Daniela Bulaszewska „Hanka Karpowicz”
Bulaszewska Daniela, łączniczka Batalionu „Kiliński”.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie. Gdzie się pani urodziła?
Urodziłam się w Puławach 12 kwietnia 1924. Do 1939 roku byłam uczennicą gimnazjum Czartoryskich, ale wojna przerwała naukę, gimnazjum było zamknięte.
- Zanim przejdziemy do wojny, proszę opowiedzieć o swoich rodzicach, o wychowaniu, może o budowaniu postaw patriotycznych.
Ojciec był laborantem w instytucie naukowym w Puławach. To było stanowisko fizyczne, to nie był ktoś z wykształceniem. Prosty człowiek, ale bardzo solidny, bardzo dobry człowiek, ojciec, Polak. Rodzice nas wychowali w duchu polskim, jaki był nam potrzebny wtedy i teraz.
Mama była gospodynią domową, niepracująca. Tylko ojciec pracował, a mama wychowywała dzieci.
- Dużo miała pani rodzeństwa?
Ojciec był dwa razy żonaty, pierwsza żona zmarła, miała 31 lat. Zostało z pierwszego małżeństwa trzech synów. Ożenił się ponownie, w drugim małżeństwie znowu było troje dzieci, same dziewczynki. Byłam z bliźniąt. Było nas dwie i moja starsza siostra Krystyna z tego drugiego małżeństwa.
- Co się stało, że postanowiła pani pojechać do Warszawy?
To była okupacja. Pracowaliśmy w instytucie w Puławach. Mój mąż był założycielem AK na Puławy. Zresztą bardzo dużo młodych osób, młodych mężczyzn pracowało w instytucie. Instytut w Puławach to była kolebka, schronisko ludzi z AK, którzy się ukrywali przed Niemcami.
- O którym instytucie pani mówi?
O IUNiG-u.
- Instytut Upraw Nawożenia i Gleboznawstwa?
Tak. Instytut był schroniskiem dla młodych ludzi, którzy należeli do AK, działali na terenie Puław. Jak coś im groziło, to pracowali w instytucie tak niby. Była wtedy taka dyrekcja, że przyjmowała tych młodych ludzi. Ci ludzie pracowali, ale więcej w lesie bywali. Tutaj tak na niby pracowali.
- Ta grupa akowców była duża?
To była duża grupa, ale dokładnie nie umiem powiedzieć. Mój mąż był założycielem AK w Puławach. Była bardzo duża różnica wieku między nami, mąż był czternaście lat ode mnie starszy. On działał bardziej. Miałam siedemnaście lat, jak wyszłam za mąż. Oni mnie jeszcze traktowali początkowo trochę jak dziecko, tak że nie bardzo mnie wtajemniczali w swoją działalność. Uważali, żebym sobie jeszcze nie zawracała głowy i nie denerwowała się, bo przecież były różne niebezpieczne sprawy ze strony Niemców.
- Pamięta pani może jakąś akcję puławskiego AK czy to raczej było przykryte?
Raczej było przykryte. Byli tacy chłopcy, którzy likwidowali Niemców czy nawet kogoś innego, kto działał, ale to było ukryte bardziej. Gdzieś go zastrzelili, zniszczyli, ale nikt w tym czasie o tym nie wiedział. Oni wiedzieli.
- Pamięta pani represje w Puławach?
Powiem sprawę z nami, dlaczego myśmy się znaleźli w Warszawie. Na kilka dni przed tym zajściem (mieszkaliśmy nie z rodzicami, ale w każdym razie blisko, mój ojciec też w instytucie pracował) przyszedł mąż, mówi do ojca: „Tato, mnie się wydaje, że będę zmuszony iść do lasu”. Ojciec wiedział, że on jest w AK i dlatego to tego lasu. Ojciec mówi: „Tadziu, pójdziesz do lasu, wiesz, co to znaczy pójść do lasu, zostawić rodzinę? A jak jest w lesie? Może to nieprawda? Dlaczego ty chcesz iść do lasu?”. – „Podejrzewam… Były aresztowania i kilku aresztowali”. Powiedział wtedy: „Uważam, że może nie wytrzymają, coś powiedzą, kto jest jeszcze, działa w AK. Wolę iść do lasu”. Ojciec zaczął odradzać swojemu zięciowi, żeby nie szedł do lasu, żeby jakoś jeszcze przetrwał. Może mu się wydaje, może to nieprawda, może tamten aresztowany nic nie powie, może nie będzie takiej potrzeby. Mąż posłuchał swojego teścia: „Dobrze, na razie zostanę”. Poszliśmy normalnie do pracy, do instytutu, na godzinę ósmą rano. Jest godzina dziewiąta, szum jest na terenie instytutu. Co się dzieje? Przyjechało gestapo z Lublina, Niemcy mają listę do aresztowania. Gestapo szuka kilku, jest kilka nazwisk pracowników instytutu, między innymi mój mąż. Mąż pracował w administracji. W administracji było kilka pokoi połączonych drzwiami, tak że można było z jednego pokoju przejść do drugiego. Tak się stało, że szukali, obstawiony był instytut, budynek. Dookoła parku byli Niemcy, gestapowcy. Jak obstawili budynek, nie wolno było nikomu z zewnątrz wejść na teren instytutu i wyjść, bo oni:
Halt!, nie pozwalali. Tutaj już zaczęli chodzić, szukać tych na liście, kogo mają aresztować. Pracowałam w gleboznawstwie, a mąż pracował w administracji. To było w budynku
vis-à-vis. To znaczy budynek jest ten sam, tylko w innym skrzydle. Ktoś przyszedł do gleboznawstwa powiedzieć mi, że mąż jest na liście. Wiedziałam, że jest na liście, że go szukają. Nie wiedziałam, czy już go znaleźli, czy już go aresztowali. Tylko mi powiedziano, że jest na liście. Poszłam do ojca, a ojciec pracował w pracowni blisko mnie. Mówię: „Widzisz tato, jednak Tadeusz miał rację, bo go szukają. Co teraz?”. − „Nie wiem, co teraz będzie”. Nie wiem, w jakim porządku to opowiadać. Mąż siedział za biurkiem w swojej administracji. Usłyszał, „Czerniewski, szukają Czerniewskiego”, po polsku, ale z niemiecka. To już gestapo było. A wiedział, już ktoś mu przedtem powiedział, że on jest na liście. Tak mi opowiadał: „Spokojnie wstałem zza biurka, poszedłem do drugiego pokoju”. Do następnego, bo te pokoje były połączone, drzwi były od pokoju do pokoju. Wyszedł na zewnątrz. Gdzie pójdzie? Poszedł do mojego ojca, do pracowni. Ojciec, jak go zobaczył… Jak się dowiedziałam, też ktoś mi przyszedł powiedzieć, że jest mój mąż na liście (mnie nie było na tej liście, tylko on), to poszłam do ojca powiedzieć, jaka jest sytuacja. Ojciec mówi: „Jakoś będziemy działać”. Ale nie wiedział, że on przyjdzie. Przyszedł mąż do ojca, do pracowni. Mówi, jaka jest sytuacja. Ojciec od małego dziecka pracował w instytucie, w tym budynku. Znał obchody. Mówi: „Chodź ze mną, idziemy na strych”. Na strychu miał schowanko. To był stary budynek, tam były kominy. Mówi: „Tam mam komin, wejdziesz za ten komin, może ocalejesz. Nie pozwolę cię zabrać”. Poszli na strych, ale na strychu za tym kominem już był drugi, bo było kilku na liście wtedy. Tak że musiał wracać z tego strychu. Poprzedniego dnia (ojciec był laborantem) przywieźli szkło laboratoryjne. Szkło było wyjęte ze skrzyni do pracowni, a skrzynie puste stały na zewnątrz, pod budynkiem. Był chodnik, potem żywopłot, potem budynek. W każdym razie między żywopłotem a budynkiem, ścianą, stały skrzynie po tym szkle laboratoryjnym. Kilka skrzyń było już pod budynkiem, jedna skrzynia jeszcze stała w pracowni. Już pusta, ale stała. Ojciec mówi: „Wleź do tej skrzyni”. To było niezupełnie dobre rozwiązanie. Ale już koledzy przyszli. Wiedzieli, że Czerniewski jest u swojego teścia w pracowni. Przybiegli do tej pracowni i ja przyszłam do ojca. Pamiętam, jak on wchodził do tej skrzyni, jak koledzy z tą skrzynią go podnieśli. Wynieśli go z pracowni na zewnątrz, postawili pod ścianą tą skrzynię. Skrzynię trzeba było jeszcze zabić, to była drewniana skrzynia na szkło laboratoryjne. Jak oni zabijali gwoźdźmi tą skrzynię, to mi się wydawało, że to już jest koniec, trumnę zabijają. Takie odniosłam wtedy wrażenie. Wynieśli go na zewnątrz i siedzi w skrzyni. Szukają innych, pozostałych, latają. Pamiętam, że to trwało długo. Wreszcie, po godzinie czy po dwóch godzinach ogłosili, że wszyscy pracownicy za ileś minut mają wyjść z budynku. Jest dziedziniec, sadzawka jest w instytucie, jeszcze do tej pory jest sadzawka, fontanna. Dziedziniec dookoła tej sadzawki. Wszyscy wyszli do sprawdzenia. Ja, jeszcze mój brat wtedy w instytucie pracował. Był z brodą, to go się czepiali, że może Żyd. Ojciec, wszyscy pracownicy, czekamy, co to będzie. A oni szukali tych, którzy byli na liście. Było ich wtedy chyba ze dwunastu. Szukali, sprawdzali dowody, a mąż siedzi w skrzyni. Skrzynia była drewniana, z listewek, tak że widać było miedzy tymi listewkami, co się dzieje. On widział, bo to blisko było tego zgromadzenia. Ojciec nie miał innego wyjścia. Pomyślał sobie, że to będzie najlepsze schowanko dla zięcia, a nie pomyślał, a gdyby były psy (nie było psów), to by przecież wyszukały w tych skrzyniach. To po prostu cud był. Przecież Niemcy mieli psy, mogli przywieźć ze sobą. Sprawdzili dowody, znaleźli kilku. Pamiętam bardzo przykre zajście (bo na terenie instytutu nie tylko pracowali, ale mieszkali, było kilka rodzin, które mieszkały na terenie instytutu z dziećmi), jak zabrali ojca, dziecko krzyczało: „Tato wróć!”. Były takie bardzo przykre sytuacje. Potem wzięli kilku, ale mąż w skrzyni ocalał.
Przyszłam do ojca potem, jak już się rozjechali. Co tu teraz dalej robić? Mąż wyszedł ze skrzyni, jeszcze byli koledzy, pomogli mu. Ale trzeba z Puław uciekać do lasu, nie wiadomo gdzie. Już spalony, nie ma co. Rodzinę w Warszawie miałam. Postanowiliśmy z ojcem, że wyjedzie do Warszawy, do rodziny, tam się ukryje. Miałam jego odwieźć do Warszawy, ale baliśmy się jechać. Po iluś godzinach, jak już cisza była na terenie instytutu… Wypadałoby jechać pociągiem, wtedy nie było samochodów prywatnych, jak teraz. Pociągiem trzeba jechać do Warszawy, ale baliśmy się wsiadać w Puławach, żeby nas ktoś nie zgarnął, czy to w pociągu, czy przed pociągiem. Pomyśleliśmy, że pojedziemy nie trasą Puławy–Warszawa, tylko przez Radom, żeby ominąć, żeby niby bezpieczniej było. Jeszcze po drodze (bo nie mieliśmy połączenia) poszliśmy do kościoła. Jeszcze w kościele mieliśmy wizytę, przyszli Niemcy z gestapo, ale o nas nie wiedzieli. Jakoś dojechaliśmy do Warszawy.
To był maj, 1943 rok. Przyjechaliśmy do Warszawy. Miałam chrzestną matkę u siostry ojca w Warszawie. Pomyśleliśmy, że u niej się zatrzymamy, ona nas jakoś schowa. Pierwsze kroki tam skierowaliśmy. Niestety, jak przyjechaliśmy, spotkaliśmy moją ciotkę (to była ulica Żytnia) wyszła, spojrzała na nas… Jak rodzina się spotyka co jakiś czas, to jakieś zadowolenie się widzi na twarzy, a widziałam, że moja ciotka była zmartwiona, zdenerwowana. Mówię: „Ciociu, dlaczego nas tak… Co się stało? Coś złego się dzieje? Dlaczego taka jesteś smutna?”. – „Dziecko, bo mnie zięcia aresztowali Niemcy”. Nie mogła nas wziąć do siebie, bo gestapo w przeddzień go aresztowało, wzięli na Pawiak, jeszcze rewizję u nich w domu robili, tak że ona się bała. Skierowali nas do całkiem obcych ludzi, ale też byli z AK. Na ulicy Wolskiej nocowaliśmy. Nawet wtedy Rosjanie bombardowali Warszawę, to znaczy mieli na myśli nie Polaków, a Niemców. Nie wiem, jak to sobie wymyślili, że jak będą bombardować Warszawę, to Niemcy zginą. Wystraszyli nas strasznie. Wtedy właśnie, jak myśmy nocowali u tych obcych ludzi, było bombardowanie. Nie dość, że przeżyliśmy w Puławach taki szok, przyjechaliśmy, nie mogliśmy u cioci zamieszkać, przenocować, mieszkaliśmy u obcych ludzi, to jeszcze bombardowanie było. Takie bombardowania były kilka razy. Nocami sowieci bombardowali niby Niemców, ale przecież my Polacy byliśmy warszawiacy, a nie tylko Niemcy.
Potem organizacja zajęła się mężem, nami w ogóle. Mąż pracował, dostał lewą kenkartę, taką porządną. Potem dostał pracę, pracował w fabryce u „Philipsa”. Wtedy to były niemieckie zakłady wojskowe. Mąż pracował u „Philipsa”, musiał swój lewy, podrobiony dowód codziennie pokazywać przy wejściu do pracy. Nikt się nie poznał do Powstania. Jak Powstanie, to już przestał pracować. Do Powstania tam pracował, okazywał się tym dowodem lewym. Oczywiście nie na Czerniewski, wtedy się nazywał Wojtkowski, bo mąż Tadeusz, ale koledzy nazywali go nie Tadeusz, tylko Wojtek. Zawsze był Wojtek, takie sobie wymyślił nazwisko Wojtkowski. Tak że ciągle zmieniał nazwiska. W Powstaniu znowu miał inne. Wojtkowski był wtedy. A ja miałam swój. Jak potem do Niemiec nas wywieźli, to cały czas miałam swój dowód na Czerniewska, a on miał Wojtkowski. Ale jak nas zabrali do Niemiec, nas nikt nie legitymował, nikt mnie nie pytał.
- Proszę powiedzieć dalej o 1943 roku w Warszawie. Co się działo? Jak wyglądała państwa działalność konspiracyjna?
Niewiele powiem o konspiracji w Warszawie. Mąż pracował, działał, a ja tylko chroniłam męża w domu.
Nie, nie pracowałam, byłam z mężem. Potem u drugiej cioci mieszkaliśmy, na Kaczej. Mąż chodził do pracy, byłam w domu. Jeśli chodzi o konspirację, o sprawy państwowe, to niewiele mogę powiedzieć, bo na terenie Warszawy też nie byłam jakoś zaangażowana.
- Proszę powiedzieć o Warszawie z czasów okupacji. Rok 1943 był ciężkim rokiem.
Bardzo był ciężki. Wtedy męża odwiozłam z Puław do Warszawy, żeby go ukryć u mojej rodziny, ale niestety musiałam po jakimś czasie wrócić do Puław. Wróciłam do Puław, bo [mąż] początkowo jeszcze nie miał pracy, zanim jemu zrobili dowód, to nie bardzo było z czego żyć. Musiałam wrócić do Puław, do instytutu. Bardzo krótko byłam w Puławach, bo donieśli, że jestem. Gestapo mnie wzywało, bo na terenie instytutu był gestapowiec, administrator instytutu (drugim administratorem był Polak), który o wszystkim wiedział. Kilka razy mnie wzywał. Wiedział, że jestem na terenie instytutu, wzywał mnie, żebym powiedziała, gdzie mąż jest. Cały czas mówiłam, że nie wiem, bo skąd mogę wiedzieć, gdzie jest. To był gestapowiec, który umiał doskonale po polsku mówić. Przekonywał mnie, że jemu się nic nie stanie, on daje mi słowo, żebym powiedziała, gdzie jest małżonek, żebym do małżonka pojechała, żebym się jakoś z nim skontaktowała, żeby on jednak wrócił do pracy, do Puław. Niestety, potem się ciągle denerwowałam, że on mnie aresztuje, zamknie. Doszliśmy do wniosku, że nie mam co siedzieć w Puławach, tylko pojadę do Warszawy, bo tam dla mnie będzie bezpieczniej. Bałam się, że mnie aresztują, że nic nie mówię o mężu. Tak było wtedy, że jak – powiedzmy – małżonek coś nabroił, to rodzina cierpiała, rodzinę aresztowali. W tym wypadku bałam się, że mnie aresztują, dlatego pojechałam do Warszawy. Już byłam cały czas w Warszawie, tam zastało mnie Powstanie.
- Jak wyglądały państwa warunki życiowe, sprawy jedzenia?
Nie powiem, żeby były okrutne. Jeszcze jak byliśmy w Puławach, to ojciec pracował, mąż pracował, ja pracowałam, mieliśmy swój domek. Specjalnie nie narzekam na warunki materialne, jedzenie. Za okupacji byli ludzie, którzy mieli takie wychowanie, że chcieli być dobrymi Polakami, myśleli, żeby się wyswobodzić spod Niemców. A inni myśleli o jedzeniu, o handlowaniu, w ten sposób sobie radzili. Tym było ciężej, bo mieli czym innym głowę zaplątaną. Tamtym może było trochę lżej. Tak to było.
W Warszawie mieszkaliśmy u cioci. Moja ciocia też w fabryce pracowała. Za mieszkanie nie brała od nas. Mąż pracował u „Philipsa”, jeszcze przynosił prowiant, wódkę dawali Niemcy zamiast pieniędzy. Tak że żeby nam było ciężko bardzo, żebyśmy nie mieli co jeść… Jeszcze mąż jakieś zabawki robił, żeby dorobić trochę. Gorzej było, że człowiek był niepewny bardzo, bo były aresztowania w Warszawie na ulicy. Nawet taki puławiak, nasz kolega, też się ukrywał w Warszawie. Ktoś go poznał na ulicy, dał znać Niemcom. Aresztowali go i rozstrzelali. Myśmy mieszkali na Woli. Mąż miał samotnego kolegę, jakoś się zaprzyjaźnili, przychodził do nas. Tamten gdzieś pracował. Jak przyszła niedziela, to myśmy jeździli na Wojskowe Powązki na cmentarz, braliśmy ze sobą jakiś koc. Wtedy jeszcze dużo miejsca było wolnego, tak że była trawa. Myśmy to traktowali jak jakiś park. Siadaliśmy na kocu, coś sobie graliśmy. Uważaliśmy, że tam jest bezpiecznie, nikt nas nie aresztuje, nikt nas nie znajdzie na tych Powązkach. Takie mieliśmy uciechy, na trawie siedzieliśmy, nie baliśmy się, że nas ktoś aresztuje, że nas ktoś pozna.
- Jak zapamiętała pani 1 sierpnia 1944 roku? Co pani wtedy robiła?
Co robiłam 1 sierpnia, nie umiem dokładnie opowiedzieć. Wszyscy wiedzieliśmy, że wybuchnie Powstanie kilka dni przed 1 sierpnia. Mąż i koledzy niektórzy chodzili już na ten pierwszy… Miało się wcześniej zacząć Powstanie, byli wzywani już wcześniej, na trzy, cztery dni przed 1 sierpnia, mąż też. Do swojego wyznaczonego punktu chodzili już wcześniej.
- Pamięta pani, gdzie był punkt zborny?
To był gmach PKO na ulicy Jasnej, to chyba Świętokrzyska była. Potem całe dowództwo było w budynku Jasna i Świętokrzyska. Tam była stacja radiowa.
Nazywała się Powstańcza Stacja Nadawcza „Błyskawica”, właśnie w tym gmachu. To był olbrzymi gmach róg Jasnej i Świętokrzyskiej. Mąż tam się meldował, ale okazało się, że jeszcze Powstania nie [będzie], to wracał do domu. My, wszyscy ludzie, którzy żyli byle jak, bali się, chcieli Polski, chcieli, żeby się wojna skończyła, myśmy czekali, żeby wreszcie Powstanie wybuchło, żeby wreszcie zaczęło się coś dziać. A mąż i inni koledzy wracają do domu, jeszcze nie. Nerwowo bardzo to przeżywaliśmy. To chyba było ze trzy dni przed 1 sierpnia, dopiero mąż już został. Moja ciotka, u której mieszkaliśmy, była w pracy tego dnia. Byłam sama. Mieszkaliśmy na Kaczej. Mieliśmy zaprzyjaźnione małżeństwo na Kaczej, po drugiej stronie ulicy. Jak mąż poszedł (pamiętam, że byłam w podomce), wzięłam na siebie jakiś płaszcz. Myślę sobie: „Pójdę, powiem temu koledze, że Tadeusz już poszedł do akcji”. Jak przyszłam do nich, to Bulaszewski leżał na łóżku chory. Wtedy to jeszcze był pan dla mnie, to był kolega męża, ale jeszcze byłam pani dla niego. Mówię: „A cóż to? Pan leży sobie? Tadeusz poszedł już do akcji, a pan tu leży? Jak panu nie wstyd?”. − „Przecież lecę! Jestem chory, zaziębiony bardzo, ale jak tak pani mówi, to lecę”. Zerwał się z tego łóżka, ubrał się, już go nie było. On miał swój [punkt] nad Wisłą.
- W każdym razie poszedł do swego miejsca zbiórki?
Tak, poszedł do swego, już został. Zostałam z jego żoną w domu, to było
vis-à-vis naszego domu. Myśmy mieszkali Kacza 14, a oni po drugiej stronie. Zostałyśmy we dwie.
Zaraz tego samego dnia (oni mieli na piątą chyba być na swoich stanowiskach) zaczęło się Powstanie. Już strzelanina, już na naszej ulicy nawet widać było Powstanie, że coś się dzieje. Jeszcze w tym budynku, gdzie poszłam do swoich znajomych, na górze miałam znajomą. Poszłam do niej. To było na parterze, a jej mieszkanie było wyżej, poszłam z okna popatrzeć, co się dzieje na ulicy, bo słychać było już jakieś huki, jakąś strzelaninę. Wyglądam oknem, patrzę, a Niemiec stoi z karabinem. Firanka się poruszyła, zobaczył mnie, wymierzył w moją stronę. Oczywiście uciekłam. Tego dnia były jeszcze tylko odgłosy karabinów ręcznych, ale jeszcze nie było bombardowania, jeszcze nie było czegoś cięższego. Na drugi dzień zaczęło się bombardowanie. Myśmy mieszkali w starym domu, tam skład drzewa był na podwórku. Już bomby wpadły na ten skład drzewa, nasz dom usiadł. Na szczęście byłam w murowanym, po drugiej stronie, bo jak przyszłam do tych znajomych, tak już nie poszłam do domu. Już tego samego dnia nie można było przejść przez ulicę, bo ten Niemiec, co mówiłam, w bramie stał, pilnował, strzelanina. Zresztą na końcu ulicy już byli Niemcy, strzelali wzdłuż ulicy. Już w swoim domu nie byłam. Zaczęło się bombardowanie, pierwsze aresztowania, walki były na Woli. Ale mąż, jak poszedł na Jasną, to pomyślał sobie, że trzeba mnie chyba ściągnąć do siebie. Po trzech dniach przyszedł po mnie, zabrał mnie na ulicę Jasną.
- Panią samą czy z koleżanką?
Samą, koleżanka została. Sama poszłam. Ona miała matkę, nie poszła. Nie została sama, tylko z rodziną została. Oczywiście poszli do obozu. Niemcy najpierw zdobyli Wolę, dużo cywili aresztowali. Wtedy byli najgorsi. Najgorszy był okres dla ludzi cywilnych, bo ich aresztowali, bili. Miałam szczęście, że mąż po mnie przyszedł i zabrał mnie.
Właśnie na Jasną do tego budynku. Właściwie nie należałam w Warszawie do żadnej organizacji, ale mnie przyjęli na Jasnej, zaprzysiężenie było. Od tej pory już byłam u nich w oddziale.
- Jakie były pani zadania w oddziale?
Na początku, na Jasnej, to niewiele. Byłam łączniczka. Powiem szczerze: na początku wiele nie działałam jako łączniczka, bo nie znałam Warszawy. Mąż mnie wziął, bo chciał mnie uratować, chciał być blisko mnie, ale żebym pomagała, to początkowo nie. Później, jak nasz oddział przeszedł na Zielną, potem na Próżną, już byłam pomocą w przygotowaniu, przy karmieniu. Był szpital, pomagałam w szpitalu. A jeśli chodzi o łączniczkę, to nie mogę powiedzieć, że wiele działałam, bo nie znałam Warszawy. Dziewczyny warszawianki, które doskonale znały Warszawę, też jak poszły z jakimś meldunkiem, to nie wracały, bo było bombardowanie, były różne działania, domy się waliły. Zostawały. Dużo dziewczyn zostawało, nikt nie wiedział nawet w oddziale, w którym były, gdzie one poszły, gdzie zostały, co się z nimi stało. Zostawały gdzieś ranne albo zabite, albo pod gruzami. A o mnie jeszcze miał się kto martwić, trzeba powiedzieć prawdę, tak to było. Jeszcze, jak gdzieś poszłam w sprawach służbowych, jak mnie długo nie było, mąż wysyłał żołnierza po mnie.
- Jakie były warunki? Mieli państwo problemy z jedzeniem, z wodą?
Tak jak w czasie Powstania. Z początku, jak chłopcy nasi coś zdobyli, jakoś to były, było co jeść. Magazyny zdobyli, to było dużo oleju, dużo kaszy. Początkowo zdobyli wódkę, wódkę mieli, ale potem – wszystkiego coraz mniej. Później najgorzej było z ziemniakami w czasie Powstania, przez cały czas Powstania nie jadłam. Zresztą nie tylko ja, wszyscy. Ziemniaków nie było wcale, warzyw nie było wcale, była tylko kasza. Gotowało się dla wojska w kotłach na podwórku. Gotowało się w wielkim kotle, wodę się wlewało. Wtedy pracowałam w kuchni, przy gotowaniu zupy. Ale to była zupa? To była woda. Kasza była, bo gdzieś zdobyli kaszę, ciągle był tylko krupnik. Ale były i psy. Pod koniec chłopcy byli głodni (chłopcy… to już mężczyźni), to i pies bardzo smakował. Przyszła do naszego oddziału… Później na Zielnej byliśmy. Na początku jeszcze było wspaniale, jeszcze nie było takiej walki. Początkowo, jak byliśmy na Jasnej, to jeszcze było wojsko, wszyscy się cieszyli, jeszcze myśmy zdobywali. Później było coraz gorzej. Przyszła do naszego oddziału starsza pani z pieskiem na smyczy, mówi: „Panowie, weźcie tego mojego pieska, on taki biedny, nie mam mu co dawać jeść, a wam w wojsku może coś zostaje, to nakarmicie mojego pieska”. − „Dobrze, proszę pani, oczywiście, nakarmimy”. Pani poszła, a żołnierz strzelił do pieska, obdarł ze skóry: „Będziemy gotować, będziemy smażyć”. Tak to było.
- Proszę opowiedzieć o państwa szlaku bojowym. Zaczęła pani od Jasnej.
Jasna, potem Zielna 41 chyba,
vis-à-vis PAST-y. Nawet mam zdjęcia. Najpierw nasz oddział był na Jasnej, potem przeszliśmy na Zielną, pod PAST-ę. Nasz oddział zdobywał PAST-ę. Potem byliśmy na Próżnej 14.
- Może pani opowiedzieć o zdobywaniu PAST-y?
Niemcy schronili się do gmachu PAST-y i tam działali, był obstrzał, bo to był wysoki budynek. Strzelali na wszystkie strony, nie dali nam wyjść. W ogóle w czasie Powstania się nie wychodziło na ulicę. Nawet wojsko i cywile, wszyscy siedzieli gdzieś, w piwnicach były przejścia z jednego domu do drugiego domu. Jeśli trzeba było do szpitala, to się przechodziło przejściami w piwnicy. W ścianach były wykute przejścia, a na ulicę nikt nie wychodził, bo wszędzie był obstrzał, Niemcy strzelali wzdłuż ulicy. Było dużo Niemców w budynku PAST-y, strzelali wszędzie. To był wysoki budynek, nikt nie mógł nigdzie nosa wyściubić, bo taki był ostrzał. Nasze kwatery były w mieszkaniach prywatnych dookoła budynku PAST-y. Wszyscy się naradzali, jak wykurzyć Niemców. Pomału, najpierw zdobyli parter, potem pierwsze piętro. Ale jaka to przeważnie była broń! To były butelki z benzyną. Rzucali, to się paliło i w ten sposób, już nie pamiętam w jakim czasie, w końcu była zdobyta PAST-a. Ale to tylko w ten sposób. Pamiętam, jak Niemcy wychodzili, jak myśmy zdobyli PAST-ę. Wszyscy Niemcy wychodzili już jako jeńcy z budynku PAST-y. Tego nie zapomnę, bo byli tacy jak dawniej Żydzi, jak Niemcy Żydów tak poniewierali, tak prześladowali. Byli brudni, zarośnięci, jak wychodzili z gmachu PAST-y. Pamiętam, jak patrzyłam na nich z naszego budynku, z okien. Zresztą wyszliśmy wszyscy na ulicę pod PAST-ą. Wtedy uważaliśmy, że już jest Warszawa wolna. PAST-a była zdobyta, to nam wszystkim się wydawało, że już jesteśmy wolni, że cała Warszawa wolna. Patrzyliśmy na tych nędznych Niemców, jak oni wyglądali, jacy byli brudni, zarośnięci, tacy nieszczęśliwi. Myśmy się z tego cieszyli, że wreszcie zdobyliśmy i wszystkich sprowadzili na dół. Wszyscy wyszli z budynków na ulicę. Oczywiście zaczęły się strzały, bo Niemcy z PAST-y zeszli, myśmy zdobyli PAST-ę, ale blisko PAST-y był Ogród Saski i Niemcy byli w Ogrodzie Saskim. Ogród Saski był wtedy niezdobyty. Oczywiście był obstrzał. Ile ludzi, naszych chłopców zginęło na ulicy od Niemców z Ogrodu Saskiego! Cieszyli się wszyscy, że już mamy zdobytą PAST-ę i tyle jeńców, a tu znowu strzały, znowu szpital, znowu to samo.
- Gdzie potem przeniósł się oddział?
Na Próżną 16, do tych budynków.
To już tylko była obrona, już nie myślało się o zdobywaniu.
Mój mąż był ważny, bo miał colta, gdzieś go dostał. Nawet nie wiem, skąd miał, ale miał. Bardzo mało żołnierzy miało. Najgorszą rzeczą było to, że nie było broni. Co to była za walka z butelkami? Co niektórzy mieli, ale było nie za bardzo.
- Kiedy państwo byli na Próżnej?
Na Próżnej byliśmy ze trzy tygodnie przed kapitulacją.
- Były jeszcze jakieś walki?
Raczej obronne. Myśmy się bronili, żeby nas nie zdobyli, bo już Warszawa była zajęta, już zdobyta, a chcieliśmy wyjść cało. Już Niemcy w tym czasie zdobywali. Jak wpadali, to oczywiście zabierali ludzi. Już nie mówię o wojsku. Normalnie, jak to jest na wojnie. Strzelali od razu. Wpadali na nasze posterunki i od razu strzelali. Strasznie się bałam. W ogóle w czasie Powstania były naloty, były bombardowania, były „krowy”, moździerze różne, ale mi się wydawało, że nie zginę, bo może przeleci obok mnie, poleci gdzieś, a ja zostanę. A najbardziej bałam się, jak Niemcy wkraczali na nasz teren i strzelali prosto w głowę. Tego się bałam okropnie. Mój mąż mi przyrzekł, że ma colta, jak zobaczy, że jest taka sytuacja, to nie dopuści do takiej sytuacji. Zastrzeli mnie z tyłu, żebym nie widziała. Tak to było.
- Jaki był nastrój? To był już schyłkowy okres Powstania.
Na Próżnej nie było tak najgorzej, podobno gdzieś ludzie już się buntowali, już byli zmęczeni tym wszystkim, tą walką, beznadzieją. Niektórzy uważali, że po co to było, ale na naszym terenie, wśród naszych nie było takiego nastroju. Jakoś wytrzymywaliśmy, nie poddawaliśmy się, nie biadoliliśmy. Jakoś będzie. Nie uważaliśmy, że Warszawa padnie.
- Jak wyglądał sam moment kapitulacji?
W końcu, jak była kapitulacja, każdy był zdenerwowany tym, że tylu ludzi zginęło, że tyle czekaliśmy. A co najważniejsze, że myśmy myśleli w ten sposób: już nie to, że tylu ludzi zginęło, że takie straty, tylko że myśmy czekali na coś innego. Myśmy chcieli wolności, myśmy liczyli na naszych sąsiadów, przyjaciół zza Wisły, którzy do nas cały czas… Może już pod koniec nie, może myśmy nie słyszeli, ale na początku myśmy słyszeli, jak oni: „Dzielni obrońcy Warszawy, trzymajcie się, my wam pomożemy!”. Jak się Powstanie zaczęło, to Rosjanie już zajęli Pragę i stali. Myśmy uważali cały czas, że oni przyjdą, nam pomogą zlikwidować Niemców i jakoś będzie. A oni wcale nie myśleli, żeby nam pomóc, tylko siedzieli na Pradze i czekali, aż się wykończymy. Jeszcze byli tacy mili, że krzyczeli cały czas, żebyśmy się bronili, bo oni nam pomogą. Gadali tak, a myśleli po swojemu. Wcale nie przyszli, do samego końca.
- Wracając do kapitulacji. Jak wyglądało wyjście z Warszawy?
Byłam w ciąży. Już może nie będę mówiła, jak to się stało. Przy pożegnaniu wszyscy chodzili, za trzy dni Powstanie miało się zacząć, a nie zaczęło się jeszcze. Myśmy nie mieli dzieci, byliśmy młodzi, to zaszłam w ciążę.
- Była pani w początkowych miesiącach?
Tak. Nawet nie wiedziałam początkowo, że jestem w ciąży, bo wszystkie kobiety w Powstaniu, które brały udział, nie miały okresu z tego cierpienia, z tych warunków, tak że nawet nie widziałam, czy to jest ciąża, czy po prostu nie mam okresu. Tak to było.
- Jak państwo wyszli z Warszawy?
Ponieważ byłam w ciąży… Nie wiem, czy wtedy już się orientowałam. Dopiero w Pruszkowie chyba się zorientowałam. W każdym razie myśmy wyszli z cywilami. W naszym oddziale był nasz kolega, który mieszkał na Złotej, miał tam rodzinę. Myśmy tak postanowili, oni też wyszli jako cywile. Jeszcze radziliśmy się go, co mamy zrobić, a on mówi: „To pójdziecie do mnie do domu, zdejmiecie swój mundur. Bo miałam mundur policyjny. Oczywiście mój mąż musi mieć colta na pamiątkę, więc schowają gdzieś tego colta, jeszcze mieli jakieś granaty, to gdzieś zasypią. Swój mundur też gdzieś schowa i wyjdziemy z cywilami. Tak postanowili. Rzeczywiście, byliśmy w Pruszkowie z cywilami.
- Jak wyglądała sama droga do Pruszkowa?
Byliśmy wszyscy bardzo biedni, bo szliśmy z cywilami, nie z wojskiem. Nie wiem, jak oni wyglądali, bo z wojskiem nie szłam. Biedni ci ludzie wszyscy, zostawili cały swój dobytek. Jeszcze niektórym coś zostało, nie wszystko było zmarnowane. Szli, wzięli swoje rzeczy pierwszej potrzeby, jakąś walizeczkę. Niektórzy byli ranni, niektórym źle się szło, tak jak pokazują nam nieraz marsz wyjścia z Warszawy, jak ludzie szli. Okropnie to wyglądało.
- Jak wyglądała sama Warszawa, jak państwo wychodzili?
Myśmy całej Warszawy nie widzieli.
Nie pamiętam, bo Warszawy nie znałam. Byłam puławianka, a nie warszawianka.
- Jakie były warunki w samym Pruszkowie?
Chyba byliśmy ze trzy dni w Pruszkowie. Człowiek był już zmęczony całym Powstaniem. Już nie pamiętam, czy nas karmili, czy nie. Naprawdę tego już nie pamiętam. To dla mnie było nieistotne. Wiedziałam, że już z Warszawy wyszliśmy, że już jest kapitulacja. Człowiek o tym myślał, o czymś innym już mniej. Zaczęli nas przygotowywać do wyjazdu do Niemiec. Już o tym się myślało, gdzie nas skierują, gdzie nas zawiozą, co będziemy robili, jak będziemy żyli, czy nas zatrudnią, czy będą strzelać. O tym cywile nie wiedzieli, tylko myśleli, jak to będzie w Niemczech. Wiedzieliśmy, że wiozą nas do Niemiec. Rzeczywiście, podstawili wagony bydlęce w Pruszkowie na stacji, upychali nas do wagonów. Jak weszłam do wagonu, była słoma. Musiały być wiezione świnie czy krowy, bo to była zwichrzona, brudna słoma, wagon bydlęcy. Wszyscy weszli. Takie były warunki, jak nas wywozili z Pruszkowa do Niemiec. Jak nas wieźli, to byliśmy zamknięci, nie wolno nam było wyjść, żeby załatwić swoje potrzeby. Dopiero jak już przekroczyliśmy granicę polsko-niemiecką, to byli żołnierze z Wehrmachtu i oni dopiero odsuwali (bo bydlęce [wagony] są zasuwane), robili lukę, żeby się załatwić. Jak kobieta, trzeba było kucnąć, wystawić pupę na zewnątrz i w ten sposób się załatwić. Mężczyznom może trochę łatwiej było. Ludzi cały wagon i przy tych ludziach. To tak było.
- Jak długo trwała ta droga?
Już jak byliśmy gdzieś w okolicach Ruhry, tam nas dopiero otworzyli pierwszy raz, pozwolili nam wyjść. Pamiętam, że było pole i były jakieś polowe ubikacje. Pozwolili nam wyjść z wagonu i pójść. Pamiętam, że już nie mogłam tego wszystkiego znieść, że to tak jest. Pobiegłam i ucieszyłam się, że mogę spokojnie sobie kucnąć. Jak kucnęłam, patrzę się, a Niemiec za mną stoi. Tak nas pilnowali. Mało tego, że on za mną stoi (machnęłam ręką, musiałam zrobić swoje), ale jak zdjęłam bieliznę, to spojrzałam się (środku jest szew), myślę sobie: „Jezu, a co to?”. Trzy wszy siedziały na tym szwie, jedna przy drugiej. Całe Powstanie jakoś człowiek się trzymał, nie dawał się, nie rozpaczał. Jak to zobaczyłam, jak się rozpłakałam! Nie mogłam sobie dać rady. Nie wiem, czy to już w Powstanie, bo myśmy w takich warunkach też byli, spali i mieszkali. Człowiek w czasie Powstania nie rozbierał się, tylko jak w ubraniu chodził, tak spał. Tak samo było tu, a w wagonie tym bardziej. Ale tutaj była słoma, już to trwało dosyć długo. Skąd wszy się wzięły na tej słomie? Byłam taka zawszona, że coś okropnego. Strasznie to przeżywałam, jak zobaczyłam. Nie widziałam takich nigdy w życiu, bo inne są wszy we włosach, a inne są ubraniowe. Nigdy nie widziałam takich. Są olbrzymie, wstrętne.
- Do jakiego obozu pani trafiła?
Przywieźli nas w końcu do obozu pracy w Spellen, w takiej miejscowości. Wysadzili nas z wagonów. Były baraki i segregowali (kilka dni to trwało), gdzie kogo mają wysłać. Część wysyłali do fabryk, część na roboty do bauerów. W grupie, gdzie byłam z mężem, wysłali nas do kopania okopów pod holenderską granicą. Obóz przejściowy, co nas segregowali i rozdzielali, daleko był od naszej polskiej granicy, bo pod holenderską granicą, gdzie myśmy potem pracowali. Ten przejściowy obóz był nie tylko dla nas, ale dla wszystkich cudzoziemców. Niemcy przywozili nie tylko Polaków, ale i Włochów, Rosjan, różnych. Tam segregowali, gdzie uważali. Przywieźli nas do obozu pracy. Też były baraki. Rozdzielili nas, mieszkałam w baraku z kobietami, a mój małżonek z mężczyznami mieszkał w stodole. Już zimno było. Pod Holandią ciągle padał deszcz, zimno było i mokro. Mężczyźni, jak kopali okopy, to wracali na noc do stodoły na słomę spać mokrzy, bo nie mieli się gdzie wysuszyć. Kobietom o tyle było lepiej, że nie musiałyśmy iść na zewnątrz. Deszcz na nas nie padał, bo myśmy obierały ziemniaki cały dzień. Mieszkałyśmy w baraku. Nasza praca na tym polegała, że obierałyśmy przeważnie ziemniaki. Włoszczyzny nie było, tylko ziemniaki. Obok nas była niemiecka kuchnia wojskowa obsługiwana przez żołnierzy z Wehrmachtu. Byli kucharzami w kuchni. Ta kuchnia była do wyżywienia wszystkich ludzi, którzy kopali okopy. Niemieckie okopy broniły przed zachodnim frontem. Ciągle je woda zalewała. Co wykopali okopy, to woda podchodziła, zalewała. Było tak bez końca.
- Jak długo była pani w obozie?
Jeszcze powiem, jakie warunki były w obozie. Tam nie tylko były Polki, były Ukrainki w tych barakach. Spało się na słomie, oczywiście nikt się nie rozbierał, nikt się nie mył, nie było gdzie. O kąpaniu mowy nie było, tylko spało się na słomie. Na środku stał stolik, można było coś zjeść przy tym stoliku. Deskami była założona słoma, żeby się nie rozsuwała. Spałam pod oknem. Miałam jakiś plecak ze sobą, w tym plecaku miałam olej w butelce, jakieś koszule męskie gdzieś zdobyte. Pod głową miałam plecak zamiast poduszki. Takie było moje spanko.
- Ktoś się zorientował, że jest pani w ciąży?
Był taki, który nas pilnował. To był Niemiec z SA, żółtek myśmy go nazywali. Niemiec, ale nie Wehrmacht i nie gestapo. Tacy byli mniej groźni, nie tacy bardzo źli ci Niemcy z SA. Obierało się cały dzień ziemniaki i były skrzynki na obierki. Trzeba było wieczorem sprzątnąć skrzynki, wynieść, wyrzucić obierki. Między innymi musiałam to robić. Kiedyś patrzy się ten „żółtek” na mnie (był starszy taki, gruby, nieduży), tak mi się przygląda. Myślę sobie: „Co on się tak przygląda?”. A on poznał, że jestem w ciąży. Zaszłam w ciążę w sierpniu, to jeszcze nie była taka… Poznał się, przyszedł do mnie, spojrzał się na mnie, wziął mnie za rękę i kazał mi odejść. Zawołał drugą kobietę i kazał jej mi pomóc, żebym nie niosła tej skrzynki, bo jestem w ciąży. Jak wyszłam z Warszawy, to nie miałam ani pasa, ani rajstop, ani pończoch, byłam byle jak ubrana. Jakieś podkolanówki skądś zdobyłam, byłam w podkolanówkach. On przyniósł mi pończochy. Rzucił mi te pończochy, żebym się ubrała, bo mam gołe nogi, to mi pewno jest zimno. Ale i tak pasa nie miałam. Jak miały mi się te pończochy trzymać?
Po jakimś czasie zaczęłyśmy chorować, kilka nas nie poszło do pracy do obierania ziemniaków. Z dziesięć kobiet, a wszystkie w baraku spałyśmy jedna przy drugiej, na słomie pokotem leżałyśmy. On wpadł: „Dlaczego nie poszłyście do roboty?”. A tę coś boli, ta ma chory brzuch, a tę głowa boli. Do mnie podszedł, wiedział już, że jestem w ciąży. Zły był, że nie poszłyśmy do pracy i powiedział nam, że jak udajemy chorobę, to on pójdzie po lekarza. Jak lekarz stwierdzi, że udajemy chorobę, to nas do obozu karnego wyśle. Poleciał taki wściekły do lekarza. Trzeba szczęścia, że akurat nie było naszego lekarza obozowego, gdzieś wyjechał. Przyjechał wojskowy z Wehrmachtu. Wszedł do nas, gdzie myśmy spały, popatrzył, rozejrzał się, zaczął badać. Podszedł do mnie. Przy oknie spałam. Taki był elegancki, w mundurze, wojskowy. Chciał do mnie przejść przez deskę. Podniosłam się, myślę sobie: „Po co ma przyjść do mnie? W końcu nie jestem taka chora. Jestem w ciąży, ale mogę się podnieść. On przyjdzie i go te wszy oblezą”. On do mnie:
Nein, on przyjdzie. Przyszedł, nie kazał mi się podnosić, ukląkł przy mnie i mnie maca. Ten „żółtek” mówi, że jestem w ciąży, że moja choroba to jest ciąża. Miałam warkoczyki, miałam dwadzieścia lat, byłam młoda dziewczyna. Popatrzył z litością widocznie na mnie i zapytał się, czy chcę wracać do domu. Mówię, że pewno, że chcę wracać do domu, ale mam tu jeszcze męża w męskim obozie, w stodole. Sama nie wracam. Poszedł, za mną było jeszcze kilka do badania. Wrócił do mnie i mówi: „Dobrze, to i męża zwolnię”. Tym sposobem nas dwoje stamtąd lekarz zwolnił do domu.
- W jaki sposób państwo wrócili?
On nas zwolnił, znowu wróciliśmy do obozu przejściowego. To było Boże Narodzenie. Nam jeść nie dawali, chodziliśmy na żebry do Niemców, do prywatnych domów. Niemka się patrzyła, że jestem w ciąży, taka brudna. Wynosiła kawałek chleba, jakieś jabłko. Potem już stamtąd na własną rękę jechaliśmy do Polski, już nas nikt nie odwoził. Trzeba było mieć parę złotych i coś do jedzenia. Niemki przez litość coś dawały, ale pieniędzy nikt nam nie dawał. Już był taki bałagan w Niemczech, że nikt z biletami nie jechał, ani Niemcy chyba, ani my Polacy albo Włosi. W ogóle cudzoziemcy jechali już jakkolwiek. Ale to nie było takie proste, bo już tak alianci bombardowali Niemcy w tym czasie. To był trudny przejazd. Uciekaliśmy do schronów w czasie jazdy do Polski. Czego się najbardziej bałam? Myślę sobie: „Mój Boże, człowiek tyle przeżył, nie zginął. I tu wśród Niemców (bo to były schrony dla Niemców przy dworcach kolejowych) alianci puszczą bomby, zabiją nas wśród Niemców!”.
- Kiedy się udało państwu wrócić do Polski?
Jechaliśmy pociągiem. Już wreszcie byliśmy blisko granicy polskiej, na Śląsku, a front wtedy był na Wiśle. Była granica Reichu, nie wolno było Polakom przejść. A myśmy byli po tamtej stronie Reichu, po tamtej stronie granicy, bo jechaliśmy z Niemiec. Tak sobie myśleliśmy: „Co my z sobą zrobimy? Do Polski, do Puław nie dadzą nam przejechać. Nie pojedziemy i co to będzie, jak to będzie?”. Ale jechała z nami taka, która miała w Chrzanowie rodzinę. Też jechała z obozu. Zaproponowała nam… A to był styczeń, mróz był. Ona mówi: „Mam rodzinę w Chrzanowie, przyjeżdżam do nich. Nie śmiem, im za bardzo się nie powodzi, ale spróbujemy państwa wziąć do nich. Może oni was gdzieś skierują, coś z wami zrobią”. Rzeczywiście, wzięła nas do swojej rodziny, a ta rodzina była wspaniała, takich ludzi się nie spotyka. Nie patrzyli na moje wszy. Byliśmy u nich. Było im bardzo ciężko, to nas skierowali do leśniczego, który był folksdojczem i bał się strasznie ruskich. Przyszli ruscy, to ten folksdojcz uważał, że jak my z obozu, to będzie oparcie dla niego, że jest dobry. Byliśmy u leśniczego folksdojcza pod lasem. Było wszystko: jedzenie, spokój. Ale w międzyczasie przyszli ruscy, front na Wiśle ruszył i pędzili jak bydło. Chcieli przelecieć do Niemiec.
- Jaka jest pani ocena Powstania? Brała pani czynny udział, towarzyszyła pani swojemu oddziałowi podczas akcji. Jak pani ocenia Powstanie po tych sześćdziesięciu latach?
Jak ktoś mówi, że Powstanie było niepotrzebne i że tylu ludzi zginęło, że było nie tak, jak było potrzeba, tak nie uważam. Myśmy wszyscy czekali na to. Nie słyszałam w czasie Powstania, żeby żołnierze walczący narzekali, żeby pomstowali, żeby się źle wyrażali. Wszyscy, chociaż cierpieli, ale nie byli przeciw. Ja też nie. Jak ktoś na ten temat coś mówi, to jestem przeciwna na minus. Nie chcę o tym mówić, bo to nieprawda.
Puławy, 26 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rejmak