Leszek Stanisław Jaromiński „Orzeł”, „Lis”
Nazywam się Leszek Jaromiński, urodzony 8 października 1929 roku, w Warszawie oczywiście. Wychowałem się na Żoliborzu, to znaczy do 1938 roku mieszkałem na Mickiewicza, najpierw 27, później 25. Na Żoliborzu chodziłem do prywatnej szkoły Marii Ostaszewskiej.
- Na jakiej ulicy się mieściła?
Na Dolnym Żoliborzu, nie pamiętam, jak ta ulica się nazywała.
- Jak wyglądało pana życie przed wybuchem wojny?
Rodzice byli w blokach. Tam nie mieszkała biedota, tylko ludzie, którzy reprezentowali pewien standard. Kolegów miałem wspaniałych, olbrzymie podwórko, gdzie bawiliśmy się w Indian, wojskowych. Niestety połowa tej młodzieży zginęła w czasie Powstania czy w czasie wojny. Jak przeprowadziliśmy się na Bielany w 1938 roku, to miałem łzy w oczach, dlatego że straciłem wspaniałych kolegów.
Później chodziłem do szkoły publicznej na Zuga na Bielanach. Matce się zresztą to towarzystwo nie podobało. Później zastała nas wojna i rozpocząłem szkołę u księży marianów na Bielanach. 1939 rok był rokiem niezbyt przyjaznym dla mnie. Oczywiście jak byłem w szkole podstawowej, to zapisałem się do zuchów – co było bardzo popularne przed wojną – do 84. WDH przy CIWF-ie. To był Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, obecnie AWF. W lipcu 1939 roku wyjechaliśmy na tereny CIWF-u, nad jeziora Dryświaty i Drywiaty na Wileńszczyźnie, do Brasławia. Miesiąc na tych wakacjach byłem, zresztą [mam] legitymację, która mi przez przypadek została. W sierpniu 1939 roku wróciłem z wakacji, które pod koniec były fatalne, dlatego że był olbrzymi wiatr, który napchał zielonego świństwa, tak że się nie można było w ogóle wykąpać. Przyjechałem do Warszawy brudny i w strasznych ranach, dlatego że były duże komary, a myśmy się drapali, bo to swędziało. W rezultacie z tego powstały rany. Całe szczęście, że ciotkę miałem, która pracowała w Gdyni, w szpitalu Marynarki Wojennej na Oksywiu. Pojechaliśmy do niej. Wujek zresztą rozbudowywał umocnienia wojskowe na Helu, prawdopodobnie pracował w „dwójce”, ale to już nie ma znaczenia w tej chwili. Zginął w Dachau. Efekt był taki, że [ciotka] dała mnie jakąś zasypkę i wyleczyła mnie. Było to miesiąc przed wojną.
Pod koniec wakacji mama dostała telefon z Warszawy, że ojciec został wcielony do wojska, dostał już kartę mobilizacyjną i już jest w wojsku. Prosił, żeby jak najszybciej wracać do Warszawy i oczywiście wyjechaliśmy z Gdyni, ostatnim pociągiem, który wyjechał z Gdyni przez Gdańsk. W Gdańsku konduktor prosił nas, żeby nie odsuwać okien, które były zasłonięte, dlatego że hitlerowcy obrzucają kamieniami. Ale jako młody chłopak musiałem zobaczyć, co się dzieje. Oczywiście Gdańsk był cały czerwony z flag hitlerowskich ze swastyką. Obrzydliwe to było.
Jak przyjechałem do Warszawy, to do ojca do Jabłonnej pojechaliśmy. Za kilka dni ojciec wrócił do Warszawy. To było jakieś dowództwo obrony narodowej czy coś w tym rodzaju, już w tej chwili nie pamiętam. Na Konwiktorskiej była jakaś szkoła zamieniona na takie chwilowe koszary, przy Wytwórni Papierów Wartościowych. Pożegnaliśmy się z ojcem, bo znowu wyruszał na front. Już były przygotowane wozy z amunicją, zaprzęgnięte nawet konie. Siedzieliśmy w dużym ogrodzie, gdzie było olbrzymie drzewo. Siedzieliśmy za tym drzewem, po drugiej stronie też ludzie siedzieli. W pewnym momencie nadleciał storch, niemiecki wywiadowczy samolot, pokrążył. Za piętnaście [minut] nadleciały sztukasy. Jak się zaczęło bombardowanie, to mnie podmuch rzucił na ziemię, rodziców też. Myślałem, że rodzice nie żyją. Po drugiej stronie drzewa ludzie zginęli, widziałem, że była chyba krew. Mnie podchorążak złapał na ręce. Złapałem teczkę, w której były kosztowności, jakieś inne rzeczy. Miałem zmysł, myślałem, że jak już sam zostałem, to przynajmniej z czegoś muszę żyć. W 1939 roku okopy były zygzakiem budowane. Wrzucił mnie do tego okopu, za parę minut mama z ojcem dostała się do okopu. Okazało się, że żyje i krzyczy: „Gdzie jest Leszek?”. − „Tu jestem”. − „A gdzie jest teczka?”. − „Tu mam, mamo”. Skończyło się bombardowanie, ale wybuchy były straszne, dlatego że amunicja była i to się wszystko paliło na wozach. Była eksplozja za eksplozją. W rezultacie pożegnaliśmy się z ojcem. Ojciec chciał dać nam maskę, dlatego że w 1939 roku był strach przed gazami, które niby Niemcy mieli puścić. Efekt był taki, że wojsko miało maski, a my nie mieliśmy. Chciał nam nawet dać maskę, tylko mówi: „Słuchaj, mnie postawią przed sądem wojennym, jeżeli wam dam”. Skończyło się tylko na obiecankach.
Przechodziliśmy przez Stare Miasto, gdzie duże magazyny żydowskie wszystkie się paliły, straszny to był widok. Przenieśliśmy się z Bielan do Śródmieścia, bo już Niemcy podchodzili, a Bielany były właściwie obrzeżem Warszawy, gdzie była linia frontu. Jak już Warszawa była otoczona, w lasku Bielańskim była polska armia, lotnisko było właściwie przedpolem, a po drugiej stronie byli już Niemcy, prawie na bagnety była walka. Uciekliśmy z Bielan i pojechaliśmy do naszych znajomych na Grzybowską. Na Grzybowskiej nie było co jeść. Pod koniec oblężenia Warszawy to już była katastrofa. Wróciliśmy na Bielany, gdzie można było przynajmniej kupić czekoladę, którą paskowali sklepikarze, można było kupić pomidory, dlatego że były ogródki działkowe.
Później w 1939 roku było zawieszenie. Ojciec jeszcze nie wrócił, myśleliśmy, że nie żyje. Przy zawieszeniu Niemcy przepuszczali ludność na teren Wawrzyszewa, czyli w kierunku na Młociny. Matka poszła z jakimiś kobiecinami, żeby przynieść chleba, dlatego że nie było co jeść. Przyniosła worek, gdzie był chleb, a pod spodem ułożyła dwie maski. Maski były prostokątne, typu angielskiego, z pochłaniaczem na rurze. Przyniosła maski i mnie pokazuje. Wiedziałem, że w tych maskach żołnierze noszą granaty. Matka, oczywiście nie wiedząc o tym, przynosiła maski z granatami. Jak zobaczyła, to się przeraziła. Mówię: „Przecież mogli ciebie, mamo, rozstrzelać na miejscu”. Tak wyglądał 1939 rok. Później ojciec przyszedł, żeby się pożegnać, dlatego że wszyscy idą do oflagu czy do obozu. Kapitanowi obiecał, [że też pójdzie]. Matka mówi: „Nigdzie nie idziesz, masz rodzinę, rozbieraj się”. Mundur do pieca, spalony, ojciec został.
Czasy okupacji były trochę inne. Chodziłem do księży marianów. Początek okupacji był straszny, ale czym dalej, to było jeszcze gorzej. Mój przyjaciel mieszkał na parterze, syn sędziego Grodzkiego – w czasie wojny jego ojciec był sędzią sądu wojennego – Michał Gdowski, który w tej chwili mieszka w Kanadzie. Nie odzywa się, nie wiem, czy żyje, bo miał jakąś bardzo poważną operację. W 1943 roku zaczął się kręcić, żebyśmy się dostali do podziemia zbrojnego jako łącznicy, kolporterzy pism. Pewnego dnia – do jednej klasy chodziliśmy i w jednej ławce siedzieliśmy – Michał mi mówi: „Słuchaj, znalazłem połączenie, przyjdź o tej i o tej godzinie, tu i tu. Będzie zbiórka”. Okazało się, że są prawie wszyscy koledzy od księży marianów. Nasz drużynowy był trochę starszy od nas, w wyższej klasie, ale jego brat chodził z nami do jednej klasy. Tak się zawiązała drużyna. Był najpierw zastęp, a później dopiero drużyna. Hufcowy, który zginął zresztą w Kampinosie, do tej pory nie wiadomo, co się z nim stało, był podchorążym po szkole „Szarych Szeregów”, tak zwana szkoła za lasem. Kilka domów dalej mieszkał. W czasie okupacji w „Szarych Szeregach” oprócz zbiórek, różnych czynności o charakterze harcerskim, mieliśmy też łącznikowe obowiązki. Pamiętam, z takich dziwnych rzeczy, które są w tej chwili w ogóle jeszcze nieporuszone, nie wiem dlaczego, była sprawa tramwaju. Przed wojną były tramwaje tak zwane pulmany, które były produkowane u nas, duże, eleganckie i były tramwaje z otwartym pomostem. Te z otwartym pomostem miały podciągane na skórzanym pasku, drewniane okna. Podano nam numer. Ostatnia ławka od tyłu, przy oknie schowane były jakieś dokumenty. Później mówili, że to były plany kanałów, ale ile w tym prawdy, to nie wiem. Przed samym Powstaniem przede wszystkim mieliśmy jedną z najważniejszych rzeczy: ustalić wszystkie możliwe przejścia w razie jakichkolwiek akcji, żeby była możliwość ucieczki. Pamiętam, że była taka historia, dosyć nieprzyjemna, że jednego chłopca z innej drużyny złapali na Starym Mieście, które nam podlegało. Nasze zgrupowanie, nasz Rój „Cytadela”, obejmowało Bielany, Żoliborz, Stare Miasto i Pelcowiznę, to był ten okręg. Na Starym Mieście chłopak wszedł na strych, penetrował strych i go złapano. Posądzono go, że to jest złodziej. Granatowa policja go posadziła jako złodziejaszka. Ojciec naszego kolegi, zresztą znanego w świecie filmowym Janusza Rzeszowskiego, był granatowym policjantem. Był chyba dzielnicowym Bielan. Efekt był taki, że przez niego próbowaliśmy wyciągnąć i wyciągnęliśmy tego chłopaka. Tak to wyglądało.
Z najważniejszych rzeczy, które zapamiętałem: był kiedyś „Jur”, który był naszym dowódcą okręgu. Wszyscy go znają, tylko nikt nie wie, że miał bardzo charakterystyczną rzecz, która była bardzo łatwa do rozpoznania. Mianowicie był to chłopak, który się urodził w Prusach wschodnich. Uciekł z Prus, dlatego że matka była Żydówką ponoć, a ojciec był Niemcem. Miał charakterystyczną rzecz, miał lewą rękę krótszą i takie paluszki, jak serdelki. Na lewą nogę, która była zakryta, kulał. Jak mnie zaczęli egzaminować w Związku Harcerstwa [Polskiego] – bo do karty kombatanckiej żądano między innymi właśnie oświadczenia ZHP z ulicy, gdzie dawna YMCA była, koło placu Trzech Krzyży – to mnie panienka wypytuje. Mówię: „Dobrze, pani mnie egzaminuje, mówicie o »Jurze«, a czy pani przynajmniej wie, jak on wyglądał?”. Oczywiście nikt nie wiedział. To tak wyglądało. Ja tego chłopaka uwielbiałem. On pierwszy właściwie nas uczył piosenki: „Hej chłopcy, bagnet na broń”. Nie przypuszczałem nigdy w życiu, że ona kiedyś będzie taka popularna. Chaotycznie o tym mówię, ale to wszystko wypływa z mojego serca.
Przed Powstaniem mieliśmy bardzo poważną dziedzinę, którą obejmowaliśmy. To było już pewnego rodzaju przygotowanie do Powstania. To znaczy wszystkie rogatki były obsadzone przez nas. Miałem ze swoim zastępem [stanowisko] na końcu piętnastki i siedemnastki, zaraz za CIWF-em była pętla. Siedzieliśmy i liczyliśmy wjeżdżające niemieckie samochody, na jakich [były] rejestracjach. WH to był Wehrmacht, WL – Wehrmacht Luftwaffe, POL – Polizei. Musieliśmy odnotowywać, jakie samochody, o jakiej rejestracji wjeżdżają, jakie wyjeżdżają. Tak mnie zostawili, że w rezultacie była godzina trzecia, Powstanie wybuchło na Żoliborzu, już była strzelanina, a ja siedziałem przed CIWF-em. Już odszedłem, bo już widziałem, że coś jest nie w porządku. Ponieważ Niemcy uciekali z Marymonckiej, gdzie byli lotnicy, ewakuowali się, widocznie wiedzieli o Powstaniu czy była jakaś inna historia. Stał erkaem niemiecki, MG-42, tylko z magazynkami z góry. Trzy magazynki stały z boku. Wtedy byłem z jednym z moich podopiecznych z mojego zastępu. Patrzyliśmy, czy się nadarzy możliwość ściągnięcia tego erkaemu, czy nie. Gdybyśmy wiedzieli, że już Powstanie wybuchło, to na pewno byśmy zaryzykowali. Ale może dobrze, że nie zaryzykowaliśmy. Naprzeciwko bramy wjazdowej do [obecnego] AWF-u był bunkier, na pewno patrzyli i mieli to na muszce.
- Czy przed samym Powstaniem mieli państwo jakieś sygnały, że Powstanie się rozpocznie, czy to było zaskoczenie?
Było przygotowanie. Mój ojciec był aresztowany przez gestapo w 1943 roku. Siedział w Radomiu. Nie wiem, jak to wyglądało, w każdym razie matka wykupiła ojca za sto tysięcy „górali”, przez niemieckiego adwokata. Ojciec na miesiąc przed Powstaniem zjawił się w domu. Jak zobaczył Powstanie, to był przerażony. Starsze pokolenie wcale się entuzjastycznie nie odnosiło do Powstania, tak że to troszeczkę inaczej wyglądało. Młodzież zupełnie inaczej reagowała. Flaga polska, która się znalazła w rezultacie na budynku, o czymś świadczyła, że już coś się dzieje.
Początek Powstania był taki, że wróciłem do domu, żeby zobaczyć, co się dzieje w domu. Po drodze spotkałem kolegę, o którym wiedziałem, że był w BS-ach. BS to były „Bojowe Szkoły”. Byłem w „Zawiszakach”, to najmłodsze grupy, pomimo że miałem piętnaście lat. Szesnaście lat, to już do BS-ów przygotowywali chłopaków. On mówi: „Słuchaj, już się rozpoczęło Powstanie. Chodź, idziemy”. Poszliśmy do komendy, która była róg Barcickiej i Babickiej. Nasza rówieśniczka, właściwie trochę starsza łączniczka, zapisała nas. Z boku był stół wystawiony przed bramę. Dom był jednego z harcerzy mojego zastępu, tylko że go nie było, nie wiem, co się z nim stało. Bramy pilnował człowiek, który był w czarnym mundurku pancerniaków niemieckich, ewentualnie
Bahnschutzów, miał karabin, mauzera, ale miał opaskę WP. WP to może być równie dobrze organizacja komunistyczna. Byliśmy bardzo ostrożni, mówię: „Słuchaj, nie wpisujemy swoich nazwisk, tylko podaj trochę wykręcone nazwiska, bo nie wiadomo, gdzie się pakujemy”. Dostaliśmy legitymację WP – oczywiście Wojsko Polskie – i opaski. Dali nam „filipinkę” na dwóch, [granat] naszej produkcji. Poszliśmy na Marymoncką, gdzie stał erkaem niemiecki i [było] dwóch Niemców leżących i czekających na takich cwaniaków, którzy się pokażą. „Filipinkę” by rzucił, nie wybuchłaby i by przejechał taśmą. Posiedzieliśmy, w rezultacie cofnęliśmy się, ktoś inny nas zmienił.
Powstanie trwało dosłownie trzy, cztery dni. Później były walki, bo cały nieuzbrojony Żoliborz przechodził przez Piaski, które były niezabudowane, przez Broniewskiego, tamte ulice, do Kampinosu. Później, jak wracali, to się rozegrała cała bitwa. Efekt był taki, że później jeszcze raz przyszedł oddział, już nie pamiętam, jak się nazywał. [Jeden z nich] też był w czarnym mundurku. [Miał] stena chyba. Chciał koniecznie lornetować w naszym budynku, w którym mieszkałem. Lokatorzy go przepędzili, bo się bali tego dowódcy. Tak niestety wyglądało w początkach Powstanie na peryferiach. Oczywiście, że w Śródmieściu na pewno inaczej wyglądało. Mam jeszcze zdjęcia, jak Prudential eksploduje. Robiłem z balkonu zdjęcia rolleifleksem.
Później przyszedł do mnie kolega i mówi: „Słuchaj, trzeba się włączyć. Opuścili nas. Właściwie nie wiadomo: mieliśmy pójść do Kampinosu, ale trzeba się dowiedzieć, jak to wygląda”. Dowiedzieliśmy się, że przy Lipińskiej, gdzie był sierociniec, założyli szpital. Była komenda, która miała łączność z Kampinosem. Podróżowaliśmy z meldunkami między Kampinosem a Lipińską. Dwa razy byłem, jak przechodziliśmy przez Wawrzyszew. Na Wawrzyszewie pilnowali „ukraińcy” i mnie kiedyś złapali. Miałem tornister i jakiś obrzydliwy, czerwony koc. „Ukrainiec”, stary człowiek, zabrał mi koc, ale puścił dalej. Wiem, że koledzy nawet krowy przepędzali, żeby się przedostać na drugą stronę. To było przy kościele, teraz ten kościół zupełnie inaczej wygląda. Przedtem przed kościołem była glinianka i zaraz z boku warta ukraińska z diegtiariowem. Miał karabin, ale stał diegtiariow talerzowy. Znam tę nazwę, bo po wojnie na studium wojskowym w Gdańsku – (później mnie wywalili z Gdańska) – wsadzili mi na manewrach takiego diegtiariowa. Był cholernie ciężki, w masce trzeba było jeszcze zaiwaniać. Wyskoczyłem do przodu, ale miałem gumkę z dołu odciągniętą, mogłem oddychać, bo dwóch wtedy zemdlało. Pułkownik, który prowadził to, był bardzo nieżyczliwy studentom. Ale to na marginesie było powiedziane. Tak to wyglądało.
- Do kogo pan nosił meldunki?
Do Lasek, do ociemniałych. Tam leżał dowódca 8. Dywizji, który robił atak na lotnisko, który był nieudanym atakiem. Później bokami przeszliśmy do Pruszkowa. Z matką się spotkałem i z ojcem, poszliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie długo nie można było siedzieć, dlatego że łapali warszawiaków. Co prawda przez ekspozyturę Armii Krajowej ojcu poprawili kenkartę, ale była tak źle podrobiona, że można było się dostać bardzo szybko z powrotem do obozu. Wyjechaliśmy do Krakowa. W Krakowie znów szukali warszawiaków, znowu trzeba było uciec. Uciekliśmy do Bieżanowa. W Bieżanowie dopiero nas spotkało tak zwane wyzwolenie. Przechodziliśmy przez front.
- Pamięta pan sam moment wyzwolenia?
Śmieszna historia, dlatego że jak Niemcy uciekli… Zresztą bronili się bardzo ładnie. Jeden z Niemców, sierżant, widziałem, że reaguje na polski język. Nie uczestniczyłem w tym, ale zapędził polską młodzież, która była, do ładowania do taśmy erkaemu nabojów, do MG-42. Coś do niego powiedziałem, on mi odpowiedział po polsku. Okazało się, że to był wcielony facet, który mieszkał w Katowicach. Był z zawodu kelnerem. Przeszedł całą kampanię niemiecką w armii niemieckiej. Mówię: „Panie, to ja panu skombinuję cywilne ciuchy i pan da dyla z niemieckiej armii”. − „Nie mogę tego zrobić, bo jak mnie bolszewicy złapią, to mnie do obozu wezmą i zginę. A jak mnie Niemcy złapią jako dezertera, to mnie od razu powieszą. Do końca będę”.
Oni później cofnęli i przechodziliśmy pierwszą linia frontu. Patrzę: młody chłopak, który ma dwanaście lat, leży w rowie zabity, bledziutki, w hełmie, hełm zwalony – takie ruskie hełmy –w zielonym szynelu, wszystkie dokumenty, które miał wyciągnięte, rozsypane listy. Poszedłem trochę dalej: przy diegtiariowie stoi, z karabinem, troszeczkę starszy chłopak, później się okazało, że o rok. Mało tego: lwowiak, który został wcielony do armii sowieckiej. Tak narzekał na Sowietów! Mówię: „Słuchaj, ty nie gadaj tak, bo cię rozwalą”. Dalej poszliśmy, dalej już ruscy byli. Przed chałupą leżały dwa trupy niemieckich oficerów, a jeden z ruskich mówi do mnie: „Mówisz po niemiecku, znasz niemiecki?”. − „Trochę znam”. − „To powiedz im, żeby sobie poszli do domu”. To na te truposzczaki, takie dowcipy były. Przecież na porządku dziennym, o czym się teraz nie mówi, wyciągali genitalia i przywiązywali z napisem: „Na Berlin”. Takie były rzeczy.
- Był pan świadkiem takiego niemiłego zajścia?
Nie. Ojciec, jako warszawiak, musiał jakoś dobrze załatwiać, że dostaliśmy mieszkanie poniemieckie. Mieliśmy bardzo ładne mieszkanie na początku, ale ciągnęło nas do Warszawy. Ojciec zawsze miał takie tendencje, żeby założyć dużą firmę. Mnie z matką wysłał do Gdańska i w Gdańsku byliśmy, ale nie mogliśmy załatwić mieszkania. Ojcu obiecali, ojciec dał pieniądze, nic nie załatwili, tylko nas oszukali. Wróciliśmy do Krakowa, od razu pojechaliśmy z Krakowa do Warszawy, żeby zobaczyć, co się dzieje. W naszym mieszkaniu, w każdym pokoju – mieliśmy trzypokojowe, dosyć duże, ładne mieszkanie – była inna rodzina. Nie chcę mówić, jaka to była rodzina. W każdym razie jedna z tych bab mówi: „Skończyły się czasy, kiedy się w takich pokojach mieszkało. Teraz dla ludzi pracy”. To mi się przypomniało, jak oglądałem „Doktora Żywago”. Doktor Żywago, jak wrócił do siebie, spotkał w domu… To była identyczna historia. Mieli szczęście, dlatego że w jednym z pieców schowałem opaskę i legitymację, ale całe szczęście „filipinki” nie schowałem. Oni przyczepili od razu tak zwane kozy. To by wywaliło. Cały budynek był właściwie wypalony, tylko nasze piętro ocalało. Drugie piętro ocalało i dach ocalał. I to tak wyglądało.
Oczywiście w Gdańsku też należałem do harcerstwa. Nie chce opowiadać dużo o Krakowie, chociaż wspomnienia mam wspaniałe. Właściwie miałem samych kolegów z Warszawy, bratanek pułkownika Rzepeckiego z BIP-u był ze mną w jednej drużynie, później jeszcze jeden człowiek, który uciekł z matką z getta warszawskiego, później wyjechał do Stanów, bardzo fajny chłopak. Straciłem z nim kontakt. Też z nami był w harcerstwie. Grupa była sympatyczna, ale drużynowym był człowiek – nie chce nic mówić – którego później, po wojnie spotkałem, w telewizji zobaczyłem. Okazało się, że był pułkownikiem wywiadu.
- Czy państwo, będąc poza Warszawą, otrzymywali wieści, co się dzieje, jak Powstanie się układa?
Przychodzili, dlatego że z Żoliborza uciekali. Sytuacja w Śródmieściu była inna niż w takiej dzielnicy.
- Chodziło o moment, kiedy państwo całkiem byli poza Warszawą.
[Wiedzieliśmy], że jeszcze walczy Warszawa.
- Czy docierały jakieś wieści? Czy były wiarygodne, czy bardzo zniekształcone?
Spotkaliśmy naszego znajomego, przed wojną był naszym sąsiadem, ponieważ w Śródborowie moi rodzice mieli posiadłość. Obok mieliśmy lekarza, z którego synem się przyjaźniłem. Pan doktor nazywał się Szpilman. Jeden z lepszych lekarzy płucno-sercowych w Warszawie, taki prawie doktor Judym. Maciek zginął czasie Powstania, nie wiadomo, jak się to stało, Krysia z matką ocalała. Pan doktor prowadził szpital Armii Krajowej na Czerniakowie. Przez Czerniaków przechodziła AL. Jeden z oficerów był ranny. Szpital Armii Krajowej nie musiał przyjmować żołnierzy z AL, nie było spójności politycznej. Przyjął go. Okazało się po wojnie, że ten porucznik jest w stopniu pułkownika, jest komendantem Cyryla i Metodego – pan pułkownik Paszkowski. W czasie okupacji matka spotkała Szpilmanową w tramwaju i mówi do niej: „Pani Szpilmanowa”. Szpilmanowa była zupełnie aryjskiego wyglądu, bo była niebieskooką blondynką, w ogóle nikt nie podejrzewał, że to może być Żydówka. Efekt był taki, że ona mówi: „Pani mnie z kimś pomyliła”. Matka się zorientowała, że powiedziała gafę, mówi: „Niech pani wysiądzie na następnym przystanku, ja pani pomogę”. Oczywiście wysiadła. O co chodzi? Chodziło o mieszkanie. Ulokowała ją, ponieważ mój ojciec siedział, dom był spalony, u sąsiadów. Jak Szpilman przyszedł, to mieliśmy kłopoty, bo Szpilman to nie był Żyd, to było dziesięciu Żydów naraz, takie miał semickie rysy. Baby od razu: „Co pani nam tu Żydów sprowadziła?” – i tak dalej. Po Powstaniu Szpilmana spotykamy w Pruszkowie. Zabandażowany, był ciężko ranny. Później wyjechaliśmy z Pruszkowa, nie widzieliśmy się ze Szpilmanem. Jesteśmy w Krakowie w RGO i w RGO jest żona Szpilmana z Krysią. Mówimy: „Mąż żyje, jest w Pruszkowie”. Podaliśmy adres. Oni straszną wdzięczność mieli. Szpilman, jak mnie aresztowali w 1948 roku, to mnie wyciągnął z kazamatów. Paszkowski zniósł mi paczkę na dół do celi. Na pryczy było siedem osób, a w celi było siedemnaście. Spora część ludzi miała karę śmierci.
- Z jakiego powodu pan został aresztowany?
Przez przypadek dostałem się, to nie było jakieś powiązanie heroiczne z organizacją. Mnie oskarżył jeden, że miałem broń. Rzeczywiście miałem broń, dlatego że po Powstaniu wszyscy ludzie, którzy byli w „Szarych Szeregach” czy brali udział w czasie Powstania, gromadzili broń, bo to był fetysz, którego zawsze owało. To nie była chęć napadów, walki i innych rzeczy. Był fetysz broni, każdy z nas miał jakiś pistolet zakamuflowany. Ten mnie oskarżył. Całe szczęście, że u mnie nie znaleźli broni.
- Z jakiego względu państwo wrócili do Warszawy?
Ojciec otworzył firmę. Mieszkaliśmy przy Podskarbińskiej na Grochowie, na początku w pralni, jeszcze z naszymi kuzynami. Dziesięć metrów kwadratowych, było pięć osób czy więcej. Takie były warunki. Warszawa cała była w gruzach, nie było gdzie mieszkać, w Centrum nie było ani wody, ani światła, w ogóle nic nie było, były same gruzy. Przecież to co młodzież teraz widzi, to nawet sobie nie zdaje sprawy, jak to wyglądało. Człowiek się zastanawiał, czy w ogóle jest sens odgruzowywać i odbudowywać, czy w ogóle można to zrobić. Zresztą na kronikach filmowych jest: zarówno wszystkie biura, jak i przede wszystkim szkoły raz na miesiąc musiały brać udział w odgruzowywaniu Warszawy, a nawet i częściej. Chodziło o usunięcie gruzów, nie o uruchomienie elektrowni czy gazowni, czy jakiś innych rzeczy. Na Pradze było wszystko, bo Praga funkcjonowała, tramwaje jeździły.
Warszawa, 23 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Kudła