Zdzisław Marek Daciewicz
Nazywam się Zdzisław Marek Daciewicz, urodziłem na początku 1938 roku. Chcę się z państwem podzielić pewnymi wspomnieniami, które zawsze do mnie wracają, jednocześnie budzą pytania, co dziecko może zapamiętać. Kiedy wybuchło Powstanie, miałem sześć i pół roku. Może nie będę mówił o sprawach, których wtedy nie pojmowałem, tylko o tym – teraz mam ponad siedemdziesiąt trzy lata – jak ciągle do mnie w różnych momentach wracają wspomnienia w formie tak żywych obrazów, że słyszę głosy, różne dźwięki, które wtedy mnie otaczały, czuję atmosferę, zapach, na przykład zapach dymu, spalenizny.
Mieszkałem z rodzicami na ulicy Widok w Śródmieściu, po stronie parzystej. Tego domu w tej chwili nie ma, po Powstaniu był całkowicie zniszczony. Pamiętam 1 sierpnia jako jeden z normalnych dni, ciągle piękna pogoda, słoneczna. Jedyna rzecz, która została we mnie, to że od rana było jakieś napięcie. Wyczuwałem jako dziecko pewien stan napięcia. Był ruch uliczny, do którego byłem przyzwyczajony, ponieważ często jako dziecko robiłem sobie rundy na rowerku trzykołowym. Jechałem do Brackiej z Widok, potem skręcałem w Aleje do Marszałkowskiej, Marszałkowską wracałem na Widok. To była trasa niekolizyjna z ruchem ulicznym i rodzice mi na to pozwalali. W związku z tym chciałem powiedzieć, że wyczuwałem, że coś nienormalnego narasta w Warszawie. Byłem już dzieckiem na tyle doświadczonym, że jeszcze w czasie okupacji przeżyłem różne sprawy, które niejako przyzwyczaiły mnie, że pewne rzeczy są normalne. Byłem świadkiem… Nie wiem, ile wtedy lat miałem. Szedłem z tatą, przed nami, może trzydzieści metrów, może dwadzieścia, szedł jakiś pan w garniturze. W pewnym momencie ulica, nie pamiętam jaka… Był normalny ruch, ale od tyłu, wyprzedzając nas, podeszło dwóch mężczyzn, również w garniturach. Szli przez chwilę z nim po bokach, jak gdyby zaczęli rozmawiać. W pewnym momencie, dla mnie niezauważonym, padł strzał. Mężczyzna osunął się na chodnik. Zatrzymaliśmy się. Oni mówią: „Proszę przechodzić! O jednego zdrajcę mniej”. Byłem świadkiem, jeśli może nie naocznym, to pamiętam rozstrzeliwanie. Dzisiaj [dużo] widzimy tych tablic pamiątkowych. Byłem świadkiem, ponieważ też jechałem na swoim rowerku. Już skręciłem w ulicę Widok z Marszałkowskiej, kiedy jak gdyby ruch zatrzymano na Marszałkowskiej. Zatrzymałem się, po pewnym czasie słychać było słychać salwy. Potem się okazało – to był początek 1944 roku, do dziś jest tam kawałek muru za „Novotelem” – że rozstrzelano ponad sto Polaków. To była normalna sprawa. Za parę godzin z ojcem podeszliśmy, tak jak wiele osób. Trotuar był posypany żółtym piaskiem, widać było ślady krwi, która spływała z krawężnika. Ludzie stawiali świeczki, rzucali kwiaty. Robili to bardzo dyskretnie, ponieważ wokół było sporo policji granatowej, która deptała te kwiaty. Byłem przyzwyczajony do pewnych rzeczy, które niejako związane były z atmosferą czasów okupacji. Bałem się Niemców, szczególnie gestapo. Byłem świadkiem, kiedy pod dom na Widok przyjeżdżały samochody, kiedy znanego mi sąsiada – to jakiś inteligent był – zabrano. Już nigdy nie wrócił. To było normalne życie w Warszawie. Była obawa, że ojciec, jak wychodzi z domu, może nie wrócić, była obawa, że mama może nie wrócić, jak wyjeżdża zdobyć coś do jedzenia. Wtedy się poza Warszawę jeździło.
- Z czego utrzymywała się pana rodzina?
Mój ojciec był rzemieślnikiem. Mieszkaliśmy na Widok. Mieszkanie było małe, jednopokojowe praktycznie. Moja siostra się urodziła w czasie okupacji. W czasie Powstania miała półtora roku, praktycznie jeszcze nie chodziła. Mama nie pracowała. Żyliśmy właściwie dosyć skromnie. Byłem warszawskim dzieckiem. Miałem dużo swobody, aczkolwiek miejsca mało, ten krąg. Raz tylko się wypuściłem dalej, ale wtedy znajomi mówią: „Zdzisiu, dokąd idziesz?”. Spotkali mnie na placu Trzech Krzyży, wybrałem się gdzieś, już bez swojego rowerka. Sprowadzili mnie do domu. Widziałem, że w rzeczywistości okupacyjnej gazety sprzedają, również brałem jakieś gazety, starałem się. Raz tak było, że dość szybko – w okolicach Marszałkowskiej gazety sprzedawałem – ktoś powiedział ojcu, że syn gazety sprzedaje. Ojciec bardzo się zdenerwował. Odnalazł mnie, zniszczył gazety. Była awantura z tym, który mi te gazety dawał. W stronę Brackiej, na Widok był jakiś hotel. Czasami goście hotelowi pytali, gdzie jest hotel. Chętnie pokazywałem, ale domagałem się jakiegoś napiwku. Też w końcu właściciel czy kierownik tego hotelu powiedział ojcu. Właściwie trzy razy dostałem, można powiedzieć, lanie: za gazety, za hotel, za ucieczkę aż na plac Trzech Krzyży. Mogłem iść dalej. Akurat tak się złożyło, że to była niedziela.
Wracając do sierpnia 1944 roku – nerwowość narastała z godziny na godzinę. Od południa już był bardzo żywy ruch. Nerwowość wzrosła, rodzice mówili, żebym nie wychodził. Po południu zaczęło być słychać strzały, najpierw pojedyncze, potem stopniowo narastały. Potem to wszystko zaczęło się oczywiście potęgować.
- Jak rodzice zareagowali na wybuch Powstania?
W moich wspomnieniach dziecinnych właściwie rodzice stanowią jak gdyby tło. Na pewno było jakimś wstrząsem, że coś się dzieje. Jednocześnie w tych rozmowach, które mogę sobie odtworzyć, była wielka nadzieja i ulga, że coś się kończy. Być może to jest początek końca wojny, w końcu skończy się okupacja, łapanki, rozstrzeliwania, skończy się Pawiak. Także niepokój o dzień dzisiejszy, o dwójkę dzieci. Jednocześnie [poczucie], że coś się dzieje pozytywnego.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania?
W czasie Powstania życie przeniosło się głównie do piwnic, w związku z tym bytowaliśmy w piwnicy. Nasze mieszkanie było na parterze, jeszcze było w miarę bezpieczne, ale ludzie z wyższych pięter już od początku nie wchodzili na wyższe piętra, do swoich mieszkań. W wyjątkowych sytuacjach chodziło się do mieszkania, żeby coś ugotować z zapasów, które były. Właściwie, jak się zastanawiałem, to w czasie Powstania nie przypominam sobie głodu. Nie wiem, co jadłem. Może w ogóle mało jadłem jako dziecko. W każdym razie nie przypominam sobie, aczkolwiek wiem, że były problemy, zapasów typu mąka, cukier za dużo nie było. Każdy coś miał, to wszystko się kończyło, potem nie wiem, cośmy jedli, zresztą to było jakoś mało ważne. Potem, po Powstaniu przeżyłem głód, ale dojdę do tego.
- Czy słuchano radia, czytano prasę podziemną?
Na pewno rodzice czytali. Radia, o ile pamiętam, nie słuchaliśmy, bo nie było radia.
- Jakie wydarzenie najbardziej panu utkwiło w pamięci?
Już wspomniałem o początku Powstania. Pamiętam z pierwszego dnia płonący Dworzec Główny w perspektywie ulicy Widok. Zaczął się robić wieczór, płomienie. Dworzec Główny był trochę inaczej wtedy, bliżej. Akurat z ulicy Widok było widać, już była łuna. Już się zaczęła… Początek warszawskich, różowych nocy, zabarwionych płomieniami, przyciemnionych dymem, który się zaczął zewsząd unosić. Zaczęły się pożary. Od początku w naszej stronie właściwie nie było Niemców. Po drugiej stronie był jakiś hotel czy mieszkania, w których mieszkali Niemcy. Pamiętam, że już pierwszego dnia byli atakowani, tak że nawet z bramy żeśmy obserwowali. Wyskakiwali z pierwszego piętra, bo chyba Powstańcy ich atakowali. Tego wszystkiego nie widziałem. Wiem, że Niemcy uciekali. To było jakieś takie uczucie: że Niemcy uciekają, że jednak to wszystko się dzieje, że idzie w dobrym kierunku. Potem, w czasie następnych dni nie można było wyjść na ulicę, ponieważ – pomimo że, jak powiedziałem, w bezpośredniej bliskości nie było Niemców – jednak byli snajperzy. Jak przychodzili Powstańcy, wychodzili, najpierw wystawiali na przykład hełm na jakiejś szczotce czy kiju, sugerując, że ktoś chce wyjść. Często wtedy padały strzały, wtedy było wiadomo, że raczej nie należy… Potem oczywiście to nie zdawało egzaminu, bo Niemcy się zorientowali, że ich trochę oszukują. Odczekiwali odpowiednio.
Takie wspomnienia, o których mówiłem, że to czuję, to ciemność piwniczna, jednocześnie słońce na zewnątrz. Pamiętam, jak przez okienko w piwnicy o którejś godzinie wpadało słońce, złoty promień słońca. Była cisza, w ciemności jasny promyk. W kręgu tego słonecznego promienia znalazła się zwykła mucha, która brzęczała, zataczała koła. Pochodzę z religijnej rodziny, tak że jako dziecko zawsze myślałem o Bogu. Pomyślałem sobie: „Boże, jak ta mucha ma dobrze! Ona może przez to okienko wylecieć, może być na słońcu”.
U nas na Widok za domem było nieduże podwórko. Był mur od tyłu, który oddzielał od kamienic, które frontem były zwrócone na Aleje. Przed tym murem był skrawek ziemi, gdzie rosły cztery kasztanowce. Zakwitały każdej wiosny, natomiast nigdy nie doczekałem dojrzałych kasztanów, ponieważ w tym podwórku studni one traciły swoje owoce i małe, zielone jeszcze kasztany spadały. Oczywiście [przed Powstaniem] chodziłem z mamą na spacer do Ogrodu Saskiego, Ogrodu Pomologicznego – teraz w okolicach Emilii Plater, zupełnie się zmieniło – na placu Starynkiewicza. Zresztą tam się urodziłem, w klinice. Tęskniłem za taką zielenią.
Natomiast w czasie okupacji nie było tak, że jechało się na jakieś wczasy. Ojciec pochodził z okolic Sokołowa Podlaskiego. Były sporadyczne wyjazdy. Jeden pamiętam, już musiałem mieć może z pięć lat. Pamiętam, bo można było jechać przez Siedlce lub przez Małkinię. Przesiadało się na linię pociągu Małkinia–Siedlce. Połączenie z Małkini do Sokołowa obok Treblinki przebiega. Pamiętam straszliwy odór rozkładających się ciał, trupi odór w pociągu. Czy się bałem? Początkowo były dość częste alarmy w Warszawie. Jak zaczynały wyć syreny, zaczynały się naloty, to odczuwałem olbrzymi lęk. Nie tylko, że się bałem, ale zaczynałem drżeć. Nie mogłem tego drżenia opanować. Rodzice wiedzieli, tulili mnie wtedy. Po pewnym czasie to mi przeszło. Potem zupełnie byłem uodporniony: syreny, ostrzał artyleryjski, sztukasy, które straszliwie włączały syreny, wiadomo było, że za chwilę będzie jakiś wybuch, nie wiadomo gdzie. Zresztą na Widok też spadały pociski, byłem świadkiem, jak raniły ludzi. Był ryk, myśmy nazywali „krowy” te wielkie działo z okolic Dworca Gdańskiego. Już przestało na mnie to robić wrażenie, był tylko moment wyczekiwania, kiedy skończy się ten straszliwy hałas, kiedy nastąpi wybuch. Wtedy była już ulga, że to gdzieś dalej, że to jeszcze nie w nas.
Wspomniałem o rozstrzeliwaniach. W jakimś sensie musiały dochodzić wieści, co się dzieje z ludnością cywilną na Woli. Musiałem to jakoś rejestrować, rodzice pewnie rozmawiali, przecież w piwnicach były cały czas rozmowy. Pogodziłem się z losem, że jak przyjdą Niemcy, to nas wyprowadzą, rozstrzelają. Nawet sobie plastycznie wyobraziłem, jak to będzie: że nas postawią pod murem na naszym podwórku, że pocisk, który w czasie strzałów… Zostanę postrzelony, on bezboleśnie przejdzie, tylko zgaśnie światło. Tak że myślą byłem przygotowany. Gdyby tak się stało, już miałem przerobiony sposób myślenia, już przestałem się bać, przestałem drżeć. Natomiast czasami, w chwilach ciszy, kiedy nie było ostrzału, wychodziliśmy, szczególnie dzieci. Były skrzynie z piaskiem przygotowane do gaszenia pożarów, oczywiście nikt potem nie używał tego piasku.
- Jak było z życiem religijnym? Często się państwo modlili, czy odprawiano msze?
Mszy nie było, nie przypominam sobie, żeby był ksiądz. Przychodzili Powstańcy, życie religijne, to ludzie się modlili.
Zbiorowo się modlili, to nie były jakieś specjalne… Nie było miejsca, było życie w jednym… Jedni się mogli modlić, inni mogli coś jeść, co ugotowali na górze. Nie przypominam sobie, żeby jakaś msza była, żeby ksiądz przychodził. Przychodzili Powstańcy, mur był przebity, który nas oddzielał od Alej. Również były przejścia w ścianach piwnic, można było piwnicami po pewnym czasie, pod domami… Właściwie to przypominało jakieś kretowisko. Gdzie się dało, to wykuwano otwory, żeby przechodzić jak najmniej na zewnątrz. Bezpośrednio na Widok u nas nie było walk, wszystko działo się trochę dalej, tak że przychodzili Powstańcy albo odpocząć, albo coś zjeść, ludzie się dzielili. Wzbudzali we mnie wielki podziw i jednocześnie zazdrość. Zazdrościłem im opasek, hełmów, zazdrościłem, że za chwilę pójdą, że będą coś robić.
Po około dwóch tygodniach – myślę, że to był trzeci tydzień Powstania – przyszli Niemcy, ale to był Wehrmacht. Odróżniałem gestapo od zwykłych żołnierzy. Przyszli od strony Alej. Zaczęto ludzi wyganiać, to znaczy, żeby wszyscy ludzie opuszczali [domy]. Myśmy wychodzili. Wtedy przyszła myśl, że to już będzie koniec. Niemcy, z którymi się zetknęliśmy, zachowywali się właściwie w miarę przyzwoicie, to znaczy nic się nie działo. Oni nas przez ten przebity mur... Okazało się, że cały kwartał budynków w okolicach Śródmieścia został otoczony i ze wszystkich domów – bo sytuacja była podobna – wyprowadzano ludzi. Myśmy się gromadzili w Alejach. Nie wiem kto, czy to Niemcy tak zorganizowali, bo białe chorągwie, białe prześcieradło mężczyźni nieśli. Jak nas zgromadzono, nie wiem, ile osób, dla mnie to był tłum, zaczęliśmy iść wzdłuż Alej. Potem się okazało… Nie strzelano do nas. Nie wiedziałem wtedy, nie miałem rozeznania, gdzie są Niemcy. Widziałem wtedy Warszawę, po paru tygodniach wyszedłem na zewnątrz. To był już wtedy dosyć przerażający widok, bo albo się coś dopalało, albo coś było zburzone. Oczywiście wszystko było opuszczone. Potem trasa, cały pochód. Kolejnych ludzi dołączali Niemcy do tego pochodu. Myśmy szli potem w kierunku placu Narutowicza. Pamiętam plac Narutowicza. Później, za placem Narutowicza była ulica, jeszcze większe zniszczenia były. Dalszy przemarsz. Nie wiedzieliśmy, gdzie idziemy, bo to nie było powiedziane, przynajmniej do mnie. Byłem oczywiście z rodzicami, z siostrą, którą na zmianę ojciec z mamą nieśli. Dopiero nas otoczyli, myśmy ich nazywali wtedy „własowcy”, teraz,
post factum wiemy dokładnie, z jakiej dywizji. W każdym razie oni byli straszni, jako dziecko pamiętam, ponieważ wchodzili w tłum, szukali biżuterii, kobiet. Ponadto jako dziecko pamiętam, jak zabierano młode kobiety albo dziewczyny, wyprowadzano z tłumu. Krzyk matek, krzyk dziewczyn, to było straszne. Pod wieczór – to trwało kilka godzin – doszliśmy na Zieleniak, kiedyś targowisko. Zieleniak to było znów coś niesamowitego. Już byli ludzie, którzy przeszli taką drogę, jak my. Było mnóstwo bud, szałasów z dykty, z czegokolwiek robionych, ponieważ trzeba było się zatrzymać. Nikt nas nie pilnował, zresztą nie było gdzie uciekać. Ogniska się paliły, na których ludzie, którzy już byli poprzednio, coś gotowali. Myśmy też starali się znaleźć jakieś miejsce, żeby przenocować. To było straszne miejsce. Przyszła noc, płonąca Warszawa. Noc warszawska była w płomieniach. Ponadto słychać było strzały. Nie wiadomo kto, do kogo. Słychać było krzyki przeraźliwe, grasowali „własowcy” wśród tłumu. To była straszna noc. Miałem wyobrażenia o niebie i piekle, uważałem, że tak może wyglądać piekło.
Nie, to było w trzecim tygodniu, tak mi się wydaje. Nie wiem, ile spędziliśmy dni na Zieleniaku. Właściwie obrazy z Zieleniaka staram się wyprzeć. Pewne zostały: płonąca Warszawa, noc, krzyki. Czy takich było kilka, nie wiem już w tej chwili. W dalszym etapie znaleźliśmy się w Pruszkowie.
Właściwie nie pamiętam, jak żeśmy szli do Pruszkowa, czy zawieźli nas jakimś pociągiem. W każdym razie Pruszków. W zakładach naprawczych taboru był znany przejściowy obóz dla wysiedlonych cywilów z Warszawy. Spędziliśmy tam około tygodnia. Ojciec był brany do jakichś prac, miał możliwość ucieczki z Pruszkowa, jednak nie chciał zostawić mamy z dwojgiem dzieci. Już było kiepsko. Pamiętam smak polewki z brukwi, to był napój właściwie. To było chyba raz czy dwa razy dziennie wydawane, stało się w kolejce. Życie w Pruszkowie było na krawędzi wegetacji. Chyba po około tygodniu, jak się zgromadziła duża liczba… Zakłady były przepełnione. Wyprowadzono nas z jednej z sal, zrobiono selekcję. Wszyscy przechodziliśmy przed jakby komisją. To już było gestapo. Jeden mi utkwił, który skinieniem ręki kierował. Utkwił mi jeszcze dlatego, że jak gestapo było już dla mnie jakąś sprawą, uosabiało całe zło, tak on cieszył się wśród tego zła, jak gdyby był jeszcze wyżej od tego wszystkiego, tym skinieniem ręki… Miał biały fartuch, to był lekarz jakiś. Oczywiście zostały kobiety z dziećmi, natomiast ludzie młodsi, praktycznie wszyscy mężczyźni poza starcami zostali rozdzieleni. Ludzi zdolnych do pracy od razu ładowano do wagonów towarowych, które stały. Wkrótce odjechali, odjechał wtedy ojciec. Mogliśmy się zbliżyć do niego, nie było specjalnie oddzielania. Jeszcze mama mówi: „Daj ojcu różaniec”. Zaniosłem różaniec. Właściwie znów nie wiem, ile dni minęło.
Kobiety z dziećmi wywieziono gdzieś w okolice Łowicza. Powiem jeszcze coś takiego, że rodziców, jak żyli, nie dopytywałem, nie starałem się wszystkiego lokalizować. Oni niechętnie o tym mówili. Żeśmy zostali rozmieszczeni w okolicach Łowicza w domach miejscowej ludności.
Pierwszy dom, gdzieśmy trafili… Zabawną historię przytoczę, że to był niezbyt chyba dobry gospodarz. Miał dużo dzieci, żona mu chyba umarła. Pędził bimber. Z tego pobytu pamiętam, jak wysypał zboże, z którego pędził bimber. Pamiętam pijane kury, a szczególnie pijane koguty, które wyczyniały niesamowite historie. Byliśmy krótko, ponieważ on nie był w stanie czegokolwiek zapewnić. Trafiliśmy do jakiejś wioski, która przypominała reymontowską wieś. Po jednej stronie były domy gospodarstw, dalej stodoła. Z drugiej strony drogi były sady, w których były piece. W tych piecach piekło się raz na tydzień chleb. Były opalane słomą. Gospodarz był dosyć bogaty. Ale już zaczęła się jesień. Oni traktowali nas właściwie jak podrzutków z Warszawy, darmozjadów. O głodzie mówiliśmy – czego nie pamiętam z Powstania – pamiętam, że tam chodziłem głodny. Jak wyrabiali masło, czasami dostawałem trochę maślanki, to, co zostawało. Masło było ręcznie robione i kropelki wielkości ziarna ryżu pływały w maślance. To wydawało mi się takie smaczne! Marzyłem, żeby zjeść tego masła do syta. Tak pachniało! Prawdopodobnie przychodziły paczki z Czerwonego Krzyża, ale myśmy nigdy nie dostali. Natomiast gospodarze mówili: „Aleśmy dostali nową paczkę!”. To nie bardzo świadczyło o nich.
Spaliśmy w domu. Zwykle te domy były tak budowane, że była główna izba, sień, gdzie była kuchnia i pokoje po obu stronach. Oni byli w tych pokojach, w środkowej izbie była kuchnia, gdzie się jadło i głównie przebywało. Natomiast myśmy mieszkali w komórce. Było chyba jakieś małe okienko. W nocy budziły mnie szczury, jak na mnie wszedł czy na twarz, to wtedy czułem. Też człowiek się przyzwyczaił. Nigdy nie zostałem skaleczony. Myszy to była normalna sprawa. Tak że byliśmy na dostawkę. Przeżyliśmy zimę.
Pamiętam, kiedy zaczął się odwrót armii niemieckiej ze wschodu. Parę kilometrów od wioski była główna szosa w kierunku Łowicza. Potem z opowiadań to wiedziałem. Wycofywał się tabor niemiecki, często tabory były konne. Pancerne wojska rosyjskie dogoniły ten tabor na szosie i miażdżyli czołgami. Niemcy uciekali, część Niemców nawet dotarła do wioski. Myślę, że w całej okolicy tak się działo, bo lasy były. Starali się gdzieś uciekać. Wspomniałem o ogrodach po drugiej stronie. W pewnym momencie kilku Niemców uciekało właśnie przez ogrody. Byli ścigani przez Rosjan, którzy strzelali, właściwie wszystkich ich zabili. Obrazek, który mi utkwił: pamiętam oficera niemieckiego, który otrzymał postrzał w pierś. Widziałem krew, byłem przy tym niedaleko. Jeszcze żył, oczy otwierał, już był rozbierany. Dlaczego oficer mi utkwił? Dlatego że w odróżnieniu od innych żołnierzy, miał futrzany kołnierz. Z tego żyjącego jeszcze oficera zdzierano płaszcz, rozbierano go praktycznie do bielizny.
- Jak zachowywali się żołnierze niemieccy w stosunku do matek z dziećmi? Czy źle traktowali dzieci, matki, czy byli obojętni?
Kontakt w czasie Powstania to Wehrmacht. W moim pojęciu nie był agresywny. Dla kontrastu przedstawiłem „ukraińców” na Grójeckiej, za placem Narutowicza. To było coś strasznego. Natomiast oni nie byli agresywnie nastawieni, nie byli pijani. Na mnie sprawiali wrażenie zmęczonych. Natomiast tamci byli pijani, rozwrzeszczani strasznie.
W styczniu została wyzwolona Warszawa. To był sygnał, żeby wrócić do Warszawy. Nie było komunikacji, mama starała się jakoś zdobyć środek lokomocji. Trafił się ktoś, kto jechał. Miał dwa konie, wóz załadowany jakimś dobytkiem, sprawiał wrażenie dość zamożnego, jak gdyby uciekał i chciał gdzieś na stronę niemiecką przejść. Nie wiem, jakie były jego motywy, ale w każdym razie nas chętnie wziął, dlatego że stanowiliśmy przykrywkę, że jesteśmy rodziną – był sam – że jedzie z żoną i dwojgiem dzieci. To były sanie. Zaczęły się już wiosenne roztopy. Koło Sochaczewa nie mógł dalej tymi saniami jechać, mimo dwóch koni. To było widocznie ciężkie. Już nas dalej nie wiózł. W jakiś sposób dostaliśmy się do Warszawy. Mama odszukała siostrę na Łuckiej, też przeżyli Powstanie. Na Łuckiej żeśmy się zatrzymali. U nas na Widok właściwie nic nie było, to była tylko sterta gruzu, szczątki murów. Jak wchodziliśmy na ten gruz, to paczka leżała owinięta w papier granatowy, deseczki jakieś, bardzo ładnie zapakowana. Chciałem ją podnieść, mama mówi: „Dzisiaj nie”. Złapała mnie, bała się, że to mina. To mogła być mina, były takie różne pułapki. Pamiętam ten moment, że chciałem zobaczyć, co to jest.
Właściwie w Warszawie nie mogliśmy się zatrzymać. Mama zdecydowała, żeby pojechać w rodzinne strony ojca, do Sokołowa. Po dużych przejściach, bo ciężko było dojechać gdziekolwiek, w Sokołowie żeśmy zostali. Mama zaczęła pracować, jakiś pokój wynajęliśmy. Pod koniec 1945 roku ojciec wrócił z Niemiec. Ciągle tam mieszkaliśmy, w Sokołowie skończyłem gimnazjum. Dopiero potem wyjechałem na studia do Warszawy. Skończyłem medycynę, jestem chirurgiem.
Warszawa, 4 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Dominika Chrapek