Poszłam do swoich znajomych na Siarczaną 6. Część osób z Pragi trochę się porozchodziła do rodziny, do znajomych. Tak że nasze rozwiązanie nastąpiło 17 września. Żeśmy skończyli działalność konspiracyjną, jak weszli Rosjanie.
Poszłam do tych państwa. To był dom stojący osobno w ogrodzie, wejść weszłam, ale tam byli w środku Rosjanie i wyjść nie mogłam. Rosjanie przyszli do tych państwa po brata tej pani i po córkę, jak tylko weszli na Pragę. Oni mieli nieduży majątek ziemski pod Lwowem. To nie była jakaś magnacka rodzina, ale [mieszkali] pod Lwowem. Ojciec z córką pojechali do Lwowa coś załatwiać. To już było w czasie wojny. Jak wracali, to ci, którzy u nich pracowali, robotnicy wyszli z domu daleko na szosę (bo oni chyba jakąś bryczką pojechali do Lwowa) i wrócili ich, żeby nie szli do domu, ponieważ żonę i dwie pozostałe siostry Rosjanie wywieźli. Nie było tylko ojca i najstarszej dziewczyny, którzy przeszli przez granicę, dostali się do Warszawy i resztę okupacji spędzili tu na Pradze u siostry. Pierwsza rzecz [jak Rosjanie weszli], to założyli kocioł. Kto wszedł, to wszedł, ale nikt nie wyszedł. Przyszłam ja, przyszła jeszcze jedna pani – mieszkała bardzo blisko. Mąż się zdenerwował, wysłał córkę, małą dziewczynkę, żeby poszła po matkę. Tego dziecka też nie wypuścili, a dziewczynka miała z pięć lat. Nie dawali nam jeść, gospodyni już nie miała nas czym karmić, a cały czas trzymali.
Myśmy tam siedzieli pięć albo siedem dni. Nie mogliśmy wyjść. Gospodyni domu mówi [do Rosjan], żeby nam dali z ich kotła jedzenie, bo ona nic nie ma. Tu było Powstanie, nie można było wyjść z Warszawy, bo front stał, więc nie mamy co jeść, ona nam nie ma co dać, więc niech nam dadzą z kotła. Prowadzili ją pod karabinem do sklepu, żeby kupiła jedzenie, ale nas nie wypuścili. [Ojciec z córką] nie przyszli. Dlaczego? Jak ta dziewczynka przyszła i nie wyszła, to ojciec się zorientował, że coś nie tak. Zrobili wyjście daleko, żeby nie przy domu, bo wszyscy okoliczni wiedzieli, że ci są spod Lwowa, to przecież trwało kilka lat. Najbliżsi wiedzieli i ich zawiadomili. Wrócili, tak że nie wpadli. Po tygodni nas rozpuścili. Nie powiem, że nas aresztowali, ale rozpuścili nas, każdy sobie mógł wyjść do domu. Nie aresztowali.
- Pamięta pani, jak się nazywali państwo ze Lwowa?
Nie pamiętam.
Każdy coś musiał robić. Do wyzwolenia Warszawy to jak było, tak było. Chodziło się gdzieś, sprzedawało się coś, żeby kupić żywność, bo przecież nikt nie pracował. Mój tata zachorował, zmarł 1 grudnia 1944 roku. Praga była pod obstrzałem. Do Marek pod Warszawę to bliziutko, bo przecież to wtedy nie była Warszawa. Myśmy poszli grupą. Miałam straszne przeżycie. Nas szła grupa młodzieży, ci co się przechowali i tu byli. Z bratem mieliśmy plecaki, kupi się kartofli, buraków, marchwi – idziemy po jarzyny, przede wszystkim ziemniaki najważniejsze. Ale mąka, kasza – coś, co będzie można kupić. Ale żeby ziemniaki czy jarzyny [zdobyć], to właściciele mówili: „Tu jest moje pole, ukopcie sobie”. Myśmy poszli na pole kopać ziemniaki.
To już był październik 1944 roku. Początek października, nie było wtedy zimno, już byliśmy poza Warszawą. Szłam i szły dwie siostry. Jedna z jednej strony mnie, druga z drugiej. Rodzone siostry. Jedną siostrę kulka trafiła prosto w serce i śmierć na miejscu. Co za straszny wypadek. Jakaś zabłąkana kula, nie wiadomo skąd. Tragedia. Część z naszych osób została (bo po kartofle szła spora grupka), żeby się zająć, że trzeba furmankę, żeby zawieźć ją do domu i pochować. Na Pradze już można było chować nawet na cmentarzu na Bródnie. Póki było oblężenie, to wszyscy byli chowani tak jak w Warszawie, na podwórkach. Ale potem, jak już Praga była zajęta, to już można było na Bródnie. Mój tata jak umarł 1 grudnia, to został pochowany na Bródnie. Kopaliśmy kartofle i Niemcy zaczęli obstrzeliwać Pragę. Leciały pociski. Wszyscy krzyczą do mnie: „Padnij!”, a ja stoję jak słup soli. Nie mogłam się przewrócić. Kolega mnie złapał za nogę i dopiero upadłam. On powiedział: „Co ty chcesz, żeby o ciebie pocisk zawadził, a my wszyscy zginiemy?”. Jeszcze takie słowa mi powiedział. Żarty żartami, ale się przewróciłam, dzięki Bogu. Gdyby wypalił jeden pocisk, to my byśmy wszyscy zginęli, bo myśmy byli przecież blisko siebie. A tam były same niewypały. Ile tam pocisków upadło! Leżały sobie spokojnie całe pociski. Same niewypały. Czyli to już była taka partyzantka, nasi przecież pracowali w tych fabrykach, to co mogli, to też robili. Jak wróciłam do domu, to dostałam róży na twarzy. Raz ta koleżanka, drugi raz pociski. W końcu żeśmy coś przynieśli do domu. W każdym razie trochę jarzyn każdy przyniósł, bo trzeba było jeszcze rozdać, podzielić się z tymi, co się zajęli opieką nad tą dziewczyną. To był straszny wypadek.
- Czy była pani jeszcze świadkiem sytuacji nacisku, wrogiego zachowania ze strony Rosjan?
Osobiście, to nie. Tylko jak żeśmy siedzieli w kotle i ci ruscy nas pilnowali, to rozmawiali z nami. Pytali się, pozwalali nam wyjść posiedzieć na ganku czy na ławeczce w ogródku. Ruski do mnie: „Ty się nie martw. Świat się dzieli na tych, co siedzieli, siedzą i będą siedzieli. Jak ty siedzisz teraz tu, to już nie będziesz siedziała”. Nie sprawdziło się, bo siedziałam. W każdym razie nie mogę powiedzieć, żeby byli wrogo nastawieni czy nam ubliżali – nie, nie byli. Byli grzeczni, ale stanowczy. Potem zaczął do nas przychodzić jeden ruski. Było sporo młodzieży i on przychodził, nagadywał. On nam różne rzeczy mówił. Pochodził z Gruzji. To był rosyjski oficer w wojsku podczas zajęcia Pragi. Zobaczył, że tu jest grupa młodzieży i zaczął przychodzić. Moich rodziców nie było, ale rodzice kolegi byli, też mówili po rosyjsku. Dużo można rozumieć. Tata mnie chciał uczyć rosyjskiego w czasie okupacji, to nie chciałam. Powiedziałam, że się niemieckiego uczę, to mi wystarczy. Potem żałowałam, że się nie chciałam uczyć, jak robiłam maturę, to musiałam się nauczyć rosyjskiego.
- Co ciekawego powiedział rosyjski oficer?
Opowiadał o stosunkach, jakie są w Rosji, to wszystko, co u nas było po wojnie, to on nam powiedział wcześniej i wszystko się sprawdziło. Ile tam ludzi zginęło. Zainteresował się nim [inny Rosjanin], że on tam przychodzi, bo tam jest młodzież. Po co on tam przychodzi? On też musi przyjść. Ale uprzedził nas, że jak przyjdzie, to nie ma rozmów na tematy polityczne. On nam mówił, jak tam u nich, że wszystko spod lady, że wszystko za łapówki. Masę rzeczy, które się sprawdziły i są do dziś.
- Gdzie panią zastało wyzwolenie?
Byłam na Pradze. Warszawę wyzwolono 17 stycznia. Byłam na Pradze. Zaczęłam chodzić do szkoły, do której chodziłam w czasie okupacji. Część nauczycieli była praskich, którzy przeżyli. Mała grupka nas była. Zaczęłam chodzić do szkoły. Pierwszy raz w Warszawie byłam po lodzie. Mój późniejszy mąż (myśmy się z mężem poznali w czasie Powstania) był w straży pożarnej. Nie chciał iść do wojska, a straż pożarna broniła przed wojskiem. Jego koledzy, którzy skończyli osiemnaście lat, byli brani do wojska. Jak on się zgłosił do straży, był strażakiem i nie musiał chodzić do wojska. Zarejestrował się do polskiego wojska już z Berlingiem. Berling przecież budował łodzie, przedarł się na Czerniaków, ale nie pozwolili – to jest jeden wielki skandal.
[Zaczęłam] coś robić, żeby zarobić trochę pieniędzy. Handlowałam wódką. Jaki był mój handel: na Pradze były domowe bimbrownie. Były otwarte restauracje, więc można było wódkę wstawiać do restauracji. Tu zagadałam, tu zagadałam. Jak oswobodzili Warszawę, to jeszcze do Warszawy sprzedawałam i hurtem wódkę nosiłam.
- To było pani źródło utrzymania?
Tak, ale brat był, mama była. Niestety taty nie było, bo tatę żeśmy pochowali. Żeby pochować ojca na cmentarzu, to moja mama sprzedała kożuszek. Sprzedawało się ciągle z domu, co tylko było. Sprzedawało się na życie i tak dalej. [Z kożuszka] wystarczyło na pogrzeb, tylko tyle że miejsce na Bródnie można było kupić na własność, bo cmentarz działał. Mamy groby na Powązkach, ale tam nie było można iść, bo Warszawa nie była wyzwolona. Tutaj trzeba było [pochować].
- Co się z panią działo po zakończeniu wojny?
W 1945 roku chodziłam dalej do szkoły. Już nie handlowałam wódką. Trochę pracowałam jako ekspedientka, ale dorywczo po parę godzin. Jak Warszawa została oswobodzona, to pierwszy raz po lodzie przeszliśmy przez zamarzniętą Wisłę. Szłam na Mokotowską, bo tam miałam swoje skarby okupacyjne, które składałam w sklepie na Mokotowskiej.
Ulotki, były robione gazetki. Wyniosłam z domu, bo tam był sejf. Mówię: „Ten sejf to nie zginie”, więc wyniosłam. Sejf był wielkości połowy pokoju.
- Zbierała pani wszystkie gazety, wszystkie numery po kolei – archiwum pani tworzyła?
Tworzyłam sobie archiwum, pamiątki różne okupacyjne. Niestety pierwsze moje kroki były na Mokotowską 53, dom stoi, ale sejf otwarty i nic nie ma. Jak byłam dzień wcześniej, to wszystko było jeszcze w porządku. Jeszcze 1 sierpnia 1945 roku po wojnie tam byłam, ale wróciłam do domu. […] Szukałam swoich znajomych, bo dom rodziny na Złotej był zburzony, nie wiem, czy oni nie uciekli wcześniej. Ona była Austriaczką, więc miała austriacki paszport.
- Co się działo z panią po wyzwoleniu.
Chodziłam do szkoły, troszeczkę dorywczo pracowałam i trochę konspirowałam.
Przede wszystkim szukaliśmy siebie. Żeby się poszukać, żeby znaleźć, żeby wiedzieć, gdzie kto jest, kto żyje, kto zginął.
- Czy pani to robiła z własnej inicjatywy, czy spotkała pani kogoś, kto zainspirował?
Myśmy [byli] praskie towarzystwo, myśmy się tu dużo osób znali, myśmy wiedzieli. Ale ci, którzy byli w Warszawie, tośmy nie wiedzieli, co się z nimi stało. To się ich szukało. Szukało się bardzo dużo osób, żeby znaleźć, żeby się dowiedzieć. Jeśli zginęli, to gdzie zginęli, gdzie są pochowani, bo przecież bardzo dużo kolegów i koleżanek zginęło.
- Szukaliście nieoficjalnie?
Potajemnie.
- Nie ujawnialiście się, że byliście w AK?
Nie, nie ujawnialiśmy się. Chodziłam do szkoły, trochę dorywczo pracowałam, brat też pracował, mama też trochę pracowała, dwie młodsze siostry nie. Tak było do momentu mojego aresztowania.
- Kiedy pani została aresztowana?
Zostałam aresztowana 30 listopada 1945 roku.
Mieliśmy dużo znajomych na Pradze. Mój brat miał kolegę, rówieśnika, który często do nas przychodził. Dużo o nas wiedział. Pierwszy sierpnia 1945 roku była wydana tajna akowska gazetka. Ten Bolek przyszedł do nas i był z nami. Był w wojsku. Jak była rejestracja do wojska, to oni byli porejestrowani i jego wzięli do wojska. Mój brat pracował na kolei, poza tym był inwalidą i nie mógł iść do wojska, miał ciężki wypadek w czasie okupacji. Bolka wzięli do wojska i był na froncie, bo to 1944 rok, jak ich wzięli w październiku. Poszli na front, brali udział w walkach, niektórzy zginęli. Dostał urlop w lipcu. Przyszedł do nas na spotkanie. To było 1 sierpnia, żeśmy się spotkali w małym gronie osób, niedużo nas było. Myśmy myśleli, że on oficjalnie jeszcze jest na urlopie, nikt się nie pytał, do kiedy ma. Okazało się, że on sobie urlop przedłużył. Jego złapała żandarmeria wojskowa i on, jak go wzięli na przesłuchanie, to zaczął sypać. W wojsku od swoich kolegów dostał około czterdziestu listów ze znaczkami, żeby je tylko wrzucić do skrzynki. Jak się list w wojsku pisze do rodziny, to czytają, wykreślają – jak to w wojsku. Chcieli, żeby on wrzucił listy. Nic tam strasznego w listach przecież nie było. Jak byli w wojsku, to co oni mogli robić? Oprócz tego wysypał nas i powiedział, co myśmy robili w czasie okupacji i po wyzwoleniu, że były gazetki i tak dalej. Jak to człowiek nie wie, co drugi człowiek zrobi.
Przyjechali i nas aresztowali. Niektórzy zdążyli uciec, jak blisko mieszkali, dowiedzieli się, że wojsko przyjechało. Aresztowali mnie, wzięli mojego brata, choć nie był na liście aresztowanych. Stanął w mojej obronie i za to go aresztowali. Cztery miesiące siedział i go potem zwolnili, nie miał sprawy, wyroku, ale posiedział. [Bolek] nas wysypał. Jak zrobili rewizję u nas w domu, to ja wprawdzie niedużo, ale miałam trochę materiałów. W naszym zgrupowaniu (tu, gdzie jest pomnik Powstańców) była drukarnia i to było zbombardowane, ale piwnica ocalała. Myśmy stamtąd wynosili te rzeczy, przynosiliśmy do naszej koleżanki na ulicę Zgoda, więc trochę materiałów miałam na nowo. Może nie gazetki, bo gazetek nie było, ale była „Podchorążówka”, trochę gazetek, trochę innych wiadomości – okupacyjne rzeczy, które żeśmy przynieśli do koleżanki. Sobie trochę wzięłam. Każdy z nas sobie stamtąd brał, bo to było bardzo dużo. Potem się okazało, że naszą koleżankę na Zgoda aresztowali. Też siedziała.
Aresztowali ją w 1945 roku, ale wcześniej – w lipcu albo w sierpniu. Wydał ją dozorca domu, w którym mieszkała, bo ten dom ocalał. Tam dużo młodzieży do niej przychodziło, ona miała duże mieszkanie. Po wojnie też dużo przychodziło. Jak żeśmy się szukali, to ciągle te kontakty były.
- Gdzie panią przewieziono po zatrzymaniu?
Ponieważ [Bolek] był w wojsku, więc nas aresztowała Informacja Wojskowa na Puławską. Dom stoi do dzisiaj […] Jak nas aresztowali i brali na przesłuchania, to pilnowali nas żołnierze, zwyczajni żołnierze wzięci z poboru, jak ci nasi koledzy. Oni wiedzieli, że Bolek to jest kapuś. Jak wzięli pierwszego na przesłuchanie do drugiego budynku (najstarszego z nas, kolegę Jurka Bednarskiego), to pytali, co robił, [pytali] o wojsko, jaka szkoła i okupacja – malutko było tego wszystkiego. W każdym razie, jak przyszli potem po mnie, to wojskowy (chłopak z Częstochowy) przyprowadził Jurka do mojej celi (bo myśmy siedzieli każdy w osobnej celi). [Jurek powiedział], o co go pytali, co on powiedział.
- Czyli chcieli pani pomóc?
Tak, [inaczej] to byśmy mogli się plątać w zeznaniach. Ale jak Jurek powiedział, co powiedział, to brawo! Myśmy się zgodzili i jak mnie wzięli jako drugą, byłam strasznie obciążona, bo miałam trochę materiałów, a oprócz tego miałam w domu jeszcze trochę książek wydanych przed wojną o sytuacji w Rosji, których w protokole aresztowania nie było, ale miałam trzy pistolety z Powstania. To wszystko znaleźli. Potem zeznania. Potem po kolei nasi szli, ale jak ja szłam po następnego, to też mówiłam, co Jurek mówił, co ja powiedziałam, jak mają mówić następni. To nam bardzo pomogło. Potem, jak było następne przesłuchanie, to mnie wzięli pierwszą, jako najbardziej obciążoną, bo najwięcej tych materiałów miałam. Oni nie mieli tego tyle. Zaczęli się mnie pytać. Tam byli polscy oficerowie i Rosjanie.
- Ile osób panią przesłuchiwało?
Przy tym przesłuchaniu był jeden, który pisał na maszynie, dwóch ruskich i jeden polski oficer, który tłumaczył.
- Czyli właściwie Rosjanie panią przesłuchiwali?
[Polski oficer] był tylko tłumaczem. Ale już byłam zadowolona, że taka rozmowa jest, trochę rozumiałam rosyjskiego. Oficer dobrze tłumaczył. Pytali się, kto był najważniejszym dowódcą. Powiedziałam im kto, to prędko zapisali. „A gdzie on mieszka?”. Mówię: „Na Bródnie”. Chodziło o Dmowskiego. Ten oficer był niedouczony, nie wiedział. Jak się dowiedzieli, to rusek się zdenerwował. Powiedział, że mnie wsadzą do karca i zjedzą mnie szczury. Przestraszyłam się, bo myślałam, że rzeczywiście. Ale na następny dzień mi zaproponowali, że jeśli się zapiszę do PSL (wtedy Mikołajczyk miał przyjechać czy już był, nie pamiętam) i będę im donosić, co się dzieje w PSL, to wtedy wypuszczą nas wszystkich i ja też wyjdę, nie będę ukarana. Ale powiedziałam, że nic więcej nie wiem i nic więcej nie powiem. Potem nas oddali do UB. Informacja Wojskowa przewiozła nas do UB na ulicę 11 Listopada róg Środkowej, w tym domu było więzienie i tam właśnie zginęła nasza koleżanka (starsza pani zresztą) ze Zgody, co u niej te [materiały trzymaliśmy], tam był pokój zawalony tymi rzeczami, co ocalały w czasie wojny.
- Czy na UB była pani sama w celi?
Nie, na UB byłam ze swoją koleżanką Krysią Czaczyńską, z którą razem byłyśmy aresztowane i jeszcze inne osoby były. Z tym że na Środkowej było śledztwo i mogę powiedzieć, że strasznie się bałam bicia, mówię szczerze. Tak się bałam, że będą mnie tłukli, bo tam strasznie [bili].
Nie, na szczęście nie byłam bita, ale siedziałam w karcu. Że ja nie zamarzłam w tym karcu, to cud boski.
- Za co pani siedziała w karcu?
Nie chciałam mówić tego, co oni chcieli się ode mnie dowiedzieć z zeznań. Mówiłam to, co chciałam mówić, i trzymałam się twardo. Powiedziałam: „Nic więcej nie powiem”. Wsadzili mnie do karca, a byłam tylko w sukience i w butach lekkich, w bamboszach, które mi mama podrzuciła w paczce, jak jeszcze byłam w Informacji Wojskowej, bo ci żołnierze dali znać, gdzie my jesteśmy. Ludzie sobie bardzo pomagali. Jak nas przywieźli do UB, to było straszne przesłuchanie. Tak się zdenerwowałam przesłuchaniem, że kolana mi skakały. Musiałam trzymać nogi, bo siedziałam na krześle, taka byłam zdenerwowana.
- Na czym polegało przesłuchanie, że była pani tak przerażona?
Jestem w jego rękach, on może ze mną zrobić, co chce.
- Tylko jeden panią przesłuchiwał?
Jeden. Był i maszynista, który pisał na maszynie. Jego nazwisko było Halicki, ale nie było prawdziwe. Żeśmy się dowiedzieli dużo później. Było ich dwóch, [on] i Chudy, ale Chudy to był dobry człowiek. Jak mnie Halicki przesłuchiwał i nie dowiedział się ode mnie, czego chciał, wsadzili mnie do karca, stałam w wodzie trochę poniżej kolan. W piwnicy wprawdzie, ale okno wybite. Kojec zamurowany w piwnicy, woda i ja tylko w sweterku i sukieneczce, i w bamboszach na nogach. Woda na łydkach mi obmarzała. Jak mnie zamknęli, napuścili zimnej (naturalnie) wody, to była godzina szósta, siódma – już było chyba po kolacji. Myślę sobie: „Nic, tylko zamarznę”. Wprawdzie mogłam się wdrapać na murek, ale jeszcze gorzej, bo mi strasznie wiało w plecy z tego okna, bo nie było szyby, a było dwadzieścia stopni mrozu.
O godzinie dwunastej było dwóch strażników. Wszystkie cele były pozamykane i wejściowe drzwi pozamykane. Przyszło do mnie dwóch strażników, wypuścili wodę, wzięli mnie do siebie do dyżurki, przynieśli mi buty, palto, dali mi się napić gorącej kawy. Mówię szczerze, uratowali mi życie, bo bym tam zamarzła przez noc. U nich wysuszyłam pończochy, zmieniłam, buty założyłam i palto, jakąś chustkę na głowę czy szalik – nie wiem, co tam miałam. Rano zamknęli mnie z powrotem do tego karca, ale wody było troszeczkę. Przyszedł znowu ten przesłuchujący, znowu było przesłuchanie. Nic to nie dało. Zamknęli mnie do drugiego karca, który był inny. Tam było ciepło, pod schodami, trochę woda na mnie kapała, trochę słomy na tej ziemi leżało (nie wiem, czy tam był beton pod spodem), słoma była spleśniała i woda kapie. To straszna tortura. Ciepło tam było, nie było mrozu, ale straszna tortura. Stanąć nie mogłam, a jak się chciałam wyciągnąć, to się mogłam tylko położyć. Jak się położyłam, to woda kapie w jedno miejsce. Rękami się zasłaniałam. Tak siedziałam trzy dni do Wigilii. Dopiero w Wigilię mnie zwolnili z tego karca. Że ja tam nie zwariowałam, to cud boski. No i ci strażnicy, że mi nie pozwolili zamarznąć.
- Jak panią wypuścili z karca, to było kolejne przesłuchanie?
Nie, już właściwie było skończone, ponieważ nic nowego nie było. W Wigilię mnie wypuścili z karca i wywieźli nas do więzienia na 11 Listopada w koszarach 36. pułku [piechoty] Legii Akademickiej. Tam było wiezienie i tam się siedziało w celi nieopalanej. Zimno jak czort, tylko nie w wodzie. Na przykład cela co najmniej trzy i pół metra, mrozy były w 1945 roku bardzo duże, ponad dwadzieścia stopni. Nas było przez parę dni trzy w celi. Takie miałam szczęście, że zawsze siedziałam w szczytowych celach. Najzimniejsza cela. Wozili nas na 11 Listopada, nie chcieli nas przyjąć w więzieniu – z powrotem na Środkową. Trzy razy nas zawozili. W końcu nas wzięli wieczorem, to już chyba była dziewiąta albo dziesiąta, jak nas przyjęli. Tam było strasznie zimno. To nie piwnica, bo w piwnicy jest jednak cieplej. Tam było strasznie zimno. Jeszcze dwa razy przychodził oddziałowy, ale ja po staniu w wodzie nie mogłam chodzić. Sama ledwo szłam, szurając nogami. Wziął mnie korytarzowy pod rękę i wyleciał jeden z tych, co kończył moje przesłuchanie, nazywał się Chudy. Mówi: „Co pani jest?!”. Mówię: „No w wodzie stałam, to teraz chodzić nie mogę”. Zupełnie nie mogłam chodzić po wodzie. Mieliśmy sprawę 6 marca 1946 roku. Dostaliśmy wyroki. Na tej sprawie był jeszcze oskarżyciel.
- Ile osób było skazanych razem z panią?
Moja koleżanka wyszła po sprawie, ona nie miała nic. Skazany został Jurek Bednarski, Zygmunt Klimczak (mój mąż) i ja – tylko nasza trójka została skazana. Kryśka wyszła i mój brat wyszedł. Z tym że ich wypuścili, dopiero jak nas wywieźli. To znaczy mnie do Fordonu, a chłopaków wywieźli do Rawicza. Jednego dnia żeśmy wyjechali jednym transportem w Warszawy.
- Za co zostaliście skazani?
Za to, że chcieliśmy obalić ustrój państwa siłą, tak jest w akcie oskarżenia.
Mieliśmy w tym nieszczęściu szczęście. Jak wróciłam już po sprawie do innej celi, do innego budynku w lepsze warunki, to tam siedziała ze mną doktor docent Chodkowska, wykładowca, lekarz nauczający studentów. Dostała potem tytuł profesora. Na tej sprawie nasz kolega, który nas oskarżał, chciał mnie jeszcze pognębić i zaczął opowiadać, co to ja robiłam w czasie okupacji. Nic nie mówiłam, w czasie okupacji ich nic nie obchodzi, a po wyzwoleniu tylko to, co było. Nic więcej nie było, to nic więcej nie mogli mówić. O tych książkach nie było w ogóle mowy, bo tylko „Podchorążówka”, a prywatne książki pokradli ci, co nas aresztowali, wojsko pokradło i nie powiedzieli. Dobrze, bo było mniej, a tak by było jeszcze gorzej, może by był większy [wyrok]. W każdym razie chciał mi jeszcze dołożyć. Dostałam wyrok cztery lata, ale za działalność konspiracyjną przeciwko Niemcom dostałam o rok mniej, trzy [lata]. Czyli mam w wyroku napisane (bo tego niestety do ręki nie dostałam, tylko dostałam zwolnienie z więzienia) trzy, a chłopcy dostali po cztery. Ale oni wyszli dzień wcześniej ode mnie. Po mnie mama przyjechała niepotrzebnie, bo bym wyszła dzień wcześniej. Oni wyszli dzień wcześniej, a ja dzień później. Jak mama przyjechała, to powiedzieli, że nie mają zwolnienia dla mnie, a nieprawda, bo mieli.
- Czyli gdzie pani siedziała przez te trzy lata?
Nie trzy lata. Wyszłam z amnestii po wyborach w 1947 roku. Miałam wyrok trzy lata. To co wysiedziałam, to [wysiedziałam], a resztę amnestia darowała. Chłopcy też wyszli z amnestii. Tak że żeśmy niecałe półtora roku siedzieli. Wyszłam chyba 21 marca, a oni 20 marca. Byłam w Fordonie, to było przedwojenne więzienie kobiece. Teraz tam siedzą mężczyźni, ale jak myśmy siedziały, to siedziały tylko kobiety. Też były straszne warunki. To znaczy o tyle straszne, że było zimno, nie było opalane, było głodno, było strasznie. Był bunt głodowy w więzieniu. Zbuntowały się te, które siedziały (bo tam były różne działy więzienia) za różne przestępstwa kryminalne i za współpracę z Niemcami. One podniosły bunt, bo nie miały paczek. Myśmy dostawały raz na miesiąc paczkę trzykilogramowe. Jak mama przywoziła paczkę, przyjeżdżała do mnie, to zawsze można było troszkę więcej przemycić. Bo przez pocztę, to tylko trzy. Jak brat do mnie przyjechał, to nie dali mu widzenia. Powiedzieli: „Niech pan nie przyjeżdża, bo nie dostanie pan nigdy widzenia”.
- Jak była pani traktowana jako więzień polityczny?
Najgorsze było przywitanie. Jak nas przywieźli do Fordonu, ze stacji żeśmy pod konwojem przyszli do więzienia. Tam nas wprowadzili do piwnicy. Tam się odbywało zabieranie ubrania, wszystkich rzeczy, jakie się miało własne. Zostawili pończochy i buty mi zostały, bo nie mieli tyle butów. Majtki już nie, ale stanik pozwolili zostawić. Resztę nie, było więzienne ubranie. Wystrzygli nas. Maszynką do gołej skóry: głowa, pachy, łono – wsio. To było straszne. Potem puścili prysznic. Przecież przez cały ten czas człowiek się nie mył pod prysznicem, tylko się myłyśmy w zimnej wodzie pod kranem, więc co to za mycie w zimnej wodzie pod kranem. Wody było strasznie mało, ale była. Pierwszy raz żeśmy się wykąpały, bo żeśmy wszystkie płakały, bo to było straszne.
- Były strażniczki, nie strażnicy?
Były strażniczki. Na zwyżkach siedzieli mężczyźni. Ale jeśli chodzi o wewnętrzne, to tylko strażniczki. Były różne, lepsze, gorsze.
- Jak się odnosiły współwięźniarki do więźniów politycznych?
Myśmy siedziały osobno. Jak nas przywieźli do Fordonu, to był cały transport i dwa tygodnie siedzieliśmy na przejściówce. To była olbrzymia cela, pięćdziesiąt czy ileś łóżek, nie wiem, ile tam było, ale dużo. Myśmy się grupowały. Te, co się znały, to się grupowały same razem. Potem już siedziałyśmy osobno. Polityczne siedziały osobno, a one gdzie indziej osobno. W celi było sześć prycz, to znaczy dwie prycze trzyosobowe do spania. Jak ja siedziałam, to siedziało nas tylko do sześciu osób w celi. Był sedes w tej celi. Nie mieliśmy wody, tylko wodę trzeba było przynosić, ale sedes był czynny, z wodą. To bardzo dużo, że nie kibel. Kible są straszne w więzieniu, to jest straszna rzecz. Jak siedziałam na Środkowej, to tam były kible. Wprawdzie nas było tylko dwie. Było nas trzy, ale jedna zaraz wyszła, a ja siedziałam na 11 Listopada z matką Bernaciaka, ten słynny Orlik. Myśmy tylko we dwie siedziały w celi. Była wprawdzie wąska prycza jednoosobowa, więc starsza pani spała na sienniku, a ja spałam na gołych deskach. Więzienie, takie obnażenie – człowiek jest zgnieciony, zmaltretowany. Na przykład doktór Chodkowska, z którą siedziałam w jednej celi na 11 Listopada, jak byłam już po sprawie. Po prysznicu obcięli ją w ten sposób, że zostawili wąski na centymetr lub na półtora [centymetra] paseczek, a resztę też obcięli maszynką. Jak ją zobaczyłam pod prysznicem, to zamiast płakać (bo tak, to płakałam), jak ją zobaczyłam z tymi siwymi kosmykami (bo miała ponad pięćdziesiąt lat), to zaczęłam się śmiać.
- Czy oni sobie taką zabawę zrobili?
Nie, oni w ten sposób chcieli jej zostawić, że ona [niby] ma włosy, że jak chustkę założy, jak przyjadą na widzenie, to włosy wyschną i [je widać]. Moja mama, jak przyjechała na widzenie, to mnie nie poznała – rodzona matka. Można sobie wyobrazić, jak ja wyglądałam. W niemieckich pożydowskich ciuchach. Wprawdzie to było uprane, ale z trójkątami żydowskimi w Fordonie, spódnice, majtki z klapą, były za kolana, ale guzików nie było – w pasie były guziki, można się było zapiąć. Jak dawali to ubranie, my mokre spod pryszniców wyszłyśmy do drugiego pomieszczenia, to ona te ubrania rzucała. [Musiałyśmy] łapać. Czy szczupła, czy mała, czy duża – przecież różne byłyśmy. Między sobą dopiero żeśmy się wymieniały, co która może założyć, a która nie może założyć.
- Czy pamięta pani, kto jeszcze był z panią w celi?
Dużo osób, dlatego że się zmieniały. Jak nas rozsadzili, to siedziały ze mną dwie dziewczyny z partyzantki (już nie pamiętam, z jakiego ugrupowania), młode dziewczyny jak i ja, powiedzmy, dwudziestoletnie i siedziała jeszcze jedna koleżanka z Warszawy. Piąta siedziała niby też polityczna, nie było wiadomo kto. Jak było referendum na „trzy razy TAK”, to ja robiłam na drutach, pracowałam. Ponieważ umiem robić na drutach, [miałam] oficjalną pracę w więzieniu. Na drutach robiłyśmy z angory damskie sweterki. Na różnych działach koleżanki pracowały, a ja pracowałam na drutach. Siedziało nas pięć. Jak było to referendum, tośmy nie chodziły do pracy, tylko żeśmy siedziały. Tak, to nam dawali gazety, te wychodzące oficjalnie (to znaczy myśmy kupowały za własne pieniądze) i można było coś czytać. Grałyśmy w różne gry, różne opowiadania. Czy można siedzieć i patrzeć jedna na drugą? Okropnie.
Zośka Baniecka zrobiła sobie żarty. Tam była jedna miednica, więc każda po sobie musiała miednicę umyć. Zośka powiedziała, że nie będzie myła. Powiedziałam: „Jak nie będziesz myła miednicy, to my ci się nie damy myć, nie będziesz się myła”. Zośka ustąpiła i myła miednicę, ale powiedziała (żartując naturalnie): „Poczekaj, jak się ustrój zmieni, to ja ciebie znowu wsadzę”. Była z BCH i wiedziała, że ja jestem z AK. Więcej nie wiedziała, bo myśmy tam szczegółów więcej nie mówiły, ale wiedziała, że z AK. Takie rzeczy, co to można [powiedzieć], to się mówiło. Któregoś razu wołają Zośkę Baniecką. Ona szczęśliwa, że na widzenie, bo rzadko ktoś do niej przyjeżdżał. Tymczasem za godzinę Zośka wraca. Oddziałowa, co ją brała, postawiła ją tyłem, żeby mnie nie widziała. Mnie każą wyjść z celi. Zośka wróci do celi, jak ja wyjdę. Wyszłam i znowu mnie zaprowadzili. Był tak zwany spec. Zaczyna mówić o tym, co powiedziała Zośka, i czy ja mam do niej żal. Mówię: „Proszę pana, jaki żal? Przecież my kota dostajemy, jak siedzimy tutaj. Ani gazet, ani nic robić, ani na spacery nie chodzimy. Przecież to były żarty!”. – „To pani nie ma żalu do koleżanki?”. Mówię: „A skąd! Przecież to są żarty. Jak ja mogę do niej mieć żal? Ona tak sobie powiedziała”. Ale miednicę myła.
Właśnie ta jedna. Spytałam się go: „A skąd pan to wie?”. Byłam pewna, że te dwie z partyzantki, to nie [doniosły]. Od razu mi padło podejrzenie na tą piątą, bo nas pięć siedziało. Rozsadzili nas. Mnie przesadzili
vis-à-vis (też była szczytowa cela) i tam były tylko dwie panie. Znowu była doktór Chodkowska, z którą siedziałam, i Maria Ciechanowicz. To były moje pierwsze koleżanki. Potem było nas coraz więcej, więc trochę się zmieniało cele. Mam spis z tamtych czasów, bo my się przyjaźnimy do dziś. Z tymi koleżankami mam większy kontakt niż z rodzoną siostrą. Bo ona tego nie przeżywała, to jest zupełnie co innego.
- Jak się potoczyły pani losy po zwolnieniu z więzienia? Czy była pani dalej represjonowana?
Nie powiedziałabym, czy to [można] nazwać represjonowaniem. Była taka sprawa, że jak myśmy wyszli z więzienia, w artykule oskarżenia mieliśmy bardzo dużo różnych rzeczy, których żeśmy się wyparli, a które były do udowodnienia. Skorzystaliśmy z amnestii i ujawniliśmy się po wyjściu z więzienia. Mam ten akt ujawnienia. Jak żeśmy się poszli ujawnić rano, to trzymali nas do wieczora. Jeszcze działała amnestia, nie mogli nas aresztować, a najchętniej by nas skazali na aresztowanie. Myśmy się o tym dowiedzieli, dlatego polecieliśmy się ujawnić.
- To was właściwie uratowało.
To nas uratowało. Wiedziałam, że to, co mi zarzucali, a ja się wyparłam, może być udowodnione, więc z tego się ujawniłam. Wtedy nie było podstawy do aresztowania. Tak, to bym poszła drugi raz siedzieć. Z tym że jeszcze kilkakrotnie mnie wzywali na różne przesłuchania, ale to już były inne sprawy. Wezwali mnie do UB, do ministerstwa [w sprawie] jednego kolegi.
Powiedzmy 1952 albo 1953 rok. Na liście niepewnych chyba ciągle jesteśmy, teraz już się nas nie czepiają. Ale do „Solidarności” były różne sprawy, gdzie wzywali nas, czepiali się, oskarżali ludzi o coś, o co nie powinni oskarżać. Była jedna historia, że w czasie zdobywania Pragi zginął jeden z naszych kolegów. Część rodziny była ranna, ale on zginął. Jego brat przeżył. Ileś lat minęło, brat, który zginął, to zginął, i wzywają mnie do Ministerstwa Sprawiedliwości. Przyjeżdża goniec do domu, chciał mój teść odebrać, nie dali, przyjechał drugi raz. Dla męża i dla mnie dał wezwanie, że tam się mamy stawić na [podaną] godzinę. Najpierw ja poszłam. Pytam się, o co chodzi, bo w ogóle nie wiem, o co im chodzi. [Spytał o tego nieżyjącego]. Mówię: „Panie, przecież ten i ten zginął”. Pytali się o tego Zygmunta. „On zginął od pocisku”. Nie zginął od bomby, tylko od pocisku, stał w drzwiach do piwnicy, pocisk wpadł i on zginął, a jego brat przeżył. Mówię, że przecież on na pewno zginął. „A drugi brat?”. Mówię: „Drugi brat, to nie wiem. Proszę pana, każdy idzie swoimi rzeczami, nie wiem, co ten drugi [robi], nie mam kontaktu z tym drugim bratem. Każdy się poprzeprowadzał, gdzie indziej mieszka, z tą rodziną nie mam kontaktu. Nic nie mogę powiedzieć”. Parę lat minęło, wraca z Rzymu mój kolega, który pracował w handlu zagranicznym. Mówi: „Ty wiesz, my się tak martwiliśmy o niego, a on siedzi na placówce. To, co ciebie tak mordowali i Zygmunta, który go nie znał, w ogóle go nie znał (ale jego nie maglowali tak długo) – on wyjeżdżał na placówkę i szukali na niego haka, żeby go nie wysłać”. Ale nie zaszkodziłam mu, bo nie miałam potrzeby.
- Jaka jest pani ocena Powstania z perspektywy lat? Jak pani ocenia to, w czym pani brała udział?
Jak człowiek jest młody, to we wszystko wierzy, uważałam, że tak trzeba. Wtedy nie myślałam tak daleko jak teraz.
Nie, żałować nie ma co, to już było. Ale ludzie są ludźmi i starsze pokolenie ma jednak w sobie te ideały. Boleję nad tym, że dzieci nie uczą się historii. My mamy szkołę naszego imienia i tam nie ma lekcji historii. Czy tak powinno być w Polsce? Albo jedna godzina na cały tydzień, albo w ogóle nie ma. Jak się uczy młodzież? Co wyrośnie z naszej młodzieży? Nad tym bardzo boleję, to bardzo boli. Jak chodziłam do szkoły i było wojsko – tak się złożyło, ale tak mieszkałam. Targówek to była przecież biedna dzielnica, bogaczy tam było bardzo mało – byli, ale mało. Ale ideały [były].
Warszawa, 2 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna