Edward Kęder
Nazywam się Edward Kęder. Urodziłem się 3 października 1930 roku w Warszawie na ulicy Błońskiej. Ochrzczony byłem w kościele Najświętszej Marii Panny na Nowym Mieście. W czasie okupacji, w 1942 roku, w moim domu urodziła się siostra o imieniu Barbara, która już odeszła – po sześćdziesięciu dwóch latach życia. Mieszkając na ulicy Błońskiej… To była ulica, która prowadziła do wjazdu na Dworzec Gdański towarowy, między innymi na komorę celną. Tam była stacja postojowa, załadunkowa, [gdzie] parowozy, które zmierzały ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód, [załadowywano] węglem i wodą. To był tranzyt przez Polskę. W 1939 roku wojna została mnie z rodzicami właśnie w Warszawie.
- Czym zajmowali się pana rodzice przed wybuchem wojny?
Przed wojną tata pracował w magazynie „Hersego”. Mama była gospodynią domową. Poszedłem do Szkoły Podstawowej numer 122, która mieściła się na ulicy Stawki 4. Tam [uczyłem się] do piątej klasy. Na skutek wybuchu wojny i okupacji niemieckiej była możliwość ukończenia tylko sześciu klas szkoły podstawowej. W 1939 roku, jak były naloty niemieckie, zapaliła się komora celna, to znaczy jak Niemcy atakowali tam z samolotów. Dom, w którym mieszkałem, składał się z trzech jakby skrzydeł (był w formie niezamkniętej podkowy). W niezamkniętym miejscu były drewniane pomieszczenia. Tam były dwa garaże na taksówki i chyba dwa stajnie dorożki. Dom był własnością żydowskiego gospodarza. Jak zaczęła palić się komora celna, to straż pojechała to gasić, ale było za mało ludzi i środków do gaszenia. Oni odjeżdżali, a w międzyczasie na drewniane pomieszczenia w zamknięciu tego kwadratu spadły bomby zapalające. Ojciec mój wybiegł na ulicę i woła do straży, żeby pomogli nam tutaj ugasić, bo pali się i zapalą się pozostałe skrzydła [domu]. To był dom czteropiętrowy. Strażacy nie bardzo chętnie [chcieli nam pomóc], bo mówili, że są zmęczeni i głodni. Ponieważ w dzielnicy, w której mieszkałem, na ulicy Okopowej była fabryka konserw, na Stawkach mieliśmy magazyny żywnościowe, więc z jedzeniem nie było kłopotu. Gorzej było tylko z chlebem. Tata im zaoferował, że jak przyjadą tutaj gasić, to dostaną poczęstunek. Część przyszła się posilać, a część gasiła [pożar]. Tak ugasili drewniane pomieszczenia.
Jeszcze w czasie wojny był u mnie brat cioteczny. Tak żeśmy przeżyli część okupacji, początki okupacji. W czasie, jak były naloty niemieckie na Warszawę, to w tych magazynach był pierwszy magazyn całkowicie zbudowany tylko z betonu i z piwnicą. Tam na dole była winiarnia, więc ludzie rzucili się na wino, które było w dużych pojemnikach – beczkach. Nie mogli tego wytoczyć z piwnicy, więc część z tego porozbijali, tak że w tych pomieszczeniach wina było do kostek. Początkowo żeśmy właśnie mieszkali na Błońskiej i cały czas z bratem i z moją mamą, z tatą, żeśmy tam przebywali.
- Przez cały okres okupacji?
Cały okres okupacji. Okupacja była taka, że… Tata miał rodzinę pod Maciejowicami, bo stamtąd pochodził. Tam jeździł i handlował. Przed samą wojną tata pracował w hurtowni aptekarskiej, to znaczy tam był obrót lekami, więc wożąc leki na wieś, dostawał produkty mączne czy pieczywo, tak że jeżeli chodzi o jedzenie, to byliśmy zabezpieczeni. Niezależnie od tego na ulicy Okopowej [była] fabryka konserw. Na ulicy Młocińskiej (to była ulica prostopadła do Błońskiej) była piekarnia pana Salle. On w czasie okupacji dużo pomagał ludziom. Większą produkcję pieczywa… Było tak, że było łatwiej o pieczywo, kolejka była krótsza, łatwiej było się zaopatrzyć w pieczywo. W czasie okupacji… Gdy paliły się magazyny na komorze celnej, więc tam było wszystko: tam można było wejść i ubrać się, najeść, wyjechać pięknym nowym samochodem [marki] Buick, Chevrolet, ewentualnie motocyklem, które też były. Między innymi była propozycja jednego z żołnierzy polskiej armii, który tacie za rower proponował nowy samochód, który stał na ulicy, ale benzyny [w nim] nie ma, więc w związku z tym był bezużyteczny, ewentualnie nawet nieprzydatny. Mama mu odradziła, ale później przyszedł [jeszcze raz] ten sam żołnierz (już nie pamiętam w jakim był stopniu) i proponował już motocykl, żeby było łatwiej z benzyną, ale mama też odradziła. Na tym zostało.
- Co pan robił w czasie okupacji? Chodził pan do szkoły?
W czasie okupacji cztery razy zmieniałem szkołę. Pierwsza [szkoła] była na Stawkach (ten budynek stoi jeszcze), później na Żoliborzu na Kozietulskiego, na Felińskiego i na końcu na placu Inwalidów (ten budynek jeszcze stoi jakby frontem do Dworca Gdańskiego, do tego wiaduktu). W czasie okupacji ojciec zmienił pracę, nawet na trochę lżejszą, ale w dalszym ciągu żyło się nam względnie w porównaniu do innych mieszkańców Warszawy czy Polski, bo cały czas mieliśmy zaopatrzenie. Później, w 1939 roku, wybrałem się… Ponieważ miałem rodzinę ze strony mamy w Łomiankach, [gdzie jej] rodzona siostra miała sklep, więc często do nich jeździłem na wakacje, na wypoczynek. Czasami [jechałem] autobusem, czasami pieszo (to było prawie czternaście kilometrów).
W 1944 roku, przed samym Powstaniem, to było chyba 27 lipca, gdy jest święto… Tam był odpust świętej Anny, więc w związku z tym często tam przyjeżdżałem. W sierpniu, właśnie dzień po odpuście, obudził nas (tam mieszkała ciocia) turkot wozów konnych. Okazało się, że Niemcy, którzy mieszkali w Dziekanowie Niemieckim… To była miejscowość równoległa do szosy, która prowadziła na Modlin. Był Dziekanów Polski i Dziekanów Niemiecki. Wszyscy Niemcy z Dziekanowa Niemieckiego byli ewakuowani i prowadzili, co mieli. Kto miał inwentarz, to [prowadził] za wozem. Wywozili dobytek, jaki chcieli brać ze sobą. Czyli oni już wcześniej byli ewakuowani z Polski przez Niemców, wbrew temu, co Niemcy mają pretensje, że Polacy ich wyrzucili, a to przecież nie wina Polaków, tylko tak zwanej trójki hultajskiej: Stalin, później prezydent Stanów Zjednoczonych, prezydent Wielkiej Brytanii. Oni ustalili granice i pod ich dyktando to wszystko było robione. Stalinowi dali swobodę działania i on robił, co chciał. Zabrali nam teren na wschodzie, dając na zachodzie, o które to niektórzy Niemcy się upominają i mają żal o to, że Polacy wyrzucili ich z tych terenów.
W 1939 roku idąc z moją ciocią – matką syna, który u nas przebywał – z Warszawy do Łomianek, na wysokości skrętu do ATK na Bielanach, w rowach [leżało] bardzo wielu poległych polskich żołnierzy. Tam nawet szosa była przerwana, ale myśmy jakoś to ominęli. Doszliśmy na miejsce do rodziny.
Po całej zawierusze niemieckiej powstało getto warszawskie. Na początku getto było znacznie powiększone obszarowo, później było zmniejszane. Na ulicy Niskiej (teraz ta ulica istnieje w jednym odcinku) było kino „Roxy”. Pod tym budynkiem była brama przejściowa i w podwórku przy ogródku mieszkało moje wujostwo – nazywali się Szkopowicze. Początkowo w tym jakby przejściu do getta, bo to była początkowa strona polska, przez tą bramę pod budynkiem przechodziło się na tą stronę getta. Ponieważ wujo znał trochę tych Żydów… Przy wejściu od strony polskiej stał policjant. Wujo był inwalidą (nie miał nogi), mówi do mnie tak, bo się często z nimi kontaktowałem: „Słuchaj, wyjdź tam na ulicę. Jak będzie przechodził jakiś Żyd, będzie chciał wejść z getta, to…”. [Żydzi] wychodzili na zasadzie wyjścia-wejścia, mimo że tam stał policjant granatowy, więc [wujo] mówi: „Jak będą coś [mówili], moje nazwisko Szkopowicz, to powiedz temu policjantowi, żeby ich wpuścił”. Tak było jakiś czas. Później zmniejszyli getto i wujostwo przeprowadziło się na ulicę Przejazd. To jest w tym miejscu, gdzie jest teraz kino „Muranów”. [Tam] był parkan, a prawie że za parkanem był już teren getta. Oni mieszkali po polskiej stronie. Oni mieszkali na czwartym piętrze. Wujo też pomagał ludności żydowskiej w ten sposób, że kobiety zza Warszawy przynosiły w bańkach mleko i z ich mieszkania na czwartym piętrze na lince w bańkach przez jakiś czas do getta było spuszczane mleko i śmietana. Kilkanaście razy przychodziłem do nich i pomagałem im, żeby jak najwięcej tego przerzucić na stronę żydowską. [Pomagano] do tego stopnia (oni mieli dwa duże pokoje), że jakiekolwiek puste naczynie było zalane mlekiem albo śmietaną. Teraz podobno po jakichś wykopkach znaleźli jakąś bańkę z historycznymi [dokumentami] dotyczącymi getta.
- Jak nazywał się pana wujek?
Szkopowicz. On miał dwóch synów i żonę. Żona była dość sprawna, tylko on [chodził] o kuli. [Jego] syn Marian zginął w nieznanych okolicznościach, natomiast Jerzy przeżył okupację i następnie przenieśli się na ulicę Elektoralną. Następnie wujostwo przeprowadziło się na ulicę Elektoralną i w związku z tym kontakt z nimi przerwał się. Wujo zmarł, gdy mieszkali na ulicy Elektoralnej, nie wiadomo z jakich powodów. W każdym razie ulica Elektoralna była podzielona wzdłuż: z prawej strony było getto, a po lewej stronie właśnie oni mieszkali (pod numerem nieparzystym, nie pamiętam jakim).
- Czy w czasie powstania w getcie warszawskim był pan w Warszawie?
Oczywiście. Jak powstało getto, to początkowo jeździliśmy tramwajem z ulicy Dzikiej przez getto na Żoliborz, bo taka była linia tramwajowa. Często widząc, jaką sytuację głodową mieli mieszkańcy getta, więc jadąc tramwajem, oddawaliśmy im swoje kanapki – drugie śniadania. Później Niemcy zamknęli ten przejazd. W czasie walk w getcie Niemcy wyprowadzali z getta kilka grup roboczych na Dworzec Gdański. Oni wracali wieczorem z dworca, przechodząc właśnie ulicą Błońską. Tam był wiadukt kolejowy. Pod wiaduktem kolejowym [szliśmy] Błońską do ulicy Dzikiej i do getta. Naprzeciwko Dzikiej, czyli dawnej Zamenhofa, była brama getta. Z taką dziewczyną z tego domu na Błońskiej, to znaczy z sąsiadką – Lewińską Kazimierą – podawaliśmy chleb Żydom, bo oni, jak szli, to prosili o jakieś jedzenie. Ponieważ prowadził ich Wermacht, to oni mieli swobodniejszą obstawę, dozór. Dłuższy czas żeśmy im pomagali, przynosząc chleb, wodę, ale raczej żeśmy więcej chleba dawali, bo oni prosili o chleb, o ziemniaki. Nawet mama kilka razy mówiła: „W końcu ja nie będę miała sama co jeść i ty też nie będziesz miał, jak ten chleb zanosisz”. Chodziliśmy do piekarni pana Salla i on nam czasami dawał bochenek albo dwa, żeby dać Żydom. To nam się udawało. Później, jak zaczęli wywozić Żydów z getta, to ich wprowadzali do wagonów na ulicy Stawki. Tam był betonowy magazyn – cały z betonu – z piwnicą, a pozostałe [magazyny] były drewniane. W nich też była żywność. Tu ich wyprowadzali do wagonów (wtedy było gorącą) i wtedy właśnie z Kazią Lewińską żeśmy pomagali (już nie pamiętam, czy miała na imię Kazia, czy Wandzia) w ten sposób, że… Część transportu przechodziła przez taki jakby tartak i tam było dobudowane, i Niemcy nie widzieli, jak my dochodzimy do wagonów czy ewentualnie [nawiązujemy] jakiś kontakt. Mieliśmy możliwość wrzucać im do wagonów przez okienka butelki z wodą czy chleb. To było kilka razy.
Później, jak Niemcy wywieźli już wszystkich do Treblinki, to w getcie wybuchło powstanie. W związku z tym Niemcy zaczęli podpalać. Był taki moment przed Wielkanocą – w Wielkim Tygodniu – na placu Parysowskim (to jest w miejscu, gdzie teraz za stacją paliw jest szkoła samochodowa), że Niemcy podpalali budynek i chcieli ewakuować Żydów. Oni nie uciekli, nie wychodzili z tych budynków, tylko po prostu uciekali do góry, a ponieważ ogień [dochodził] coraz wyżej, to skakali. Niemcy im podstawili drabiny, żeby po nich schodzili, ale oni nie chcieli i część, po prostu skacząc na bruk, ginęła. W czasie powstania [w getcie], kiedy spotkałem swojego chrzestnego, był jeszcze taki moment, że stałem na ulicy Spokojnej róg Okopowej. Tam pod drzewem, które jeszcze stoi, leżało dwóch powstańców. Po prostu, gdy ich tam oglądałem, zauważyłem samochód, który jechał od strony jakby Okopowej od Leszna.
W międzyczasie, mieszkając jeszcze właśnie na Błońskiej, w czasie okupacji mieszkał koło nas, a właściwie mieszkali, bo to był korytarz na parterze i tam mieszkały trzy rodziny. Przez ścianę mieszkały dwie panie i pan. Ten pan pracował w zakładach sanitarnych na ulicy Spokojnej. On podobno miał kontakt, to znaczy miał taką możliwość, że wjeżdżał do gestapo na Szucha, wjeżdżał na Pawiak (dowiedziałem się o tym już po Powstaniu). Kiedyś po południu do tego mieszkania przyszło dwóch mężczyzn i zapytało o niego. Któraś z tych kobiet powiedziała, że niestety jego nie ma, więc jeden z tych mężczyzn czekał na podwórku, a drugi, nie wiem, gdzie był. Tylko zdążył wejść do mieszkania, odczytali…
To raczej chyba ktoś z oporu polskiego. Zdążył tylko wejść do mieszkania, odczytali mu wyrok i go zabili na miejscu. Dowiedziałem się o tym później od kolegi Dąbrowskiego, który później mieszkał w zakładach sanitarnych, bo tam była tak zwana mykwa (tak to nazywali przed wojną i po wojnie jeszcze). Dowiedziałem się [o tym] od niego. To był kolega z klasy z podstawówki. On mówił, że musieli go zabić, dlatego że na ulicy Spokojnej w zakładach sanitarnych mieli radiostację, a ponieważ przy takich skupiskach niektórych ludzi był alkohol i oni podobno sobie tam kiedyś popili, to powiedział, że ich wszystkich wyda. Podobno to był powód do wydania wyroku na niego.
- Przejdźmy do Powstania Warszawskiego. Jak pan zapamiętał pierwszy dzień?
Wybuchło Powstanie. Tata mój pojechał do rodziny do Łomianek. Godzina dwudziesta druga, a taty jeszcze nie ma. Powstanie wybuchło o godzinie piątej. U nas było o tyle lepiej, że na ulicy Błońskiej i Młocińska tam była, Dworzec Gdański towarowy – tam był Wermacht. Tam były magazyny materiałów pędnych. Jak Powstanie wybuchło, to na dachu tego czteropiętrowego budynku siedzieli Powstańcy i chcieli ostrzeliwać Dworzec Gdański, a Niemcy weszli do podwórka i powiedzieli (tak dosłownie): „Jak nie będzieta stąd strzelać, to nic wam tu nie grozi, jedynie tylko samoloty”. Ten wiadukt był trzy razy podpalany przez Powstańców, ale nie chciał się zapalić, a był drewniany – cały był zbudowany z drewna. Na bocznicy na ulicy Stawki, skąd wcześniej wywozili Żydów do Treblinki, stał taki jakby pociąg osobowy – było kilka wagonów załadowanych odzieżą, obuwiem niemieckim. Obok były magazyny żywnościowe. Jak spotkałem się z moim chrzestnym, to mówię, że tak i tak, że jest taka możliwość, że jedziemy na Stawki i będziecie mieli zaopatrzenie. On działał gdzieś na Starym Mieście. Załadowaliśmy im samochód z ubraniami, z pierwszego magazynu żeśmy trochę konserw wrzucili. Za jakiś czas podjechała furmanka, platforma właściwie, w parę koni, z firmy AGRIL. To była firma, która zajmowała się dystrybucją mleka. Przyjechali ze Starego Miasta. Akurat tam byłem, więc mówię: „Podjeżdżajcie tu pod ten pociąg. Tam jest tyle odzieży, tam jest żywność i to załadujemy”. Żeśmy załadowali całą furmankę. Jak oni tam dojechali, komu to dali, to nie wiem, ale widziałem, że Powstańcy chodzili w panterkach właśnie z tego pociągu. W międzyczasie Niemcy chcieli zabrać ten pociąg, więc Powstańcy ostrzeliwali, żeby Niemcy nie odczepili tych wagonów. Niemcy zrezygnowali i na tą bocznicę przysłali pociąg pancerny. Dopiero jak przyjechał pociąg pancerny, to zabrali [te wagony], ale w nich nie było już za wiele. W każdym bądź razie w taki to sposób Powstańcy byli zaopatrzeni.
Po Powstaniu, po wojnie właściwie… Jak wybuchło Powstanie, to jak ten Niemiec wspomniał, że nam tu nic nie grozi, to myśmy tam siedzieli. Za jakiś czas, już nie pamiętam kiedy, ale to chyba było na początku września, wpada Niemiec do podwórka i krzyczy:
Raus!, żeby wszyscy uciekali. Drugi stał w bramie i kto tylko wyjrzał, to od razu go za bramę. W międzyczasie, jak myśmy wyszli z rodziną, mama tylko zdążyła złapać narzutę z łóżka, moją dwuletnią siostrę – swoją córkę – wzięła przed siebie, tak jak to kobiety na wsi wiązały bańki z mlekiem czy coś takiego, i żeśmy wyszli. Ojciec wziął jeszcze rower. Niemiec, który stał przed bramą, powiedział: „Jak macie rodzinę za Warszawą, to możecie iść do rodziny”. Mama w ostatniej chwili złapała walizkę, w której było chyba coś najbardziej wartościowego i potrzebnego na ewakuację. Doszliśmy do ulicy Powązkowskiej. Tam była barykada od ulicy Młocińskiej, to znaczy właściwie w poprzek ulicy Błońskiej, bo tam przed wojną, to już były rogatki, tak jak na przykład są na Grochowie koło „Wedla” czy przy placu Unii Lubelskiej. Tam tylko żeśmy przeszli. Na barykadzie Niemiec zabrał rower. Kolega z naszego podwórka, z którym tam mieszkałem, pomógł mi tę walizkę podnieść do góry, bo ona była dość ciężka, i na barykadzie Niemiec zabrał tę walizkę. Nas wyprowadzili pod dom, który jeszcze stoi na ulicy Powązkowskiej pomiędzy ulicą Burakowską a Młocińską (teraz tam jest przejazd od ronda „Radosława”, tak zwanego ronda Babka). Mamę z siostrą i wszystkie kobiety popędzili ulicą Okopową, a mnie z tatą i wszystkich mężczyzn rozdzielili na prawo, i ulicą Powązkowską żeśmy szli aż do pętli tramwajowej. Tam była pętla tramwajowa na Miasteczku. Tak się nazywało to osiedle, bo to już była jakby wioska (to jest teraz tam, gdzie jest kościół, gdzie jest Trasa AK). Tam byliśmy przez noc. Mogliśmy nawet stamtąd uciec, ale chodziło nam o mamę i o siostrę, bo nie wiadomo, gdzie ich zabrali. Na drugi dzień rano popędzili nas stamtąd. Przechodziliśmy przez Koło. Domy były popalone, niektóre dopalały się jeszcze, w mieszkaniach, w niedopalonych zgliszczach leżały zwłoki ludzkie. Doprowadzili nas ulicą Bema do Dworca Zachodniego i [załadowali nas] do pociągu, do wagonów dawnego EKD. Zawieźli nad do Pruszkowa.
W Pruszkowie, w takim tłumie ludzi, żeśmy spotkali się z mamą. Niemiec, pierwszy od razu na wyjściu, chciał mnie zabrać. Miałem wtedy czternaście lat, ale byłem dość rosły jak na swoje lata. Ojciec mówił dobrze po niemiecku, więc do tego Niemca powiedział, że jestem chory (kazał mi utykać na nogę), później mama włożyła mi coś pod koszulę. W ogóle to Niemcy segregowali nas trzy razy. Stamtąd właściwie też mogliśmy uciec, bo były takie możliwości, gdyż ci, którzy zaopatrywali tą bazę… To były warsztaty kolejowe w Pruszkowie. Ci, którzy zaopatrywali w żywność wysiedleńców z Warszawy [robili tak, że] na wozie wjeżdżała jedna osoba, a wyjeżdżało kilka osób. To przeważnie były furmanki konne. Nas było za dużo, bo takie dziecko, mama i nas jeszcze dwóch, więc postanowiliśmy siedzieć w Pruszkowie. W końcu tych warsztatów na szklanej wacie, którą jeszcze pamiętałem chyba przez dwa lata, od momentu kiedy nas wywieźli z Pruszkowa… Z nami była z naszego domu z Błońskiej starsza dziewczynka z młodszą siostrą. Niemcy nie mieli już gdzie wysyłać tych z obozu w Pruszkowie, więc zaczęli wywozić w okolice Warszawy. Stoi transport kolejowy w Pruszkowie. Dochodzimy do tego wagonu: my i te dwie siostry (ich mama zginęła w Powstaniu na podwórku – jakiś przypadkowy pocisk czy szrapnel zabił ją na podwórku), i Niemiec zabiera starszą siostrę. Przy tym stała jeszcze siostra zakonna. Stał Niemiec, siostra zakonna i pomiędzy nimi było jakby przejście. Ten Niemiec zabiera starszą siostrę. Nie wiem, czy mama, czy tata, mówi do tej siostry, że jak ją odłączą, to ta mała zginie, bo to jest małe dziecko (ledwo tam chodziła). Zakonnica mówi do Niemca, ale on twardo, więc ojciec się wstawił za nią i mówi: „Jak zabierzecie ją, to te dziecko zginie”. – „Tak? To chodź i ty”. Zabrali tą starszą [dziewczynkę] i tatę zabrali, a nas i [drugą] dziewczynkę zapakowali do pociągu – wagonu towarowego. Po drodze miejscowa ludność zaopatrywała nas w jedzenie i picie.
Dojechaliśmy do Skierniewic. W Skierniewicach pociąg zatrzymał się i wszystkich z wagonów wypędzili na rampę. Prowadzą nas… W Skierniewicach była cegielnia, w której było tak zwane RGO (to w czasie okupacji była taka organizacja pomocy). Nie pamiętam, co się stało z młodszą siostrą, czy ona gdzieś dalej została, czy ktoś się nią zaopiekował, w każdym razie prowadzą nas w szeregu przez miasteczko. Mama niesie moją siostrę i kobieta z ulicy [mówi do niej]: „Pani z dzieckiem, pani tu pozwoli”. Mama złapała mnie też za rękę. W trójkę żeśmy trafili do właścicielki zakładu fryzjerskiego. U niej żeśmy byli prawie dwa tygodnie. Tam mama doprowadziła nas i samą siebie do porządku, ale nie możemy tam dłużej siedzieć, bo nie możemy nadużywać [gościnności], więc powiedzieli nam, że w RGO w cegielni rozwożą po wsiach wszystkich tych, których nie wywieźli.
Ojca wywieźli aż pod Kanał Kiloński. Tam pracował na kolei. Uciekł stamtąd, nie mając paszportu, nie mając biletu. W tym pociągu, w tym wagonie, były trzy kontrole. Ojciec tylko czytał niemiecką gazetę i nikt do niego nie doszedł. Przyjechał. Wiadomo, Warszawa była jeszcze zajęta przez Niemców, i w Pruszkowie zatrudnił się jako pocztylion. Dostał przepustkę i przyszedł do domu na ulicę Błońską. Stał tylko szkielet [domu], dom był cały spalony. W piwnicy, w której rodzice zakopali naczynia i coś jeszcze, to to wszystko było wyszabrowane. Ojciec pracował w Pruszkowie. Pisał listy do rodziny, ale wiadomo, jak to wtedy poczta działała. W Skierniewicach przyjechał jakiś gospodarz i zabiera nas, to znaczy moją mamę, siostrę i mnie, zabiera taką dziewczynę z Powstania z dzieckiem…
- To było już po zakończeniu Powstania Warszawskiego?
Tak, to już był koniec Powstania. Na Starym Mieście jeszcze chyba walczyli, ale w każdym razie myśmy tutaj walczyli, byliśmy pod płaszczykiem Wermachtu, bo tam, gdzie nas prowadzili przez Wolę, to przecież ilu tam leżało zabitych. Przecież na terenie kościoła Świętego Stanisława, gdzie było duże ogrodzenie, to tam szabrowali jeszcze „ukraińcy”, gdy ktoś miał coś wartościowego z biżuterii. Ojca ratowało to, że znał dobrze niemiecki, bo zawsze łatwiej w języku tego, kto interweniuje czy chce zatrzymać, to można mu ewentualnie coś wyjaśnić. W związku z tym jedziemy dalej.
Gospodarz zabrał nas furmanką. Przywieźli nas na poniemiecką gospodarkę. Widocznie Niemców już stamtąd ewakuowali, nas tam przywieźli na tą gospodarkę. Dwoje dzieci (ja też jako dziecko jeszcze) i dwie dorosłe osoby, i jeszcze taką starszą panią dokooptowali do tego. Pokoik był niewielki, [a w nim] trzy rodziny i troje dzieci. Miejscowy sołtys czy ktoś obiecał nam, że tutaj pomogą z uwagi na dzieci. Jeden dzień czekamy – nic, drugi dzień – nic. Czekamy, co dalej. Marysia, co z nami była, mówi do mamy: „Chodź Kędrowa – mówi – idziemy do stodoły”. Tam w tym gospodarstwie była jeszcze stodoła, a w niej pełno zboża. [Mówi]: „Zboża trochę umłócimy, będziemy mieli co jeść, bo co będziemy czekać”. Po prostu obiecali, a nic nie dali. W międzyczasie, jak ten gospodarz nas wiózł, to nabrał chęci, żebym przyszedł pomóc mu w gospodarstwie. Mama mówi: „Proszę pana – mówi – to jest dziecko”. – „A, wie pani…”. Gospodarz potrzebował rąk do pracy, bo ich było tylko dwoje – małżeństwo. Poszedłem do tego gospodarza jako pomoc. Jak wyszła ta sytuacja, to poszedłem do gospodarza i pożyczyłem dwa cepy, i z mamą zaczęliśmy młócić na klepisku w tej stodole. Jak był hałas od tego bicia, to przybiegł sąsiad, który mieszkał obok i podobno miał się opiekować tym gospodarstwem. Miał pretensje, że my tutaj… Marysia była dość bojowa i tam jeszcze do niego… W końcu chyba za dwie czy trzy godziny, w każdym razie pod wieczór, przywieźli nam jedzenie: trochę tłuszczu, trochę kaszy, żeby przynajmniej coś zjeść. Pomagałem trochę u gospodarza. On mi za pomoc kupił ubranie, jak to teraz noszą te waciaki, tylko to było robione z lnu: spodnie, kurtka i buty drewniaki na drewnie, to znaczy tam niby była skóra, ale pod spodem była drewniana podeszwa. Mama też mu pomagała. Pomagaliśmy na polu w czasie zbiorów. Jak przyszła zima, to… On nawet pożyczył nam kożuch do przykrycia. Jak przyszła zima, to on mówi, że musi mnie zwolnić, bo ja go oskarżyłem do Niemców, że on świniaka zabił. Miał po prostu taki pretekst. Ja i cała rodzina zostaliśmy, bo ja wtedy z mamą to żeśmy utrzymywali… Tamta nie pracowała nigdzie, bo musiała zajmować się małym dzieckiem (tamta starsza druga osoba, taka była kulejąca). W każdym razie kierownik tamtejszej szkoły (to była miejscowość Michałów)…
- Kiedy państwo przebywali w Michałowie?
Ja osobiście przebywałem do 20 stycznia 1945 roku. Mama z tamtymi została dłużej. Do Warszawy chciałem iść 17 stycznia, ale przyszedł front rosyjski i żołnierze mówili, że jest bardzo dużo min i jest niebezpiecznie, nie będą wpuszczać, więc u kierownika szkoły rąbałem drewno. Za to płacił mi papierosami. W międzyczasie było obowiązkowe zarządzenie, jak teraz były dostawy po wyzwoleniu za PRL-u, że były kontyngenty. Każdy gospodarz musiał oddać jakąś część swoich plonów, a ten, co nie oddał, to [był kierowany] do obozu pracy. Na terenie Michałowa była szkoła, w której powstał obóz pracy. Przyszedł gospodarz (już nie pamiętam nazwiska) i zaproponował, żebym poszedł za niego do tego obozu pracy, a on będzie dawał paczkę żywnościową dla mnie, tu jeszcze mamie przyniesie jakąś paczkę, tak że tu były jeszcze jakieś warunki do przeżycia.
W końcu Niemiec z tego obozu nawiązał kontakt z Marysią, która bardzo dobrze stawiała karty. Ona tak czytała z kart, jak by to było, jak będzie i jak jest. Mówiła właśnie o moim tacie, że to niski blondyn, pisze listy, krąży i nie może trafić. Później tak wszystko właśnie wyszło w rzeczywistości. W tym obozie, ponieważ ten Niemiec przychodził do niej… Ona też dobrze rozmawiała po niemiecku, stawiała karty temu Niemcowi, a on pewnie przez sympatię (pewnie też miał małe dziecko czy więcej) przychodził i się cieszył, że tu jest, że ona mu postawi karty. I tak po prostu przychodził prawie co wieczór. W tym obozie pracy byłem dwa razy na okopach nad Rawką. Niemcy tam budowali umocnienia. Tam były doły o głębokości około czterech metrów – bunkier. Na bunkrze stało jeszcze działo. Dwa razy poszedłem i poskarżyłem się tamtemu Niemcowi, że to ciężka praca. On załatwił, że już nie chodziłem i byłem na miejscu.
W międzyczasie, jak gospodarz zwolnił mnie z pracy… Była jeszcze gospodyni, która mieszkała między nimi a nami. To była wdowa, miała też troje dzieci, ale czasem nam dobrze pomagała, czasami coś podrzuciła. Miała gospodarstwo, więc przez współczucie [pomagała nam]. Kiedyś wieczorem do nas do domu przychodzi ten Niemiec i do Marii mówi, że się żegna, bo wyjeżdża. [Ona mówi]: „Jak to wyjeżdżasz? Sam?”. – „Nie, wszyscy wyjeżdżają”. – „A ten obóz pracy?”. – „No też wszystkich zabieram”. To ona mówi: „A Edek?”. Ten przybiegł do szkoły. To już była chyba godzina późna wieczorem, wywołał moje nazwisko, dostałem kopniaka i zostałem.
Ponieważ ona była też taka rozrywkowa jak ja, więc żeśmy sobie trochę zawsze śpiewali. Następnego dnia słyszeliśmy w nocy przez szosę, bo tam [w odległości] około czterech kilometrów była szosa, która łączyła Mszczonów ze Skierniewicami… Rano my tak sobie tutaj śpiewamy, a ona przybiega do nas i mówi: „Cholery – mówi – wy śpiewota, a tu – mówi – jeszowskie są”. My nic nie wiedzieliśmy, nie słyszeliśmy. Ona widocznie coś tam zauważyła wcześniej. Za chwilę, ona tylko wybiegła z domu, w stodołę wjechał czołg, później odwrócił lufę w kierunku naszego budynku (to była odległość około dziesięć metrów). [Wybuchła] ogromna panika – Rosjanie. Ludzie tam już trochę [wiedzieli], jak postępują niektórzy rosyjscy żołnierze. W każdym razie cztery dni stali. Okazało się, że cały ten obóz z całą obsadą Niemcy ewakuowali – została pusta szkoła, pusty obóz. Cztery dni stała jakby cała czołówka tego frontu. Nie mieli żadnego zaopatrzenia. U nas w mieszkaniu, mimo takiego zagęszczenia, miał taki lejtnant zamieszkać, przenocować. Rano, jak żeśmy wstali, to nie można było z łóżka zejść. Mama kupowała odciągane mleko, robiła sery, żeby były pieniądze. Zginęło mleko odciągane, sery, pończochy, prawie wszystko to, co wisiało na zewnątrz, prócz ubrania, zginęło. Na podłodze leżeli jeden obok drugiego żołnierze radzieccy. Cztery dni stoją, nie mają żadnego zaopatrzenia. Po czterech dniach przyjeżdża zaopatrzenie i dostają trochę alkoholu i cukru. Były takie menażki z pokrywką. Jak zdążył, to mu osobno wsypał i wlał, a jak nie, to mu razem do jednego pojemnika. Najciekawsze było to, że wszyscy się dziwili, dlaczego pierwsi piechurzy, którzy weszli do [wsi], prowadzili wielbłąda. Tak byli przez cztery dni. Dopiero po czterech dniach przyszło zaopatrzenie i podciągnęli siły, i atakowali lasek, który był prostopadle do wsi. Tam właśnie były okopy i umocnienia nad Rawką. W związku z tym Rosjanie próbowali atakować, ale Niemcy byli bardziej uzbrojeni, więc spalili chyba cztery czy pięć czołgów. Koło tych czołgów leżeli spaleni młodzi czołgiści. Dopiero po czterech dniach dostali pierwsze zaopatrzenie. Przyszli Rosjanie.
Na wsiach były takie jakby kopce, w których gospodarze trzymali przeważnie ziemniaki, kapustę. Tamtej sąsiadki, pani Sitkowej syn, właśnie mój rówieśnik, przyszedł kiedyś [do mnie]. Zaglądamy do kopca, a tam broń leży: karabin maszynowy – taki talerz – pepesza i było też chyba trochę krótkiej broni. My, jak to młodzi, z ciekawości żeśmy uruchomili karabin maszynowy i sąsiadowi żeśmy komin ścięli. Szum się zrobił, ale nie ustalili, kto [to zrobił]. Przyszło polskie wojsko. Jak przyszło polskie wojsko, to za papierosy, które dostałem za pracę, dostaliśmy tłuszcze, mąki, kaszę i żeśmy już trochę odżyli. W międzyczasie, jak gospodarz mnie zwolnił, to zabrał nam kożuch i we trójkę nie mieliśmy czym się przykryć. Mama miała pieniądze, kupiła [materiał] jakby na pierzynę i żeśmy nabrali siana ze stogu, i była pierzyna z siana. Pod tym żeśmy we trójkę spali.
- Kiedy dotarł pan do Warszawy?
Dwudziestego stycznia postanowiłem iść do Warszawy. Mama dała mi wyprawkę. Doszedłem do szosy. Po drodze jechali Rosjanie. Pytali nas, gdzie [idziemy]. Zabrali nas. [W samochodzie] były trzy czy cztery osoby. Paczki, które mieliśmy z sobą, kazali nam zapakować do skrzyni na samochodzie. Miałem tam kurę i chyba jeszcze było pieczywo. [Dojechaliśmy] do Mszczonowa. Powiedzieli, że jadą do Warszawy, a oni w Mszczonowie skręcają na Żyrardów, więc myśmy tam zaczęli kołatać. Wracamy. Oni się zatrzymali, ale paczek już nam nie oddali. Trudno, idziemy w kierunku Warszawy. Szedłem w drewniakach. Doszedłem… W międzyczasie złapałem się furmanki, bo ci, którzy byli zamożniejsi, jakaś rodzina, to wynajmowali gospodarza, który wiózł ich furmanką do Warszawy. Kilka razy załapałem się na furmankę. Dotarłem do Radziejowic. Tam przenocowałem w stodole. Następnego dnia wyruszyłem do Warszawy. Wszedłem od ulicy Grójeckiej.
- Czy w Warszawie spotkał się pan z ojcem?
Nie, musiałem jeszcze iść do Łomianek. Przyszedłem do Warszawy, stanąłem pod domem, [a tam był] napis: „Kęder Piotr. Byłem. Poszedłem do Łomianek”, a to jeszcze czternaście kilometrów pieszo w drewniakach, nogi poobcierane. Dotarłem tam. Spotkałem się z rodziną, z tatą, a mama zniecierpliwiona z wyrzutem sumienia następnego dnia wyruszyła za mną do Warszawy. Marysia mówi: „Po co będziesz szła Kędrowa?”. – „Nie, ja muszę iść”. Od Grójeckiej już nie puszczali, tylko przez Włochy, więc gdyby szła Grójecką, to by szybciej dostała się do Warszawy i do Łomianek, a tak, to [miała] dzień spóźnienia.
Przenocowaliśmy w Łomiankach i ja z tatą wracamy do Michałowa. W rodzinie akurat siostry ciotecznej mąż zginął na podwórku, nie wiadomo od czego, jakiś pocisk czy coś, i była żałoba. Wracamy z tatą do Michałowa. Doszliśmy do Raszyna. Tam żeśmy się posilili zupą: zacierki, woda i nic więcej. Okazało się, że znów mamy nie ma, więc czekamy. Mama przyszła, [mówi]: „To co? Zbieramy się do Warszawy?”. Dobrze. Z tatą żeśmy przyjechali szukać jakiegoś mieszkania. Na Żoliborzu, tutaj jak jest ulica Mickiewicza od Zajączka, normalnie były mieszkania, wszystko było. Można było zamieszkać. Nawet zostały zapasy, które ktoś porobił na zimę. Tata mówi: „No tak. Tutaj to takie niby jest dobre, ale jak ktoś przyjdzie, właściciel, to gdzie tutaj. Powie, że przeprasza, że to jest moje mieszkanie. Musimy się stąd wynieść”. Mama przyjechała. Już nie pamiętam, jak to było, czy ze mną, czy z tatą i też chodziliśmy tam, zaczęliśmy szukać jakiegoś lokum, bo wokół wszystko było popalone. Gdzie był teren getta, to tylko była kupa gruzów. Niemcy wywozili cegłę na umocnienia wojskowe. Stał tylko kościół na Zielnej, który ocalał w związku z tym, że Niemcy jakie były kosztowności z getta, to wszystkie do tego kościoła przywieźli, a na wyższej wieży stał strzelec wyborowy i od czasu do czasu kogoś trafił. Jak żeśmy wrócili… Z mamą oglądamy, nie ma tu, nie ma tu, chodzimy i w końcu na ulicy Dzikiej stoi dom. Stoi, ale niewykończony (naprzeciwko magazynów na Stawkach). Idziemy na czwarte piętro, całe puste, z tym że w jednym pokoju w ścianie była dziura, bo widocznie trafił pocisk. Mama mówi: „To zajmiemy tę stronę, tą lewą od ulicy”. Tam był pokoik chyba o powierzchni dwudziestu metrów, mała kuchenka i ubikacja. W międzyczasie rodzice (tata z mamą) pojechał po siostrę i mieli przyjechać do Warszawy. Ja zostałem w tym domu na czwartym piętrze. Węgla mieliśmy pod dostatkiem, bo niedaleko był Dworzec Gdański, tak że paliłem w kozie, spałem na podłodze koło [kozy], drzwi od balkonu tylko deskami były pozabijane. Jak się obudziłem i zmarzłem, to tylko węgla podrzucałem i tak wegetowałem kilka dni, dopóki nie wrócili rodzice. W międzyczasie wyszedłem na balkon i patrzę, że na Stawkach ludzie robią jezdnie i kładą coś w wiaderka. Z zaciekawienia zszedłem. Okazało się, że w tych magazynach był cukier, który się rozpuścił i to wypłynęło na jezdnię. Z tego była herbata i to słodka. Przyniosłem wiadro do domu. Mama mówi do mnie: „Co to takie brudy?”. Mówię: „Ale mama, tutaj wszyscy korzystają. Tam masa ludzi przychodzi”. Po kawałku rąbali jezdnię (tam był bruk). W każdym razie doczekaliśmy się tam.
Zajęliśmy pokój i kuchenkę, a nieduży pokoiczek obok zajęła jakaś kobieta. Po jakimś czasie, chyba po dwóch latach, zgłosił się właściciel tego mieszkania. Dom był budowany przed samą wojną i czwarte piętro było niewykończone, nawet podłoga nie była z klepek, tylko zwykłe deski, i na tym stał piec. Tam żeśmy mieszkali do momentu, gdy powołali mnie do wojska.
- Czy chciałby pan coś dodać na temat Powstania Warszawskiego?
Tylko tyle, że pomoc moja i między innymi tamtych, którzy z wagonów zabrali odzież, buty, ubrania dla Powstańców i żywność, to to było jednak duże zaopatrzenie, bo w Śródmieściu, Stare Miasto nie miało tego, a tu były magazyny zaopatrzone wcześniej przez Polskę, później też przez Niemców. Niemcy nie zdążyli wyszabrować, bo przecież Rosjanie popędzili ich z powrotem. To tylko taka była moja pomoc od serca.
Później nie miałem już kontaktu z wujem, dopiero po Powstaniu. On był u Andresa. [Nazywał się] Drewnik Józef. Po powrocie zaczęły go prześladować ówczesne władze, ale jakoś mu się udało. Uciekł do rodziny pod Maciejowice, to gdzie indziej się ukrywał, jakoś przetrwał, że go nie aresztowali.
Po Powstaniu, w 1945 roku, mój tata poszedł na Pragę. Na Pradze było normalne życie, bo tam Rosjanie weszli i 2 sierpnia już rosyjskie pociski padały na stronę polską. Nad naszym domem, bo to był taki jakby pierwszy dom frontem do Dworca Gdańskiego do Wisły za wyjątkiem tych budynków oficerskich na Zajączka, na Mickiewicza, i Rosjanie już strzelali na zaplecze niemieckie, ale tam się zatrzymali.
Był jeszcze taki moment: chyba w 1942 roku Rosjanie z dużej wysokości atakowali obiekty niemieckie w Warszawie. Przy cmentarzu Powązkowskim były duże magazyny wojskowe, był obiekt tak zwany Fort Bema i oni pomylili się, i puścili bomby na cmentarz Powązkowski. Od ulicy Okopowej była wyrwa w murze i zwłoki młodej kobiety w białym welonie leżały na chodniku. W kilku miejscach na Powązkowskiej był przerwany parkan, na wysokości ulicy Piaskowej była ogromna wyrwa w jezdni.
W czasie któregoś pobytu na Pradze tata spotkał pracownicę – panią magister Piotrowską. [Ona] mówi: „Panie Piotrze, niech pan przyjdzie do pracy. Organizujemy firmę, tą, która była przed wojną i mieściła się na ulicy Długiej 16”. Tata zgłosił się tam i zaczął pracować. Firma początkowo mieściła się na ulicy Jagiellońskiej
vis-à-vis kina „Praha”. Później też przyjąłem się tam do pracy. Pracując tam, poszedłem do szkoły, żeby dokończyć [naukę]. Jeszcze wcześniej zdałem egzamin w gimnazjum na ulicy Siennej. To było [gimnazjum] mechaniczno-lotnicze, ale wybuchła wojna, Powstanie, więc nie można było kontynuować nauki. Dopiero później podjąłem naukę [w szkole] na ulicy Różanej. Tam była szkoła pod nazwa Politechnika Robotnicza. Ucząc się tam, pracując na Pradze, mieszkając na Powązkach – taki trójkąt… W związku z tym, jak się tam przyjąłem, dyrektor zaproponował mi, żebym poszedł na studia medyczne. Ponieważ tata już tam przedtem pracował, więc pewnie w trosce dyrektor zaproponował, [że przyjmie mnie do pracy], ale mnie to nie interesowało. Firma przeniosła się na ulicę Targową. Skończyłem kurs kierowców i jeździłem samochodem. Zmienił się dyrektor. [Nowy dyrektor] mieszkał na Żoliborzu i życzył sobie, żeby po niego jeździć. Którymś razem przed referendum wyborczym zjeżdżamy z mostu wysokowodnego, zatrzymuje nas dawna milicja. Jeden patrzy na drzwi i mówi: „A, ten napis nam odpowiada”. Tam był [napis] unia farmaceutyczna czy coś takiego, już nie pamiętam. Od razu zapotrzebowanie na samochód, na mnie i na ileś litrów benzyny (nie pamiętam, ile litrów miałem). Z tym miałem się zgłosić na Cyryla i Metodego. Dyrektor zrozpaczony, że nie będzie miał czym jeździć, że samochód zabierają. Mówię: „Nie, to chyba tylko na okres wyborów, referendum”. Z Cyryla przewieźli nas, bo nas było chyba sześciu, na Sierakowskiego. Tamten budynek jeszcze jest. Na tym budynku jest nawet tablica. Tam byliśmy skoszarowani. Raz wyjechałem na tak zwaną akcję. Pojechaliśmy (dwóch funkcjonariuszy pojechało ze mną) na ulicę Łopuszańską po jakiegoś mężczyznę [mieszkającego] po lewej stronie [ulicy]. Stamtąd zabrali mężczyznę i przyjechaliśmy na Sierakowskiego. Co dalej było, to nie wiem. W każdym razie miałem tylko jeden taki wyjazd służbowy, a tak, to zawsze tłumaczyłem, że muszę do rodziny pojechać, bo mama się martwi, to mi pozwalali. Benzyny miałem pod dostatkiem. Z Sierakowskiego na Powązki na Dziką było niedaleko, tak że nie miałem tak źle, tylko na noc przyjeżdżałem na Sierakowskiego. W każdym razie tam byłem skoszarowany chyba dwa tygodnie. Potem zostaliśmy wszyscy… Były paczki z pomocy amerykańskiej UNRRA, minimum pięć, dwa, te największe to były minimum pięć [kilogramów]. Tam było wszystko: papierosy, czekolada, mięso, konserwy, kasze, ryż, jeszcze coś. Taka paczka starczyła na tydzień czasu na trzy osoby. Dostaliśmy po takiej paczce, po kartonie papierosów marki Camel, a ja dostałem jeszcze kupon na ubranie. Tak nas wyposażyli. Na tym się zakończyło referendum.
W 1951 roku zostałem powołany do wojska, do WOP-u w Gliwicach. Jeszcze wcześniej zmieniłem pracę – przeszedłem z firmy farmaceutycznej do Centralnego Biura Konstrukcyjnego Przemysłu Motoryzacyjnego. To było początkowo w Ursusie. Tam były [przeprowadzane] doświadczenia odnoście produkcji syreny, motocykla SHL. Samo biuro było później na Miodowej róg Senatorskiej. Stamtąd je przenieśli, wybudowali nowy zakład na Golędzinowie. Tam pracowałem w zaopatrzeniu. Stamtąd zostałem powołany do wojska. Pojechałem do WOP-u, a ponieważ miałem prawo jazdy i doświadczenie, więc wytypowali mnie na komendanta kursu. Niezależnie ci, którzy mieli prawa jazdy, musieli jeszcze dodatkowo skończyć kurs wojskowy. Tam miałem bardzo rygorystycznego szefa służby samochodowej, ale w związku z tym, że byłem trochę obeznany w tych sprawach, trochę się ze mną liczył, ale urlopu nie ma. Było takie powiedzenie: „Chłopie, jak służysz w WOP-ie, nie myśl o urlopie”. Między innymi powierzono mi samochód dowódcy tej brygady. Porządny człowiek, był chyba pochodzenia żydowskiego. Nazywał się pan Hackman. Z nim jeździłem na kontrole granicy, na spotkania. Tą służbę odbyłem przedłużoną w związku ze śmiercią Stalina – mieliśmy wyjść w czerwcu, ale zwolnili nas dopiero w październiku.
Po wyjściu z wojska wróciłem na Golędzinów do pracy. Idąc z kolegą z tej samej jednostki, zatrzymuje się samochód na Marszałkowskiej, wysiada jakiś żołnierz i pyta się mnie o nazwisko, czy nazywam się Kęder. Mówię, że tak. [Mówi]: „To chodźcie tutaj”. Patrzę, a w samochodzie [siedzi] mój dawny dowódca z WOP-u. Rozmowa. [Mówi]: „Przyjdźcie do roboty do mnie”. – „Robota? Jaka robota?”. W każdym razie on był dyrektorem departamentu w MSW (to był NBP początkowo). Trzeba było się tam zgłosić. Zgłosiłem się, wypełniłem wniosek. Poszliśmy razem z tym kolegą. Kolegi nie przyjęli, bo miał chyba pochodzenie żydowskie (zdaje się, że chyba jego mama miała coś wspólnego, jakieś korzenie [żydowskie]), natomiast mnie przyjęli. W ankiecie napisałem, że jestem wierzący i praktykujący. W październiku poznałem swoją obecną żonę, więc ustaliliśmy ślub w czerwcu. Jak przyszedłem do pracy, to przyjęli mnie na kierownicze stanowisko. Nie miałem stopnia, a przyjęli mnie na etat oficerski. Nawet mówiłem szefowi garażu: „Panie majorze, ale ja nie wiem, czy podołam”. – „Pułkownik powiedział, że podołacie”. Zostałem kierownikiem grupy.
W grupie miałem trzech rosyjskich kierowców. Na ślub pojechaliśmy samochodem służbowym. Nie wiem, jak się dowiedzieli, ale w każdym razie (ślub był w czerwcu) chyba następnego dnia czy za dwa dni mam wezwanie do tak zwanych fuksów (to było coś jak kadry w firmach cywilnych) i do mnie z pretensją, że dlaczego wziąłem ślub kościelny, a należało wtedy pisać raport, czy przełożeni zgadzają się, prześwietlając małżonkę czy małżonka. Powiedziałem, że niestety, ale żony to nikt mi nie będzie wybierał, to raz, a dwa, że nie wiedziałem. W międzyczasie byłem wyznaczony na wyjazd do Wietnamu, ale po jakimś czasie mnie wzywają i [mówią]: „Niestety, ale nie pojedziecie do Wietnamu, bo nie napisaliście raportu”. [Nie pojechałem także za to], że ochrzciłem pierwszego syna. Ślub cywilny i kościelny żeśmy wzięli w Zakroczymiu 6 czerwca 1954 roku, a cywilny żeśmy wzięli w pałacyku na Nowym Świecie przy Smolnej. W międzyczasie urodził się syn, więc go ochrzciliśmy. Mnie wezwali i mówią, że niestety nie pojedziecie i że chcą mnie zwolnić w ramach dyscyplinarnych. […]
Może jakieś drobne szczególiki umknęły mojej pamięci, ale tyle, co pamiętam, tyle co mogłem pomóc Powstańcom jako młody chłopak, mimo sprzeciwu mojej mamy, taty… Szkoda im było, bo byłem jedynakiem, to raz. Po drugie to pomoc Żydom, też duża pomoc. Tyle mleka, śmietany, co myśmy podawali do getta, tego chleba, co myśmy podawali tym, co szli po całym dniu pracy. Nie wiem, czy oni dostawali jakiś posiłek na Dworcu Gdańskim, czy nie. W każdym razie uważam, że cegiełkę do tego wszystkiego wniosłem, z tym że tam później przyjęli mnie do pracy, ale to dzięki mojemu dawnemu dowódcy. Będąc na cmentarzu… Sąsiad mój przez ścianę (też pracował w resorcie) i on zmarł, pochowany jest na wojskowych Powązkach na cmentarzu i ja tam czasami chodziłem na grób. Zawsze idąc od niego, skręcałem w prawo do alejki, co jest teraz grób poległych w katastrofie…
À propos – będąc za domem, na ulicy dowiaduję się od kogoś, że jest katastrofa – samolot w Mińsku, a ja tak jakoś wewnętrznie [pomyślałem] – pewnie drugi Katyń. Tak mnie coś podpowiedziało takie określenie. I idąc właśnie do grobu sąsiada, nie skręciłem w prawo, tylko idę w lewo. Wzrok mój skierowany jest w jakiś grób, tam były groby. Patrzę, a to jest dawny mój dowódca Akman pochowany.
Dzięki temu mojemu dawnemu dowódcy z wojska dostałem to mieszkanie i pracę. Pracę na Golędzinowie miałem dobrą, bo przecież raczej to była taka edukacyjna praca, bo to Biuro Przemysłu Motoryzacyjnego, więc takie rozwojowe, ale obiecali mi mieszkanie i to w krótkim czasie. Na posiedzeniu partii (w partii nie byłem członkiem) pretensja do dowództwa, do szefostwa, że dostałem mieszkanie, a niektórzy czekają na mieszkania. Ale to jakoś wszystko ucichło i dzięki opatrzności Bożej doszło, tak jak jest. Dochowałem się dwóch synów z moją żoną i córki po trzynastu latach. Córka nam zorganizowała przyjęcie dla jubilatów w pałacu Miasta Stołecznego. Dostaliśmy list od dawnego prezydenta Kwaśniewskiego z gratulacjami. I dzięki Bogu się przeżyło to wszystko.
Warszawa, 25 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Berbecka