Helena Krzymowska „Lala”
- Pamięta pani czasy swojego dzieciństwa?
Bardzo dobrze pamiętam, bo byłam jedyna w rodzinie, w związku z tym wszystko pamiętam, tylko to jest bardzo mało atrakcyjne. Cała rodzina usiłowała mnie wychowywać. Mój ojciec pracował w Polskiej Agencji Telegraficznej, czyli w Pacie. Był dziennikarzem. Mama była nauczycielką języków angielskiego i francuskiego. Urodziła się za naszą wschodnią granicą, w majątku dziadka. Dopiero w czasach rewolucji osiedli w Wilnie. Majątek został po białoruskiej stronie, bo to był majątek na Białorusi, na Witebszczyźnie. Mama była jedynaczką, tak jak później ja. Zmuszona była dosyć wcześnie pójść do pracy, ponieważ w Wilnie umarł mój dziadek. Majątku już nie było. Babcia z moją prababcią… To wszystko razem mieszkało w Żarach na Witebszczyźnie, w majątku. Jak uciekali przed rewolucją, to się zatrzymali wszyscy w Wilnie. Rodzinę miałam niedużą. Mama była jedynaczką, ale moja babcia przygarnęła dwie ciocie, których rodzice zginęli w czasie rewolucji, na Witebszczyźnie. Tak że one się chowały razem. Właśnie do tych dwóch cioć szłam, jak spotkał mnie początek Powstania. One też mieszkały na Żoliborzu. Mój ojciec pracował w Pacie, mama najpierw w ambasadzie francuskiej, później dawała lekcje angielskiego. Mnie oddano do sióstr, do szkoły. Byłam u sióstr niepokalanek do wybuchu wojny. Mieszkałam na Żoliborzu, który pokochałam, do dzisiaj kocham.
Później, w czasie okupacji mieszkałam w bardzo dobrym punkcie, stąd wszystkie moje kontakty z Armią Krajową. Nasza klatka na Mickiewicza była bardzo fortunna, ponieważ na dole była prywatna wypożyczalnia książek, na piętrze był dentysta, a jeszcze wyżej był chirurg. W dodatku była przechodnia, tak że jak się wchodziło od Mickiewicza, a jeżeli nadchodziło jakieś niebezpieczeństwo, to były drzwi na podwórze na wprost, park na lewo. Całą okupację właściwie wszystko się odbywało u nas. Moja nauka w gimnazjum, wszystkie nasze zebrania akowskie też były na Mickiewicza 28. To był cudowny punkt. Zresztą tam byłam również w czasie Powstania, co prawda w piwnicy, ponieważ w Powstaniu byłam tylko dwa tygodnie. Aż się wstydzę przyznać: dostałam szkarlatyny, wobec tego pan doktor powiedział, żebym natychmiast szła do domu, bo całe wojsko mu zarażę. Wojsko było w moim wieku, czyli mieliśmy niedużo lat wtedy. Musiałam wrócić do domu i już do końca Powstania przeleżałam w piwnicy, gdzie przychodzili wszyscy moi koledzy, którzy byli na chodzie.
- Pani pełniła rolę łączniczki?
Tak. […]
Bardzo dobrze. Była piękna pogoda do południa. Później padało, ale była piękna pogoda. Poszłam zobaczyć, czy wszystko jest w porządku tam, gdzie mieliśmy się spotkać o siedemnastej. Na Krasińskiego było przeznaczone mieszkanie. Właśnie tam szłam, ale nie doszłam do bloku 22, gdzie później w czasie Powstania był nasz oddział, bo zaczęła się strzelanina. To była godzina dwunasta chyba. W każdym razie miałam czas jeszcze do piątej, poszłam na zwiady. Byłam na placu Wilsona, na wprost Krasińskiego, a po lewej – duży kościół żoliborski. Uskoczyłam i zobaczyłam w dali przyczynę strzałów: szła nieduża, myśmy to nazywali sztrajfa. Nie znam niemieckiego, nie wiem, czy to jest prawidłowo. Szło chyba czterech Niemców, to daleko dosyć było, a myśmy już mieli złożoną w domach na Krasińskiego, w piwnicach, broń. To tak było, że chłopcy przechodzili, jeszcze nie widząc tej sztrajfy, która nadchodziła od strony Powązek, jeśli można tak powiedzieć, to z tamtej strony było. Nie byłam blisko, ale oni coś nieśli, przekładali. To była broń, którą mieliśmy mieć po południu rozdaną A sztrajfa (było trzech chyba albo czterech Niemców) nadciągali tak kontrolnie. Nie trzymali broni do strzału, ale później zaczęli strzelać. Zaczęli strzelać nasi, to znaczy chłopaki, dlatego że poczuli się (tak sobie wyobrażam) zagrożeni. Niemcy nie orientowali się jeszcze, skąd to, ale jak się rozejrzeli, to zaraz zaczęli strzelać w naszą stronę, to znaczy w stronę placu Wilsona od południa. Wszyscy się oczywiście rozpierzchli. Część do kościoła, bo był blisko, część do sklepów, bo były otwarte, a część do tego punktu, żeby nie pokazać im drogi. Zgłupiałam. Miałam piętnaście lat, jeszcze nie byłam przygotowana na taki przebieg. Poszłam na razie do apteki po rzeczy, które miały być nam potrzebne na siedemnastą. Nie bardzo się orientowałam, co się dzieje. Uskoczyłam, oni się zbliżali, chłopcy polecieli w podwórze jednego z dużych domów na Krasińskiego, właśnie tam, gdzieśmy mieli się spotkać później. Niemcy zupełnie stracili głowę, w każdym razie zaczęli się cofać. Widziałam to zza węgła placu Wilsona, z dosyć daleka. To wszystko bardzo teatralnie się działo dla mnie, bo nie spodziewałam się takiego ostrego działania. Udało się tym chłopcom, bo się cofnęli, Niemcy nie zdążyli ściągnąć. Oni szli na kontrolę. Nie widziałam wieku, bo to było daleko, ale byli bardzo zaskoczeni. Wycofali się w stronę Powązek, czyli na koniec ulicy, duży kawał w każdym razie.
Z tym że to już wywołało zaniepokojenie. Chyba dużo ludzi wiedziało o tym, przynajmniej na Żoliborzu, bo na Żoliborzu było bardzo dużo możliwości spotkań, ćwiczeń. Żoliborz miał parki, miał nad Wisłą możliwości, tak że myśmy wszystkie nasze ćwiczenia harcerskie (bo myśmy byli harcerzami) mieli właściwie na otwartej przestrzeni. Tu park, tam Wisła, takie możliwości. W każdym razie to nie robiło takiego wrażenia. Niemcy się wycofali, ale byliśmy już w jakiś sposób odkryci. Nie wiedzieliśmy za bardzo, co zrobić. Jeszcze okazało się, że już się szykowały moje koleżanki z oddziału, już była atmosfera. Brakowały już trzy godziny, cztery, ale było dosyć spokojnie. Na strzały zatrzymał się tramwaj na placu, chyba umyślnie, żeby mogli ewentualnie uciekający wsiąść. Tak to sobie interpretuję, że to nie był przypadek. Jak motorniczy usłyszał strzały, tak sądzę, tramwaj zatrzymał. Wycofywałam się powoli z tej ulicy, bo nie wiedziałam, że oni się też cofają. Oni zaskoczyli za domy, budynki i jednak strzelali w naszą stronę. Z tego co wiem, to nikomu się nic nie stało – ani osobom przypadkowym, ani nam. Myśmy mieli jeszcze parę godzin. Wobec tej sytuacji spotkaliśmy się wcześniej: jednak sytuacja napięta na ulicy, odkrycie. Co prawda Niemcy się nie zorientowali chyba, że chłopcy nieśli broń, bo to było w pojemnikach, tak że jeszcze wtedy nie atakowali nas. Myśmy mieli o szesnastej spotkanie. Później rozeszliśmy się. Niemcy się wycofali, ich była grupka, może jacyś doszli, ale już tak bardzo (przyznam się) głowy nie wystawiałam z bramy. Miałam przecież przed sobą popołudnie, poza tym byłam po prowiant, miałam jakieś siatki. Już nie pamiętam dokładnie. W każdym razie to nie robiło wrażenia, że to na nas już ściągnęli jakieś dodatkowe… Myśmy to nazywali sztrajfa. Nie wiem, czy to jest określenie zwiadu niemieckiego. Ich trzech, czterech szło, takich nie za młodych. Chłopcy po prostu za wcześnie chyba… Nie wytrzymali, a może coś im wypadło. Była za duża odległość, żebym widziała, w czym rzecz. Mieli przy sobie, to widać było, pakunki. Nie wiem – czy oni już przenosili to na drugą stronę? Jednak atak Niemców… To znaczy zobaczyli tych chłopaków, którzy z kolei nie wytrzymali według mnie i któryś zaczął strzelać. I to właściwie było hasło na Powstanie.
Właściwie nie miałam co robić w tej sytuacji, zawróciłam do domu, gdzie była babcia strasznie zdenerwowana. Wróciłam możliwie szybko. Telefony działały, zadzwoniłam do jednego z kolegów, że przecież to nie siedemnasta. On mieszkał na Krasińskiego, blisko tej strzelaniny. Dlatego do niego zadzwoniłam. Zapytałam, co się dzieje, przecież to o innej godzinie. Powiedział, że był w oknie, widział to wszystko, że to był czysty przypadek. Ale to nie był czysty przypadek, bo potrwał dwa miesiące. Żoliborz padł ostatni, tak że pełne dwa miesiące. Na początku byłam aktywna, ale później zostałam wygnana przez doktora. Byliśmy naprawdę bardzo młodzi, bo mieliśmy czternaście, piętnaście lat.
- Pamięta pani, jakie miała zadania na początku?
Na początku miałam mieć sprawdzenie poszczególnych naszych miejsc zbiórkowych, kontaktów. Najwięcej było na Krasińskiego. Później miałam sprawdzenie pierwszej pomocy, to na placu Wilsona, na placu Inwalidów. To były moje pierwsze [działania], gdzie można było już otwarcie przygotować się do akcji. Nie wiem, czy się bardzo bałam. Chyba nie, chyba nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Sprawdziłam punkty już po tej strzelaninie. One były też wzdłuż Mickiewicza, przy placu Inwalidów. Tam duża szkoła była przygotowana do tych działań. Tak że początek wydawał się taki jeszcze niepoważny. Strzelanina, widziałam wyraźnie tych młodych chłopców, którzy taszczyli broń do rozdania na siedemnastą, ale byłam dosyć daleko. Później chyba, ale już tego nie jestem pewna, dołączyli gdzieś od strony Powązek Niemcy do tej sztrajfy. Ta ulica prowadziła aż do Powązkowskiej chyba, tak mi się wydaje. Oni się cofnęli, bo na razie nie mieli poparcia. Z daleka nie widziałam, ale na ogół w sztrajfach chodzili rezerwiści, oni jednak nie byli zorientowani. Wiem, że o Powstaniu wiedzieli: kiedy, co i jak. Ale nie akurat ci. Taki był początek. Później, na siedemnastą, tośmy ustalili (bo telefony działały), że jednak moja grupa będzie w moim domu. Uważaliśmy, że tam może być za ostro na początek. Tak że wróciłam do domu, który był (jak opowiadałam) bardzo dobrym miejscem z powodu klatki na przestrzał. Był park, to było bardzo dobre miejsce zawsze. Były komplety gimnazjum Piłsudskiej w naszym mieszkaniu, wszystkie nasze spotkania harcerskie też były u nas, bo to bardzo wygodne było, że jest przelot, a po drugie, że tyle jest użytków: biblioteka, krawiec do obserwacji. Bo przecież byliśmy obserwowani.
- Do pani przyszedł „Żywiciel”?
Nie. O siedemnastej wszystko się trochę ułagodziło, ale napięcie już było, tak że już się mówiło o tym, że to będzie coś poważniejszego. To był początek. Omawialiśmy na spotkaniu, że to właściwie się już wydało, że teraz już musimy się zorganizować. Zresztą byliśmy oznaczeni, każdy miał swój oddział już wcześniej. Byłam na Krasińskiego, przeznaczona do połączeń, bośmy wiedzieli, że telefony będą wyłączone, to było jasne. A byłam strasznie drobna i wyglądałam dużo dziecinniej niż miałam lat.
Czternaście, tak. Ale wyglądałam chyba młodziej. Były wszystkie akcje, które są opisane w książce o Powstaniu na Żoliborzu, „Rzeczpospolita Żoliborska”. To „Stolica” wydała kiedyś, tam jest opisane szczegółowiej całe Powstanie. Muszę się przyznać, że się splamiłam, to znaczy w pewnym momencie dosłownie dostałam plam. A ponieważ u nas był oczywiście chirurg i lekarz, to mnie dowódca odesłał. Co się ze mną dzieje? Okazało się, że mam szkarlatynę, w związku z czym mój dowódca powiedział: „Idź leżeć, bo całe wojsko mi tutaj zarazisz”. Wojsko było między czternaście a osiemnaście mniej więcej, wyżej to było dowództwo. Zostałam wyrzucona dosłownie. Wróciłam po trzech tygodniach. Oni przychodzili do mnie, bo leżałam w piwnicy, i wszystko mi referowali, co się dzieje. Żoliborz był (tak sądzę) bardzo długo dosyć bezpieczny. Był tor kolejowy, była łączność dosyć dobra, mieliśmy masę wypracowanych połączeń z centrum Warszawy, jak również z Bielanami, skąd przyszli leśni nam pomagać. Później już nie wytrzymałam, wróciłam, już dosyć późno, jak byliśmy dosyć przetrzebieni.
Po pierwsze natychmiast zorganizowała się ludność Żoliborza. Było bardzo dużo ludzi już dawno zaangażowanych, poza tym włączył się PPS chyba. W każdym razie to się rzeczywiście zrobiło miejsce walk. To się utrzymało do samego 30 września. Książka (nie pamiętam czyja) „Rzeczpospolita Żoliborska” opisuje to bardzo dobrze. Tam się naprawdę zrobiła taka „Mała Polska”, zagrożona ciągle. Bardzo dobrze zadziałali inżynierowie, powyznaczali przejścia przez jezdnię okopami, tak że przez Mickiewicza było przejście, przez Słowackiego było przejście, przez Krasińskiego też było przejście, wszystko było wykopane, zabezpieczone. Rzeczywiście, mieliśmy nieudane ataki na Dworzec Gdański, to było ciężkie, tam sporo zginęło, ale tak to było. Przecież myśmy byli smarkaczami, dla nas to była wielka rzecz, którą myśmy jednak traktowali trochę za lekko, mieliśmy po te czternaście, piętnaście lat. Ale to naprawdę było dobrze zorganizowane. Jeszcze nim padłam z tą chorobą, to kopaliśmy przejścia przez jezdnię, tak że Niemcy już nie mogli przejechać. Pierwszego dnia to jeździli, jak chcieli, ale później, jak nocą myśmy zaczęli kopać rowy przez jezdnie większych ulic, to już było im kiepsko. Mordowali nas, ale byliśmy szczęśliwi.
- W jaki sposób ludność Żoliborza pomagała?
Bardzo pozytywnie, jak mogła. Proszę nie zapominać, że było dużo różnych działaczy, bo to przecież była sadyba robotnicza, domy robotnicze, które bardzo się włączyły. Dużo mieszkańców nie zdążyło, bo został zajęty wiadukt nad Dworcem Gdańskim. Myśmy właściwie mieli swobodę, prawdę mówiąc, do Dworca Gdańskiego. Tam już Niemcy się bardzo mocno trzymali. Osadzili to, ściągnęli ichnią katiuszę, która wydawała bardzo charakterystyczne dźwięki, jak ją ustawiali. Już wiadomo było, że trzeba się położyć plackiem, bo to było groźne. To jest atmosfera nie do oddania. Nie potrafię powiedzieć, ale naprawdę miałam wtedy uczucie szczęścia, jak już można było być razem otwarcie. Miałam znakomitych kolegów, później odwiedzali mnie leżącą z racji tej dziecinnej choroby w piwnicy.
Wychodziłam jeszcze chora. Jak nas wyrzucali 30 września, to babcia była, ale chora nie na szkarlatynę. Ja jeszcze byłam chora, mama miała przestrzeloną nogę, tak że taki zestaw. Wychodziłam jako cywil. Chłopcy, cała tamta część wychodziła jako wojskowi, to było zupełnie co innego. Oni wychodzili naprawdę z klasą, z tego co wiem. Nie byłam przy tym, bo w inną stronę byli prowadzeni. Myśmy byli od razu na Dworzec Gdański, z tym że dużo mniej nas szło. Park był takimi małymi Powązkami. Żoliborski park, żoliborskie skwerki były pełne krzyży z nazwiskami. Straty były duże. Niemniej dla mnie jest to bardzo piękna przeszłość. Nigdy później już nie miałam takiego poczucia wolności ani takiej radości.
- Czuła pani to, że Polska jest niepodległa?
Absolutnie, momentalnie żeśmy to wyczuli wszyscy, wszyscy tak to odbierali. Myśmy mieli stosunkowo nieduże straty, dlatego że byliśmy oddzieleni od Śródmieścia. Na Bielanach się nic nie działo, Stare Miasto częściowo do nas przyszło nad Wisłą czy jakoś. Nocą żeśmy ich przygarniali przy bardzo niedużej ilości oczywiście. To uczucie wolności (młodzi nie mogą sobie wyobrazić) to było coś. Chodziło się w nocy po ulicach, nie do opisania.
- W czasie Powstania spotkała pani Niemców na bliższą odległość?
Pierwszego dnia. Byłam na Wilsona, oni byli w środku Krasińskiego. To jest odległość czterech domów w rzędzie. Oni byli zaskoczeni.
- Widziała pani zbrodnie wojenne dokonywane przez hitlerowców?
Nie, nie widziałam. To znaczy nie miałam żadnego kontaktu, natomiast o ile wiem (bo mnie przy tym nie było) chyba po sądzie zostali straceni folksdojcze. Ale już leżałam chora, tego nie mogę powiedzieć. Jeżeli, to chyba nie my, to jakieś inne oddziały żandarmerii czy czegoś. Nie wiem, ale w każdym razie nie nasze harcerskie. Myśmy tak nie robili, nie mieliśmy podstaw. To musiał być sąd, to nie było tak ot, jeśli chodzi o folksdojczów. Wiem, że były takie, już jak byłam chora. Nie brałam udziału. Chłopcy przychodzili do mnie, przynosili mi coś ze zrzutów, bo przecież nie mieliśmy zabezpieczenia. Babcia była starszą osobą, mama pracowała na Śmiałej, też na Żoliborzu, w punkcie opatrunkowym, tak że nie bardzo była w domu. Babcia, jak to babcia, starsza pani. Padłam na szkarlatynę, później zaraziłam jeszcze jakieś dzieci w domu, nie wiadomo skąd. Najśmieszniejsze było to powiedzenie… Myśmy mieli po czternaście, piętnaście lat, mieliśmy bardzo sympatycznego lekarza jako oddział. Jak mnie obejrzał z tymi plamami, z gorączką czterdzieści czy ileś, bo to żadnego lekarstwa, powiedział: „Ty dziecko − za dziecko się obraziłam − idź do domu. Masz szkarlatynę, całe wojsko mi zarazisz”. A przecież to wojsko było prawie w moim wieku. Mieliśmy tych dowódców trochę starszych. Osiemnastka to już ho, ho.
Tak, dorosły człowiek, jemu się salutowało. Ale atmosfera była bardzo dobra na Żoliborzu, szczególnie w nocy. Niemcy się bali. Byli dosyć blisko, bo byli na Dworcu Gdańskim. Ekrazytówkami strzelali, czy jak się to nazywa, kulkami, które świecą. U nas mówiło się: ekrazytówki, ale czy jest to prawdziwe określenie, nie wiem. W nocy, na wszelki wypadek, tam gdzie zdołali się ukryć (przede wszystkim w szkole na placu Inwalidów) to w stronę placu Wilsona strzelali, bo myśmy przelatywali przez jezdnię. To były pociski błyszczące jak lampki. Któryś kolega mi powiedział, że to się nazywa ekrazytówki. Z bronią dużo do czynienia nie miałam. Miałam z opatrunkami. Mama była w punkcie opatrunkowym na Śmiałej, czyli też blisko Mickiewicza. Babcia siedziała w domu.
Jest to okres nie do powtórzenia, myśmy byli tak szczęśliwi. Ranni nasi… To się nie da opisać. Myśmy się poczuli rzeczywiście wolni po tylu latach. To było dla nas niesamowite. Wszystko byśmy oddali za to wtedy. Nie wydaje mi się, żeby była młodzież podzielona. Podziałów partyjnych w ogóle u nas nie było.
Jeden cel był, wszyscy byli szalenie zaangażowani. To była specjalna atmosfera. W nocy zaczynaliśmy śpiewać, to już w ogóle w głowie przewrócone. Niemcy strzelali wzdłuż od Dworca Gdańskiego na Żoliborz. Trzeba przyznać, że myśmy uniknęli… Bo najpóźniej żeśmy skończyli właściwie, 30 września, to już zupełnie na końcu. Dla nas to było kolosalne przeżycie. Nikt z nas niczego nie żałował, nawet jak chowaliśmy naszych chłopaków w parku. Nasze modlitwy były takie, żeby im było dobrze, że jesteśmy z nimi. Jedność była niesłychana.
- Jak wyglądało życie religijne w czasie Powstania?
Myśmy mieli dobrze, bo mieliśmy kościół, do którego mogliśmy dojść rowami, który do dziś jest zresztą, tylko przebudowany, dobudowany. Księża przychodzili do nas. To było bardziej w tę stronę – księża przychodzili w pewnym okresie. Później, jak już samoloty się w to wdały, to było gorzej. Ale Żoliborz tak nie ucierpiał, tam nie było takich wyraźnych podziałów na zajęte przez Niemców a nasze. Wszystkie małe domy, wszystkie duże też, nie sprawiały takiego układu, że… Wiadomo było, że do Bielan i koniec. Tam już nie było mowy o niczym. Do Powązek, do Wisły, tam też Niemcy nie zajęli. Nie dojeżdżali chyba z Wisłostrady, nie uświadamiam sobie w tej chwili. Największy punkt to był Dworzec Gdański. tam rzeczywiście dojeżdżały dodatkowe pociągi z Niemcami. Mieli możliwość strzelania przez całą Mickiewicza. Natomiast myśmy wiedzieli bombardowania, na przykład Starego Miasta. Część chłopaków tam poleciała i została, bo wiedzieliśmy, że się tam bardzo źle dzieje. Z łącznością było marnie. Później, jak leżałam, to nie wiem, czy mieli lepszą. Wiem, że latali na Stare Miasto przez Wisłostradę, boczkiem, dla kontaktu. Niektórzy zostali na pomoc. Nazwa „Rzeczpospolita Żoliborska” jest bardzo dobra, bo przez okres tych dwóch miesięcy myśmy odżyli mimo wszystkiego, co się działo, naprawdę. Nim oni przypuścili atak na nas (bo byliśmy ostatni), to była jedność. Ludzie sobie oddawali jedzenie, pomagali sobie. Sześćdziesiąt dni Żoliborza, to naprawdę było coś. Szczególnie, że dobrze zorganizowani byliśmy, to fakt. Oddziały harcerskie bardzo się spisały, młodzi byli przygotowani. Rodziny bardzo pomagały, gotowały coś, przynosiły nam na przykład na naszą wartę. Było bardzo życzliwe przyjęcie. Marymont był bardzo pepeesowski, nie wiem, czy tam były inne oddziały, bo nie miałam takiego dalekiego kursu do nich, w stronę Bielan. Miałam po całym obrębie Żoliborza. To było raczej po leki, coś zanosiłam, jakieś rozkazy na bieżąco. Później padłam, to oni przychodzili do mnie z kolei, do piwnicy. Niestety, po tej szkarlatynie została wada serca, bo żadnego leku nie można było dostać na tę chorobę. Dostawałam jakieś aspiryny, chłopcy przychodzili, przynosili mi do piwnicy, jak były zrzuty.
U nas jeszcze noce były bardzo ważne, dlatego że myśmy dostawali zrzuty. Nadlatywali znad Wisły, bez żadnych świateł. Myśmy też nie świecili, ale oni wiedzieli, tak że do parku, na wszystkie zieleńce, dostawaliśmy broń. Chłopaki przynosili mi na przykład, jak już leżałam… Cała piwnica prawie że uciekła, bo położyli mi na łóżku… Nie wiem, bo na broni się nie znałam, w każdym razie coś dużego zrzucili nam do parku, chłopcy to złapali. Ku przerażeniu wszystkich lokatorów, którzy też siedzieli w piwnicy, przynieśli mi to (wtedy były filipinki, nowe granaty), położyli na łóżku. Przyznam się, że o ile moi towarzysze piwniczni ich przyjęli bardzo miło, o tyle prezent im się nie podobał. A chłopcy mi przynieśli to pokazać, bo nie wiedzieliśmy, że to wszystko jeszcze potrwa.
Szczególnie, że nie mieliśmy dokładnych wiadomości, co się dzieje w innych rejonach. Liczyliśmy oczywiście na Rosjan, bo przecież się ich widziało gołym okiem przez Wisłę. Bardzo długo liczyliśmy się ze zwycięstwem, to nie było tak, że wszystkie akcje były samobójcze. Później się mówiło, że wysłali młodzież na rzeź. To nie było tak, myśmy tak nawet nie myśleli. Jak po Woli Stare Miasto upadło, tośmy rzeczywiście się poczuli nieswojo, ale nie dopuszczaliśmy jakoś myśli. W każdym razie moje pokolenie, nie. Starsi tak, starsi sobie już w pewnym momencie zdawali sprawę z beznadziejności tej sytuacji. Ale my nie.
- Miała pani dostęp do podziemnej prasy?
Już jak leżałam, to chłopcy mi przynosili, kto do mnie wpadał. Oni mieli kwatery głównie wzdłuż Krasińskiego, ponieważ to było najlepsze przejście znad Wisły w górę na Żoliborz. Tak że to było bardzo dobre. Tam było najwięcej naszych oddziałów, z którymi miałam do czynienia. To było Krasińskiego 16, 18, 20 i 22. Cała jedna strona, po drugiej stronie kościoła, była zabezpieczona rowami, piaskiem, czym można było. Prawdziwe zgromadzenie naszych sił to była właśnie Krasińskiego. Mój oddział był tam, moi koledzy, ja, dopóki byłam na chodzie. Mieliśmy Krasińskiego. Poza tym funkcjonowaliśmy naprawdę bardzo dobrze tymi rowami. To było jednak osiem tygodni, tak że myśmy zdążyli się okopać. Dopiero 30 września myśmy się poddali. Baliśmy się tego poddania bardziej niż wszystkiego innego, bo wiadomości ze Starego Miasta i z Woli były dramatyczne. Naprawdę te dwa miesiące… Jak już później, po wojnie spotykaliśmy się, to wszystkim nam te wspomnienia są bardzo drogie, bliskie, nie do zapomnienia. Atmosfera… Przecież to była naprawdę młodzież, dowódca miał osiemnaście lat, to już był ważny, skończył podchorążówkę. Ale tak, to przecież myśmy byli bardzo młodzi. Wierzyliśmy w to, co robiliśmy, naprawdę. Strach był ostatnią rzeczą.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?
Wychodzenie. Upadek. Upadek Powstania był dla mnie nie do przeżycia dosłownie. Zresztą nie tylko mnie, bo chłopcy sobie postrzelali do głów, w moim oddziale były dwa samobójstwa. Później byli trzymani w Altengrabow, Żoliborz głównie był w wojskowym obozie w Altengrabow. Wyjście z Warszawy było dramatyczne, to był dramat pod każdym względem.
- A najmilsze wspomnienia z Powstania?
Początek.
To był piątek, tak mi się wydaje. Niedziela naprawdę się zrobiła świętem. Myśmy sobie jeszcze nie zdawali sprawy z obstrzału. Byliśmy w kościele, były msze polowe, odwiedzaliśmy rannych, bo od piątku to już trochę ich było. Nie da się opisać. Uważaliśmy, że nikt nas nie obserwuje. To było wspaniałe uczucie wolności po pięciu latach, mimo wszystkich zagrożeń, samolotów nad nami. Nas sztukasy tak nie męczyły, ale myśmy widzieli, jak bombardują Stare Miasto, bo przecież to bardzo nieduża odległość od Żoliborza. Nasz dom był blisko wiaduktu, to widzieliśmy bombardowane Stare Miasto i pikujące samoloty, później dymy. Bardzo tośmy przeżywali. Ciągle nie wierzyliśmy, że oni nie przyjdą i nie pomogą. Strasznie długo wierzyliśmy. Później to już była zaciętość: trudno, nie udało się, ale my do końca. To wydaje mi się też takim akcentem, że to pokolenie właśnie takie było: nie damy się. Pięć lat nas nauczyło − nie damy się.
- Co działo się z panią po Powstaniu?
Bardzo źle. Nic żeśmy nie wzięły z mamą, tylko babcię, która ledwo szła, która nam w Pruszkowie umarła, a z którą byłam szalenie zżyta, bo właściwie ona mnie wychowywała. Mama pracowała, ojciec pracował w Polskiej Agencji Telegraficznej. Jak poszłam do pierwszej pracy po studiach, też do prasy, to powiedziałam, że po tacie to mam, bo on pracował w Pacie całe życie. To ta sama krew. W każdym razie bardzo źle było, bo Żoliborz wychodził ostatni, już po nas nikt nie wychodził. Musieliśmy przejść pieszo i wszędzie były trupy naokoło, bośmy szli przez Wolę. To było straszne. Myśmy we dwie niosły babcię. Chłopcy zostali, bo byli brani jako wojskowi, a ja (ponieważ ze szkarlatyną) wyłamałam się z tego, szłam ze swoim domem. Zresztą chłopcy też poszli do swoich domów, żeby pomóc, ale w większości byli traktowani jako żołnierze. Żoliborz był traktowany nie tak jak Wola. Już było podpisane, że to są żołnierze, że AK to jest wojsko. Oni byli potraktowani zupełnie inaczej, a nas pędzili. Myśmy wyszły pierwsze z domu, a do pociągu doszłyśmy ostatnie. Cały Żoliborz przed nami przedefilował. Myśmy musiały z mamą nieść babcię, a ja po szkarlatynie też nie byłam Herkulesem i było bardzo ciężko. Widok przechodzących wszystkich ludzi z Żoliborza był straszny. Poczucie klęski, do której tak strasznie nie chcieliśmy się przyznać – musieliśmy to odczuć. Pochód był straszny. Wywozili nas z Woli do Pruszkowa. Miałam nogę obandażowaną, babcię żeśmy prawie niosły, a mama była ranna w rękę odłamkiem, tak to wyglądało. My mówimy z serca wszyscy, bo rzeczywiście byliśmy strasznie napaleni przez tę okupację, przez wszystkie bombardowania. Byliśmy wściekli, naprawdę. Powstanie właściwie nie mogło się nie odbyć. Później na nas klątwy pospadały od całego świata, prawdę mówiąc, że wytraciliśmy całą inteligencję.
- Może pani dokończy o Pruszkowie?
Szliśmy do Pruszkowa. Ponieważ babcia była niechodząca, tylko myśmy z mamą ją tak pół niosły, droga wydawała mi się drogą przez mękę. Poza tym dochodziło załamanie, że żeśmy nie wygrali, żeśmy przepadli, że to wszystko cośmy zrobili… Nie można powiedzieć, że na nic się nie zdało, bo nas bardzo wykształciło. My, Żoliborz, przez te dwa miesiące, tośmy dojrzeli z chłopców bawiących się piłką w dorosłych, załamanych ludzi. Tak że to było bardzo poważne. To był wstrząs dla nas chyba na całe życie, to już później się nie dało zreperować. Ale uważam, że mimo wszystko to był jeden z najpiękniejszych okresów mojego życia, te dwa miesiące. Przede wszystkim nagle po pięciu latach byliśmy wolni. To się nie da opisać. Nie mogliśmy tańczyć jak Włosi na ulicach, ale byliśmy wolni. Latały samoloty, bombardowały, ale to nie… Jednak nie da się opisać naszej radości. Żoliborz wytrwał bądź co bądź te dwa miesiące. To też było dla nas coś. Że żeśmy się utrzymali, że mimo wszystko żeśmy się zjednoczyli wszyscy, że bardzo nam wszyscy pomagali, ludność była wspaniała. Jak na przykład nie mogłam koledze pomóc, bo miał coś z nogą, prowadziłam (byłam bardzo drobna), to zaraz ktoś wyskakiwał i mu pomagał. Zresztą mój dowódca bezpośredni odesłał mnie do domu, bo powiedział (wiedział, jaka jest sytuacja), żebym poszła do domu i nie wychodziła. Byłam właściwie obrażona, chciałam z nimi, ale sobie później pomyślałam, że rzeczywiście babcia jest chora, mama, tak że muszę wrócić. Chciałam do obozu z nimi – trudno, nie wygraliśmy, ale jesteśmy razem. Tak że przejście z powrotem do cywila było dla mnie też przeżyciem.
Później Pruszków to już było dno. W Pruszkowie całkowicie się załamałam. Babcia była umierająca, a w Pruszkowie się leżało między szynami, gdzie reperowali wagony. To były takie głębokie [kanały], że tam mógł wejść człowiek, gdzie reperują od dołu wagony. W każdym razie trzeba było uważać (bo wagonów żadnych nie było, ludzie mdleli), żeby tam nie wpadali. Myśmy między sobą ustalili, że pilnujemy tych ludzi. Moja babcia na przykład była nieprzytomna, było ważne, żeby tam jeszcze nie wpadła. Leżało się na słomie pełnej robactwa. Ogłosili, że możemy iść, gdzie chcemy, ale nie wszyscy mieli gdzie. Wtedy przenieśliśmy babcię do teatru letniego w Pruszkowie. Tam umarła, a myśmy z mamą pojechały do Krakowa, gdzie się wszyscy nas bali.
Warszawiacy owszem, mieli jakąś aureolę, ale Kraków nie przyjął nas miło, bał się chyba. Nie jestem od sądzenia. W każdym razie tam żeśmy się jakoś trochę odżywiły w RGO. To była taka polska instytucja pomocy. To była taka pomoc, że płacili mamie, bo ja nie podpadałam pod to, jakiś grosz. Byłyśmy w schronisku dla warszawiaków. Krakowiacy, jak mogli, to pomagali, tylko bardzo nas źle osądzali za Powstanie. Nie wszyscy, ale na ogół: „Przecież było wiadomo, że nie wygracie”. Nie było wiadomo, przecież przez rzekę widzieliśmy armaty i różne inne rzeczy. To nie było takie jasne, że przegramy. Ale jednak w większości to się długo utrzymało, że ta decyzja była błędna. Ale dla mnie to jest nie do zapomnienia i nie do przecenienia, bo takiej życzliwości międzyludzkiej, jak była na Żoliborzu przez ten czas… Później był ostatni atak, ale tak to rzeczywiście była „Rzeczpospolita Żoliborska”. Były władze porządkowe, była duża pomoc sąsiedzka między blokami. Były zrzuty. Rosjanie przylatywali kukuruźnikami, do parku rzucali jakiś groch, już nie pamiętam. Mały udział w tym brałam, bo już byłam po szkarlatynie, byłam trochę wyłączona. Chłopaki do mnie przychodzili cały czas i dziewczyny, jak leżałam w piwnicy. Przynosili mi wiadomości, przynosili mi jabłka, działki tam były. Tak że jakoś się zebrałam. Babcia była bardzo dzielna, dopóki nie podupadła. Mama miała swój punkt opatrunkowy na Czarnieckiego, niedaleko domu. Tam chodziła do końca Powstania, przynosiła babci jakieś aspiryny, coś takiego. W każdym razie ta nazwa (tylko nie wiem, kto napisał, w tej chwili sobie nie uświadamiam, a jako bibliotekarka była to powinnam pamiętać) „Rzeczpospolita Żoliborska” – to rzeczywiście tak było. Byli doradcy prawni. Naprawdę tak było przez pewien czas, dopóki Niemcy się nie uporali ze wszystkimi. Myśmy byli na końcu. Nie wolno było kraść, była służba, miała opaskę, że służba policyjna. Nie pamiętam nazwy, ale pilnowali, nie było rozkradania. Pomagali przenosić rannych, bardzo było to zorganizowane. Jednak sześćdziesiąt dni, jakby nie patrzył, wychodziliśmy ostatni. To, co widzieliśmy po drodze (bo pieszo), to było koszmarne. Szliśmy przez Wolę do pierwszej stacji. Położyło się babcię. W Pruszkowie był obóz. Wyrzucili nas na stacji. Też ludzie się zachowywali ładnie, tylko że już mieli dość, bo warszawiaków było więcej niż pruszkowian. Tak że tam babcia zmarła. To był cios dla mnie, bo ona mnie odchowywała, rodzice pracowali. Tam jest jej grób zbiorowy zresztą. Myśmy się zdecydowały jechać do Krakowa. Nie wiem, dlaczego mama podjęła tę decyzję. Krakowiacy się nas, co tu ukrywać, trochę bali, ale nie mogę powiedzieć, bardzo nam pomogli.
- Szybko pani wróciła do Warszawy?
Nie tak szybko. Najpierw wróciła mama, ja zostałam jeszcze. Zaopiekowała się mną rodzina. To był 1944 rok, nam została cała zima. Spotkałam tam nauczycielkę z kompletu, z Warszawy. To był listopad. Taka byłam dobra uczennica, że od razu się zapytałam: „Czy wy nie macie jakichś kompletów? Jestem w drugiej gimnazjalnej”. Były komplety, które się odbywały u Krzysia Litwina, który był wtedy chłopaczkiem, a jego siostra była w moim wieku. Krzysio jest młodszy ode mnie. Ponieważ babcia nie żyła, mama się zgłosiła do RGO do pomocy dla warszawiaków. W Krakowie wszystko się dzieje. Zaczęłam się rozglądać. Nigdy nie byłam do uczenia szybka, ale chciałam wejść w jakieś środowisko. Nie wiem, czy Krzyś mnie wtedy odnalazł. U Litwinów właśnie były tajne komplety gimnazjum. Już byłam w drugiej klasie kompletów tajnego nauczania. Byli dla mnie bardzo mili, pomagali mi bardzo, bardzo mile ich wspominam. Pamiętam, Krzyś teraz to starszy pan, ale wtedy był dzieckiem. Był zafrapowany, że w wojnie brałam udział, pytał ciągle: „Ale strzelałaś?”. Zostaliśmy przyjaciółmi do dzisiaj. Później jeździłam często do Krakowa służbowo, to zawsze do „Piwnicy Krakowskiej” chodziłam, żeby się z Krzysiem zobaczyć. Ale to był szok: czysty, spokojny [Kraków]. Kompletny szok po tych dwóch miesiącach. Inne nastawienie, pytania, po co. A dla mnie to było takie zrozumiałe! Przecież Warszawę myśmy musieli oswobodzić. Przecież oni byli na drugim brzegu, było ich widać, jak się ruszają, przecież przyjdą nam pomóc. Ale nie przyszli. Takie jest życie.
- Co działo się z panią po zakończeniu wojny?
Poszłam do pracy, bo mama mi chorowała.
W Krakowie nie, w Krakowie byłam na kompletach siostry u Krzysia. Krzyś był młodszy. Pierwszy raz w życiu byłam w Krakowie. Mama od razu się do szpitala zakwalifikowała, do pomocy szpitalnej, nie do leżenia, takie byłyśmy dzielne. Pogruchotane obydwie, chude jak patyki. Skontaktowali mnie z siostrą Krzysia, u niej było duże mieszkanie. W Krakowie to nie dziwota. Nawet jedna nauczycielka z Warszawy się znalazła, z mojego gimnazjum. To chyba ona właśnie mnie spotkała, już w tej chwili nie pamiętam kolejności. Dość, że się uczyłam, przez całą zimę się podkształcałam, aż do wyzwolenia. Później mama nie chciała, żebym jechała z nią. Chciała zobaczyć, czy dom stoi, bo mówili, że dom spalony. Mama się załapała na jakąś grupkę, przyjechała sprawdzić w Warszawie, czy jest do czego wracać. Tam mamie proponowali pracę z racji [znajomości] dwóch języków, a mnie naukę. Bardzo życzliwi dla mnie byli rodzice Krzysia Litwina. Jego siostra wtedy była w moim wieku, starsza od niego. Miała komplety. Na te komplety trafiła jedna z moich nauczycielek z Warszawy. Też po obozie, taką samą drogą.
Do czerwca uczyłam się dzielnie w Krakowie. Mama pojechała do Warszawy zobaczyć, czy jest do czego wracać. Myśmy nie miały żadnych kontaktów. Pojechała, wróciła, powiedziała, że mamy do czego wracać. Co prawda mieszkanie jest zajęte, już zajęli ci, co byli blisko Warszawy, [poza tym jest] z jednej strony trafione przez pocisk. Ale ponieważ było wiadomo, że my żyjemy, to jeden pokój zaklepali dla nas lokatorzy z tej samej klatki, którzy byli zaraz w styczniu. Tam przedtem mieszkało wojsko niemieckie, tak że nie było zniszczeń. Mama przyjechała na zwiady. Wróciłam, od razu się rozejrzałam za nauką, którą miałyśmy wtedy przez całe lato, lato miałyśmy wyrwane. Już była szkoła Piłsudskiej. Zaczęłam dorosłe życie z mamą, w biedzie, nie da się ukryć. Mama poszła do pracy, do Ministerstwa Zdrowia na placu Unii, a ja do Piłsudskiej, swojego gimnazjum, liceum. Później się zbiesiłam, poszłam do liceum plastycznego po małej maturze. Później już się życie potoczyło. Wspomnienia są tak żywe, że jak opowiadam, to wszystko przeżywam jeszcze raz. Aż mnie dusi w gardle. Zaczęło się od ekshumowania naszych kolegów na cmentarz wojskowy. Z naszego oddziału byli pochowani na różnych podwórkach, trawnikach. Tak że to się wszystko jeszcze długo ciągnęło, taka nieprzyjemna strona. Później się do nas UB zabrało, ale to już dużo później.
- Była pani represjonowana?
Posiedziałam sobie na Cyryla, jak przyzwoity człowiek, jako że tam głównie tacy byli. Przeżycie zupełnie nie do opisania.
Ciekawe było to, że ubowcy nie bardzo wiedzieli, co ze mną zrobić. Trzymali mnie w piwnicy, ciągle mnie brali na górę. Było coś takiego, jak gdyby się wstydzili tego, co robią. Ale nie wiem, czy ich nie gloryfikuję. Przerzucili mnie z Żoliborza na Cyryla. Spałam na podłodze, bo nas było bardzo dużo w celi. Wypytywali, o co chcieli, ale wiedziałam, co mówić, bo wszyscy byliśmy ciągani, już mieliśmy ustalone odpowiedzi. Dużo sie nauczyłam, jak siedziałam. Były tak nieprawdopodobne kobiety, taka siła w nich była, taki rozum! To była cela na cztery, a nas było dziewięć. Mnie przypadła podłoga, bo na pryczy leżały chore, które miały nogi jak bomby, bo były w tak zwanym mokrym karcu, naprzeciwko naszej celi.
- Proszę powiedzieć w skrócie.
Skośna podłoga w stronę okna, wobec tego można było leżeć tylko w poprzek, z nogami pod pryczą, a na pryczy te, które nie mogły chodzić, bo leżało się na wodzie. Im wyżej się leżało, tym mniej wody było. Właściwie to wszystkie układałyśmy się w stronę drzwi. Tam poznałam nieprawdopodobne kobiety. Panią, która chyba księżna była, straciła trzech synów w Powstaniu. Dręczyli ją za papiery, bo jeden z nich był oficerem podziemnym, był dowódcą, gdzie są papiery akowskie z jego oddziału. Ona była strasznie biedna. Zestaw był znakomity. Inna była na przykład z tak zwanego cudu, bo akurat w tym okresie pokazał się cud na Starym Mieście, na którymś z kościołów, jeszcze zburzonym w tym czasie, na wieży. Tam oczywiście masę ludzi się gromadziło. Nie wiem, co ona robiła, ale mówiło się: „Ta z cudu”. Była za to, że się tam modliła, że rozpowiadała. Wieśniaczka, prosta kobieta, ale bardzo dobra. Druga, wspaniała, która straciła synów. Najstarszy syn porucznikiem. Oni chcieli koniecznie akowskie papiery. Pewno miała, nie pytałam. Jednego zastrzelili, ją zabrali, była w tej kobiecej celi. wspaniała kobieta. Ile się od niej nauczyłam! Nie za długo byłam. Ktoś załatwił, mama się koło tego zakręciła, że mnie wypuścili stosunkowo wcześnie. Groziło mi pięć lat czy ileś, już nie pamiętam. Mama już pracowała w Ministerstwie Zdrowia, a ministrem zdrowia był wtedy jakiś niepartyjny. Czy to możliwe? Ona się do niego zwróciła o pomoc, on coś pozałatwiał. Nagle mnie wywołali po tygodniach. Myślałam, że na przesłuchanie, a to się okazało, że na zwolnienie. Wiem, że mama coś koło tego kręciła przez ministerstwo.
Poznałam znakomite kobiety, tak dzielne! Ta co straciła trzech synów – niebywała. Widzicie, jakie może być życie. Jakoś wszystko to we mnie siedzi. Jak teraz rozmawiam, to jestem zupełnie w tamte czasy przeniesiona. To wrażenie niezatarte dosłownie. Jak zaczynam o tym mówić, to jestem nagle w tej celi. Kolega tam siedział, zawołał: „Głośno mów nazwisko”. Jak sprowadzili mnie do piwnicy, musiałam głośno powiedzieć nazwisko, żeby wszyscy usłyszeli, kto jest nowy, bo były takie przepisy. Trzeba było wiedzieć, kto jest w celi, czy możesz rozmawiać na różne tematy. Moje życie było ciekawe.
To bardzo kształtuje człowieka. Z tego wszystkiego zostałam zupełnie sama, nie mam żadnej rodziny. To do mnie nie pasuje, bo zawsze byłam wśród ludzi. Później poszłam w dziennikarstwo, też ciągle byłam z ludźmi. Pracowałam najpierw w wydaniu demokratycznym miesięcznika „Polska”, w „Polszy”, też miałam bardzo ciekawie. Z tych więzień, z tego wszystkiego, po iluś tam latach wylądowałam w Moskwie. Myślę sobie: „Boże, to niemożliwe! Przecież oni stali po drugiej stronie, nic nam nie pomogli, zrzuty robili, ale groch, kaszę, a nam broń potrzebna, do parku na Żoliborzu rzucali nam z zza Wisły”. Ale moje więzienie to też było straszne przeżycie, straszne nie w sensie fizycznym, ale psychicznym. Nas było przede wszystkim za dużo na tą celę. Słynny Cyryl mi się przytrafił. Jak oni mnie wypuszczali po interwencjach maminego ministra zdrowia, to powiedzieli (oni nie mówili „pani”): „Ty jeszcze tu wrócisz, nie żegnaj się”. Ale już się jakoś nie bałam. Owszem, byłam jeszcze kilka razy, ale już na Żoliborzu, w willi zajętej przez UB. Ale odszczekiwałam się im, bo już byłam zadziorna bardziej, już mocniej się czułam. Nawet nie wiem, ktoś zadziałał, żeby mnie wypuścili. Długo tam nie byłam, trzy tygodnie. Tam były biedne łączniczki akowskie. Mnie nie mogli udowodnić kontaktów, bo później leżałam. Pytali moich kolegów oczywiście, bo oni się też przez Cyryla przewinęli. Mówili: „Ona później była bardzo chora”. Jakoś tam mnie trochę obronili. Jak przyszłam do domu, to mama zemdlała na mój widok. Była umówiona z jakimś adwokatem na drugi dzień. Tak wyglądały moje bohaterskie czyny.
Warszawa, 30 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek