Helena Wołukaniec

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Helena Wołukaniec-Wężowczyk.

  • Ile miała pani lat, kiedy wybuchło Powstanie?


Trzynaście lat skończyłam w styczniu 1944 roku.

  • Proszę powiedzieć coś o rodzinie. Skąd pani pochodzi?


Pochodzę z Warszawy. Urodziłam się w Warszawie. Moi rodzice… Mieszkaliśmy w budynku fabrycznym. To była przędzalnia, zakłady włókiennicze, które właśnie w czasie okupacji były własnością Niemiec. Jeden dom fabryczny na Bema 72 w czasie Powstania został zbombardowany, natomiast drugi budynek po przeciwnej stronie (to było Bema 81) ocalał. Ojciec mój pracował w tej przędzalni. Nie znam określenia… Wiem tylko, że był na stanowisku spinera. Mama również pracowała, była tkaczką. Mieszkaliśmy razem z najstarszą siostrą mojego ojca, panią Emilią Różalską, która właśnie była babcią tej Tereni.

  • Czy miała pani rodzeństwo?


Miałam czworo rodzeństwa, ja byłam piąta. Było nas pięcioro, ale w 1940 roku wybuchła epidemia tyfusu. Ja zachorowałam pierwsza. Leżałam na Kopernika w szpitalu w Warszawie i za mną przyszła siostra, która była starsza ode mnie o dwa lata, też ją przyjęto na salę właśnie tyfusową. Za nią znów przywieźli najmłodszą siostrę, która miała wówczas sześć lat. Okazało się, że siostra, ta dwunastoletnia, nie była chora na tyfus, ale w tym kierunku szło leczenie. Okazało się, że miała zapalenie opłucnej z wysiękiem i zmarła w lutym.

  • Jak wyglądało wychowanie w pani rodzinie? Czy rodzice starali się przybliżać pani i rodzeństwu historię Polski?


Mój ojciec – nie chodzi tylko o okupację – był krasomówcą i kochał książki ponad życie. Opowiadał nam różne historie z wojska, bo tak jak wspominałam, ojciec był w Legionach. Mam tu takie zdjęcie. To wszystko jest podniszczone, niewiele tam widać. Ojciec również brał udział w kampanii wrześniowej. Mama nas wychowywała wtedy i dla niej zgon dzieci jedno po drugim w 1940 roku to było ponad siły. Zostało nas wtedy troje.

  • Jak zapamiętała pani 1 września 1939 roku?

 

Pamiętam ten dzień. Pamiętam pierwszego Niemca, który wszedł na nasze podwórze. Bardzo mi się nie podobał, bo stał z automatem, nogi miał takie rozstawione. Wszedł na podwórze, zrobił taki przegląd, ale do nikogo się nie odzywał. Jakiś mężczyzna, jak on wyszedł, wpadł i mówi, że róg Bema i Wolskiej rozdają chleb. Wtedy poznałam pierwsze słowa niemieckie. Było wtedy dużo ludzi, każdy wyciągał rękę i te słowa brzmiały tak: Meine Herr, bitte einstückig Brot. Przyniosłam dwa bochenki. Miałam wtedy dziewięć lat. Raz wzięłam, ale schowałam pod pachę i wzięłam drugi raz stanęłam i on mi dał. Przyszłam z tym chlebem, byłam bardzo dumna, że coś zdobyłam. Mama się pyta: „A skąd ten chleb?”. A ja mówię: „Rozdawali na Wolskiej, na takiej platformie Niemcy przywieźli i ja, mamusiu, dostałam aż dwa bochenki”. To było moje pierwsze spotkanie z Niemcami, nie licząc tego Niemca, który wszedł na podwórze.


Okupacja… Okupacja była o tyle przykra, że ciągle były strzały, gdzie się tylko człowiek ruszył. Tak jak było pokazane w „Zakazanych piosenkach”. Ciągle były strzały, a przede wszystkim u nas na tej portierni. Tam już rządzili Niemcy, tam Niemcy siedzieli na portierni, kontrolowali każde wejście, wyjście.

Jeżeli chodzi o nas, dzieci, to oczywiście zaczęliśmy chodzić do szkoły. Ta szkoła jest do tej pory na Bema. W tych gmachach mieściły się trzy szkoły. Pierwsza od Bema, to była [szkoła] pana Maciejewskiego, to był kierownik (bo teraz są dyrektorzy szkół, a wtedy byli kierownicy); trochę dalej w stronę Ludwiki była szkoła (te budynki ze sobą graniczyły) pana kierownika Lewandowskiego, a ja chodziłam do ostatniej szkoły, do pani Wróblewskiej. Ale w czasie okupacji nie uczyliśmy się w tej szkole, przenosili nas – a to na Gizów (w każdym bądź razie dzielnica Wola), a to na Laskową, a to do Tramwajarzy… Nie wiem dlaczego, czyje to były zarządzenia, ale jednak takie zarządzenia były. Uczono nas nie matematyki, tylko arytmetyki, uczono nas rysunku, przyrody no i prawie to było wszystko. W każdym bądź razie o tych kompletach, co wspomniałam, to była nasza wychowawczyni pani Katarzyna Sturbulewska, która mieszkała na Targowej i ona prowadziła takie komplety. Uczyła nas historii, uczyła nas geografii Polski. Dzięki niej poznawałyśmy właśnie te przedmioty dogłębniej, bo w szkole to niestety… Niemcy nie życzyli sobie, żebyśmy wiedzieli, jakie kiedyś były granice, co i kiedy [miało miejsce], i tak samo było z historią. Pokazała nam jeszcze arytmetykę… Historii nas uczyła… Gramatyki też, bo [w szkole na Bema] ciągle były dyktanda, ale nikt nam nie powiedział dlaczego „ó” wymienia się na „o” i odwrotnie. Ona tego wszystkiego nas uczyła. Była osobą bardzo oddaną Polsce.

  • Te zajęcia odbywały się u niej w domu? Dużo dzieci na nie uczęszczało?


Tak, u niej w domu. Nie wiem, jak dużo dzieci [ogółem]. Wiem tylko, że z naszej klasy dużo. Mam takie zdjęcie od Komunii Świętej, którą przyjmowałam w 1938 roku. Jest na nim kilkoro dzieci, które zostały rozstrzelane na Woli, na ulicy Wolskiej.

 

  • Wrócimy jeszcze do tego przykrego wydarzenia. Proszę powiedzieć o warunkach bytowych. Z jakimi trudnościami musieli się zmagać na co dzień pani rodzice?


Nie powiem, żeby nas rozpieszczano. Pamiętam jedynie z tego okresu… Były kartki. Na te kartki dostawało się marmoladę. Marmolada była z czerwonych buraków (i to była na kartki) i chleb. Jeżeli ktoś chciał się dokarmić, to niestety kwitł handel. Moja mama przynosiła spoza Warszawy jakieś kaczki, jakąś kiełbasę, ale jeżeli by ją złapali, to była kara śmierci, tak że nie rozpieszczano nas.

  • Wspominała pani, że ojciec brał udział w kampanii wrześniowej. Kiedy wrócił?


Ojciec był w obozie i zachorował ponoć na gruźlicę. Ojca zwolnili do domu. Wrócił, tak jak ja sobie przypominam, pod koniec 1942 roku. Nie nadawał się do pracy i na nas Niemcy położyli nacisk, że musimy stawiać się do lekarza. Przydzielili nam lekarza, który [przyjmował na] rogu Koszykowej i Chałubińskiego. I tam co miesiąc ja, brat ten młodszy (ten starszy nie, bo on już miał siedemnaście lat, więc jego to nie obowiązywało) aż do samego Powstania chodziliśmy. Bodaj się nazywał ten doktor Stopczyk. Nie daję głowy, że tak, ale tak mi się kojarzy, że nazywał się Stopczyk. Poza tym brat był w konspiracji ten najstarszy.

  • Wie pani, do jakiej formacji należał brat?


Nie wiem. To było osnute tajemnicą. W ogóle na ten temat nam nie wolno było rozmawiać, bo dzieci mają długi język, chcą się pochwalić, więc nie wiem. W każdym bądź razie brat pracował. Uczył się jako spawacz i pracował na Górczewskiej, ale zapomniałam, jak ta firma się nazywała. Natomiast my z [drugim] bratem (miałam wtedy dziesięć lat, brat o dwa lata był starszy) chodziliśmy do szkoły. Przyszedł taki moment… Leżałam na zapalenie wyrostka robaczkowego na ulicy Czerniakowskiej w szpitalu i do mnie codziennie przychodziła mama, a pewnego dnia przyszedł tata i wypisał mnie. Byłam szykowana do operacji i lekarz mówi: „Proszę pana, córka ma mieć operację na drugi dzień! Dlaczego pan ją zabiera?”. Nic nie odpowiedział. „Ja życzę, żeby pani doktór wypisała córkę”. Ja jako dziecko strasznie się ucieszyłam, że już w tym szpitalu nie będę i ta operacja mnie minie. Jak weszłam na podwórze (wiem, że to było w czasie wakacji), zaczęłam się z nimi witać, podskakiwać, jak to dziecko. Doszła do mnie pani Kamińska (ta pani już nie żyje) i powiedziała tak: „Helenko, trochę powagi… Ty wiesz, jak nam wszystkim smutno, że twoją mamę aresztowali…”. [wzruszenie] […] Mama zachorowała na zapalenie płuc, tak mi mówił ojciec i właściwie chcieli mojego brata aresztować (ktoś doniósł), bo właśnie w tym okresie zamordowali komendanta tej fabryki. [Komendant] miał polską dziewczynę za kochankę i ona wskazała na mojego brata, że to on. U nas, jak się wchodziło do naszego budynku, to zaczynał się ten budynek i szło się przez całą długość do wejścia… Słyszałam to z opowiadania od pani, która mojego brata ostrzegła, [że kiedy] on wracał na przerwę obiadową do domu (to była rodzina Kuniewskich, tych komunistów), ona siedziała w oknie i na niego czekała i mówi: „Zdzisiu, nie chodź do domu, bo aresztowali twoją mamę, a to chodziło o ciebie”. Mamę zabrali właśnie. Mama była w alei Szucha a później z alei Szucha dostała się na Serbię na Pawiaku. Wyszła dzień przed wybuchem Powstania Warszawskiego.
Chciałam jeszcze dodać, że moi rodzice, jak się pobrali, cały czas mieszkali z najstarszą siostrą mojego ojca, właśnie z panią Emilią Różalską. To był wspaniały człowiek. Mama wróciła. Też była taka nie bardzo przyjemna przygoda. Zaczęło się Powstanie 1 sierpnia 1944 roku. Mama 31 lipca wyszła. Była wycieńczona, w ogóle chodzić nie mogła. Gdzieś tam sąsiadka powiedziała, że na Jelonkach można zamówić ziemniaki na zimę. Mama z tą ciocią Emilią poszły zamówić te ziemniaki i nie wróciły do domu.

  • Co się stało z pani bratem? Czy udało mu się uciec?


Tak. Udało mu się uciec. Wrócił, poszedł do mamy brata na Włochy, ale wujek powiedział: „Ja tylko ci mogę załatwić pracę”. Bał się po prostu, że będą szperać po rodzinie. Jak wtedy właśnie, jak mamy już nie było, to przejęłam rolę „gospodyni” (w cudzysłowie), ale wydawało mi się, że jestem bardzo ważna, że pomagam, że sprzątam i tak dalej… Gotowało się obiady i zanim poszłam do szkoły, wujek mi powiedział, gdzie jest mój brat, to chodziłam do niego, nosiłam mu obiad. On pracował na Jelonkach. Tam była olbrzymia plantacja róż i on te róże ścinał (nie tylko on) i w taką płachtę mi zawijał. Zostawiałam mu pieniądze na papierosy; jak zjadł, zabierałam naczynia. Sama zarabiałam w ten sposób, że te róże brałam, szłam do szkoły, tam nawiązałam kontakt z moją woźną i jej te róże zostawiałam. Ona je czyściła, sprzedawała, na drugi dzień dawała mi pieniądze, dlatego dostawał mój brat ode mnie te pieniądze za te róże. Później tam już ten punkt u tego badylarza był spalony. [Brat] zaczął pracować w parowozowni na Woli, ale jaka to była ulica, to sobie nie przypominam. Wiem, że Wschowską szłam, tam takie bardzo nieprzyjemne wydarzenie mnie spotkało, bo szłam na skróty przez taki duży plac i pewnego dnia, jak szłam do niego, przeszłam i na tym placu była szubienica i tam powiesili tramwajarzy. Chorowałam trzy miesiące. Byłam w takim szoku, że nie spałam. Jak zamknęłam oczy, to widziałam tę szubienicę. Tam były dwie te szubienice i przez pewien czas, jak były kiedyś odpusty i były te stragany, można było coś kupić, jakieś upominki, to lalki były tak wiązane za szyje i pod tym szałasem były gdzieś przyczepiane. Nigdy tam nie wchodziłam, bo mi się wydawało, że to są właśnie te szubienice. To takie nieprzyjemne było, bo się dosyć długo za mną ciągnęło.

  • Mówiła pani, że często chodziła po Warszawie pieszo. Jak wyglądało wtedy życie? Czy na ulicach spotykała pani niemieckich żołnierzy?


Było zielono od tych mundurów. Gdzie się nie poszło, gdzie się człowiek nie odwrócił, to wszędzie właśnie byli Niemcy mundurowi.

  • Jak się zachowywali?


Bardzo źle. Jeszcze chciałam powiedzieć… Jak mamę osadzili w alei Szucha, to miałam koleżankę Terenię (i do tej pory mam z nią jeszcze kontakt), której ojciec był w granatowej policji. Powiedziałabym, że gorzej się zachowywali właśnie ci nasi. Gdzieś coś usłyszeli, to zaraz do Niemców. Nie wiem, czy sobie łaski chcieli zaskarbić, czy coś takiego… Nie pozwalałam ojcu, żeby cokolwiek załatwiał. Wszędzie pchałam się ja. Załatwiłam kontakt, że mama załatwiła czosnek, miód właśnie przez ojca tej Tereni, który w alei Szucha właśnie pracował. Mama [nosiła] jakieś grypsy, nie zaglądałam. Poza tym jeszcze w połowie [lipca] (do [godziny] „W” było daleko) jeden Niemiec mnie przepuścił, drugi mnie wypchnął, ale to wszystko załatwiałam ja. Brat (ten młodszy) był bardzo spokojny, nie był taki przebojowy. Natomiast ja, gdzie diabeł nie mógł, to się wpychałam. Na ulicę… Za Powązkami… Tam, gdzie było liceum fotograficzne na Powązkach… Mam na końcu języka, może mi się przypomni… Tam chodziłam co miesiąc, nosiłam mamie wypraną bieliznę. Mama znów przez kogoś przysyłała do prania. Tak wyglądało nasze życie, że ojciec trzymał nas [krótko], taki był zdyscyplinowany, ciągle mówił: „Słuchaj, czy ty wiesz, że jak ty idziesz te paczki [nosisz] albo coś załatwiasz dla mamy, idziesz tam do tych Niemców… Ty wiesz, jak ja to przeżywam?”. Kiedyś – nie wiem, dlaczego tak się stało – ktoś powiedział, że mama została rozstrzelana, więc poszliśmy na Żelazną, gdzie była komendantura, spytać się, czy to prawda, to mojego ojca zrzucono ze schodów. Okazało się, że nieprawda, bo mama wróciła. Ludzie różni byli, tak jak i teraz, ale o jednym mogę powiedzieć, że w czasie okupacji jeden drugiemu (jeżeli chodzi o podwórze, o sąsiadów) podawał rękę. Jeżeli ktoś zdobył jakiś słoik miodu czy jakąś wędzonkę, to w miarę swoich możliwości dał temu sąsiadowi. Myśmy śpiewali polskie piosenki: „O mój rozmarynie…”. Miałam pięć lat, a pamiętam, jakby to się działo dzisiaj.
Pogrzeb Piłsudskiego. Pamiętam, nie chodziłam jeszcze do szkoły. Moja siostra, ta dwunastoletnia zaczęła chodzić [do szkoły] i przyniosła do domu taką piosenkę o Piłsudskim: „To nieprawda, że ciebie już nie ma. To nieprawda, że leżysz już w grobie. Dzisiaj cała polska ziemia…”. Płaczę, bo miałam pięć lat… Później o Marszałku Śmigłym-Rydzu tak samo śpiewaliśmy na głos, grodził nas tylko budynek, ale to było tak akustyczne podwórze, że to wychodziło poza teren tego podwórza. Sąsiadki nas prosiły: „Nie śpiewajcie tych piosenek. My was prosimy…”. A my na przekór. Dziecko nie rozumiało. Myśmy chcieli pokazać, że my jesteśmy Polakami i jeszcze raz Polakami.

  • Przejdźmy teraz do momentu, kiedy wróciła pani mama.


To był 31 lipca 1944 roku. Mama wróciła, pojechała na te Jelonki i kontakt się urwał. Ojciec odchodził od zmysłów. Jak się zaczęło Powstanie, to mój brat ze swoją narzeczoną wpadli do nas na chwilę, ale to był moment. Spytali się, co słychać, ucieszył się, że mama wróciła [z aresztu], ale to był tylko moment. W każdym bądź razie mamy nie ma i nie ma (a obydwie z ciocią wyszły) i po pewnym czasie, bodajże po trzech dniach, ciocia wróciła, a mamy nie ma. One się rozdzieliły, bo przecież Powstanie to bez przerwy strzelali. Jak tam jeszcze zobaczyli, że ktoś idzie, to celowali. Myśmy się tak pomału przyzwyczajali, że mamy nie ma, pewnie zginęła i, o dziwo, moja mama również wróciła.

  • Jaka była pierwsza reakcja ludzi na wybuch Powstania?


Tak jak powiedziałam, ciągle coś robiłam i czasami wydawało się, że to nie tak. Mnie Powstanie zastało na ulicy, kilka domów od mojego domu. Mama prosiła, żebym przyniosła jej wody ze studni, która była przy naszym kościele Świętego Stanisława biskupa, i ja po tę wodę poszłam z koleżanką. Nie mogłyśmy [nabrać wody] (mimo że doszłyśmy do budynku po lewej stronie), była taka strzelanina, bo zaatakowali tę portiernię Niemców. Do dziadka tej mojej koleżanki Poli poszłyśmy, do pana Dworka. Zaczęłam płakać, mówię: „Boże! Nas tu zastrzelą!”. Brata kolega pan Stanisław Brzozowski na tym podwórzu był, brał udział w akcji i mówi: „Chodźcie, ja was przeprowadzę”. I przeprowadził nas. Dostałam wtedy od mojego taty w plecy. Ojciec został sam w pewnym momencie. Brat gdzieś się schował w piwnicy (my o tym nie wiedzieliśmy), ja na ulicy z butelką wody, mamy nie ma, cioci nie ma… Brat tylko, ten najstarszy, się pokazał na minutę i ojciec został sam. Przecież on tyle przeżył tam u tych Niemców i bał się o nasze bezpieczeństwo. Raptem został sam. Jak wchodziłam do mieszkania, to tata tak mnie klepnął w plecy i mówi: „Jeszcze ty nie nabiegałaś się! Gdzie byłaś?!”. A ja mówię: „Poszłam po wodę dla mamy! Dlaczego mnie popychasz?”. Mama po pewnym czasie wróciła, ale jak już Powstanie się prawie zakończyło, to brat przyszedł ze swoją narzeczoną.
W czasie Powstania… Dlaczego myśmy zostali jeszcze w Warszawie? Dlatego że Niemcy cały czas okupowali tę fabrykę i naszych nie tyle rodziców, bo kobiety nie, ale mężczyzn zatrudnili przy rozkręcaniu tych maszyn, w które była wyposażona ta fabryka. Nas, dzieci, wysyłali w okolice Szczęśliwic, tam zbieraliśmy jabłka, kopaliśmy ziemniaki, które się przywoziło na teren fabryki. Kobiety gotowały przede wszystkim dla Niemców, ale zawsze każda matka coś tam przyniosła w garnuszku. Poza tym na Bema (po drugiej stronie naszej ulicy), nie wiem, prawdopodobnie do tej pory [są, w każdym razie] jak ja tam mieszkałam, to były magazyny Gepnera. To były duże magazyny. Niemcy zwozili dobytek Polaków. Jeżeli już wysiedlili z danego budynku, to wchodzili. Przecież co taka kobieta mogła ze sobą zabrać… Jedną walizeczkę, dziecko na ręku i oni pędzili tą naszą ulicą ludzi na Dworzec Zachodni. Jak krzyknęli: Hände hoch!, to człowiek, który miał w ręku walizkę czy jakąś torbę, podnosił ręce – to nie podniesie z walizką. To wszystko na środku tej ulicy zostawało. Co robiliśmy… Nasza brama nie była typową warszawską bramą. Do połowy drzwi były ocementowane, a dalej były takie… Nie wiem, jak to nazwać… Metalowe rury i widać było, co się na ulicy dzieje. My, dzieci, wyglądając, zobaczyliśmy kogoś ze swojej rodziny, sprawdzaliśmy, czy Niemiec, który pilnuje, jest niedaleko. Wtedy moja ciotka Stefa Sołtysiak (była wdową) z trojgiem dzieci szła i ja krzyknęłam: „Ciociu!”. Zaczęłam machać i mówię: „Chodź tu!”. Wpuszczaliśmy tych ludzi do środka, do naszego domu. Tak że to była bardzo pozytywna strona, bo każdy swoją rodzinę wypatrzył i tych ludzi zabieraliśmy. Myśmy późno wyszli z Warszawy…
Jeszcze powiem o tych magazynach. Jak nas nie wozili, żebyśmy te warzywa przywozili i kopali ziemniaki, to zatrudniali nas do segregacji tych rzeczy, które zwozili z miasta. To były różne rzeczy. Maszyny do pisania… Wszystko im się przydawało. Na przykład płaszcz do płaszcza, palto do palta, futro do futra. Myśmy to segregowali. Pewnego dnia ten słynny desant, który był na Warszawę zrzucony, to Niemcy, jak zobaczyli (parę spadło na naszą stronę, a reszta na pozycję niemiecką), to tak uciekali (już nas nie pilnowali), jakby w nich ktoś lada moment miał strzelać. To nie były przyjemne czasy, ale na przykład ja chciałam pozować, dorównać mojemu najstarszemu bratu, ale i tak chodziłam… Z naszą fabryką z drugiej strony graniczyło pole pana Pazerskiego. Po wojnie zrobili z niego boisko „Sarmaty”. Nie wiem, czy ono jest do dzisiaj, czy już coś pobudowali. Tam było właśnie dwóch chłopaków z Powstania. Nie wiem, po co ja tam poszłam. Naraz usłyszałam w zaroślach: „Ty! Przynieś nam coś do picia!”. Od tej pory ja z moją koleżanką Danką Miszewską chodziłyśmy, nosiłyśmy im jedzenie. Później za jakiś czas już ich nie było. Nie wiem, czy oni sami [uciekli], czy Niemcy ich wypatrzyli i zabrali.

  • Jak wyglądało życie codzienne w trakcie Powstania? Czy brat pojawiał się w domu?


Nie pojawiał się. Pojawił się później, jak już Powstanie prawie upadło. Nie pojawiał się w ogóle. Nie wiem, może miał w tym jakiś cel.

  • Jak radzili sobie rodzice?


Mama pracowała na kuchni w czasie Powstania, bo Niemcy musieli mieć ugotowane. Oni się nie martwili [o innych]. Poza tym, jak była dobra zmiana, to pozwolili w tych garnuszkach przynosić jedzenie dla dzieci. Ojciec pracował przy rozkręcaniu maszyn. Co nas ucieszyło… Oni część tego wywieźli do Niemiec, ale czy to dojechało do Niemiec, to nie wiemy, a część została w Warszawie, nie zdążyli już [zabrać].
Myśmy wyszli stosunkowo późno. Dopiero w październiku 1944 roku. Nas też mieli rozstrzelać, ale był później już zakaz. Jak Powstanie upadło, to już tych egzekucji nie wykonywali. Tak że my nikogo nie mieliśmy poza Warszawą.

Nie mieliśmy nikogo na wsi, ale ojciec jakiś wózek znalazł, na ten wózek trochę rzeczy wzięliśmy (szczególnie ubranie, bo zima szła) i dojechaliśmy do Babic. To jest niedaleko za Warszawą. Pamiętam, że już niebo było ciemne, gwiazdy na niebie, a nas nikt nie mógł przyjąć, bo nie było miejsca. W każdej chałupie, w każdym domku byli już ludzie z Powstania. Wtedy, pamiętam, wyszedł pan Bogucki (tak się nazywał), który miał bodajże czworo dzieci i mieli jeden pokój, a drugi był jeszcze niewykończony, to znaczy ściany nie były wytynkowane ani z jednej, ani z drugiej strony, i zaproponował [mieszkanie]. To był najbiedniejszy gospodarz właśnie w Babicach i mówi: „Tylko tyle państwu mogę zaproponować”. Dał ojcu słomy i ojciec te wszystkie dziury tam poutykał i tak mieszkaliśmy. To wyglądało tak, że ten pokój (wtedy już brat był i ta ciocia Stefa) nas było tam tak: ja, mama, ojciec i brat to czworo. Wrócił ten brat, który w czasie Powstania [walczył], z tą narzeczoną wrócił, to było sześcioro; ciocia Stefa [z czwórką dzieci], to już jest dziesięć osób; ciocia Mila, to jedenaście… I to chyba wszyscy. Mieliśmy taką atrakcję, że ojciec zbił (myśmy na to mówili „kojko”) takie ogrodzenie z desek […] Taki kwadrat. Pan Bogucki dał słomy, mama jakiś prześcieradła miała, to się nakrywało i spaliśmy tak jedno obok drugiego. Była taka „atrakcja”, że tam pan Bogucki zakopał żyto i tam się dostały szczury. Jak myśmy szli spać i była cisza, to te szczury nas podrzucały do góry. Ciocia Mila spała z taki drągiem i waliła tam do nich, ale ja nie mogłam i mówię: „Mamo, ja już pójdę na górę, tam będę spała, niech mnie te szczury nie podrzucają do góry ”.
Tak dotrwaliśmy do 17 stycznia 1945 roku. Tak jak powiedziałam, byłam niesfornym dzieckiem. Szłam z rynku i patrzę, biegnie [chłopak] w takim obszarpanym płaszczu (nie chcę, żeby ktoś się dowiedział i powiedział, że ja szkaluję, ale tak naprawdę było) i trzyma karabin. Ja tak stanęłam, mówię: „To nie Niemiec… Kto to jest?”. A on (nie rozumiałam wtedy tego [języka]): Uchadi dziewoczka, uchadi! Myślę, co on do mnie mówi? To jakiś Turek czy co? Okazało się, że to był żołnierz rosyjski. Miał karabin na sznurku. Dosłownie na sznurku. Ja przybiegałam do domu i mówię: „Tatusiu! Ty wiesz, że widziałam takiego i takiego żołnierza, tak i tak powiedział?”. A ojciec bardzo dobrze znał rosyjski i mówi: „On ci kazał, żebyś ty stąd uciekała”. Później rozległy się strzały (nasze wojsko). Jak zobaczyłam naszego żołnierza, to jakby objawienie… Jak bym Matkę Boską zobaczyła. Mam gdzieś guzik, co mu odkręciłam od munduru i mówię: „Pan powie, że to ja”. A on mnie po głowie pogłaskał.


Moi rodzice ubrali się i poszli do Warszawy, a ja miałam taki żal… Przecież tak tęskniłam za Warszawą… Ciągle mówiłam: „Ja wiem, czy ja tam kiedykolwiek jeszcze stąpnę?”. Jak wyszłam przed tę chałupę u państwa Boguckich, to widziałam komin z fabryki, bo to był olbrzymi komin, co go zestrzelili później. Patrzyłam w to miejsce i wyobrażałam sobie, że jadę tramwajem. W ogóle taką miałam nostalgię za Warszawą, że się nie mogłam z tym pogodzić, że tam nie można iść. Taki szatański pomysł w mojej głowie się zrodził, że ja do mojego brata tego młodszego (on nie żyje) mówię: „Wiesz co? Ubierz się w palto, ja się ubiorę i pójdziemy do tej Warszawy”. Mama zachorowała nam w czasie pobytu na tych Babicach. Miała ropne zapalenie gardła i [prosiła], żebym poszła z bratem do Pruszkowa. To był taki duży kawałek, ale ja wszędzie [chodziłam], mama mi ufała. Poszłam i tam było mnóstwo Kozaków w tych Babicach. Warszawiaków szukali ciągle (to myśmy się w snopki chowali) i tych Powstańców. Gospodarza córkę najstarszą, taką Jankę, złapali i ona miała taką sukienkę, jak to harcerki nosiły. Oni ją chcieli rozstrzelać, ale dopiero jakiś pan, który miał na nich wpływ, powiedział, że to jest córka gospodarze, stąd i ją puścili. Oni mówili: „Do Kozaków strzelałaś!”. Ona w ogóle zapomniała języka w buzi, nie odzywała się nic. To była dziewczyna, która miała piętnaście lat, ale jakoś cudem ją ten sąsiad wybłagał.

Ja z bratem, nie mówiąc nic cioci, poszłam do Warszawy. Doszłam do cmentarza katolickiego na Woli. Żołnierze nie wpuszczali, bo była tak zaminowana Warszawa, że się bali, że ludzie teraz będą znów ginąć. Stanęłam (byłam taki kłamczuch) i do tego żołnierza mówię: „Dlaczego nas pan zatrzymał? Mama poszła, a my tu zostaliśmy…”. A on mówi: „A gdzie ty chcesz iść?”. – „Na Bema”. On zatrzymał ciężarówkę i nas ci żołnierze przy Bema wysadzili. Stanęłam na Bema, były gruzy i dopiero [kiedy] zobaczyłam naszą szkołę, wiedziałam, że jestem na Bema. Wszystko było zaminowane. Ludzie szli i ginęli. Ginęli, już jak wrócili do Warszawy. Taką pamiątkę nam Niemcy zostawili. Mama pierwsza doszła z ojcem, natomiast my przyszliśmy (mój brat taki zziębnięty), jak nas zobaczyła, mówi: „Co w ciebie wstąpiło?! Zobacz, ile ludzi tu ginie!”. Ojciec się nic nie odzywał, tylko mama mówi: „Jak ty mogłaś?! Jeszcze jego przyprowadziłaś! W tej chwili ja nie mam tu ani poduszki, ani koca, ani nie mam was czym przykryć, chyba tylko tym płaszczem, który na sobie mam! W tej chwili pójdziecie z powrotem na Babice!”. Już się taka szarówka robiła. Myśmy wrócili. Ciotka Mila cała we łzach: „Boże! Myśmy tu was szukali! Gdzie ty byłaś?!”. A ja mówię: „W Warszawie. I mama mi się kazała wrócić, ale wiesz ciociu po co? Bo nie ma się tam czym przykryć. Musisz mi dać pierzynę”. Ta ciotka założyła na mnie tę pierzynę i sznurkiem mnie obwiązała, żebym tej pierzyny nie zgubiła, i z powrotem brata wzięłam za rękę i przyszliśmy do Warszawy. Od tamtej pory z Warszawy nigdzie nie wychodziłam. Mama mówi: „Ja już nie mam siły…”. Chłopak taki był grzeczny maminsynek, bo on miał też jakieś swoje sekrety, ale nie taki jak ja. No kto mi kazał do Warszawy iść w zakończenie wojny? Tam był taki bałagan… Wojsko szło, ludzie szli i co chwila tak buch, buch, buch! Bo jak [ktoś] wszedł na minę, to przecież nie szedł przed nim saper, żeby patrzeć, czy tu jest zaminowane, czy nie. Później na dobre zamknęli, ale ludzie, którzy szli do Warszawy, wiedzieli, jak okrążyć, żeby do tej Warszawy się dostać.
Myśmy mieszkali przy… Też tam wysadzali… To „Elibor” się nazywało. Co oni tam robili, nie wiem. Nasz dom był wysadzony w powietrze i był spalony. Przeprowadziliśmy się do tego drugiego domu, przed Powstaniem byliśmy na Bema 72, a teraz 81. Jak ktoś się tylko pokazał z sąsiadów czy znajomy, to radości było tyle… Jedno drugiego ściskało i płakało… Tak to wyglądało. Mieliśmy ścisły kontakt z żoną cioci syna starszego i z tym dzieckiem. Tam też spalony był ten budynek. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, i dopiero mojego taty kolega, który notabene już nie żyje, pan Kowalski powiedział, że ona nie żyje, bo Niemcy jak rozstrzelali, to kilkoro tych mężczyzn zatrzymywali, żeby sprzątali te zwłoki. Nosili do parku Sowińskiego. Tam przenosili te zwłoki i palili. On z kolegą niósł tą właśnie synową cioci. Pamiętam jak dziś. Była w czarnej sukience, trzymała się za ramię, bo tu był wyrwany kawał materiału i ona trzymała to w ręku, ale dziecka nie widziałam. Z tej rodziny ocalał najmłodszy brat, siostra i brat starszy. Oni nie mieszkali ze swoją mamą na Wolskiej, tylko osobno, a ten najmłodszy, który jeszcze mieszkał z tymi rodzicami, wyjechał na wakacje do rodziny na wieś i tak ocalał. […]

 

  • Zapewne pani jako mała dziewczynka miała problem z oceną Powstania, ale czy pamięta pani, co na ten temat mówiło się w domu?


Mówiło się. Mama zawsze mówiła tylko, że się boi, czy jeszcze zobaczymy [brata, Zdzisława], ale to były takie rozmowy między nimi. A jeżeli chodziło o takie poważniejsze sprawy… Jak spytałam: „Mamusiu, a gdzie Zdzisio? Dlaczego on poszedł z Marysią? Czy nie mogą już przyjść teraz do nas?”. Brat zginął zaraz po Powstaniu. To znaczy nie zginął w Powstanie, tylko zginął przez te bandy UPA. Miał dwadzieścia trzy lata… [wzruszenie 47:53-48:12]

  • Czy jeszcze o czymś chciałaby nam pani opowiedzieć?


Chciałam opowiedzieć o synowej cioci Emilii Różalskiej i jej rodzinie. Starszy syn Różalski brał udział w II wojnie światowej. Młodszy syn Zygmunt z wojny nie powrócił. Prawdopodobnie zginął w Katyniu. Jego żona Helena urodziła w czasie okupacji dziecko podczas jego nieobecności (został w niewoli niemieckiej). Pierwszego stycznia 1940 roku (oni się pobrali w 1938 roku) urodziło się dziecko. Jak on odchodził na wojnę, ona spodziewała się dziecka. Była to dziewczynka. Na imię miała Terenia. Dziecko było śliczne, bardzo mądre. Terenia tu [na zdjęciu] miała jedenaście miesięcy. [Synowa pani Emilii Różalskiej] mieszkała na Prądzyńskiego, a jej rodzice mieszkali na Wolskiej, tak jak był usytuowany park Sowińskiego. I ona została sama z tym dzieckiem. Bardzo się bała, więc wzięła to dziecko na rękę i przedarła się właśnie na ulicę Wolską. Przypominam sobie, że to prawdopodobnie był budynek przy Wolskiej 105.

  • Kiedy to było?


W czasie Powstania. Przedarła się na Wolską do matki. W Powstanie wszystkie bramy były pozamykane. Nie, że ktoś wchodził, wychodził sobie na ulicę. Ona dobrnęła, mimo że strzelali bez przerwy, jak zobaczyli, że ktoś idzie. Doszła tam, gdzie mieszkali jej rodzice, i zaczęła walić [do drzwi]. Jak otworzył drzwi Niemiec, to już tam była egzekucja i ją z tym dzieckiem postawili w tym szeregu, gdzie rozstrzelali tych ludzi. Dziewczynka (ta Terenia), która nie widziała nigdy na oczy swojego ojca, ani ojciec nie widział jej. Powiedział taty kolega, pan Kowalski, że ją, to znaczy matkę tego dziecka, niósł na stos do spalenia, do samochodu oni wrzucali i te samochody podjeżdżały z tymi ciałami do parku Sowińskiego.
W 1946 roku dopiero ten mąż wrócił do Polski, bo go tam do aliantów wzięli i jakiś czas tam był w tym wojsku. Pierwsze, co zobaczyłam (miałam już wówczas szesnaście lat), on poszedł do tego mieszkania na Prądzyńskiego (tam mieszkali już obcy ludzie), z Prądzyńskiego przyszedł na Bema. Tam napotkał sąsiadkę i sąsiadka mu powiedziała, gdzie mieszkamy z jego matką. Na razie nie było mowy o tym, że nie żyje dziecko i ta żona. Usiadł, ciocia zrobiła mu herbaty, nie mogła się nim nacieszyć. On miał dwie walizki. Jedną taką dużą postawił na stole i mówi (do swojej matki się zwrócił): „Mam dla mamusi prezent”. A ciocia mówi: „Dobrze… Tam prezenty… Dobrze, że się spotkaliśmy”. Pamiętam jak dziś. Jak otworzył walizkę (chciał ten prezent cioci dać), na wierzchu leżała lalka… Dla mnie to jest okropne… Co im zrobiło czteroletnie dziecko?… Co im to dziecko zrobiło?… Dziecko nie widziało ojca, a ojciec nie widział dziecka… A teraz oni mówią, że my obozy robiliśmy… A Stalin powiedział, że Powstanie to była „rozróba chuliganów”…





Warszawa, 22 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rejmak
Helena Wołukaniec Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter