Stefan Meissner „Krzysztof”

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłem się w majątku Buczynek koło Warszawy, w tej chwili jest to wielka Warszawa. Do szkoły powszechnej, do gimnazjum chodziłem w Warszawie, gimnazjum „Przyszłość”. Miałem czterech braci, było nas pięciu braci.

  • Bracia byli starsi, młodsi?

Byłem czwarty z pięciu braci, tak że trzech starszych, jeden młodszy.

  • Kim byli pana rodzice?

Moi rodzice – Jan Meissner był z wykształcenia rolnikiem, był prezesem Polskiego Czerwonego Krzyża, mamusia była z domu Szewiot. Obie rodziny głęboko patriotyczne, z historią powstań: listopadowego i styczniowego.

  • Jak pan pamięta wybuch II wojny światowej we wrześniu 1939 roku?

Wybuch wojny światowej pamiętam doskonale. Dowiedzieliśmy się przez radio, że Niemcy zaatakowali Polskę. Byliśmy wówczas w Buczynku pod Warszawą. Ktoś zawołał, że na niebie są samoloty, odgrywa się bitwa powietrzna. Wszyscy wybiegliśmy na trawnik i patrzyliśmy na bitwę powietrzną. W pewnym momencie, pamiętam doskonale, jak ktoś zawołał: „Pali się!”. Rzeczywiście, jeden samolot spadł. Wiele lat później dowiedziałem się, że to była jedyna bitwa powietrzna, która była wygrana przez polskich lotników. Kilku Niemców zostało strąconych. Tak pamiętam wybuch [wojny].

  • Gdzie pan mieszkał w czasie okupacji?

Wówczas rodzice zdecydowali wyjechać do Warszawy. Myśmy mieli mieszkanie w Warszawie, na ulicy 6 Sierpnia 23. Zdecydowali, żeby się przenieść do Warszawy, tak że na drugi dzień po wybuchu wojny znaleźliśmy się w Warszawie. Wówczas miałem trzynaście lat. Wszystko wyglądało jak cudowna awantura. Jak przyjechaliśmy do Warszawy, to życie wyglądało normalnie. Kilka bomb upadło na przedmieściach Warszawy, ale życie wyglądało normalnie, sklepy były otwarte. Nawet pamiętam, piekarnia „Złoty Róg” dowiozła świeże pieczywo, mleczarz przywiózł mleko. Moi bracia i ja odwiedzaliśmy kolegów przez te kilka dni. Na razie wszystko wyglądało normalnie. Były naloty, wciąż radio przerywało, [były] nawoływania, coś w tym rodzaju: „Uwaga, uwaga, nadchodzi, koma 25”. Potem: „Uwaga, uwaga, koma 25, przeszło”. Nie wiedzieliśmy, co to znaczy. Było podniecenie. Potem zaczęły się coraz częstsze bombardowania. Jeszcze dodam, że euforia była 3 września, gdy Anglia przystąpiła do wojny, potem Francja. Pod ambasadami Anglii i Francji tłumy się zbierały, wiwatowały, była euforia: „Pobijemy Niemców!”. Potem zaczęły przychodzić różne wieści przez radio, opowiadali ludzie. Nawet były wieści, że desant angielski został wysadzony w Gdyni, że większość to są Murzyni, bardzo bitni. Duch był w narodzie wysoki.
Potem ten duch zaczął spadać. Nie pamiętam, którego września, pułkownik Umiastowski wydał wezwanie do wszystkich młodych ludzi, aby wyszli z Warszawy na wschód. Tam będzie obrona, wszyscy młodzi ludzie będą potrzebni. Mój najstarszy brat Janek natychmiast na rowerze wyjechał. Dzień później wyjechał mój drugi brat Andrzej, który akurat przeszedł operację ślepej kiszki bodajże, był jeszcze w szpitalu. Prosto ze szpitala wsiadł na rower i pojechał. Cudem się spotkali gdzieś w rowie, w drodze na wschód. Zostali w Warszawie: mój starszy brat Zbyszek, ja, najmłodszy brat Zdziś, który był jeszcze młodym chłopaczkiem, rodzice, babunia. Zostaliśmy na 6 Sierpnia.
Wkrótce się zaczęło oblężenie Warszawy. Jedną z bohaterskich postaci, którą zapamiętałem z przemówień przez radio, był naturalnie prezydent miasta Starzyński. Cisza była, gdy przemawiał, ludzie wystawiali radiowe głośniki w oknach, stawali, słuchali. Podnosił ducha, był tam, gdzie było najgoręcej, gdzie był najbardziej potrzebny. To była bohaterska postać. Później, gdy się zaczęło oblężenie, Niemcy bombardowali Warszawę artylerią, samolotami. My, młodzi chłopcy, to znaczy Zbyszek i ja… Jak były naloty, wszyscy schodzili do schronu, a myśmy się dobierali do szafy z konfiturami. Na szczęście to robiliśmy, bo później pocisk artyleryjski trafił prosto w tę szafę, w klatkę schodową, gdzie była ta szafa. Reszta konfitur zniknęła, została rozbita. Pamiętam też, jak było bardzo ostre bombardowanie w czasie nalotu, słychać było pikowanie sztukasów. Jedna bomba upadła na ulicy dosłownie naprzeciwko naszego domu. Mój ojciec zorganizował placówki sanitarne. To były sanitarki konne. Były w różnych dzielnicach Warszawy, między innymi taka placówka sanitarna była naprzeciwko nas, na 6 Sierpnia. W garażach były konie, były sanitarki. Brat i ja staliśmy w bramie, gdy przybiegł żołnierz, wołając, że pali się szpital Piłsudskiego, który był niedaleko, potrzebni są [ludzie], trzeba wynosić rannych. Myśmy pobiegli we dwóch do garaży, gdzie były sanitarki, wołając z daleka, żeby zaprzęgali. Okazało się, że nikogo nie było. Żeśmy zaprzęgli dwie sanitarki, popędziliśmy przez plac Politechniki. Była barykada na placu Politechniki, zatrzymali nas. Dowiedzieli się, gdzie jedziemy. Żołnierze nas przeprowadzili, bo tam było pole zaminowane. Woziliśmy rannych ze szpitala Piłsudskiego do szpitala Ujazdowskiego, z czego byliśmy szalenie dumni.
Inny taki moment pamiętam, jak w czasie bombardowania upadły bomby zapalające. Myśmy ze Zbyszkiem mieli akurat dyżur OPL – obrony przeciwlotniczej – na strychu. Gdy bomby upadły, dwie przebiły dach, zatrzymały się na strychu. To były bomby fosforowe, trzeba było je zasypać piaskiem. Na szczęście był piasek przygotowany. Zasypaliśmy piaskiem bomby i uratowaliśmy dom. Na następne numery, domy 25 i 27 na ulicy 6 Sierpnia, tam również upadły bomby. Nie wiem, czy nie mieli piasku, czy akurat nie mieli dyżurów, w każdym razie dwa domy spłonęły. Gdy się paliły, nasz komendant OPL, bardzo energiczny, postawny pan, zorganizował łańcuch ludzi z kubłami. Zalewaliśmy i broniliśmy naszego domu, żeby się również nie spalił, bo tamte domy się paliły. Dom został uratowany, mieliśmy gdzie mieszkać przez resztę Powstania [i wojny].

  • Co się z panem i z pańską rodziną działo w czasie okupacji?

W czasie okupacji nasz mająteczek, Buczynek, został wkrótce zarekwirowany przez Niemców. Była tam hodowla kur, przed wojną chyba największa w Polsce. Kompania „Bekon Eksport” z Niemiec, to znaczy kompania z Poznańskiego, ale zajęta przez Niemców, zajęła Buczynek. W dalszym ciągu prowadzili hodowlę kur. Najpierw nam płacili czynsz kaszanką. Żeśmy jedli kaszankę rano, wieczór, w południe. Potem starali się mojego ojca namówić, żeby podpisał folkslistę jako Niemiec. Meissner – niemieckie nazwisko. Tak że wołali go wiele razy do jakichś urzędów. Tatuś udawał, że nie mówi po niemiecku. Zawsze prosił babunię, która również mówiła po niemiecku, jako tłumaczkę, żeby mieć trochę czasu do namysłu na odpowiedzi. Kilka razy było takie wzywanie. Skoro ojciec nie podpisał żadnej listy, wobec tego Buczynek nam zarekwirowali, dochód z niego przestał istnieć. Zaczęło się materialnie trudno. Rodzice zaczęli sprzedawać różne kosztowności, pamiątki, obrazy i tak dalej. Myśmy się uczyli. Najstarszy brat, który przed wojną zdał maturę, chodził na tajne kursy Zaorskiego, to były kursy medycyny, drugi brat chodził do Wawelberga, Zbyszek zaczął architekturę. Ja najpierw przeszedłem do drugiej klasy gimnazjalnej, ale Niemcy zamknęli gimnazja, uczelnie.
Były szkoły zawodowe. Nasze gimnazjum „Przyszłość” pod nazwą szkoły zawodowej, już nie pamiętam jakiej, prowadziło szkołę do małej matury. Lekcje odbywały się… Budynek „Przyszłości” został zajęty przez Niemców. Najpierw był tam szpital polski w 1939 roku, a później Niemcy to zajęli, zrobili szpital niemiecki, jak wybuchła wojna, jak zaatakowali Rosję. W każdym razie chodziłem do tajnej szkoły na Piusa, do gimnazjum żeńskiego Wołowskiej. Chłopcy chodzili rano, panienki po południu czy odwrotnie, już nie pamiętam. Tak zdałem małą maturę. Później robiłem liceum na kompletach, najpierw na kompletach w „Przyszłości”, a później na kompletach gimnazjum Staszica. Maturę dostałem w gimnazjum Staszica, to był już rok 1944, na wiosnę.

  • W jaki sposób zetknął się pan z konspiracją?

Konspiracja to było słowo tajemnicze, organizacja – słowo tajemnicze. Każdy chciał należeć jako pętak. Była tak zwana paczka mokotowska, myśmy rozklejali jakieś ulotki, pisaliśmy: „Polska Walcząca”, jakieś napisy na murach, ale wówczas żadnej przysięgi nie składałem. Natomiast moi bracia, najstarszy brat Janek i Zbyszek, należeli do organizacji. Wiedziałem, że należą do organizacji, ale się o tym wtedy nie mówiło, bo czym się mniej wiedziało, tym było lepiej w razie czego.
W 1943 roku, w październiku mój najstarszy brat został aresztowany. Wtedy jedna z łączniczek zadzwoniła do domu, że Janek został aresztowany, gdy szli na jakąś robotę. Ona niosła broń po drugiej stronie ulicy, widziała, jak Janka wciągnęli gestapowcy do auta. Wtedy cała nasza rodzina się rozpierzchła, każdy mieszkał gdzie indziej. W domu została tylko babunia. Janek został zamęczony na Szucha, o czym się dowiedzieliśmy później. Nikogo nie wydał, nie było żadnej rewizji w naszym domu. Każdy mieszkał gdzie indziej. Mieszkałem pod Warszawą w leśniczówce, u znajomych moich rodziców. Wtedy kończyłem już maturę.
Jak zacząłem liceum, to jeden z kolegów mnie spytał, czy bym nie chciał robić podchorążówki w tym samym czasie. Zapisałem się, zacząłem chodzić na różne kursy podchorążówki. Również w tym czasie instruktor zasugerował, żebym robił prawo jazdy. Była oficjalna szkoła Sołczyńskiego, zapisałem się, robiłem prawo jazdy. Później mój brat został aresztowany i wszystko się urwało, tak że podchorążówki nie skończyłem. Mój tytuł strzelca podchorążego w czasie Powstania właściwie był trochę naciągany, bo podchorążówki nie skończyłem. Ale jak wstąpiłem do podchorążówki, to wtedy złożyłem przysięgę.
Z tego czasu, oprócz tego, że były różne rzeczy, żeśmy rozbierali broń, uczyli się różnych broni, przepisów, z tego czasu mam dwa wspomnienia, które się wryły w moją pamięć. Jedno było [takie], że po jakimś wykładzie była moja kolej, żeby odnieść rewolwer. Był nieduży, piątka czy siódemka, tak że mi się świetnie mieścił… Miałem kurtkę watowaną, w tej kurtce krawcowa mi uszyła kieszonkę. Świetnie się mieścił. Miałem tylko kilka bloków, żeby odnieść rewolwer. Wyszedłem zza zakrętu, natknąłem się prosto na patrol żandarmerii. Hände hoch, Papieren! Myślałem, że to koniec. Oddałem papiery, trzymałem ręce w górę. Jeden świecił latarką, później oglądał papiery, a drugi mnie obmacał. Przypuszczam, że nie chciał wymacać, bo mnie puścili. To był jeden moment. Drugi moment, to żeśmy brali udział w akcji wysadzania torów gdzieś w stronę Garwolina. Już nie pamiętam dokładnie gdzie, ale pod Warszawą, na zachodzie. Z tym że nasza grupa była tylko w obstawie. Tak że było wielkie podniecenie, wielkie napięcie, tyle że wybuch z daleka słyszałem i widziałem, to wszystko.
Później, jak Janka aresztowano, w ogóle się zerwały stosunki. Wtedy byłem pod Warszawą. To było wszystko.
Następnie rok 1944, gdy się front wschodni zbliżał. Myśmy ze Zbyszkiem, moim bratem starszym, zrobili naradę, że nie możemy tak bezczynnie czekać, musimy coś robić dla Polski. Siostra cioteczna skontaktowała nas z jednym panem. Ona mi to przypomniała niedawno, bo nie pamiętałem, kto nas skontaktował. Chcieliśmy iść do partyzantki. Ten pan okazał się być majorem, później się dowiedziałem. Strasznie nas obrugał, że chcemy iść do partyzantki, wyjeżdżać z Warszawy, kiedy tutaj będą się działy rzeczy bardzo ważne i jesteśmy potrzebni. Poprosiliśmy o przydział. Dostaliśmy przydział w organizacji, która miała dziwną nazwę, nazywała się Wojskowa Organizacja [właściwie Służba] Ochrony Powstania czy coś takiego. W tej drużynie, już nie pamiętam dokładnie, ale to był chyba maj, ten okres to był właściwie okres wyczekiwania. Kilka razy żeśmy się spotykali. Było nas, już nie pamiętam, dwunastu, piętnastu chłopaków, wszyscy starsi od nas. Czekaliśmy. Z tego okresu raz tylko był moment trochę ekscytujący, bo gdyśmy mieli spotkanie w mieszkaniu, przed dom zajechała buda z żandarmami. Wyskakiwaliśmy z tyłu przez okno, z pierwszego piętra. Wtedy sobie skręciłem nogę, kolano, co mi później dokuczało. Ale żandarmi nie nas szukali, okazało się, tylko kogoś innego. Później było Powstanie.

  • Gdzie pana zastało Powstanie?

Na ulicy Sosnowej. Najpierw był stan pogotowia. Wtedy nasza drużyna była na Sosnowej, w mieszkaniu jednego z członków, „Sokratesa” (miał taki pseudonim), [nazywał się] Tadeusz Czerkasiński. Był o wiele starszy od nas, mógłby być naszym ojcem. Brat miał wtedy dwadzieścia lat, ja osiemnaście. Gdzieś pod koniec lipca, już nie pamiętam w tej chwili, 29 lipca czy coś, pozwolili nam pójść jeszcze do domu. Wtedy poszliśmy się pożegnać z rodzicami.
Pierwszego sierpnia byliśmy z powrotem, czekaliśmy na wybuch Powstania. Byliśmy na Sosnowej, gdy wybuchło Powstanie. Tak jak powiedziałem, było nas dwunastu czy piętnastu. Wszyscy byli starsi od nas. Nieoficjalnym dowódcą drużyny był (miał pseudonim „Jeżewski”) inżynier, chyba najstarszy wiekiem z nas wszystkich. Ale nasze dowództwo było na placu Trzech Krzyży, a myśmy byli na Sosnowej. Telefonicznie się nasz dowódca [z nami] porozumiał. Powiedział, żebyśmy czekali, że przyjdzie. Czekaliśmy. Usłyszeliśmy strzały, Powstanie się zaczęło. Nałożyliśmy opaski, czekaliśmy, on się nie zjawiał. Była narada, co zrobić. Brat i ja na ochotnika zgłosiliśmy się, że pójdziemy nawiązać kontakt na plac Trzech Krzyży. Szliśmy Chmielną, ulica była pusta, mżył deszcz, pamiętam. Ludzie, widząc nasze opaski, entuzjastycznie nas witali w bramach. Ostrzegali, że na ulicy Zielnej czy Wielkiej, już nie pamiętam, jest ostrzał. Rzeczywiście był ostrzał, było już kilka trupów. Spotkaliśmy czających się chłopaków z opaskami. Mówią, że nasze dwie koleżanki, które pobiegły po rannego, zostały, też tam leżą. Ostrzał był od ulicy Chmielnej, z „Astorii”, hotelu na Chmielnej. Plac Trzech Krzyży jeszcze daleko, oni nam mówią: „Czemu idziecie szukać swojego dowódcy? Przyłączcie do naszego zgrupowania”. Wróciliśmy, zameldowaliśmy, jaka sytuacja. Następna narada. Jeden powiedział: „Pójdę, wam się nie udało, to mnie się uda”. Trochę nam było głupio. Poszedł, myśmy czekali wszyscy. Po godzinach nie wrócił. W międzyczasie paliły się baraki koło Dworca Głównego, stamtąd była strzelanina, a my czekamy. Jak on nie wracał, poszliśmy i zameldowaliśmy [się do] Zgrupowania „Gurta”, właściwie do jego zastępcy, porucznika Dworskiego. Później całe Powstanie byłem w Zgrupowaniu „Gurt”.
  • W co był pan uzbrojony?

Jak się zaczęło Powstanie, miałem parę „filipinek” i jeden karabin, który dzieliłem z kilkoma chłopakami. Ale mój brat miał visa. Wszyscy byli wobec niego chapeau bas, bo miał visa.

  • Przez cały czas Powstania był pan razem z bratem?

Razem z bratem byliśmy cały czas.

  • Był pan trzykrotnie ranny. Kiedy to się stało, w jakich okolicznościach?

[…]To najmniej ważne było. Mój brat Zbyszek zginął w akcji na ulicy Ciepłej, w koszarach policji. Ale opowiem kilka takich momentów, które utrwaliły mi się w pamięci tak, jakby to było wczoraj. Po kolei będę opowiadał. Opiszę, jak mniej więcej wyglądała sytuacja w naszej dzielnicy. Dworca Głównego nie zdobyliśmy, był cały czas w rękach niemieckich. Nasza linia była na ulicy Chmielnej, naprzeciwko dworca. To była nasza linia obrony z tej strony od Niemców. Idąc od Marszałkowskiej na zachód, pierwsze chyba pięć czy sześć kamienic od ulicy Marszałkowskiej to były kamienice… ostatni to był hotel „Astoria”. Później nie było kamienic z tej strony, były baraki niemieckie, składy, które pierwszego dnia zostały spalone i był Dworzec Główny. Kamienice Chmielnej po drugiej stronie ulicy, to znaczy po nieparzystej – po parzystej była linia frontu – były w naszych rękach. Po drugiej stronie byli Niemcy na Dworcu Głównym. Aleje Jerozolimskie po drugiej stronie całe były zajęte przez Niemców. Mieli swoją bazę w hotelu „Polonia”, załoga z Dworca Głównego tam kwaterowała. Po tej stronie Alej Jerozolimskich zajmowali również „Żywiec”, to była restauracja na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Z tego też zrobili taką redutę, stamtąd i z „Polonii” ostrzeliwali Marszałkowską, Aleje Jerozolimskie. Dalej byli w BGK, stamtąd mieli ostrzał. Tak wyglądała mniej więcej sytuacja.
W tym czasie, na początku budowaliśmy barykady na Chmielnej, na Marszałkowskiej. Ludność cywilna budowała razem z nami. Spodziewaliśmy się ataku i szykowaliśmy się do obrony. Dworzec był w ich rękach, nie został zdobyty. Pierwszą akcją w tej dziedzinie było zdobycie „Żywca”, odbicie „Żywca”, bo stamtąd mieli ostrzał, mieli przyczółek, żeby atakować północną część, która należała do Powstańców. Było kilka prób, które się nie udały, w końcu w połowie sierpnia postanowiono jeszcze raz spróbować to zdobyć. Nasza drużyna i jeszcze inni mieliśmy za zadanie zaatakować od tyłu, to znaczy od ulicy Widok. Była winiarnia „Bachus” na Widok, która była spalona. Odkryto, że są lochy, które się łączą z lochami w „Żywcu”. Tamtędy można przejść. Żeśmy mieli stamtąd zaatakować. Ta akcja o tyle mi się wryła w pamięć, że wówczas się stałem właścicielem stena. To była na owe czasy broń, którą każdy Powstaniec chciał mieć. Jak żeśmy wyruszyli w nocy, weszliśmy do tych lochów, jeden z kolegów, który miał stena – ja miałem karabin tylko – powiedział: „Chłopaki, źle się czuję. Może ktoś weźmie stena ode mnie?”. Byłem najbliższy, wziąłem stena. Później już się z tym stenem nie rozstawałem aż do momentu, jak mnie zanieśli na noszach do szpitala. Dlatego zapamiętałem tę akcję bardzo dobrze. Żeśmy tymi lochami wynurzyli się. Już świtało, był już ranek. Było zaskoczenie kompletne, bo Niemcy jedli akurat śniadanie. Jak żeśmy się wynurzyli z lochów, była intensywna strzelanina. Zostawili dwa trupy i jeszcze gorącą jajecznicę na stole. „Żywiec” został zdobyty. Później był w naszym ręku już do końca Powstania. Drugi moment jeszcze pamiętam z tej akcji, bo czołgając się przez [lochy] – w niektórych miejscach trzeba było się czołgać, było wypalone te piwnice, był popiół – żeśmy zobaczyli, że u „Bachusa” stoją butelki. To były różne butelki, niektóre były potłuczone, a niektóre korki powystrzelane. Był likier benedyktyna, wyparował alkohol, została maź, którą żeśmy jedli łyżkami, butelkę się rozbijało. Niemcy mieli radio Telefunken, które żeśmy naturalnie zabrali. Potem, jak nieśliśmy je z powrotem na nasze kwatery, na drugą stronę Marszałkowskiej, to zatrzymali nas polscy żandarmi. Chcieli nam to radio zabrać – bo było bardzo dobre radio – twierdząc, że jest wyszabrowane. W końcu wytłumaczyliśmy im, że to jest zdobyte. Niech sobie sami zdobędą takie radio. Nie było polskich aparatów radiowych w tym czasie, żeby można było wyszabrować. Żeśmy słuchali przez Powstanie Londynu, naszej „Błyskawicy”, bo mieliśmy to radio. Takie rzeczy pamiętam z tej akcji.

  • Pamięta pan jakieś akcje, w których pan brał udział?

Naturalnie. Jak pełniliśmy służbę na naszej linii warty, to robiliśmy z okien polowania na Niemców, którzy między Dworcem Głównym a „Polonią” czasem przeskakiwali. Najpierw dowódca naszej drużyny, podchorąży „Sokół” położył się na łóżku, przysunął łóżko do okna i strzelał. Miał świetne oko. Według sierżanta „Kura”, który był z nim, trafił kilku Niemców. Nagle dostał prosto w głowę, bo wypatrzył go wyborowy strzelec z „Polonii”. Zrobił błąd, że nie zmieniał miejsca, tylko wciąż strzelał z tego samego punktu. Zginął. To był pierwszy z naszej drużyny szturmowej, który zginął. Myśmy z bratem robili podobne polowania, tylko trochę dalej, z kamienic po parzystej stronie. Też się nam udało czasem [trafić] któregoś z Niemców. Widzieliśmy, że się przewrócił. [Zaznaczaliśmy] sobie na kolbie – mieliśmy jeden karabin – pod jego inicjałem kreska i pod moim, kto więcej. Nagle przyjechał czołg, stanął w Alejach Jerozolimskich. Myśmy zrobili kamuflaż, kwiatki poustawialiśmy na parapetach, bo dom był pusty. Stamtąd strzelaliśmy, zmieniając pozycje. Czołg przyjechał, my schowani za kwiatki czekamy, co będzie. Nagle strzelił koło nas. Wyrwa wielka, przewróciliśmy się, mnie przysypało nogi cegłami. Ale nic się nam nie stało. Żeśmy szybko zbiegli na dół. Zbyszek widzi, że kuleję, mówi: „Co ci jest?”. Nogę miałem spuchniętą. Zaciągnął mnie na punkt sanitarny, gdzie sanitariuszką była piękna dziewczyna, młoda, czarnuszka, zgrabniutka, opalona, wesoła. Ona mi tę nogę opatrzyła. Później została moją żoną, ale dopiero później. Do dziś jest. To jest drugi moment, który opowiedziałem.
Potem jeszcze taki moment pamiętam, 15 sierpnia, dzień żołnierza, dzień Matki Boskiej. Poszliśmy do kościoła na ulicy Moniuszki, był nieduży kościół. Zaczęło się okropne bombardowanie, kościół właściwie opustoszał zupełnie, wszyscy pouciekali, każdy się krył, ale ksiądz w dalszym ciągu odmawiał mszę świętą. Biały jak kreda, ale odmawiał. Sypią się witraże, szkło, w kościele pełno kurzu, dymu, bo bomby dosłownie dookoła padają. Ksiądz nie przerwał mszy. Bardzo nam tym zaimponował.
Potem zbliżał się koniec sierpnia. Chodziliśmy na różne wypady z drużyną. Byliśmy pod PAST-ą, ale nie wtedy, kiedy została zdobyta. W Ogrodzie Saskim były różne wypady, wspierające rozpoznania. Przyszedł koniec sierpnia, Starówka upadała. Przyszedł rozkaz, żołnierze ze Śródmieścia mieli uderzyć na Niemców od tyłu, żeby tamci mogli się przebić, byli odcięci. Nasze zadanie to było uderzyć na koszary policji na ulicy Ciepłej róg Grzybowskiej, w tej chwili jest tam hotel „Mercure” na ulicy Jana Pawła II. Poszliśmy tam. Najpierw miała być akcja. Myśmy czekali w ruinach fabryki Jarnuszkiewicza. Niemcy byli po drugiej stronie ulicy. Musieli usłyszeć, bo zaczęli ostrzał granatnikami. Wówczas zginął mój brat Zbyszek. Akcja została odwołana, nie było wówczas akcji. Zginął on i drugi kolega z naszej drużyny szturmowej, Grochojemski. Grochojemski, jak go zanieśli do szpitala, jeszcze żył, ale wkrótce też umarł. Żeśmy jeszcze zdążyli ich pochować. Później wróciliśmy do ruin fabryki Jarnuszkiewicza. Dwudziestego siódmego sierpnia zaatakowaliśmy koszary policji. To było zorganizowane. Atak na koszary policji to był jeden z wielu. W każdym razie koszar policji bronili „ukraińcy”. Myśmy to zdobyli, wzięliśmy ich do niewoli. Wielu zginęło, naszych kilku zginęło. Niemcy sprowadzili czołgi. Myśmy się musieli wycofać z koszar policji, ale związaliśmy niemieckie siły na dobrych parę godzin. Tak że swoje zadanie wykonaliśmy. Niestety kilku zginęło. Potem Niemcy zdobyli Starówkę. Następnie nasza kolej: oni chcieli połączyć siły z Ogrodu Saskiego z siłami z Dworca Głównego. Pierwsze na przeszkodzie stały im nasze barykady. Najbliższa dworca była „Astoria”, tak że Astoria” stała się bastionem, o który wybuchły walki. „Astoria” w czasie okupacji była niemieckim domem publicznym. Nasze kwatery były po drugiej stronie, w hoteliku „Oaza”, który był polskim domem publicznym. Tak że myśmy się śmieli, że całe Powstanie mieszkamy i walczymy w burdelach.
Szóstego września Niemcy zaczęli atakować. Zajęli pierwsze pięć kamienic od Marszałkowskiej. Została „Astoria”. Wówczas – to jest jeden z momentów, który mi się najbardziej wyrył w pamięci – sierżant „Grusza” razem ze mną, z kolegą naszej drużyny „Komikiem”, z moim ładowniczym, młodym chłopakiem „Krukiem” – „Astoria” jeszcze stała, Niemcy zaatakowali, były walki, inna drużyna walczyła, Niemcy już zajęli tamte kamienice – poszliśmy na strych „Astorii”. Była wybita dziura do następnej kamienicy, Niemcy stamtąd atakowali. „Grusza” kazał mi przejść przez tę dziurę. Idę z moim stenem, jak wyszedłem zza węgła, natknąłem się na Niemców. Pewno byli równie zaskoczeni jak ja. Pociągnąłem za cyngiel, zacząłem uciekać. Jak posiałem, to myślę, [że było] kilku zabitych. W każdym razie zanim dobiegłem do wyłomu, zaczęli za mną strzelać z pistoletu maszynowego. Później ustawili, nie mogłem przejść przez wyłom, tylko się skryłem za takim występkiem. Jak tylko się poruszyłem, to była seria, bo postawili karabin maszynowy. Uratował mnie „Grusza”, który rzucił granat jeden, drugi. W tym momencie mogłem przeskoczyć przez dziurę na drugą stronę muru. Usłyszeliśmy najpierw jęki, cisza, potem rozmowy po niemiecku. „Komik” zawołał coś po niemiecku. Nagle słyszymy kroki. Idzie korytarzem oficer – nie wiedzieliśmy, kto to – z pistoletem w ręku, idzie pierwszy. Wtedy się wychyliłem, posłałem mu serię ze stena, on się przewrócił. Przypuszczalnie myśleli, że usłyszeli niemieckie wołanie. Nie wiedzieli, co się stało, nie spodziewali się. W każdym razie wtedy się zaczęło bardzo gorąco, bo zaczęli strzelać. Myśmy tego oficera, który się przewrócił, nie mogli ściągnąć. Jak tylko się wychyliliśmy, to rąbali z karabinu maszynowego. W końcu bosakiem go ściągnęliśmy, wciągnęliśmy na tę stronę. Okazało się, że to był major SS. Miał wysokie odznaczenia, miał Ritterkreuz, Eisenkreuz, które później jako moje trofea zakopałem na ulicy 6 Sierpnia w piwnicy. Miał „piętnastkę”, fajny rewolwer. To wszystko były zdobycze. Nagle straszny wybuch z dziury w ścianie, buchnął kurz, dym. „Astoria” się zatrzęsła. Jak kurz opadł, to patrzymy, a domu obok nas już nie ma, został wysadzony w powietrze, przez dziurę widać tylko gruzy, po gruzach chodzą Niemcy. Żeśmy do nich jeszcze z góry strzelali, oni się skryli. Wtedy podpalili „Astorię”. Jak zaczęła się „Astoria” palić, wśród płomieni żeśmy zbiegli na dół, na drugą stronę, gdzie były nasze kwatery.
Następne dni były bardzo gorące. „Astoria” się spaliła, a oni w sąsiednim domu ustawili karabin maszynowy i teraz byli dosłownie naprzeciwko. Teraz – kto pierwszy zajmie „Astorię”, znaczy zgliszcza, ruiny. Też wrył mi się w pamięć moment, bo było ciemno, była noc, cisza. Karabin maszynowy, który z sąsiedniej kamienicy strzelał, nie strzela, cisza. Skaczemy, żeby przeskoczyć przez Chmielną, dostać się do ruin „Astorii”. Skoczyłem pierwszy. Nie wiedzieliśmy, czy karabin maszynowy zacznie strzelać. Nie strzelał. Okazało się, że oni, przypuszczalnie bojąc się ataku czy coś, ustawili karabin maszynowy w oficynie, to znaczy cofnęli się. Tak że byliśmy w „Astorii” pierwsi, a oni byli w oficynie.
Też [pamiętam] moment, nie wiem, czy to tego samego dnia, czy następnego. Gniazdo karabinów było w oficynie. Myśmy starali się ich wykurzyć stamtąd. Podeszliśmy blisko, karabin maszynowy ciągle strzelał seriami, ale nie w nas, czyli nas nie widział. Myśmy go obeszli. Jak już byliśmy stosunkowo niedaleko, pociągnąłem za cyngiel stena. Wtedy karabin na chwilę ucichł. Później zaczął strzelać w moją stronę. Schowany za mur, mówię do mojego ładowniczego: „»Kruk«, dawaj nowy magazynek!”. Widzę, że „Kruka” nie ma. Zacząłem się wycofywać. Nagle strzały, kule, ale z drugiej strony, od naszej. Zacząłem wołać, że to ja. Koledzy, którzy się wycofali, zaczęli do mnie strzelać, na szczęście nikt mnie trafił.
Później dni były bardzo gorące. Jak Niemcy zaczęli nas atakować, dostałem rozkaz, żeby zejść do piwnic, przyprowadzić ludzi do budowania barykad. Trzeba było robić umocnienia, bramy umacniać, barykady w bramach i tak dalej. Zszedłem. Kaganki, świece się paliły, siedziało sporo ludzi, było kilku mężczyzn. Wtedy mówię: „Panowie, do podawania umocnień! Niemcy atakują, za chwilę mogą być tutaj”. Nikt się nie ruszył. Do jednego z tych panów mówię: „Czy pan pójdzie?”. Na to tęga jejmość stanęła przed nim: „On stąd nie pójdzie, nikt stąd nie pójdzie, budujcie sobie sami”. Ci ludzie, którzy z nami budowali miesiąc przedtem z wielkim entuzjazmem, mieli już wszystkiego dosyć. Inne kobiety przyłączyły się do niej, zaczęły mi wymyślać: „Budujcie sobie sami! Podpalacze!”. Wycofałem się. Żeby nie ten sten, to pewno by mnie rozdrapały. Zameldowałem, dlaczego nie mogę wykonać rozkazu. Wtedy przysłali nam jeńców niemieckich, którzy budowali z nami umocnienia.
W tym czasie, byłem dwa razy ranny. Raz w udo, to była lekka rana, bo karabin maszynowy przebił worki z piaskiem czy coś. Druga była bardziej dokuczliwa, bo dostałem odłamek w rękę, w czasie walk w „Astorii” z granatu czy z garłacza, czy coś takiego. Opatrzyli mnie. Przerwało mi nerwy, tak że dotąd mam sparaliżowaną część [ręki]. Ale to nie były groźne rany.
Później, chyba 10 września, w pokoju sanitariuszek było nas sporo. Swojego stena rozebrałem. Czyściłem go czasami nawet kilka razy dziennie. Jeden z kolegów pokazał znaleziony w „Astorii” pocisk, który żeśmy oglądali. Trzymałem go, oglądałem. Ktoś mi powiedział, że to jest pocisk garłacza. Takie na karabin się nakłada, wystrzeliwuje taki granat. Później oglądał to podchorąży „Słoń”. Nagle huk straszny, pocisk wybuchł w jego rękach. Dopiero później się dowiedziałem. W każdym razie przewróciłem się, zerwałem się na nogi, chciałem do drzwi. Straciłem przytomność. Obudziłem się już na noszach. Sanitariuszki podziemiami – bo wtedy się chodziło piwnicami, były przebite przejścia w piwnicach – zaniosły mnie do szpitalika zorganizowanego chyba na Chmielnej 22. Chmielna 22 czy Złota 22.
Byłem operowany. Sala operacyjna to była piwnica węglowa. Najpierw czekałem, podobno sporo, bo traciłem przytomność, później odzyskiwałem przytomność. Zostałem zoperowany przy świeczkach. Potem się obudziłem już na łóżku. Pamiętam, jak położyli mnie na stole, maskę z chloroformem nałożyli. Liczyłem, nie wiem, do ilu doliczyłem, ale każda następna liczba [odbijała się] echem coraz głośniejszym. To wszystko.
  • Jak pan zapamiętał Niemców, z którymi się pan spotkał w walce czy potem, z jeńcami?

Osobiście tylko miałem to, że do nich strzelałem, a oni do mnie. To była walka fair. Niemcy, to wiem z opowiadań, robili różne… To nie byli rycerscy przeciwnicy. Zostawiali na przykład zatrutą żywność, wycofując się. W naszym zgrupowaniu, nie pamiętam, w której kompanii, bo nie w naszej, też był taki wypadek, że się zatruli taką zostawioną żywnością. Na Starym Mieście zdobyty czołg wybuchł. Powiedzieli mi, że pocisk, który wybuchł w rękach „Słonia”, urwał mu ręce, zabił kilka osób, sanitariuszce całą głowę rozerwał, mnie poranił, że Niemcy zakładali ładunki z opóźnionym zapłonem. Nie wiem, czy ten był akurat taki, ale mi powiedzieli, że mieli takie ładunki z opóźnionym zapłonem. Pędzili przecież kobiety, dzieci przed czołgami, jako ochronę w czasie ataku.

  • À propos pędzenia kobiet przed czołgami: czy pan to widział?

Nie widziałem, ale w Londynie poznałem panią Elę Busting, która była jedną z tych takich pędzonych. Ona mi to opowiadała, jako jedna z pędzonych. Osobiście się z tym nie spotkałem.

  • Dostali państwo do budowy barykady jeńców niemieckich?

Tak.

  • Gdzie oni byli zakwaterowani?

Nie pamiętam. To byli ci, którzy byli wzięci z ataku na PAST-ę czy może na koszary policji. W każdym razie nie wiem, gdzie byli zakwaterowani. Natomiast jak leżałem w szpitalu, to było dwóch rannych. Jeden to był Węgier, a drugi był rusek. Jak oni się dostali do szpitala, że byli ranni w naszym szpitalu, tego nie wiem, ale to nie byli … Przypuszczam, że Węgier był w niemieckiej [armii], rusek przypuszczam, że też. Ale jak oni się dostali, to nie wiem.

  • Słyszeli państwo o tym, co Niemcy zrobili na Woli, na Ochocie?

Nie. Może słyszałem, ale nie pamiętam.

  • Jak przyjmowała państwa walkę ludność cywilna? To się zmieniało w czasie Powstania?

Na początku z wielkim entuzjazmem. Pierwsze dni to była euforia wolności, to było coś, czego nie można opisać, nie można przekazać, po latach okupacji euforia wolności była niesamowita, niesamowite przeżycie. Potem zapraszali nas w międzyczasie, w pierwsze dni, coś ugotowali, jakąś zupę czy coś. A później nie było widać ludności cywilnej. Jak właśnie opisałem tę historię: ludzie mieli dosyć tego wszystkiego.

  • Poza Niemcami, Węgrami, Rosjanami, czy zetknął się pan w czasie Powstania z jakimiś przedstawicielami innej narodowości?

Nie.

  • Jak wyglądała kwestia zaopatrzenia w żywność w czasie Powstania?

Bardzo różnie było. W tym czasie się nie myślało o tym. Mieliśmy takie „peżetki”, Pomoc Żołnierzom, bardzo dzielne dziewczyny. Później były łączniczkami. Jedna straciła nogę. Dotąd się z nimi widuję, jak jestem w Warszawie. Przynosiły nam coś do jedzenia. Najpierw były jakieś zupy, nie pamiętam, ale później była wciąż kasza „pluj”. U „Haberbuscha” na Grzybowskiej składy zostały znalezione czy zdobyte, stamtąd roznoszono ziarno, gotowane razem z łuskami się jadło, to była kasza. Jak byłem w szpitalu, ranni dostawali trochę czerwonego wina, też gdzieś zdobycznego, kostki cukru. Nie pamiętam już, ile tych kostek cukru, ile tego wina, ale to było coś, co zapamiętałem. Moczyło się kostki w [winie], ssało się. Tak to jakoś się nie przywiązywało wielkiej wagi do tego, co się jadło.

  • Opowiadał pan o walkach o „Astorię”. Państwo cały czas byli zakwaterowani w „Oazie”?

Przez jakiś czas.

  • A potem?

W domach na Chmielnej po stronie parzystej, w mieszkaniach prywatnych. Pamiętam, że w „Oazie” żeśmy przez jakiś czas byli zakwaterowani. Problemem wielkim była woda. Nie było wody. Na rogu Złotej i Zielnej był wielki lej od bomby, na dnie tego leja była woda, jeziorko. Ludzie szli z wiadrami, z naczyniami, napełniali je wodą, a Niemcy ostrzeliwali z PAST-y, „krowami”, granatnikami, tak że masę ludzi ginęło, idąc po wodę, przynosząc wodę.

  • Jak spędzali państwo czas wolny, o ile oczywiście czas wolny był?

Czas wolny pewnie, że był. Pamiętam taki moment, gdzie myśmy byli z bratem. Mieliśmy służbę na barykadzie, a w sąsiednim domu, częściowo zrujnowanym, na piętrze był Bolek Michałek. To był nasz kolega, w dziewięćdziesiątych latach był pierwszym ambasadorem wolnej Polski we Włoszech. Grał na fortepianie, były śpiewy, a my wściekli, że musimy siedzieć na barykadzie, gdzie się oni bawią, śpiewają. Taki moment zapamiętałem. Raz poszedłem z bratem, jeszcze jak żył, z siostrą Oleńką, moją późniejszą żoną. Dostaliśmy przepustkę, poszliśmy na drugą stronę Alej Jerozolimskich, do domu. To było w nocy. Trzeba było mieć hasło. Przejście przez Aleje Jerozolimskie było wykopane, ale był ostrzał, tak że oddział AK regulował ruch, przepuszczał z jednej, z drugiej strony. Tylko z przepustkami można było przechodzić. Biegło się wówczas schylonym rowem. Później domami, piwnicami, bo były przebite dziury między kamienicami w piwnicach. Tak że się szło pod ziemią. Ludzie tam mieszkali, spali, jedli. Później przyszliśmy do domu, tamta dzielnica była dużo mniej zniszczona, dzięki Bogu nasz dom stał. […]

  • Kontakty z rodziną państwo utrzymywali?

Mam do dziś liścik, który pocztą harcerską został przyniesiony od najmłodszego brata. Śmieszny list, że jak przyjdziecie, to przynieście mi kilka odłamków, parę niewybuchów, kulek, takie rzeczy. Później mój brat stryjeczny, już jak byłem ranny, to nas odwiedził. Z rodziną były tylko takie kontakty.

  • Jaka atmosfera panowała w pańskim oddziale?

Bojowa. Jeszcze chciałem coś powiedzieć, zapomniałem, to bardzo ważny moment w moim życiu. Wtedy jak majora SS zabiłem, był bardzo gorący dzień. W nocy przyszedł generał „Monter” na nasz odcinek. Porucznik „Stach”, dowódca kompanii pokazywał mu trofea, legitymację tego majora. Tego dnia [to był] najgorętszy odcinek walk. [Porucznik] wspomniał właśnie o mnie, „Monter” kazał mnie zawołać. Spałem zawsze z moim nieodłącznym stenem. Jak mnie obudzili, poszedłem. „Monter” bardzo podziękował, mówi: „W imieniu ojczyzny dziękuję panu”. − „Nie ma za co, panie generale”. Później dostałem rugę od porucznika „Stacha”, że trzeba było odpowiedzieć: „Ku chwale ojczyzny, panie generale”. Ja powiedziałem: „Nic nie szkodzi, nie ma za co”.

  • Zaprzyjaźnił się pan z kimś podczas Powstania?

Jak najbardziej. Właśnie [nasza] drużyna, wiedzieliśmy, że jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Niestety zostało nas tylko dwóch: „Komik” Tadeusz Roszkowski, który żyje nadal, i ja. Tamci poginęli. Poza tym zaprzyjaźniłem się z sanitariuszką Oleńką, którą później spotkałem we Włoszech, pobraliśmy się. W dalszym ciągu się przyjaźnię z „peżetkami”, wówczas młodymi panienkami.

  • W pańskim otoczeniu, w czasie Powstania uczestniczono jakoś w życiu religijnym?

Jak najbardziej, choćby moment, który opisałem, 15 sierpnia w kościele. Nie mieliśmy żadnego kapelana, ale religia miała duży wpływ. Zastanawiałem się, szczególnie jak później już ranny leżałem w szpitalu, w nocy, myślałem, dlaczego to właśnie ja żyję, a nie inni, którzy [zginęli]. Tak, jak najbardziej.

  • Zdarzało się państwu czytać prasę powstańczą?

Tak, czasem ktoś przynosił „Biuletyn”, ale to nie było wrażenie, nic takiego we mnie nie zostawiło. Dopiero później różne wiersze, które były w czasie Powstania napisane… Już w niewoli siedziałem, w szpitalu w Zeithain był Ubysz, poeta, który cytował wiersze swoje i inne. Wtedy dopiero się tym zainteresowałem. Wiele wierszy wówczas sobie zapisałem. Ale czytaliśmy jakąś prasę.

  • Słuchali też państwo radia?

Tak.

  • To był Londyn? Jaka stacja?

Przeważnie Londynu żeśmy starali się słuchać.

  • Czy odbywały się jakieś przedstawienia, koncerty?

Tam, gdzie my byliśmy, niestety nie. Wiem, że były po drugiej stronie Marszałkowskiej, po drugiej stronie Alej były. Niestety u nas nie było, u nas ciągle bombardowali.

  • Wspominał pan o tym, że kiedy był pan z bratem na barykadzie, taka „wieczornica”, można powiedzieć, się odbywała?

Tak, to nasi koledzy, [wśród nich] Bolek, to był kolega z tej samej kompanii.

  • Zdarzało się państwu dyskutować o tym, co państwo usłyszeli w radiu albo wyczytali w prasie?

Trochę zaczęliśmy dyskutować, co będzie, jeśli przyjdą bolszewicy, jeśli przyjdą nasi alianci ze Wschodu. Pamiętam, jak jeden z oficerów powiedział: „Słuchajcie, jeśli przyjdą, to trzeba będzie się znowu zakonspirować”. Już wtedy leżałem w szpitalu, myślałem, jak się będę konspirował jako ranny.

  • Jakie jest pańskie najlepsze i jakie najgorsze wspomnienie z czasu Powstania? Co panu najbardziej utkwiło w pamięci?

Najgorsze, gdy zginął mój brat. To jest moje najgorsze wspomnienie. Najlepsze, kiedy poznałem moją przyszłą żonę.

  • Co się z panem działo po kapitulacji Powstania?

Gdy nastąpiła kapitulacja, już chodziłem o lasce. Moja żona również była ranna, była przysypana przez „Astorię”, którą myśmy zdobywali. Następnego dnia po tym, jak byłem ranny, wezwano sanitariuszki, bo jeden z kolegów był ranny w „Astorii”, Stawialski się nazywał. Jedną sanitariuszek, która pobiegła razem z drugą, była moja Oleńka. Gdy niosły rannego, cały front spalonej „Astorii” zawalił się, przywalił je. Moją Oleńkę odgrzebali, tego rannego odgrzebali, wkrótce umarł, a druga sanitariuszka i łączniczka zostały już na zawsze. Wtedy chodziłem o lasce. Razem z Oleńką żeśmy się poszli pożegnać z rodzicami, z rodziną. Jej dom był na ulicy Piusa, Pięknej obecnie. Poszliśmy razem. Już był pełen dom ludzi, którzy wychodzili następnego dnia, przygotowywali się do tego. Poszliśmy do mojego domu.
Opowiem historyjkę. Jak byliśmy w jej domu, to jej siostra dała nam kawałeczek wędzonej słoniny, który był nadzwyczajnym rarytasem wówczas. Zjedliśmy po kawałku, resztę zawiązała w pergamin, potem w woreczek płócienny, powiedziała: „Schowajcie na lepsze czasy”. Później poszliśmy do mojego domu, w którym też już było pełno ludzi, byli moi krewni, wuj z całą rodziną, tak że pełen dom był. Każdy spał tu i ówdzie, gdzie mógł. Następnego dnia okazuje się, że złodziej się zakradł do domu, bo słoninka została porwana, zjedzona. Patrzymy, ślady prowadzą do pokoju mojej matki, pod łóżko. Patrzymy, a to nasz kot siedzi, oblizuje się. Była cała historia z tym kotem, nie będę teraz opowiadał. W każdym razie poszliśmy się pożegnać, później wróciliśmy do szpitala.
Moi rodzice wyszli z ludnością cywilną, a myśmy zostali. Nasz szpital przenieśli najpierw na ulicę Widok. Myśmy już chodzili, innych nieśli na noszach. Na ulicy Widok czekaliśmy nadal. Idąc, widzieliśmy naszego pogromcę, von dem Bacha, który akurat w towarzystwie całej świty na rogu Marszałkowskiej i Chmielnej stał na naszej barykadzie. Oglądał, przez lornetę patrzył. Zaczęło się szemranie, że to von dem Bach. Okazało się, że to on, ale nie miałem czasu mu się przypatrzeć. W każdym razie jak na Widok czekaliśmy kilka dni, to po drugiej stronie ulicy Niemcy systematycznie rozbijali już domy, oblewali benzyną, podpalali miotaczami ognia. Stałem ze „Śrubką”, również rannym. Myśmy go nazywali „Śrubka”, bardzo typowy warszawiak. Wściekłość nas ogarniała, jak żeśmy widzieli, jak oni to robią. On znał dobrze niemiecki, zaczął z nimi rozmawiać. Okazało się, że to są Ślązacy. Mówię: „Dlaczego wy to robicie? Dlaczego palicie te domy?”. − „A, bo taki mamy rozkaz. A dlaczego wyśta się bili? Biliśta się chwacko, ale i tak wiedzieliśta, że przegrata, to czemuśta się bili?”. Powiedzieli nam: „Mamy taki rozkaz, musimy te domy wszystkie zniszczyć, podpalić. Chodźcie za nami, bo my bierzemy sobie to, co dla nas jest wartościowe. Może chcecie coś wziąć, to idźcie za nami”. Kulawi, bo on był ranny, szedł z laską, chodziliśmy za nimi. Oni rozbijali piwnice, kradli, co chcieli, futra, kosztowności, a myśmy szukali jedzenia. Uzbieraliśmy sobie walizeczkę: trochę grochu, mąki, fasoli, jednym słowem walizeczkę jedzenia, która się później bardzo nam przydała w niewoli.

Potem nas stamtąd zawieźli na Dworzec Zachodni, załadowali do pociągu sanitarnego. Muszę powiedzieć, że jechaliśmy w komfortowych warunkach, bo to były wagony towarowe przerobione na sanitarne. W każdym wagonie było osiemnaście prycz, trzypiętrowe prycze, [z jednej strony] trzy, z drugiej strony, drzwi z jednej i z drugiej strony otwarte, w środku piecyk na brykiety, w każdym wagonie strażnik Niemiec, starszy człowiek, dobroduszny. Tak nas załadowali, cały pociąg sanitarny rannych. Pamiętam, jak żeśmy wyjeżdżali, to na polu ludzie kopali kartofle, bo była już jesień, pociąg się zatrzymał na chwilę w Skierniewicach, stał w Skierniewicach na stacji. Przyjechał drugi pociąg, cywilny, osobowy, wysiedli z niego ludzie, a myśmy siedzieli. Były drzwi otwarte, jak ktoś chciał uciekać, to mógł uciekać, ale wszyscy byli ranni, to jak uciekać, dokąd? Jak ktoś chciał wyjść z ludnością cywilną, to mógł wyjść przedtem. Tak że o ile wiem, nikt nie uciekał z tego pociągu. Szli szmuglerzy. Pytamy, czy ktoś coś ma do jedzenia. Jedna kobieta mówi: „Tak”. Miała kiełbasę, a myśmy mieli pieniądze, bo nam dali żołd, złotówki, dolary. Złotówki się bardzo przydały. Kilka krążków kiełbasy nam sprzedała. My płacimy, wtedy ludzie zaczęli na nią: „Ty bierzesz?! Wstydu nie masz, że od nich bierzesz pieniądze!”. Ona się zaczęła odgryzać: „To zapłać, jak tyś taki milioner!”. Pociąg ruszył, a myśmy mieli kiełbasę. Nawet żeśmy się podzielili kiełbasą ze strażnikiem, który nas pilnował.
Potem pociąg się zatrzymał w Łodzi. Staliśmy na bocznicy przez kilka dni. Zaczęli wyładowywać pociąg. Wyładowali pierwsze kilka wagonów, a myśmy stali. Jak ludność Łodzi się dowiedziała, że jest pociąg z rannymi Powstańcami, to było wzruszające. Pociąg był otoczony przez żandarmów, tłumy całe się zebrały, każdy przynosił, co miał: pomarańcz, kawałek chleba, kawałek czekolady. Rzucali przez kordon żandarmów albo jak żandarm się odwrócił, to podawali Powstańcom. Myśmy stali, łapali rzeczy, co rzucali.
Obrazek, który jest nie do uwierzenia, ale widziałem to na własne oczy: staliśmy ze „Śrubką”. „Śrubka” był z zawodu grajek, grał w różnych nocnych lokalach. Typowy cwaniak warszawski. Stoimy przed wagonem. Jakaś kobiecina była z garnkiem zupy. Gdy żandarm się odwrócił, podaje „Śrubce”. „Śrubka” wyciąga rękę, nagle żandarm się odwrócił, tę kobietę kolbą uderzył. Przewróciła się, zupa się wylała. Na to „Śrubka” lachą zaczyna walić żandarma po hełmie, po ramieniu. Ten się uchyla. Coś nieprawdopodobnego. „Śrubka” mówi: „Ty nie wiesz, z kim masz do czynienia. My jeszcze zrobimy powstanie w tym pociągu, jeszcze będziemy was lali przez następny tydzień”. Ten osłupiał. Myśmy odciągnęli „Śrubkę”, wciągnęliśmy go do wagonu. Myślimy: „Teraz go aresztują, rozstrzelają, musimy go jakoś bronić!”. Nic się nie stało. Ani nie zameldował, ani nikt nie przyszedł. Myśleliśmy, że przyjdą, go aresztują. Nic się nie stało. Taki obrazek.
Inny obrazek, też z momentu, jak żeśmy stali: wieczorem żeśmy śpiewali różne piosenki powstańcze, patriotyczne. Przyszło trzech kolejarzy, jeden młody, słuchali. Widzę, że im łzy płyną po policzkach. Ten młody mówi: „Też jestem w AK”. − „Chcesz rewolwer?”. Bo miałem rewolwer, który mnie przyniósł kolega, jak się żegnali z nami, przyszli do szpitala. Powiedzieli, że muszą oddać, jemu żal było, mówi: „Chcesz?”. Mówię: „To daj, może mi się przyda”. Nie wiedziałem po co, ale wziąłem, miałem rewolwer. Nas jeszcze do tego momentu nigdzie nie rewidowali. Dałem mu rewolwer, bardzo był zadowolony.
Później nas zawieźli dalej do Zeithain, to było w Saksonii. Okazało się, że w Łodzi SS chciało nas zawieźć do obozu koncentracyjnego w Pabianicach. Podobno Wehrmacht się sprzeciwił. Tych, co już zawieźli, bo zawieźli chyba dwa, trzy wagony, przywieźli z powrotem. Wtedy pojechaliśmy do Saksonii.

  • Jakie warunki panowały w szpitalu, w obozie w Saksonii?

W Zeithain Niemcy się z nami obchodzili bardzo fair w czasie drogi. Później, w szpitalu, nawet powiedziałbym, że z szacunkiem się do nas odnosili. Na przykład taka rzecz: jak ktoś umierał, a w baraku ciągle ktoś umierał… Dodam jeszcze, że Zeithain to był szpital podobozu Stalag IV B. Główny obóz był w Mühlbergu, o jakieś dwadzieścia kilometrów stamtąd. To był międzynarodowy obóz, było przeszło czterdzieści tysięcy jeńców wszystkich narodowości, jakie walczyły z Niemcami. Zeithain był szpitalem tego obozu, to był też Stalag IV B. Każda narodowość była odgrodzona drutami. Myśmy sąsiadowali, dalej byli Włosi, gdzieś byli Francuzi, była sekcja polskich oficerów z 1939 roku i tak dalej. Opowiadali nam, jak traktowali rusków. W tej części szpitala, gdzie myśmy byli, przedtem byli Rosjanie. Z opowiadań wiem, że wybuchł tyfus, ludzie umierali jak muchy. Niemcy chowali ich we wspólnym dole, był lasek, tam był cmentarz. Natomiast jak u nas ktoś umierał – a byłem na takim [pogrzebie] – to wtedy szła delegacja z baraku na pogrzeb. Pogrzeb wyglądał w ten sposób, że – mieliśmy dwóch kapelanów Polaków – szedł ksiądz, potem szedł przez konia ciągnięty wóz z trumną, za tą trumną szła delegacja kilku kolegów, niemiecki żołnierz z karabinem. Jak żeśmy szli przez obóz, to inne narodowości, wszyscy stawali, salutowali: Francuzi, Anglicy i tak dalej. Później na cmentarzu była warta honorowa, nie wiem, ilu żołnierzy niemieckich, uzbrojeni. Jak chowaliśmy kolegę, to była warta honorowa. Na jednym takim pogrzebie byłem osobiście, widziałem sam, jak z nami się obchodzili.
Największym problemem było najpierw robactwo, które nas oblazło już pod koniec Powstania. Na Widok straszne wszy nas oblazły. Później, w Zeithainie były pluskwy. I to, że się siedziało za drutami, że panował głód, to był problem. Ale Niemcy się obchodzili z nami fair.

  • Czym się państwo zajmowali w czasie pobytu w obozie?

W Zeithainie różnymi rzeczami, przede wszystkim rozmowami o Powstaniu. To był obóz, gdzie personel sanitarny był polski, byli lekarze Polacy, pielęgniarki polskie. Niektórzy lekarze nawet z rodzinami byli. Jedna pani doktor nawet przeszmuglowała jamniczka – o którym za chwilę opowiem – do tego obozu. Były też ranne kobiety, między innymi moja przyszła żona. Czym my żeśmy się zajmowali? Powstał teatrzyk. Nie pamiętam w tej chwili jego nazwiska, ale znany aktor z czasów okupacji, Milewski czy coś takiego, śpiewał. Później powstały różne grupy, były wiersze recytowane, wspominałem, że Ubysz, poeta powstańczy recytował swoje i inne wiersze. Powstał teatrzyk, doktor Bajer był, jego żona, bardzo dowcipne były rzeczy. Zaczęły się lekcje angielskiego, w baraku oficerskim się odbywały. Zorganizowaliśmy też ucieczkę. Dwóch kolegów w naszym baraku zdecydowało, że uciekną, żeby na święta być w Polsce. Cały barak im pomagał. O ubrania cywilne nie było trudno, bo wszyscy mieli przeważnie cywilne ubrania. Wszyscy się złożyli, tak że mieli sporo pieniędzy. Do obozu przyjeżdżała kolejka wąskotorowa z wagonikami, do kuchni przywozili brukiew. Wysypywali to w kuchni obozowej, później kolejka wyjeżdżała. Myśmy to zauważyli. Powstał plan, jak tych dwóch będzie uciekać. Najpierw zrobiliśmy tak, że rzuciliśmy worki do jednego z wagoników. Patrzyliśmy, czy wachman na bramie będzie sprawdzał, co będzie sprawdzał, jak będzie sprawdzał. On tylko zajrzał do każdego wagoniku, [pociąg] przejechał. Następnego wieczoru, jak kolejka wyjeżdżała, koledzy wskoczyli do wagonika. Zarzuciliśmy ich workami. Jak kolejka wyjeżdżała, wyjechali z obozu. Do baraku codziennie przychodziło dwóch wachmanów i liczyli. Personel musiał czekać, stojąc, a oni liczyli wszystkich, każdy musiał być w swoim łóżku. Na tych dwóch łóżkach żeśmy zrobili jakieś kukły, wyglądało, że ranni tam leżą. Nie doliczyli się. Dopiero później się dowiedzieliśmy, jak było, bo jednego złapali. Jak wyjechali z obozu, na polu gdzieś, w nocy wyskoczyli. Rozdzielili się. Jeden mówił dobrze po niemiecku, a drugi nie mówił. Ten, co mówił po niemiecku, później przysłał nam kartkę jeniecką. Dostawało się do korespondencji formularze. Na tym formularzu napisał życzenia z Polski. Drugiego spotkałem później Mühlbergu, bo go złapali. Dostał się na stację, ale nie umiał po niemiecku na tyle, żeby kupić bilet. Na gapę do tego pociągu się dostał, konduktor go złapał. W każdym razie drugiego złapali.

  • Był pan w tym obozie przez całą zimę, do momentu wyzwolenia?

W lutym, jak już się moje rany zagoiły, zostałem przeniesiony do obozu w Mühlbergu. Mühlbergu, tak jak powiedziałem, to był obóz międzynarodowy. Gdy się zbliżał front wschodni, zaczynaliśmy z moim kolegą Bolkiem, o którym mówiłem, plany ucieczki. Zobaczyliśmy, że można ewentualnie próbować uciec. Ale wyszło inaczej. Polaków było mniej więcej koło siedmiuset. Większość to byli AK, była grupa podchorążych z 1939 roku, było również kilku „berlingowców”. Mniej więcej około sześciuset, siedmiuset ludzi. Mieliśmy naturalnie męża zaufania, który, jak front się zbliżał, poprosił Niemców, żebyśmy byli ewakuowani na zachód. Niemcy się zgodzili. Pewnego wieczoru rozeszła się wieść wśród Polaków, że jeśli ktoś chce być ewakuowany na zachód, to niech będzie za godzinę przy bramie. Dostanie bochenek chleba, będzie ewakuowany. Grupą sześciuset ludzi wymaszerowaliśmy z obozu na Zachód.

  • Jak się odbyło pańskie wyzwolenie?

Wymaszerowaliśmy z grupą z obozu. Była noc, front się zbliżał. Mühlberg był koło Elby, ale po stronie wschodniej Elby. Prowadzili nas fachmani, ludzie z folkssturmu. Nie wiem, ilu ich było, ale właściwie jak żeśmy wyszli z obozu, to był koniec mojej niewoli. Żeśmy szli przez wioskę. Niemcy wystawiali mleko dla mleczarza na rano. Już to mleko nie doczekało mleczarza. Jak sześciuset ludzi się zorientowało, że są bańki z mlekiem, to już mleka nie było. Doszliśmy do Elby. Na Elbie był most pontonowy, przepuszczali tylko wojsko. Nasi strażnicy nas przeprowadzili przez Elbę. Po drugiej stronie wszyscy położyliśmy się w rowach, przespaliśmy się. Jak żeśmy się obudzili, naszych strażników już nie było.
Było sześciuset ludzi idących na Zachód, uciekających przed ruskami. Tak jak większość Niemców, wszyscy chcieli się dostać do niewoli amerykańskiej, a nie do rosyjskiej. Nazwałem to marsz wolności, bośmy byli już właściwie wolni. Był porucznik Adamski, który zorganizował pluton gospodarczy, do którego między innymi należałem. Naszym zadaniem było organizować noclegi, żywność. Szliśmy na zachód. Kilka momentów mogę opisać.
Zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce, gdzie spaliśmy na sianie. Nic nie było do jedzenia, już w tej wiosce wszystko było puste. Z kolegą żeśmy poszli do sąsiedniej wioski, żeby coś przehandlować. Mieliśmy z paczek Czerwonego Krzyża kawę, mydło czy coś. Poszliśmy do wioski, w wiosce było pusto zupełnie, wszystko pozamykane. Zaczęliśmy się dobijać do jednego lepiej wyglądającego domu. Otworzyli nam. Jak się dowiedzieli, kto my jesteśmy, to nas zaprosili do środka, poczęstowali jedzeniem dla jeńców niewyobrażalnym, jakieś wędliny niesamowite. Chcieli, żebyśmy zostali. Mówią: „A kto tu przyjdzie?”. − „Amerykanie przyjdą”. − „To zostańcie z nami, będziemy się wami opiekować, tylko żebyście powiedzieli o tym, jacy byliśmy dla was dobrzy”. Prawdopodobnie to byli naziści, którzy się obawiali problemów.
Potem drugi moment. Dwie drogi się spotykały. Nasza grupa sześciuset ludzi idzie jedną drogą, a drugą idzie oddział niemiecki w pełnym uzbrojeniu, z ppancami. Przyjeżdża na motocyklu jakiś podoficer. Pyta, kto my jesteśmy, kto nas prowadzi. „Prowadzi nasz mąż zaufania”. To był podchorąży Rotnicki, bardzo energiczny, jeniec z 1939 roku. Dowódca oddziału niemieckiego chce z nim rozmawiać. Wsadzili go do kosza motocykla, pojechał. Okazuje się, że dowódca oddziału, jakiś pułkownik niemiecki, mówi, że oni chcą nam się poddać, żebyśmy ich wzięli jako jeńców do Amerykanów, bo Amerykanie nie przepuszczali nikogo przez Muldę. To był taki pas: Elba, zbliżają się Rosjanie, a do Muldy doszli Amerykanie, zatrzymali się. Był pas niemiecki, Niemcy nie wiedzieli, kto przyjdzie. Chcieli, żeby Amerykanie. Na szczęście nasz mąż zaufania odmówił, bo później, jak żeśmy dalej szli, to żeśmy w miasteczku Wurzen natrafili na okopanych esesmanów. Widać było, że będą się bronić. Gdybyśmy doszli, prowadząc Niemców jako jeńców, to by ich i nas wystrzelali, z nas by nic nie zostało. A tak kazali nam wracać. Żeśmy wrócili, potem inną drogą doszliśmy.
Doszliśmy w końcu do Muldy, przyszliśmy do miasteczka nad Muldą. W nocy w miasteczku były wywieszone białe chorągwie, całe czekało, poddawało się. Wiedzieli, że po drugiej stronie rzeki Muldy stoją Amerykanie. Czekali na wejście Amerykanów, którzy nie wchodzili. Myśleli, że jesteśmy Amerykanie, szalenie gościnnie nas przyjęli. Jako pluton gospodarczy byliśmy przyjęci w ratuszu, gdzie stoły były zastawione, czekały na Amerykanów. Myśmy to wszystko zjedli. Potem nas przenocowali. Pytają: „Czy zawsze w pierwszej linii Polacy idą?”. − „Naturalnie, tak”. Następnego dnia Amerykanie przeprawili nas przez rzekę na drugą stronę. Byliśmy wtedy już zupełnie wolni.

  • Amerykanie nie robili żadnych problemów przy przekraczaniu Muldy?

Kazali oddać broń. Jeśli ktoś miał broń, to trzeba było oddać. Nie wiem, czy wspomniałem, że jak żeśmy szli dalej, to nawiązaliśmy kontakt z Amerykanami. Pojechało dwóch kolegów, którzy znali dobrze angielski, nawiązali kontakt. Wracali przez wioskę, gdzieśmy czekali, wołając: „Jesteście wolni, jesteśmy wolni!”. Wtedy pluton gospodarczy był u bauera, gdzie był syn, lotnik niemiecki. Podszedłem do niego, mówię: Deutschland kaputt, żeby zdjął pas z rewolwerem. Bez żadnego sprzeciwu zdjął, oddał mi ten pas. Tak zrobiło wielu innych. Jak żeśmy doszli do Grimmy, to byliśmy częściowo uzbrojeni. Był pluton karabinów, już się zorganizowaliśmy. Ale Amerykanie powiedzieli, że nie wolno nam przewozić broni. Mój rewolwer wrzuciłem do Muldy, inni zrobili tak samo. Przewozili nas dużą łodzią, po kilku czy kilkunastu, tak że trochę czasu to zabrało. Zakwaterowali nas najpierw w dawnych koszarach niemieckich. Z tych koszar później nas zawieźli do Nordheim. W Nordheim zaczęło się tworzyć wojsko, przyjechali oficerowie z oflagów. Z kolegą poprosiliśmy o przepustkę. Dostaliśmy przepustkę. Chciałem znaleźć mojego brata. Już nie wiem, skąd [wiedziałem], że jest w Austrii w niewoli, razem z moim bratem stryjecznym, Jurkiem. Z kolegą na dachach pociągów żeśmy kluczyli po Niemczech, bo wtedy chodziły pociągi tylko towarowe i to nie wiadomo gdzie, jak się dało. W końcu żeśmy dotarli do Austrii, do Markt Pongau. Z bratem potem wykombinowaliśmy motocykl, na motocyklu pojechaliśmy po Niemczech do Oberlangen, gdzie były akaczki, do Meppen. Jedną historię opowiem. W Meppen poszliśmy do fryzjera, dwóch chłopaków w mundurach. „Poland”, już mieliśmy naszyte. W Meppen, gdzie jest dowództwo II Dywizji Pancernej, gdzie słyszy się polską mowę, dwóch fryzjerów jest zajętych, jeden goli, drugi strzyże kogoś, siedzi kilku czekających cywili. Jak tylko myśmy weszli, powiedzieliśmy Guten Morgen, to kazali cywilom zejść. Jeden pół ostrzyżony, drugi pół ogolony, oddali nam miejsca, żeby nas ostrzyc. Zastanawiałem się, czy to jest natura Niemców, bo jeszcze niedawno to była rasa panów, która pogardzała resztą, a nagle tacy usłużni. Potem wróciliśmy do Markt Pongau. Spędziliśmy trochę czasu, chodząc po górach. Potem przedostaliśmy się do Włoch, wstąpiliśmy do 2 Korpusu. W 2 Korpusie byłem najpierw w Centrum Wyszkolenia Wojsk Pancernych na południu, w Gallipoli, potem zostałem odkomenderowany na studia do Mediolanu. W międzyczasie korpus był ewakuowany do Anglii. W grudniu wszystkich studentów z niższych lat też ewakuowano do Anglii. Znalazłem się w Anglii. Dostałem stypendium wojskowe, zdałem na uniwersytet. Skończyłem Polish University College. W międzyczasie, we Włoszech jeszcze, ożeniłem się. Moja żona też przyjechała do Anglii. Później, gdy skończyłem studia, był rok 1951, wyemigrowaliśmy do Kanady. Wówczas miałem już trzech synów.

  • Chciałby pan powiedzieć o Powstaniu coś, czego pańskim zdaniem nikt nie powiedział?

Powiem to, co napisałem w swoich wspomnieniach. Teraz na Powstanie patrzę innymi oczami, niż patrzyłem wówczas. Teraz wiemy, że Powstanie było największą tragedią narodu polskiego. Zginęły setki tysięcy ludzi, dziesiątki tysięcy najlepszej młodzieży. Stolica została zburzona, dobytek pokoleń stracony. To była największa tragedia. Czy była możliwa do uniknięcia? Na ten temat zaczęły się rozmowy zaraz po Powstaniu. Pamiętam długie rozmowy w niewoli na ten temat. Wówczas patrzyliśmy na to tak, że walczymy o wolność. Gotowi byliśmy oddać za to życie. Wielu z nas oddało życie. Czy to było możliwe do uniknięcia, tego nikt nie będzie wiedział. Moim zdaniem było tak, jak w tragedii greckiej, była catharsis, która wisiała nad Warszawą. Sytuacja międzynarodowa, sytuacja lokalna stwarzały sytuację nie do uniknięcia. Gdyby Powstanie nie wybuchło, gdyby nie został wydany rozkaz Powstania, bo można było rozkazu nie wydawać, co by się wówczas stało? Można snuć różne przypuszczenia. Warszawa była bardzo ważnym węzłem komunikacyjnym. Wyglądało, że Niemcy się szykują do obrony. Zrobiliby z tego nowy Stalingrad. Warszawa była pełna uzbrojonej młodzieży, była beczką prochu, łatwo było o jakąkolwiek prowokację ze strony Niemców czy ze strony komunistów. Przecież słyszeliśmy na własne uszy, jak Wasilewska wzywała nas, wzywała Warszawę, żeby powstała, uwolniła swoja stolicę własnoręcznie, bo armia bratnia jest tuż. O prowokację było bardzo łatwo. Jak by wówczas Niemcy takie niezorganizowane Powstanie tłumili, co by było, nie wiadomo. Może by było jeszcze gorzej, niż było. To według mnie było nie do uniknięcia. Wolności, co wiemy teraz, żeśmy nie mogli wywalczyć. Mnie się zdaje, że duch powstańczy, duch wolności, który nami kierował, później został przekazany dalszym ludziom. Postawa społeczeństwa polskiego w czasie lat PRL-u była nasiąknięta tym duchem. W końcu wybuchła „Solidarnością”, która tę wolność uzyskała dla Polski. Genezy tej wolności szukam w dniach powstańczych.





Warszawa, 3 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Stefan Meissner Pseudonim: „Krzysztof” Stopień: strzelec podchorąży, kapral podchorąży Formacja: Zgrupowanie „Gurt”, 2. kompania, drużyna szturmowa Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter